Ogrody
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogrody
Posiadłość Traversów znajduje się na uboczu, blisko wybrzeża i jest otoczona urokliwym, przytulnym ogrodem pełnym drzew, kwiatów i wijących się ścieżek. Oprócz zwyczajnych roślin można tutaj znaleźć także magiczne. To ciche, spokojne miejsce, idealne do spacerów i rozmyślań. Nie brakuje także rzeźb, w większości przedstawiających motywy morskie.
Ogrody otaczają całą posiadłość, trzeba przejść przez część ich obszaru, aby dostać się do dworu, jednak zaklęcia ochronne komplikują to zadanie nieproszonym gościom. Na terenie samego dworu nie można się aportować.
Ogrody otaczają całą posiadłość, trzeba przejść przez część ich obszaru, aby dostać się do dworu, jednak zaklęcia ochronne komplikują to zadanie nieproszonym gościom. Na terenie samego dworu nie można się aportować.
Na ogrody nałożone jest zaklęcie Abscondens
[bylobrzydkobedzieladnie]
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Ostatnio zmieniony przez Lyra Travers dnia 08.08.17 1:08, w całości zmieniany 3 razy
Lyra była wrażliwą, niepewną siebie i swojej wartości dziewczyną, więc otoczeniu było bardzo łatwo sprawić, żeby poczuła się gorsza i zaczęła coraz bardziej fascynować się szlacheckim światem. Patrzyła z podziwem na dziewczęta w pięknych sukniach, które miały wszystko, czego zapragnęły, coraz bardziej chcąc być jedną z nich i nie wiedząc, jak bardzo silna jest pogarda jej braci do wszystkiego, co szlacheckie. Biorąc pod uwagę ich zawsze dobre relacje, nie wiedziała, że ta niewinna fascynacja, którą przecież nikogo nie krzywdziła, wywoła taką reakcję. Nie robiła niczego wbrew woli rodziny, jej związek z Glaucusem został zaaranżowany za porozumieniem obu rodów i w swoim rozumieniu Lyra działała dla dobra Weasleyów, nie buntując się, a pokornie i z ufnością przyjmując to, co jej dano, bo wierzyła, że nikt z rodziny nie zrobiłby jej tego, żeby ją skrzywdzić. I nawet jeśli Weasleyowie zapewne nie potraktowaliby surowo jej odmowy i nie przyniosłaby jej ona tak daleko idących konsekwencji, jak mogłoby wydarzyć się w przypadku panny z innego rodu, nie chciała tego robić. Była posłuszną, choć skromną szlachcianką i nie było jej w głowie demonstrowanie nikomu siły i niezależności. To wtedy mogłaby czuć, że postępuje wbrew woli matki.
Patrzyła na Barry’ego w oszołomieniu, nie wierząc, że naprawdę to mówił, że naprawdę zarzucał jej nienawiść wobec matki i rodziny, że z pełnym wyrachowaniem wykorzystała Garretta, by odwrócić się od niego przy pierwszej sposobności. Pod ciężarem tych krzywdzących, fałszywych oskarżeń zarówno jej policzki, jak i włosy gwałtownie poczerwieniały.
- Jak śmiesz tak mówić? – zapytała, patrząc na niego, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Tak bardzo chciała, żeby ją odwiedził, chciała z nim porozmawiać po długiej rozłące i poznać przyczyny jego dziwnego zachowania, a tymczasem...
Nie mogła w to uwierzyć.
- Co ci odbiło, Barry? Jak w ogóle możesz wygadywać takie rzeczy? Jak możesz myśleć, że mogłabym... Że mogłabym z pełną premedytacją tak potraktować mamę i Garretta? – dopytywała, a jej włosy czerwieniały coraz mocniej. Dawno nie przybrały tak intensywnego odcienia, zdradzającego targającą nią złość. – To, co mówisz, jest wstrętne!
Zacisnęła wątłe dłonie w piąstki, patrząc na niego roziskrzonym wzrokiem.
- Czy naprawdę przestałam być dla was siostrą w momencie, gdy spełniłam swój obowiązek wobec naszego rodu oraz Traversów i wyszłam za mąż? Czy to coś złego, że zaakceptowałam swoje nowe życie i próbuję być w nim szczęśliwa?
Tak przecież wyglądało życie szlachcianek – wychodziły za mąż za mężczyzn, których dla nich wybrano i spełniały się jako dobre żony i matki. Dlaczego więc Barry był tym tak zbulwersowany, skoro Lyra nie pierwsza i nie ostatnia przyjęła taki los, i skoro matka wydawała się zadowolona, że córce się układa? Po ślubie Lyry częstotliwość odwiedzin w rodzinnym domu nie zmieniła się zbytnio, przynajmniej raz na parę tygodni pojawiała się u matki, choć ojca zwykle unikała, bo nie wiedziała, co o nim myśleć po tym, jak na ponad dziesięć lat porzucił rodzinę i zniknął.
Patrzyła na Barry’ego w oszołomieniu, nie wierząc, że naprawdę to mówił, że naprawdę zarzucał jej nienawiść wobec matki i rodziny, że z pełnym wyrachowaniem wykorzystała Garretta, by odwrócić się od niego przy pierwszej sposobności. Pod ciężarem tych krzywdzących, fałszywych oskarżeń zarówno jej policzki, jak i włosy gwałtownie poczerwieniały.
- Jak śmiesz tak mówić? – zapytała, patrząc na niego, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Tak bardzo chciała, żeby ją odwiedził, chciała z nim porozmawiać po długiej rozłące i poznać przyczyny jego dziwnego zachowania, a tymczasem...
Nie mogła w to uwierzyć.
- Co ci odbiło, Barry? Jak w ogóle możesz wygadywać takie rzeczy? Jak możesz myśleć, że mogłabym... Że mogłabym z pełną premedytacją tak potraktować mamę i Garretta? – dopytywała, a jej włosy czerwieniały coraz mocniej. Dawno nie przybrały tak intensywnego odcienia, zdradzającego targającą nią złość. – To, co mówisz, jest wstrętne!
Zacisnęła wątłe dłonie w piąstki, patrząc na niego roziskrzonym wzrokiem.
- Czy naprawdę przestałam być dla was siostrą w momencie, gdy spełniłam swój obowiązek wobec naszego rodu oraz Traversów i wyszłam za mąż? Czy to coś złego, że zaakceptowałam swoje nowe życie i próbuję być w nim szczęśliwa?
Tak przecież wyglądało życie szlachcianek – wychodziły za mąż za mężczyzn, których dla nich wybrano i spełniały się jako dobre żony i matki. Dlaczego więc Barry był tym tak zbulwersowany, skoro Lyra nie pierwsza i nie ostatnia przyjęła taki los, i skoro matka wydawała się zadowolona, że córce się układa? Po ślubie Lyry częstotliwość odwiedzin w rodzinnym domu nie zmieniła się zbytnio, przynajmniej raz na parę tygodni pojawiała się u matki, choć ojca zwykle unikała, bo nie wiedziała, co o nim myśleć po tym, jak na ponad dziesięć lat porzucił rodzinę i zniknął.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Widział jej reakcję, tą rudość i wypieki na jej twarzy, jej reakcję, która mogła tak wiele już znaczyć. Bo nie da się cofnąć wypowiedzianych słów, one na zawsze zostaną w pamięci. Nie da się wymazać wspomnień z tego dnia, z tej rozmowy. Nie da się cofnąć tego surowego, tego wściekłego spojrzenia, które skierował brat do siostry. Który to obserwował wzburzenie tym razem z jej strony. Niby rodzina, a jak mocno mają zróżnicowane charaktery. Chyba po latach wychodzi prawdziwy charakter człowieka, bo inaczej jak wytłumaczyć fakt, że wcześniej udawało się im normalnie rozmawiać? Dobra, normalnie rozmawiali zanim wpadł w nałóg, potem była tylko coraz to gorsza komunikacja. No i wyszło teraz szydło z worka.
- A tak nie jest? Nie zachowujesz się tak? - rzucił wcale nie przejmując się zmieniającą barwą jej włosów. Może na chwilę spojrzał na nie, lecz i tak wrócił wzrokiem na oczy siostry. Na te zielone, wręcz jadeitowe oczy, które były tam mocno roziskrzone, że on czuł w sobie ową moc.
- I nie, to nie jest tak jak myślisz. To nie o to w tym wszystkim chodzi. Naprawdę nie rozumiesz? Nie widzisz tego? Nie czujesz tej różnicy? Jesteś... inna. Inaczej ciebie pamiętam. tak, to były inne wspomnienia, wspomnienia innej osóbki. Radosnej, wesołej, szczęśliwej z tego, co miało, cieszącą się z każdego najmniejszego detalu. I gdzie ona zniknęła? Czy to może on nie zauważył zmiany w jej zachowaniu, kiedy był skupiony na sobie? Sam nie wiedział kiedy to się stało, jak ten czas szybko minął.
Ale musiał zrobić krok w tył. Musiał się cofnąć, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie czuł się dobrze, przynajmniej mentalnie. - Chcesz, to żyj według swych zasad, czy według zasad głupich szlachciców, ale nie spodziewaj się, przynajmniej po mnie, że pójdę tą samą drogą. Niech robią co chcą, niech mnie wydziedziczają jeśli zechcą, lecz nie pójdę Twoją drogą. - powiedział szczerą prawdę. I tak raczej nie spodziewał się jakiejś szlachcianki, bo która by zechciała narkomana, czy tam byłego narkomana, który skromnie pracuje przy różdżkach. Już dawno powinien być wydziedziczony i dzięki sam nie wie czemu nawet, tak się nie stało. Ale pierwszy raz chyba tak obojętnie do tego podchodził, do tej sprawy z wydziedziczeniem. Wcześniej, na koniec listopada był mocno sfrustrowany decyzją nestora i starał się naprawić to, co mógł. Ale teraz Barry wiedział, że tej jednej kwestii nie spełni. Pozostanie tak długo kawalerem, ile zechce, jak i wyjdzie za tego, kto będzie godny jego serca. Nie chce żyć jak marionetka, żył tak przez cztery lata. Wystarczy, chce innego życia. Lepszego. Dlatego zaczął robić powolne kroki w stronę wyjścia, jakby uważał, że już wszystko zostało wypowiedziane. Nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki jest mocno spięty.
- A tak nie jest? Nie zachowujesz się tak? - rzucił wcale nie przejmując się zmieniającą barwą jej włosów. Może na chwilę spojrzał na nie, lecz i tak wrócił wzrokiem na oczy siostry. Na te zielone, wręcz jadeitowe oczy, które były tam mocno roziskrzone, że on czuł w sobie ową moc.
- I nie, to nie jest tak jak myślisz. To nie o to w tym wszystkim chodzi. Naprawdę nie rozumiesz? Nie widzisz tego? Nie czujesz tej różnicy? Jesteś... inna. Inaczej ciebie pamiętam. tak, to były inne wspomnienia, wspomnienia innej osóbki. Radosnej, wesołej, szczęśliwej z tego, co miało, cieszącą się z każdego najmniejszego detalu. I gdzie ona zniknęła? Czy to może on nie zauważył zmiany w jej zachowaniu, kiedy był skupiony na sobie? Sam nie wiedział kiedy to się stało, jak ten czas szybko minął.
Ale musiał zrobić krok w tył. Musiał się cofnąć, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie czuł się dobrze, przynajmniej mentalnie. - Chcesz, to żyj według swych zasad, czy według zasad głupich szlachciców, ale nie spodziewaj się, przynajmniej po mnie, że pójdę tą samą drogą. Niech robią co chcą, niech mnie wydziedziczają jeśli zechcą, lecz nie pójdę Twoją drogą. - powiedział szczerą prawdę. I tak raczej nie spodziewał się jakiejś szlachcianki, bo która by zechciała narkomana, czy tam byłego narkomana, który skromnie pracuje przy różdżkach. Już dawno powinien być wydziedziczony i dzięki sam nie wie czemu nawet, tak się nie stało. Ale pierwszy raz chyba tak obojętnie do tego podchodził, do tej sprawy z wydziedziczeniem. Wcześniej, na koniec listopada był mocno sfrustrowany decyzją nestora i starał się naprawić to, co mógł. Ale teraz Barry wiedział, że tej jednej kwestii nie spełni. Pozostanie tak długo kawalerem, ile zechce, jak i wyjdzie za tego, kto będzie godny jego serca. Nie chce żyć jak marionetka, żył tak przez cztery lata. Wystarczy, chce innego życia. Lepszego. Dlatego zaczął robić powolne kroki w stronę wyjścia, jakby uważał, że już wszystko zostało wypowiedziane. Nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki jest mocno spięty.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To wszystko robiło się coraz bardziej nieprzyjemne i niezręczne. Słowa Barry’ego były jak zimne ostrza raniące ją raz po raz. Do złudzenia przypominało to sytuację z Garrettem, co sprawiało, że ich rozmowa była jeszcze bardziej bolesna.
- Nie jest! – zaprzeczyła stanowczo, podczas gdy jej włosy nie były już rude, a krwistoczerwone, tak intensywne, że cała reszta jej sylwetki wydała się jakby wyblakła i stonowana. Taki kolor przybierały, kiedy się czymś mocno denerwowała. – Naprawdę nie wiem, o co ci teraz chodzi, Barry!
Ale może miał rację w jednym względzie – zmieniła się. Wejście w dorosłość, zmiany życiowe i pewne wydarzenia, które rozegrały się w tym czasie miały bardzo mocny wpływ na wciąż kształtującą się psychikę i charakter Lyry. Ktoś, kto znał ją dłużej, mógł to wychwycić, jak z niezainteresowanej wydarzeniami towarzyskimi dziewczynki skupionej na drobiazgach i nie myślącej o tym, co dzieje się poza jej przysłowiowym własnym podwórkiem, zmieniła się w kobietę uświadamiającą sobie wagę błękitnej krwi płynącej w jej żyłach, odpowiedzialności, jaka się z tym wiązała. To zrozumienie przyszło dopiero po ukończeniu Hogwartu, gdy trafiła na swój pierwszy sabat, i zrozumiała, jeszcze mocniej niż w szkole, że jest inna, ale tak być nie musi, bo przecież była zdolna, a jej pochodzenie nie powinno być powodem do wzgardy, Weasleyowie zrobili wiele dobrego oraz mieli rodowód dłuższy niż wielu z tych, którzy nimi gardzili.
Nie zmieniało to, przynajmniej w jej mniemaniu, stosunku do braci, chociaż ci nie podzielali jej fascynacji szlacheckim światem i woleli trzymać się na uboczu. Czuła smutek na myśl, że pewnego dnia niektóre ich decyzje mogłyby na zawsze ich z tego świata wykluczyć, ale nie miała na to żadnego wpływu, mogła go mieć, przynajmniej iluzorycznie, na własne życie. Zgoda na zaproponowany układ z małżeństwem też była jej wyborem (nawet mimo początkowego szoku, że zaaranżowano to tak szybko i nie pozwolono jej na dłużej posmakować młodości), nikt jej siłą obrączki na palec nie włożył.
- Po prostu oboje dorośliśmy, Barry. Nie jestem już małą dziewczynką i skoro rodzina uznała, że jestem gotowa na takie zobowiązanie, jak małżeństwo, ufam im w tym względzie – powiedziała już ciszej, wiedziała też, że powinna czuć się zaszczycona, że Traversowie wybrali dla swojego syna właśnie ją. I tak się czuła, dumna, że to ona mogła stanąć u boku tak wspaniałego mężczyzny, jakim był Glaucus, chociaż czasami miała wrażenie, że wcale na niego nie zasługiwała.
- I tak właśnie zrobię – powiedziała stłumionym głosem, wciąż poruszona do głębi tym, co powiedział, tym, jak bardzo nią gardził za to, jakie życie sobie wybrała. Zastanawiała się też, skąd w nim tyle nienawiści. Może miało to coś wspólnego z Marcelyn, którą w końcu wybrano dla niego w drodze aranżowanych zaręczyn, a która umarła nagle, pozostawiając go samego? Inne wytłumaczenie na ten moment nie przychodziło jej do głowy. – Ale ciebie o nic nie proszę – dodała jeszcze, patrząc, jak oddalał się od niej, oddalał jak Garrett, któremu pozwoliła odejść, być może tracąc szansę na unormowanie ich relacji... I po chwili, niewiele myśląc, pobiegła za nim, bo nie chciała utraty kolejnego członka rodziny.
Czuła jednak, że nic nie wskóra. Każde z ich trójki obrało własną drogę i miało zamiar konsekwentnie nią kroczyć. Lyra nie zakładała zboczenia ze swojej, choć była inna od tej, którą kroczyły osoby tak ważne dla niej w dzieciństwie, których utrata zabolałaby dotkliwie, bo zbyt mocno ich kochała, żeby beznamiętnie godzić się z tym wszystkim. Nie była też gotowa, by zrzec się własnego szczęścia, co czyniło ją jeszcze bardziej rozdartą wewnętrznie.
Dlaczego to nie mogło być prostsze?, pomyślała, zbiegając pagórkiem za oddalającym się bratem, nie bacząc na to, że jej buciki ślizgają się na rozmokłej, zbrązowiałej trawie i resztkach śniegu. Bała się momentu, gdy ten zniknie i zostawi ją pogrążoną w żalu, że tak właśnie przebiegło ich spotkanie, i zamiast upragnionej ulgi, otrzymała jeszcze więcej żalu.
- Nie jest! – zaprzeczyła stanowczo, podczas gdy jej włosy nie były już rude, a krwistoczerwone, tak intensywne, że cała reszta jej sylwetki wydała się jakby wyblakła i stonowana. Taki kolor przybierały, kiedy się czymś mocno denerwowała. – Naprawdę nie wiem, o co ci teraz chodzi, Barry!
Ale może miał rację w jednym względzie – zmieniła się. Wejście w dorosłość, zmiany życiowe i pewne wydarzenia, które rozegrały się w tym czasie miały bardzo mocny wpływ na wciąż kształtującą się psychikę i charakter Lyry. Ktoś, kto znał ją dłużej, mógł to wychwycić, jak z niezainteresowanej wydarzeniami towarzyskimi dziewczynki skupionej na drobiazgach i nie myślącej o tym, co dzieje się poza jej przysłowiowym własnym podwórkiem, zmieniła się w kobietę uświadamiającą sobie wagę błękitnej krwi płynącej w jej żyłach, odpowiedzialności, jaka się z tym wiązała. To zrozumienie przyszło dopiero po ukończeniu Hogwartu, gdy trafiła na swój pierwszy sabat, i zrozumiała, jeszcze mocniej niż w szkole, że jest inna, ale tak być nie musi, bo przecież była zdolna, a jej pochodzenie nie powinno być powodem do wzgardy, Weasleyowie zrobili wiele dobrego oraz mieli rodowód dłuższy niż wielu z tych, którzy nimi gardzili.
Nie zmieniało to, przynajmniej w jej mniemaniu, stosunku do braci, chociaż ci nie podzielali jej fascynacji szlacheckim światem i woleli trzymać się na uboczu. Czuła smutek na myśl, że pewnego dnia niektóre ich decyzje mogłyby na zawsze ich z tego świata wykluczyć, ale nie miała na to żadnego wpływu, mogła go mieć, przynajmniej iluzorycznie, na własne życie. Zgoda na zaproponowany układ z małżeństwem też była jej wyborem (nawet mimo początkowego szoku, że zaaranżowano to tak szybko i nie pozwolono jej na dłużej posmakować młodości), nikt jej siłą obrączki na palec nie włożył.
- Po prostu oboje dorośliśmy, Barry. Nie jestem już małą dziewczynką i skoro rodzina uznała, że jestem gotowa na takie zobowiązanie, jak małżeństwo, ufam im w tym względzie – powiedziała już ciszej, wiedziała też, że powinna czuć się zaszczycona, że Traversowie wybrali dla swojego syna właśnie ją. I tak się czuła, dumna, że to ona mogła stanąć u boku tak wspaniałego mężczyzny, jakim był Glaucus, chociaż czasami miała wrażenie, że wcale na niego nie zasługiwała.
- I tak właśnie zrobię – powiedziała stłumionym głosem, wciąż poruszona do głębi tym, co powiedział, tym, jak bardzo nią gardził za to, jakie życie sobie wybrała. Zastanawiała się też, skąd w nim tyle nienawiści. Może miało to coś wspólnego z Marcelyn, którą w końcu wybrano dla niego w drodze aranżowanych zaręczyn, a która umarła nagle, pozostawiając go samego? Inne wytłumaczenie na ten moment nie przychodziło jej do głowy. – Ale ciebie o nic nie proszę – dodała jeszcze, patrząc, jak oddalał się od niej, oddalał jak Garrett, któremu pozwoliła odejść, być może tracąc szansę na unormowanie ich relacji... I po chwili, niewiele myśląc, pobiegła za nim, bo nie chciała utraty kolejnego członka rodziny.
Czuła jednak, że nic nie wskóra. Każde z ich trójki obrało własną drogę i miało zamiar konsekwentnie nią kroczyć. Lyra nie zakładała zboczenia ze swojej, choć była inna od tej, którą kroczyły osoby tak ważne dla niej w dzieciństwie, których utrata zabolałaby dotkliwie, bo zbyt mocno ich kochała, żeby beznamiętnie godzić się z tym wszystkim. Nie była też gotowa, by zrzec się własnego szczęścia, co czyniło ją jeszcze bardziej rozdartą wewnętrznie.
Dlaczego to nie mogło być prostsze?, pomyślała, zbiegając pagórkiem za oddalającym się bratem, nie bacząc na to, że jej buciki ślizgają się na rozmokłej, zbrązowiałej trawie i resztkach śniegu. Bała się momentu, gdy ten zniknie i zostawi ją pogrążoną w żalu, że tak właśnie przebiegło ich spotkanie, i zamiast upragnionej ulgi, otrzymała jeszcze więcej żalu.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie wie? Nie widzi swego postępowania? Czy może nie chce dostrzec, że się zmieniła, o te 180 stopni? Może nie słucha osób, które jej to sugerują, bo myśli i wierzy, że jest inaczej. Może ma nadzieję, że jest jedną i tą samą osobą. Nawet nie wie, jak sama siebie właśnie teraz okłamuje. Nie widziała szczerości w jego słowach? Może nie wie, że to szczerość zadaje największe, wręcz najgłębsze rany, które są wręcz nieuleczalne, bo zawsze pozostawią po sobie jakiś ślad w psychice. Nie da się pozbyć myśli, że ktoś powiedział fakt, który odzwierciedla jej duszę.
- Dokładnie, dorośliśmy. Każdy z nas jest osobą dorosłą i odpowiedzialną i wie, co doskonale robi. Chyba że się robi za rodzinną marionetkę, to wtedy pozostaje się dzieckiem na zawsze, tylko ktoś inny przejmuje stery nad nią. - skwitował jej słowa dosyć ostro, ale szczerze. Tak, teraz ją uważał za marionetkę, która godzi się na wszystko i słucha się innych. Jak to łatwo można zmieniać zdania odnośnie jednej osoby, jeśli człowiek jest podminowany. Może to przez utratę Marcelyn mówi takie rzeczy, może po prostu ma dość bycia marionetką w rękach nestora, który próbował wcisnąć jemu dwie narzeczone. Chciał teraz wyjść na prostą z pomocą brata, Skamandera i Selwyna. Lecz mimo jego stanu zdrowia, wciąż potrafi ujrzeć różnice. Wziąć potrafi ranić słowem, kryć się w kłamstwach jak i po prostu odejść, zanim stanie się coś gorszego, coś nieprzemyślanego. Bo dlatego zaczął iść w stronę wzgórza, dlatego uciekał przed nią, aby nie palnąć jakiejś gafy, nie zrobić czegoś, co by musiał dopisać do listy swego sumienia. Miał nadzieję, że Lyra cofnie się do domu, albo pozostanie przy widoku. Myślał że będzie na tyle rozsądna, że nie ruszy się z miejsca.
Lecz ta bardzo się pomylił, kiedy usłyszał jej kroki, które niepewnie stąpały po trawie. Pomyślał wtedy o teleportacji, lecz nie wiedział, czy tu nie ma jakichś zaklęć ochronnych. By musiał jeszcze kawałek przejść, lecz co, jak wtedy Lyra go złapie? Co wtedy zrobi? A co, jeśli zaraz się poślizgnie po tej trawie i skręci sobie kostkę? Dlatego zatrzymał się.
- Naprawdę jesteś taką idiotką, by biec po tej mokrej trawie? - powiedział odwracając się jednocześnie w jej stronę. Mógłby iść dalej, nie zwracać na nią uwagi, lecz wtedy nazywałby siebie egoistą. Już wystarczy, że jest zły, sfrustrowany i wściekły i czuje, że powoli traci nad sobą kontrolę. - Czego jeszcze chcesz? Co chcesz jeszcze usłyszeć? - rzucił w jej stronę chcąc, by powiedzieć co chce i zniknąć, zanim zupełnie straci nad sobą panowanie. Czuł jak ręka zaczyna jemu drżeć, lecz nic z tym nie robił. W myślach zaczął odliczać sekundy, jakby to była jego ostatnia deska ratunku. Raz.
- Dokładnie, dorośliśmy. Każdy z nas jest osobą dorosłą i odpowiedzialną i wie, co doskonale robi. Chyba że się robi za rodzinną marionetkę, to wtedy pozostaje się dzieckiem na zawsze, tylko ktoś inny przejmuje stery nad nią. - skwitował jej słowa dosyć ostro, ale szczerze. Tak, teraz ją uważał za marionetkę, która godzi się na wszystko i słucha się innych. Jak to łatwo można zmieniać zdania odnośnie jednej osoby, jeśli człowiek jest podminowany. Może to przez utratę Marcelyn mówi takie rzeczy, może po prostu ma dość bycia marionetką w rękach nestora, który próbował wcisnąć jemu dwie narzeczone. Chciał teraz wyjść na prostą z pomocą brata, Skamandera i Selwyna. Lecz mimo jego stanu zdrowia, wciąż potrafi ujrzeć różnice. Wziąć potrafi ranić słowem, kryć się w kłamstwach jak i po prostu odejść, zanim stanie się coś gorszego, coś nieprzemyślanego. Bo dlatego zaczął iść w stronę wzgórza, dlatego uciekał przed nią, aby nie palnąć jakiejś gafy, nie zrobić czegoś, co by musiał dopisać do listy swego sumienia. Miał nadzieję, że Lyra cofnie się do domu, albo pozostanie przy widoku. Myślał że będzie na tyle rozsądna, że nie ruszy się z miejsca.
Lecz ta bardzo się pomylił, kiedy usłyszał jej kroki, które niepewnie stąpały po trawie. Pomyślał wtedy o teleportacji, lecz nie wiedział, czy tu nie ma jakichś zaklęć ochronnych. By musiał jeszcze kawałek przejść, lecz co, jak wtedy Lyra go złapie? Co wtedy zrobi? A co, jeśli zaraz się poślizgnie po tej trawie i skręci sobie kostkę? Dlatego zatrzymał się.
- Naprawdę jesteś taką idiotką, by biec po tej mokrej trawie? - powiedział odwracając się jednocześnie w jej stronę. Mógłby iść dalej, nie zwracać na nią uwagi, lecz wtedy nazywałby siebie egoistą. Już wystarczy, że jest zły, sfrustrowany i wściekły i czuje, że powoli traci nad sobą kontrolę. - Czego jeszcze chcesz? Co chcesz jeszcze usłyszeć? - rzucił w jej stronę chcąc, by powiedzieć co chce i zniknąć, zanim zupełnie straci nad sobą panowanie. Czuł jak ręka zaczyna jemu drżeć, lecz nic z tym nie robił. W myślach zaczął odliczać sekundy, jakby to była jego ostatnia deska ratunku. Raz.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W swoim rozumieniu nadal była tą samą Lyrą. Dorosła, zmieniła się i zaczęła inaczej postrzegać pewne sprawy, na które wcześniej nawet nie zwracała uwagi, żyjąc beztrosko w swoim własnym świecie, ale przecież była tą samą osobą. Tą Lyrą, która przez całe dzieciństwo była wpatrzona w braci jak w obrazek, nie wiedząc, że pewnego dnia coś może ich podzielić, i że tym czymś będzie odmienne podejście do życia. Byli rodzeństwem, ale, mimo podobieństw, na pewne sprawy patrzyli inaczej. Może miał na to wpływ również fakt, że z trójki rodzeństwa, to Lyra najmniej pamiętała ojca (praktycznie w ogóle), więc dorastała, będąc pozbawiona jego wpływu na siebie, i łatwo nasiąkła tym, co wmówili jej inni, uwierzyła w to, że do szczęścia potrzebuje szlacheckiej otoczki i szacunku otoczenia?
Kolejne jego słowa również zabolały. Marionetka. Tym według niego była, bezwolną marionetką w rękach rodów, dostosowującą się do narzuconych jej zasad dla większego dobra. Ale czy nie na tym polegało życie szlachcianek? Czy one wszystkie nie były marionetkami w rękach swoich rodzin i rodzin mężów? Dawniej taka wizja na pewno by ją przeraziła, teraz, gdy przekonała się, że życie małżeńskie wcale nie jest takie straszne i że z Glaucusem potrafi się tak dobrze dogadać, spojrzała na to nieco inaczej, bo nigdy nie czuła się marionetką w jego rękach.
Ale może Barry miał rację i stała się nią w momencie, kiedy przyjęła zaręczyny?
Jeśli myślał, że Lyra zostanie w miejscu, tak jak została tamtego dnia, kiedy pokłóciła się z Garrettem, to się mylił. Ledwie zaczął się oddalać, ruszyła za nim, niewiele nad tym myśląc. Może powinna pozwolić mu odejść, ale czy potrafiłaby sobie tak łatwo wybaczyć to, że nie próbowała z nim porozmawiać?
Wpatrywała się w jego oddalające się plecy, chwiejnie zbiegając z niewielkiego pagórka. I w momencie, gdy była już kilka metrów od niego, noga ujechała jej na oblodzonym kamieniu i wywróciła się, raniąc delikatne stópki i rozdzierając brzeg sukienki. Upadła na ziemię i dopiero teraz zaczęła drżeć i płakać, nagle porażona swoją bezsilnością i tym, jak bliska była odrzucenia przez kolejną ważną dla niej osobę. Oddychała szybko, a jej serduszko przyspieszyło od nadmiaru emocji.
- Proszę, Barry – zaczęła, czując, jak materiał jej płaszcza zaczyna przesiąkać wilgocią od mokrej trawy, ale póki co prawie nie zwróciła na to uwagi. – Powiedz, że to nieprawda. Że ta cała rozmowa to jakiś zły sen.
Bo naprawdę nie chciała wierzyć, że coś takiego mogło wydarzyć się w rzeczywistości, że to, w co zawsze wierzyła, mogło okazać się ułudą.
Kolejne jego słowa również zabolały. Marionetka. Tym według niego była, bezwolną marionetką w rękach rodów, dostosowującą się do narzuconych jej zasad dla większego dobra. Ale czy nie na tym polegało życie szlachcianek? Czy one wszystkie nie były marionetkami w rękach swoich rodzin i rodzin mężów? Dawniej taka wizja na pewno by ją przeraziła, teraz, gdy przekonała się, że życie małżeńskie wcale nie jest takie straszne i że z Glaucusem potrafi się tak dobrze dogadać, spojrzała na to nieco inaczej, bo nigdy nie czuła się marionetką w jego rękach.
Ale może Barry miał rację i stała się nią w momencie, kiedy przyjęła zaręczyny?
Jeśli myślał, że Lyra zostanie w miejscu, tak jak została tamtego dnia, kiedy pokłóciła się z Garrettem, to się mylił. Ledwie zaczął się oddalać, ruszyła za nim, niewiele nad tym myśląc. Może powinna pozwolić mu odejść, ale czy potrafiłaby sobie tak łatwo wybaczyć to, że nie próbowała z nim porozmawiać?
Wpatrywała się w jego oddalające się plecy, chwiejnie zbiegając z niewielkiego pagórka. I w momencie, gdy była już kilka metrów od niego, noga ujechała jej na oblodzonym kamieniu i wywróciła się, raniąc delikatne stópki i rozdzierając brzeg sukienki. Upadła na ziemię i dopiero teraz zaczęła drżeć i płakać, nagle porażona swoją bezsilnością i tym, jak bliska była odrzucenia przez kolejną ważną dla niej osobę. Oddychała szybko, a jej serduszko przyspieszyło od nadmiaru emocji.
- Proszę, Barry – zaczęła, czując, jak materiał jej płaszcza zaczyna przesiąkać wilgocią od mokrej trawy, ale póki co prawie nie zwróciła na to uwagi. – Powiedz, że to nieprawda. Że ta cała rozmowa to jakiś zły sen.
Bo naprawdę nie chciała wierzyć, że coś takiego mogło wydarzyć się w rzeczywistości, że to, w co zawsze wierzyła, mogło okazać się ułudą.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Zabawne, że teraz mógłby ją manipulować, mógłby na kilka minut przejąć stery nad siostrą, pokierować odpowiednio... Mógłby tak bardzo wiele zrobić, jak tam siedziała na mokrej trawie, z nieco poniszczoną sukienką i pewnie poranionymi stópkami. Kusiło jego, lecz przypomniał sobie, jak wtedy emocje przejęły nad nim kontrolę. Jak wtedy działam bez przemyślenia, wręcz instynktownie. Co, jakby podszedł do niej, pomógł jej wstać... czy wtedy demony by się nie rozpętały? Sam czuł drżenie własnej ręki, odczuwał powoli granicę, która zaczyna uciekać. Może jeszcze uda się przetrzymać. Pięć. Minęło pięć sekund milczenia, pięć sekund martwego spojrzenia w siostrę. Pięć sekund szukania odpowiedzi, co mógłby jej powiedzieć. Te pięć sekund znaczy, że czas nieubłaganie się skraca, że traci swe możliwości.
Siedem.
- Nieeee, no skąd. Jakżebym śmiał się tak zachować. - mówił powoli odliczając kolejne sekundy. Kolejne sekundy, kiedy martwe spojrzenie nabiera nieco barw, ale ... czy one były zdrowe? Czy one były te właściwe? Szczególnie, kiedy klęknął przy siostrze, ani myśląc o wyciągnięciu dłoni w jej stronę. Jedenaście.
- Przecież to nigdy się nie wydarzyło. Znów zapomnisz o tym, jak wtedy. Ty lubisz zapominać, nie? - skończył mówić, kiedy był na blisko z twarzą Lyry. A co, jeśliby ją uderzyć, co jeśli miałby jej przywrócić wspomnienia z tamtego feralnego dnia? Nie, wtedy obliviate zadziałało perfekcyjnie, nie chce znów tego robić. W końcu by zaczęła się domyślać, że stało się coś złego podczas tego spotkania i nabrałaby podejrzeń. Ścisnął mocno dłonie oddychając płytko. I uświadomił sobie, że da radę. Że jak dotknie ją, to nic złego jej nie uczyni. Dlatego odważył się puścić zbolałe kłykcie i złapał siostrę za ramiona, podnosząc ją z ziemi. - Wracaj do męża, siostro. - powiedział jedynie tyle, jakby to uznawał za pożegnanie. Dwadzieścia. Odetchnął z ulgą czując, że sprawdził się w pierwszym teście, że nie skrzywdził jej, bo tego najbardziej się obawiał. Że straci kontrolę nad sobą. A jednak tak się nie stało.
Dlatego odwrócił się od Lyry i póki czuł, że ma wszystko pod kontrolą, póki spiął wszystkie mięśnie w sobie, to zrobił parę kroków, a potem teleportował się do Londynu, do jakiegoś zaułka, skąd czym prędzej dotarł do mieszkania brata.
z.t
Siedem.
- Nieeee, no skąd. Jakżebym śmiał się tak zachować. - mówił powoli odliczając kolejne sekundy. Kolejne sekundy, kiedy martwe spojrzenie nabiera nieco barw, ale ... czy one były zdrowe? Czy one były te właściwe? Szczególnie, kiedy klęknął przy siostrze, ani myśląc o wyciągnięciu dłoni w jej stronę. Jedenaście.
- Przecież to nigdy się nie wydarzyło. Znów zapomnisz o tym, jak wtedy. Ty lubisz zapominać, nie? - skończył mówić, kiedy był na blisko z twarzą Lyry. A co, jeśliby ją uderzyć, co jeśli miałby jej przywrócić wspomnienia z tamtego feralnego dnia? Nie, wtedy obliviate zadziałało perfekcyjnie, nie chce znów tego robić. W końcu by zaczęła się domyślać, że stało się coś złego podczas tego spotkania i nabrałaby podejrzeń. Ścisnął mocno dłonie oddychając płytko. I uświadomił sobie, że da radę. Że jak dotknie ją, to nic złego jej nie uczyni. Dlatego odważył się puścić zbolałe kłykcie i złapał siostrę za ramiona, podnosząc ją z ziemi. - Wracaj do męża, siostro. - powiedział jedynie tyle, jakby to uznawał za pożegnanie. Dwadzieścia. Odetchnął z ulgą czując, że sprawdził się w pierwszym teście, że nie skrzywdził jej, bo tego najbardziej się obawiał. Że straci kontrolę nad sobą. A jednak tak się nie stało.
Dlatego odwrócił się od Lyry i póki czuł, że ma wszystko pod kontrolą, póki spiął wszystkie mięśnie w sobie, to zrobił parę kroków, a potem teleportował się do Londynu, do jakiegoś zaułka, skąd czym prędzej dotarł do mieszkania brata.
z.t
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wciąż siedziała na ziemi, wpatrując się w stojącego naprzeciwko niej Barry’ego, który wreszcie się zatrzymał. W jego spojrzeniu czaiło się coś dziwnego i zupełnie dla niej niezrozumiałego. Przez krótki moment zaczęła się nawet bać, że Barry za chwilę ją uderzy, odreaguje na niej swoją złość i rozczarowanie tym, że jego siostra, zamiast wybrać wegetację na marginesie społeczeństwa, postanowiła zostać, jak to określił, szlachecką marionetką. W jego mniemaniu zrzekła się swojej wolności, wybierając szlacheckie życie i kuszącą wizję spokojnej, stabilnej przyszłości u boku wybranego dla niej męża.
Kiedy nachylił się nad nią, odruchowo drgnęła, znowu powoli podnosząc wzrok na jego twarz, by po chwili umknąć nim gdzieś w bok. Dlaczego tak się działo? Dlaczego, po raz pierwszy w życiu, wręcz bała się swojego brata i nie była w stanie przewidzieć, co zrobi? Gdzie podział się ten miły Barry, który kiedyś, dawno temu, pokazywał jej Hogwart, kiedy była wystraszoną jedenastolatką, i któremu do tej pory mogła ufać? Jeśli spojrzał w jej oczy, zapewne mógł dostrzec strach odbijający się w zielonych tęczówkach, a jej włosy przybrały ciemniejszy kolor.
Nie rozumiała, co do niej mówił, co miał na myśli, mówiąc, że lubiła zapominać. To była aluzja do tego, że rzekomo zapomniała o starym życiu, skupiając się na tym nowym? Niczego innego nie potrafiła się tutaj doszukać, bo przecież nie pamiętała tamtego dnia, kiedy odkryła jego podwójne życie, gdy we wrześniu zawędrowała za nim aż na Nokturn, gdzie odurzył ją narkotykami, wymazał pamięć, a potem podrzucił na ulicy. Pamiętała tamten dzień, kiedy obudziła się w Mungu i Alex powiedział jej o odurzeniu, ale nigdy nie wiązała z tym wydarzeniem Barry’ego, nie była świadoma, że zrobił jej to własny brat, i że to był jeden z powodów, dla którego tak ją traktował.
Brat jednak nie uderzył jej. Po zagadkowych słowach chwycił ją za ramiona i podniósł. Syknęła cicho, kiedy stanęła na poranionej stópce, i znowu na niego spojrzała, kiedy kazał jej wrócić do męża, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, ten puścił ją, odszedł kawałek i zniknął.
Tak po prostu zniknął, odszedł, jak Garrett tamtego grudniowego dnia. A Lyra, przerażona myślą, że właśnie być może straciła drugiego brata, że teraz obaj nie chcieli jej znać za jej życiowe wybory, znowu osunęła się na mokrą trawę i zaczęła płakać.
Nie wiedziała, ile czasu tak siedziała, kuląc się na ziemi w mokrej sukience. Dopiero, gdy zaczęło znowu padać, otrząsnęła się, czując zimne krople na twarzy i podniosła się chwiejnie, po czym, utykając, ruszyła w kierunku dworku.
| zt.
Kiedy nachylił się nad nią, odruchowo drgnęła, znowu powoli podnosząc wzrok na jego twarz, by po chwili umknąć nim gdzieś w bok. Dlaczego tak się działo? Dlaczego, po raz pierwszy w życiu, wręcz bała się swojego brata i nie była w stanie przewidzieć, co zrobi? Gdzie podział się ten miły Barry, który kiedyś, dawno temu, pokazywał jej Hogwart, kiedy była wystraszoną jedenastolatką, i któremu do tej pory mogła ufać? Jeśli spojrzał w jej oczy, zapewne mógł dostrzec strach odbijający się w zielonych tęczówkach, a jej włosy przybrały ciemniejszy kolor.
Nie rozumiała, co do niej mówił, co miał na myśli, mówiąc, że lubiła zapominać. To była aluzja do tego, że rzekomo zapomniała o starym życiu, skupiając się na tym nowym? Niczego innego nie potrafiła się tutaj doszukać, bo przecież nie pamiętała tamtego dnia, kiedy odkryła jego podwójne życie, gdy we wrześniu zawędrowała za nim aż na Nokturn, gdzie odurzył ją narkotykami, wymazał pamięć, a potem podrzucił na ulicy. Pamiętała tamten dzień, kiedy obudziła się w Mungu i Alex powiedział jej o odurzeniu, ale nigdy nie wiązała z tym wydarzeniem Barry’ego, nie była świadoma, że zrobił jej to własny brat, i że to był jeden z powodów, dla którego tak ją traktował.
Brat jednak nie uderzył jej. Po zagadkowych słowach chwycił ją za ramiona i podniósł. Syknęła cicho, kiedy stanęła na poranionej stópce, i znowu na niego spojrzała, kiedy kazał jej wrócić do męża, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, ten puścił ją, odszedł kawałek i zniknął.
Tak po prostu zniknął, odszedł, jak Garrett tamtego grudniowego dnia. A Lyra, przerażona myślą, że właśnie być może straciła drugiego brata, że teraz obaj nie chcieli jej znać za jej życiowe wybory, znowu osunęła się na mokrą trawę i zaczęła płakać.
Nie wiedziała, ile czasu tak siedziała, kuląc się na ziemi w mokrej sukience. Dopiero, gdy zaczęło znowu padać, otrząsnęła się, czując zimne krople na twarzy i podniosła się chwiejnie, po czym, utykając, ruszyła w kierunku dworku.
| zt.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
| 20 kwietnia?
Było wyjątkowo ciepło, a kwietniowe słońce przyjemnie ogrzewało jej piegowate policzki. Po wyjściu z posiadłości zmrużyła lekko oczy, przyzwyczajając się do jasności. Dookoła ogród Traversów budził się do życia, a w powietrzu unosiła się rozkoszna woń młodej trawy pomieszana z wszechobecnym tu zapachem pobliskiego morza, które można było zobaczyć przez okna na piętrze posiadłości. Tu i ówdzie było widać też pierwsze kwiaty. Aż żal było marnować taki ładny dzień na siedzenie w zamkniętych pomieszczeniach, w których Lyra przez ostatnie dni i tak spędziła sporo czasu. Dziś jednak czuła się na tyle dobrze, że miała ochotę znaleźć się na zewnątrz, co zaproponowała również swojej dzisiejszej towarzyszce.
- Naprawdę piękny mamy dzisiaj dzień. Dawno nie było tak ciepło i słonecznie – powiedziała, prowadząc ją ostrożnie do niewielkiego stolika, który na jej polecenie skrzat ustawił na trawniku obok posiadłości, w przyjemnym półcieniu dawanym przez niewysokie drzewko dopiero okrywające się młodym listowiem. – I tak dawno nie miałyśmy okazji się spotkać! Ale przyznaję, ucieszyłam się, gdy ostatnio otrzymałam twój list.
Wskazała jej miejsce i dopiero, kiedy Clementine usiadła, także Lyra zajęła swoje miejsce. Bardzo dawno się nie widziały, choć od czasu do czasu zapewne pisywała do niej listy. Ostatnie spotkanie miało miejsce jeszcze przed jej ślubem, w czasie, gdy wciąż mieszkała u brata. Dworek w Norfolk z pewnością więc był nowością dla panny Baudelaire, ale Lyra starała się, żeby pobyt tutaj nie był dla niej stresujący i cały czas, od pojawienia się dziewczyny w dworku, była przy niej, upewniając się, czy Clementine radzi sobie z poruszaniem się w obcym otoczeniu.
- Czy wszystko u ciebie w porządku? Jak się mają twoje ptaki? – zapytała po chwili, kiedy przyniesiono im podwieczorek. Od czegoś należało zacząć rozmowę, a przecież miały sobie dużo do opowiedzenia po kilku miesiącach bez spotkań. Życie Lyry było w tym czasie bardzo intensywne i wymagało od niej przystosowania się do nowej rzeczywistości, do życia u boku męża. Do bycia szlachecką małżonką. W dodatku trzy dni temu spadła na nią tak zaskakująca wieść! Lyra do tej pory była w głębokim szoku i wciąż nie do końca docierało do niej to, że naprawdę mogła być w ciąży. Miała przecież zaledwie niecałe dziewiętnaście lat. Niespełna rok temu ukończyła Hogwart, a tymczasem na jej palcu od paru miesięcy znajdowała się obrączka, a w jej ciele zaczynał rozwijać się potomek Glaucusa. Jednak poza mężem i uzdrowicielem, który wykrył jej odmienny stan, póki co nikt o tym nie wiedział.
Lyra w zamyśleniu skubnęła kawałek ciasta, zerkając na bladą i eteryczną sylwetkę Clementine, która nie zmieniła się wiele od momentu ich ostatniego spotkania.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Było wyjątkowo ciepło, a kwietniowe słońce przyjemnie ogrzewało jej piegowate policzki. Po wyjściu z posiadłości zmrużyła lekko oczy, przyzwyczajając się do jasności. Dookoła ogród Traversów budził się do życia, a w powietrzu unosiła się rozkoszna woń młodej trawy pomieszana z wszechobecnym tu zapachem pobliskiego morza, które można było zobaczyć przez okna na piętrze posiadłości. Tu i ówdzie było widać też pierwsze kwiaty. Aż żal było marnować taki ładny dzień na siedzenie w zamkniętych pomieszczeniach, w których Lyra przez ostatnie dni i tak spędziła sporo czasu. Dziś jednak czuła się na tyle dobrze, że miała ochotę znaleźć się na zewnątrz, co zaproponowała również swojej dzisiejszej towarzyszce.
- Naprawdę piękny mamy dzisiaj dzień. Dawno nie było tak ciepło i słonecznie – powiedziała, prowadząc ją ostrożnie do niewielkiego stolika, który na jej polecenie skrzat ustawił na trawniku obok posiadłości, w przyjemnym półcieniu dawanym przez niewysokie drzewko dopiero okrywające się młodym listowiem. – I tak dawno nie miałyśmy okazji się spotkać! Ale przyznaję, ucieszyłam się, gdy ostatnio otrzymałam twój list.
Wskazała jej miejsce i dopiero, kiedy Clementine usiadła, także Lyra zajęła swoje miejsce. Bardzo dawno się nie widziały, choć od czasu do czasu zapewne pisywała do niej listy. Ostatnie spotkanie miało miejsce jeszcze przed jej ślubem, w czasie, gdy wciąż mieszkała u brata. Dworek w Norfolk z pewnością więc był nowością dla panny Baudelaire, ale Lyra starała się, żeby pobyt tutaj nie był dla niej stresujący i cały czas, od pojawienia się dziewczyny w dworku, była przy niej, upewniając się, czy Clementine radzi sobie z poruszaniem się w obcym otoczeniu.
- Czy wszystko u ciebie w porządku? Jak się mają twoje ptaki? – zapytała po chwili, kiedy przyniesiono im podwieczorek. Od czegoś należało zacząć rozmowę, a przecież miały sobie dużo do opowiedzenia po kilku miesiącach bez spotkań. Życie Lyry było w tym czasie bardzo intensywne i wymagało od niej przystosowania się do nowej rzeczywistości, do życia u boku męża. Do bycia szlachecką małżonką. W dodatku trzy dni temu spadła na nią tak zaskakująca wieść! Lyra do tej pory była w głębokim szoku i wciąż nie do końca docierało do niej to, że naprawdę mogła być w ciąży. Miała przecież zaledwie niecałe dziewiętnaście lat. Niespełna rok temu ukończyła Hogwart, a tymczasem na jej palcu od paru miesięcy znajdowała się obrączka, a w jej ciele zaczynał rozwijać się potomek Glaucusa. Jednak poza mężem i uzdrowicielem, który wykrył jej odmienny stan, póki co nikt o tym nie wiedział.
Lyra w zamyśleniu skubnęła kawałek ciasta, zerkając na bladą i eteryczną sylwetkę Clementine, która nie zmieniła się wiele od momentu ich ostatniego spotkania.
[bylobrzydkobedzieladnie]
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Ostatnio zmieniony przez Lyra Travers dnia 21.03.17 13:57, w całości zmieniany 1 raz
Clementine chwilę stoi w miejscu. Czuje na sobie spojrzenie dziewczęcia. Lyra zawsze bardzo dobrze o nią dba. Panienka Baudelaire przyzwyczaiła się już do lady Weasley –teraz już Travers. Mimo, że z początku czuła się w jej towarzystwie przytłoczona jej pozycją, zamążpójściem, majestatyczną i odległą postawą jej brata, który zawsze koleżanki siostry traktował z bardzo dużym dystansem. Emmie odważyłaby się nawet powiedzieć obojętnością, a czasem chłodem. Teraz jednak, kiedy już się poznały, Emmie widzi dobroduszność Lyry, jej ciepło, jej wrażliwość. I chociaż Lyra, tak samo jak ona, nie odzywa się dużo, znajdują się obie w swoim milczeniu, czasem uprzejmością wymuszonych słowach. Emmie stara się nie udzielać na nie odpowiedzi, jeśli nie czuje przekonania, co do tego, czy ma cos do powiedzenia. Dlatego słysząc uwagę o pogodzie, skina głową. Lady Travers jest bardzo miła, nie pozwala sobie usiaść, póki jej gość też tego nie zrobi. Panienka Baudelaire dlatego przysiada na krawędzi przyniesionego siedziska. Wsłuchuje się jak lekki szelest materiału sukni Lyry zdradza, że i ona zasiadła. Dopiero wtedy Emmie pozwala sobie wstać. Powoli, przechodzi z cienia w słońce. Staje na środku, przymykając oczy, chłonąc ciepło na twarzy. Uwielbia je. Jak promienie smagają jej bladą cerę, łaskoczą ją lekko swoją siłą i jak przyjemne mrowienie otula jej twarz. Kocha też lekki wietrzyk, bardzo przyjemny, jaki czuć tylko na dworze. Rozkłada lekko ręce, czując jak materiał zwiewnej sukienki wypełnia się powietrzem. Pierwsze wiosenne powietrze wypełnia jej nozdrza świeżością i przyjemnością rodzących się do życia roślin.
Ogród Lady Travers musi być tak samo piękny, jak pięknie zaczyna pachnieć.
— To już wiosna — oznajmia Emmie, podnosząc krawędź sukienki i okręca się wokół, zataczając się lekko w bok. Czuje ciężar gałązki krzewu na materiale sukienki i kuca, przed kwiatami, smagając je pacami. Z tyłu dochodzi ją głos lady Travers. Dalej nie przyzwyczaiła się do brzmienia tego nazwiska.
— Moja oranżeria już dawno jest za mała, żeby pomieścić wszystkich moich podopiecznych — przyznaje Emmie z konsternacją. Miał być to smutek, ale w którymś liście Samuel wyraził swoje zaniepokojenie ostatnimi stanami melancholii Clementine. Być może to świat ją przytłaczał, albo miniona zima i ten okres smutku miał już minąć.
— Szukam miejsca, gdzie mogłabym je pielęgnować. Hanok już prawie w ogóle nie wraca do domu. Zrobił się tłok. Caro trzymam u siebie w pokoju. Maruda zaszył się w kącie oranżerii, Armando też coraz częściej bywa poza oranżerią. Zaczynam się martwić, że upoluje go jakiś drapieżnik. Mam nadzieję, że Hanok go broni.
Rozgadała się, ale o swojej hodowli moze opowiadać jeszcze więcej.
— Przygarnęłam kotka. Jest jeszcze mały. Tato mówi, że to albinosek. Dlatego nazywa się Elbo. Od Albho, które oznacza czystą biel. Jest taki mięciutki… wiedziałaś, że koty pięknie mruczą? Ich ciało całe wibruje. Jego obecność mnie uspokaja. Jest chorowity, dlatego nie wzięłam go ze sobą.
Chyba mają ze sobą coś wspólnego.
— Myślałam, że coś pomalujemy.
Wstaje, wzrokiem szukając Lyry. Nie może jej znaleźć, ale twarz skierowaną ma w jej kierunku.
Ogród Lady Travers musi być tak samo piękny, jak pięknie zaczyna pachnieć.
— To już wiosna — oznajmia Emmie, podnosząc krawędź sukienki i okręca się wokół, zataczając się lekko w bok. Czuje ciężar gałązki krzewu na materiale sukienki i kuca, przed kwiatami, smagając je pacami. Z tyłu dochodzi ją głos lady Travers. Dalej nie przyzwyczaiła się do brzmienia tego nazwiska.
— Moja oranżeria już dawno jest za mała, żeby pomieścić wszystkich moich podopiecznych — przyznaje Emmie z konsternacją. Miał być to smutek, ale w którymś liście Samuel wyraził swoje zaniepokojenie ostatnimi stanami melancholii Clementine. Być może to świat ją przytłaczał, albo miniona zima i ten okres smutku miał już minąć.
— Szukam miejsca, gdzie mogłabym je pielęgnować. Hanok już prawie w ogóle nie wraca do domu. Zrobił się tłok. Caro trzymam u siebie w pokoju. Maruda zaszył się w kącie oranżerii, Armando też coraz częściej bywa poza oranżerią. Zaczynam się martwić, że upoluje go jakiś drapieżnik. Mam nadzieję, że Hanok go broni.
Rozgadała się, ale o swojej hodowli moze opowiadać jeszcze więcej.
— Przygarnęłam kotka. Jest jeszcze mały. Tato mówi, że to albinosek. Dlatego nazywa się Elbo. Od Albho, które oznacza czystą biel. Jest taki mięciutki… wiedziałaś, że koty pięknie mruczą? Ich ciało całe wibruje. Jego obecność mnie uspokaja. Jest chorowity, dlatego nie wzięłam go ze sobą.
Chyba mają ze sobą coś wspólnego.
— Myślałam, że coś pomalujemy.
Wstaje, wzrokiem szukając Lyry. Nie może jej znaleźć, ale twarz skierowaną ma w jej kierunku.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Lyra uśmiechnęła się lekko, obserwując poczynania Clementine. Dziewczyna wyglądała naprawdę pięknie w tej wiosennej scenerii, filigranowa i blada niczym porcelanowa lalka. Uznała więc, że zabranie jej na zewnątrz było dobrym pomysłem; nawet, jeśli panna Baudelaire nie mogła zobaczyć otoczenia, wciąż mogła poczuć jego zapach przyniesiony z wiatrem oraz dotyk słońca na swojej skórze. Lyra szybko pokochała Norfolk nie tylko za urodę krajobrazu, ale także za zapach morza i roślinności, i niezwykły spokój tego miejsca. Patrząc na rozległe podwórze, marzyła o tym, żeby za kilka lat stać tu u boku męża, mogąc obserwować ich bawiące się dzieci. Jednocześnie pomyślała znowu o tym, czego dowiedziała się parę dni temu i znowu zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno była już na to gotowa. Musiała znaleźć w sobie tą gotowość, skoro w jej ciele już zaczynało rozwijać się nowe życie.
- Tak, wiosna. Moja pierwsza w tym miejscu. Jest naprawdę piękna. – potwierdziła z uśmiechem, odrywając się na moment od rozważań, czy aby na pewno jest gotowa na stworzenie rodziny w pełnym tego słowa znaczeniu.
- Może powinnaś poprosić ojca, żeby pomógł ci ją powiększyć? – zapytała po chwili; znała ojca Clementine ze swoich wizyt w domu państwa Baudelaire. Zawsze podziwiała go za umiejętności rysunkowe, w dzieciństwie nawet została przez niego przyłapana na zabawie jego przyborami. Sama korzystała wówczas jedynie z najtańszych przyborów, więc profesjonalne narzędzia pana Baudelaire budziły w niej szczery zachwyt i podziw, podobnie jak jego umiejętności. Była pewna, że potrafiłby stworzyć dla swojej córki wspaniałą przestrzeń dla jej ptasich podopiecznych. Zawsze podobało jej się to, jak się o nią troszczył i w pewnym sensie zazdrościła jej takich relacji z ojcem. Jej własny porzucił rodzinę na długie lata i zdążyła uznać go za martwego. Kiedy się odnalazł, minęło tak wiele czasu, że stał się dla niej praktycznie obcym człowiekiem, bo w jej wyobrażeniach ojciec, ten, którego znała z dzieciństwa, od lat nie żył.
- A wiesz, że my też niedawno znaleźliśmy małego kotka? Jeszcze w marcu natknęliśmy się na niego w londyńskim parku. Był taki samotny, przemoczony i głodny... Teraz mieszka z nami, nie mogłam go tam zostawić – powiedziała. Podczas nieobecności Glaucusa kociak był jej towarzystwem, często chodził za nią i sypiał obok niej. Czasami wskakiwał jej na kolana i mruczał właśnie tak rozkosznie, jak opisywała to Clementine. Lubiła gładzić jego mięciutkie, trójbarwne futerko i wsłuchiwać się w jego mruczenie.
- Możemy pomalować. Poproszę skrzata, żeby przyniósł nam sztalugę, płótno i przybory – powiedziała; kiedy były mniejsze, często malowały razem, nie bacząc na to, że Clementine była niewidoma. Zazwyczaj polegało to na mazaniu palcami pokrytymi farbą po płótnie, dlatego też Lyra poprosiła o przyniesienie delikatniejszego rodzaju farb, nie ciężkich, gęstych i trudno zmywalnych olejów.
Niedługo później w osłoniętym od gwałtowniejszych podmuchów wiatru miejscu pod drzewem stanęła sztaluga z płótnem, a obok niej stoliczek z farbami i pędzlami.
- Chodź, namalujmy coś – powiedziała, podając koleżance rękę, żeby móc podprowadzić ją do sztalugi i wskazać słoiczki z farbami. – Kiedy Glaucus wyjechał na swoją niedawną wyprawę, spędzałam bardzo dużo czasu w pracowni, malując obrazy i próbując nie myśleć o samotności. Odkąd zadebiutowałam twórczo, mam więcej zamówień. Już nie będę musiała wracać na ulicę. – W końcu teraz wreszcie mogła posmakować życia prawdziwej artystki. Takiej, którą zaprasza się na wernisaże, której obrazy są godne, by wisieć w galerii czy we wnętrzach szlacheckich dworów. Chyba mogła być z siebie dumna, bo czy nie o tym skrycie marzyła, odkąd skończyła Hogwart i pierwszy raz znalazła się na Pokątnej, od której wszystko się zaczęło?
- Tak, wiosna. Moja pierwsza w tym miejscu. Jest naprawdę piękna. – potwierdziła z uśmiechem, odrywając się na moment od rozważań, czy aby na pewno jest gotowa na stworzenie rodziny w pełnym tego słowa znaczeniu.
- Może powinnaś poprosić ojca, żeby pomógł ci ją powiększyć? – zapytała po chwili; znała ojca Clementine ze swoich wizyt w domu państwa Baudelaire. Zawsze podziwiała go za umiejętności rysunkowe, w dzieciństwie nawet została przez niego przyłapana na zabawie jego przyborami. Sama korzystała wówczas jedynie z najtańszych przyborów, więc profesjonalne narzędzia pana Baudelaire budziły w niej szczery zachwyt i podziw, podobnie jak jego umiejętności. Była pewna, że potrafiłby stworzyć dla swojej córki wspaniałą przestrzeń dla jej ptasich podopiecznych. Zawsze podobało jej się to, jak się o nią troszczył i w pewnym sensie zazdrościła jej takich relacji z ojcem. Jej własny porzucił rodzinę na długie lata i zdążyła uznać go za martwego. Kiedy się odnalazł, minęło tak wiele czasu, że stał się dla niej praktycznie obcym człowiekiem, bo w jej wyobrażeniach ojciec, ten, którego znała z dzieciństwa, od lat nie żył.
- A wiesz, że my też niedawno znaleźliśmy małego kotka? Jeszcze w marcu natknęliśmy się na niego w londyńskim parku. Był taki samotny, przemoczony i głodny... Teraz mieszka z nami, nie mogłam go tam zostawić – powiedziała. Podczas nieobecności Glaucusa kociak był jej towarzystwem, często chodził za nią i sypiał obok niej. Czasami wskakiwał jej na kolana i mruczał właśnie tak rozkosznie, jak opisywała to Clementine. Lubiła gładzić jego mięciutkie, trójbarwne futerko i wsłuchiwać się w jego mruczenie.
- Możemy pomalować. Poproszę skrzata, żeby przyniósł nam sztalugę, płótno i przybory – powiedziała; kiedy były mniejsze, często malowały razem, nie bacząc na to, że Clementine była niewidoma. Zazwyczaj polegało to na mazaniu palcami pokrytymi farbą po płótnie, dlatego też Lyra poprosiła o przyniesienie delikatniejszego rodzaju farb, nie ciężkich, gęstych i trudno zmywalnych olejów.
Niedługo później w osłoniętym od gwałtowniejszych podmuchów wiatru miejscu pod drzewem stanęła sztaluga z płótnem, a obok niej stoliczek z farbami i pędzlami.
- Chodź, namalujmy coś – powiedziała, podając koleżance rękę, żeby móc podprowadzić ją do sztalugi i wskazać słoiczki z farbami. – Kiedy Glaucus wyjechał na swoją niedawną wyprawę, spędzałam bardzo dużo czasu w pracowni, malując obrazy i próbując nie myśleć o samotności. Odkąd zadebiutowałam twórczo, mam więcej zamówień. Już nie będę musiała wracać na ulicę. – W końcu teraz wreszcie mogła posmakować życia prawdziwej artystki. Takiej, którą zaprasza się na wernisaże, której obrazy są godne, by wisieć w galerii czy we wnętrzach szlacheckich dworów. Chyba mogła być z siebie dumna, bo czy nie o tym skrycie marzyła, odkąd skończyła Hogwart i pierwszy raz znalazła się na Pokątnej, od której wszystko się zaczęło?
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Clementine chce jeszcze nacieszyć ciało przyjemnym ciepłem otulającym skórę. Nie potrafi tego wyjaśnić. Większość życia spędziła w domu. Powinna czuć się tam najbezpieczniej i najlepiej. W murach, w których Rodrick Baudelaire dbał o dobro swojej córki, okazywał jej największą troskę i miłość. Mimo to, ta córka, uwielbia świeże powietrze. Chociaż to różnie wpływa na jej zdrowie. Przyjemne gorąco na skórze jednak zawsze ją cieszy. Przypomina jej ciepły uścisk ojca i mrowienie skóry w objęciu Samuela. Natury jednak nie musiała przekonywać do tego rodzaju otulenia. Natura sama do niej docierała. Nie musiała o to prosić. Ta nie stawiała ją w położeniu, w którym nieśmiało musiałaby przyznać, ze nie chciała opuszczać tych objęć. Pogoda nie zmieniała się łatwo. Na długo wywoływała trwale dreszcze na ciele. Zawsze chłodna skóra zdawała się wtedy cieplejsza.
— Opowiedz mi o niej. Jak wygląda wiosna w Norfolk, Lyro?
Emmie jest ciekawa. Jej ciekawość sięga wszystkiego. Opuszcza głowę, skierowaną ku górze, uchyla przymknięte powieki i skupia się na słowach, które mogą paść z ust Lyry. Chce wiedzieć wszystko. Znać barwy. Bogatość roślinną, obecność wszystkich zwierząt, nawet tych najcichszych, które chowają się w wysokiej trawie, poza „oczami” Clementine.
Panienka Baudelaire niechętnie schodzi ze słońca, chowając się w cieniu, gdzie czuje chłód. Powinien być przyjemny, stanowić wytchnienie dla słońca, ale Emmie od zawsze wolała kroczyć w jasności niż w mroku. Ciągnie ją do niej. Co musiało stanowić dla niej pewną ironię, jako dla niewidomej.
— Wolierę przy domu ciężko będzie przebudować. Nowa inwestycja dużo kosztuje, a ja nie mogę sobie pozwolić na pracę z daleka od domu, poza Mole Valley.
Emmie opiera się o konar drzewa w cieniu. Trzyma dłoń na pniu, a twarz skierowaną w stronę rudzielca. Więc Lyra też ma małego kotka? Emmie momentalnie tęskni do Elbo. Jej twarz nabiera trochę melancholijnego wyrazu, kiedy lady Travers opowiada jej o swoim kociaku.
— Chciałabym go poznać. I Glaucusa. Myślisz, że to możliwe?
Podąża za Lyrą, kiedy ta stawia ją przed farbami i sztalugą. Drobna dłoń bada szerokość i wysokość płótna. Dotyka go obiema rękoma, oczami wyobraźni określając swoją roboczą przestrzeń do malunku. Emmie nigdy nie będzie mogła malować jak Lyra, ale wcale się do niej nie porównuje. Obie malują to, co widzą. Clementine bardziej to, co czuje. Farby dobiera losowo. Na płótno przelewa same kształty i obrysy, nie pełne obiekty. Jej malarstwo polega na ruchu, dyktowanym przez jej palce. Emocji i wolnej interpretacji. Nie jest przeznaczone na salony, a dla określonych, wyrozumiałych oczu. Bliskich, które zrozumieją eteryczność, wrażliwość i uczucia przelane na płótno.
— Żałuję… Lyro. Że nie mogę być naocznym świadkiem Twojego debiutu.
— Opowiedz mi o niej. Jak wygląda wiosna w Norfolk, Lyro?
Emmie jest ciekawa. Jej ciekawość sięga wszystkiego. Opuszcza głowę, skierowaną ku górze, uchyla przymknięte powieki i skupia się na słowach, które mogą paść z ust Lyry. Chce wiedzieć wszystko. Znać barwy. Bogatość roślinną, obecność wszystkich zwierząt, nawet tych najcichszych, które chowają się w wysokiej trawie, poza „oczami” Clementine.
Panienka Baudelaire niechętnie schodzi ze słońca, chowając się w cieniu, gdzie czuje chłód. Powinien być przyjemny, stanowić wytchnienie dla słońca, ale Emmie od zawsze wolała kroczyć w jasności niż w mroku. Ciągnie ją do niej. Co musiało stanowić dla niej pewną ironię, jako dla niewidomej.
— Wolierę przy domu ciężko będzie przebudować. Nowa inwestycja dużo kosztuje, a ja nie mogę sobie pozwolić na pracę z daleka od domu, poza Mole Valley.
Emmie opiera się o konar drzewa w cieniu. Trzyma dłoń na pniu, a twarz skierowaną w stronę rudzielca. Więc Lyra też ma małego kotka? Emmie momentalnie tęskni do Elbo. Jej twarz nabiera trochę melancholijnego wyrazu, kiedy lady Travers opowiada jej o swoim kociaku.
— Chciałabym go poznać. I Glaucusa. Myślisz, że to możliwe?
Podąża za Lyrą, kiedy ta stawia ją przed farbami i sztalugą. Drobna dłoń bada szerokość i wysokość płótna. Dotyka go obiema rękoma, oczami wyobraźni określając swoją roboczą przestrzeń do malunku. Emmie nigdy nie będzie mogła malować jak Lyra, ale wcale się do niej nie porównuje. Obie malują to, co widzą. Clementine bardziej to, co czuje. Farby dobiera losowo. Na płótno przelewa same kształty i obrysy, nie pełne obiekty. Jej malarstwo polega na ruchu, dyktowanym przez jej palce. Emocji i wolnej interpretacji. Nie jest przeznaczone na salony, a dla określonych, wyrozumiałych oczu. Bliskich, które zrozumieją eteryczność, wrażliwość i uczucia przelane na płótno.
— Żałuję… Lyro. Że nie mogę być naocznym świadkiem Twojego debiutu.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Lyra chyba nie miała takiego jednego jedynego miejsca na świecie, które uważałaby w pełni za swoje miejsce. Odnajdywała szczęśliwe chwile w wielu miejscach; w dawnym rodzinnym domu, w Hogwarcie, w mieszkaniu brata, a także tutaj, w Norfolk. Po ślubie to ten dworek stał się jej nowym domem, w którym od tamtego czasu uczyła się budować swoje nowe szczęście. Każdego dnia starała się coraz lepiej poznawać to miejsce. Zwiedzała pomieszczenia i korytarze dworku oraz otaczające go tereny, wciąż nie mogąc się nadziwić, że ona, biedna Lyra Weasley, mogła zamieszkać w tak wspaniałym miejscu. To było niczym piękny sen, bajka.
- Jest... naprawdę piękna – zaczęła więc snuć swoją opowieść. – Niedaleko stąd znajduje się morze. Widać je z okien górnego piętra a także ze skrajów ogrodu. Na plażę schodzi się starymi, drewnianymi schodkami, w takie ciepłe, słoneczne dni jak ten fale łagodnie obmywają brzeg. Piasek jest miękki i jasny, a gdy jest suchy, z łatwością przesypuje się między palcami. Czasami można tam znaleźć małe, kolorowe muszelki, ale woda wciąż jest bardzo zimna. – Bliskość morza była szczególnie ważna dla Glaucusa, ale i Lyrze podobały się te spacery po plaży i łagodny szum fal, niekiedy słyszany już z daleka. – Jest też duży ogród. Właśnie budzi się do życia. Trawa staje się zielona, pojawiają się pierwsze kwiaty... Nie brakuje też ptaków. Często je słyszę. – Ale, w przeciwieństwie do Clementine, nie potrafiła doszukać się w ich śpiewie słów.
Zdawała sobie sprawę, że znalezienie większej przestrzeni dla ptaków może być sporym wezwaniem. Nie znała się na tym, ale miała nadzieję, że z pomocą ojca Clementine szybko znajdzie odpowiednie miejsce dla swoich podopiecznych.
- Tak – powiedziała po chwili. – Mojego kotka możesz poznać w każdej chwili, wystarczy, że go przyniosę. A męża... Glaucus wrócił trzy dni temu, wydaje mi się, że nie miałby nic przeciwko. Myślę, że by cię polubił. I opowiedziałby sporo o swoich podróżach. Na mnie zawsze jego historie robią ogromne wrażenie.
Jej mąż był wyjątkowo miłym i wyrozumiałym mężczyzną. Lyra zapoznała go już ze swoim innym przyjacielem, Titusem. Glaucus nigdy jednak się nie dowiedział, że kilka dni po tamtym spotkaniu Titus próbował ją pocałować. Na myśl o tamtym dniu na plaży zarumieniła się. Doskonale wiedziała, że jej miejsce było u boku męża. Zwłaszcza odkąd usłyszała te wieści.
Poruszyła się niespokojnie, starając się jeszcze o tym nie myśleć. Zamiast tego patrzyła z uśmiechem, jak Clementine sprawdza rękami wymiary i fakturę płótna. Wiedziała, że panna Baudelaire nie była w stanie malować w taki sposób, jak osoby widzące, bo nigdy nie widziała świata w taki sposób, jak oni. Jej sztuka nie była jednak gorsza – była po prostu inna, nie sposób było jej oceniać tymi samymi kategoriami, co klasyczne obrazy. Jej świat był światem pełnym innych zmysłów, na które często nie zwracało się tak wielkiej uwagi. Obserwując ją, Lyra wpadła przelotnie na pomysł sprezentowania jej obrazu, który mogłaby zobaczyć za pomocą dotyku. Namalowane rośliny zaczarowane tak, żeby sprawiały wrażenie prawdziwych. Woda, która wydaje się naprawdę mokra. Miękkie obłoki unoszące się na niebie i wiatr delikatnie łaskoczący opuszki dotykające płótno. Musiałaby wypróbować sporo zaklęć, ale wierzyła, że efekt jest realny do osiągnięcia.
- Podoba ci się? – zapytała po chwili. Sama zawsze odnajdowała ogromną przyjemność w tworzeniu.
- Jest... naprawdę piękna – zaczęła więc snuć swoją opowieść. – Niedaleko stąd znajduje się morze. Widać je z okien górnego piętra a także ze skrajów ogrodu. Na plażę schodzi się starymi, drewnianymi schodkami, w takie ciepłe, słoneczne dni jak ten fale łagodnie obmywają brzeg. Piasek jest miękki i jasny, a gdy jest suchy, z łatwością przesypuje się między palcami. Czasami można tam znaleźć małe, kolorowe muszelki, ale woda wciąż jest bardzo zimna. – Bliskość morza była szczególnie ważna dla Glaucusa, ale i Lyrze podobały się te spacery po plaży i łagodny szum fal, niekiedy słyszany już z daleka. – Jest też duży ogród. Właśnie budzi się do życia. Trawa staje się zielona, pojawiają się pierwsze kwiaty... Nie brakuje też ptaków. Często je słyszę. – Ale, w przeciwieństwie do Clementine, nie potrafiła doszukać się w ich śpiewie słów.
Zdawała sobie sprawę, że znalezienie większej przestrzeni dla ptaków może być sporym wezwaniem. Nie znała się na tym, ale miała nadzieję, że z pomocą ojca Clementine szybko znajdzie odpowiednie miejsce dla swoich podopiecznych.
- Tak – powiedziała po chwili. – Mojego kotka możesz poznać w każdej chwili, wystarczy, że go przyniosę. A męża... Glaucus wrócił trzy dni temu, wydaje mi się, że nie miałby nic przeciwko. Myślę, że by cię polubił. I opowiedziałby sporo o swoich podróżach. Na mnie zawsze jego historie robią ogromne wrażenie.
Jej mąż był wyjątkowo miłym i wyrozumiałym mężczyzną. Lyra zapoznała go już ze swoim innym przyjacielem, Titusem. Glaucus nigdy jednak się nie dowiedział, że kilka dni po tamtym spotkaniu Titus próbował ją pocałować. Na myśl o tamtym dniu na plaży zarumieniła się. Doskonale wiedziała, że jej miejsce było u boku męża. Zwłaszcza odkąd usłyszała te wieści.
Poruszyła się niespokojnie, starając się jeszcze o tym nie myśleć. Zamiast tego patrzyła z uśmiechem, jak Clementine sprawdza rękami wymiary i fakturę płótna. Wiedziała, że panna Baudelaire nie była w stanie malować w taki sposób, jak osoby widzące, bo nigdy nie widziała świata w taki sposób, jak oni. Jej sztuka nie była jednak gorsza – była po prostu inna, nie sposób było jej oceniać tymi samymi kategoriami, co klasyczne obrazy. Jej świat był światem pełnym innych zmysłów, na które często nie zwracało się tak wielkiej uwagi. Obserwując ją, Lyra wpadła przelotnie na pomysł sprezentowania jej obrazu, który mogłaby zobaczyć za pomocą dotyku. Namalowane rośliny zaczarowane tak, żeby sprawiały wrażenie prawdziwych. Woda, która wydaje się naprawdę mokra. Miękkie obłoki unoszące się na niebie i wiatr delikatnie łaskoczący opuszki dotykające płótno. Musiałaby wypróbować sporo zaklęć, ale wierzyła, że efekt jest realny do osiągnięcia.
- Podoba ci się? – zapytała po chwili. Sama zawsze odnajdowała ogromną przyjemność w tworzeniu.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Aj. To nie był najlepszy dzień dla Gburka, który przecież nie miał się pojawiać na widoku. Był zdecydowanie za brzydki i wpędzał gości w niezręczność. Nie można było jednak postąpić inaczej, bo ktoś ciągle się dobijał do drzwi wejściowych, a służby jak nie było tak nie było. Gburek zastanawiał się czy nie poczekać, aż natręt sobie odejdzie, ale usłyszał wołanie Otwierać!, więc zmaterializował się przed drzwiami i nacisnął klamkę. Nie spodziewano się nikogo, więc musiał to być niespodziewany gość lub poważna sprawa. Widząc wysokiego mężczyznę przed sobą, który dosłownie stratował biednego skrzata domowego, by wejść do środka, wiedział, że to coś nieprzyjemnego. Zaraz Gburek zaczął układać sobie w głowie, co powinien zrobić. Nie chciał przerywać swojej pani, ale jednak nie mógł zignorować listu, który przyszedł od wielkiego posłańca. Normalnie nie dostarczał listów osobiście, wiedząc, że zrobią to sowy, jednak to mężczyzna ubrany w wyjściowe szaty z tarczą Ministerstwa Magii na piersi pojawił się przed drzwiami i Gburek musiał otworzyć. Pana nie było w domu, dlatego musiał się udać do pani Lyry, która znajdowała się w ogrodach. Chyba spacerowała z tą przemiłą panną, która na szczęście nie widziała paskudności gburkowej facjaty. Musiał więc tam pójść, jednak gdy stanął przy wyjściu, nie mógł ich początkowo dostrzec. Nie zapomniał również o przyniesieniu herbatki, którą jego pani zawsze lubiła pić przy spotkaniach towarzyskich. Poddreptał do przodu, rozglądając się na prawo i lewo i w końcu je zobaczył! Obie rudowłose ciężko było zagubić. Taca z filiżankami skakała mu w mizernej rączce, ale w końcu przystanął, pochylając nisko głowę, by nie przerazić rozmawiających panienek. Nie chciał im przeszkadzać w rozmowie, dlatego przystanął kawałek dalej i czekał, aż jego pani go przyuważy i zawoła.
I show not your face but your heart's desire
Całkiem przyjemnie siedziało się w ogrodach w tak miły, wiosenny dzień. Lyra lubiła znajdować się na świeżym powietrzu, lubiła też malować na zewnątrz, jeśli warunki na to pozwalały. Dzisiejszy dzień był dobry, a towarzystwo Clementine sprawiło jej przyjemność. Dawno już się nie widziały i ich znajomość trochę podupadła. Lyra zdawała sobie sprawę, że pannie Baudelaire nie jest lekko, a i w życiu jej samej sporo się ostatnio działo. Uczyła się być żoną i szlachcianką, musiała też przygotować się na myśl o zostaniu przyszłą matką.
Westchnęła cicho, obserwując Clementine próbującą na swój własny sposób malować. Było w tym coś na swój sposób pięknego. Jednocześnie wyobraziła sobie, że kiedyś, pewnego dnia w przyszłości będzie uczyć malowania własne dzieci. Byłaby szczęśliwa, gdyby choć jedno z nich okazało się posiadać jej pasję i talent. Malarstwo było jej szczęściem, czymś, co pozwalało jej się przenieść do zupełnie innego świata. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie tworzyć, czułaby się unieszczęśliwiona, gdyby tak odcięto ją od sztuki.
Wtedy jednak, gdy tak była pochłonięta obserwowaniem poczynań koleżanki, nagle zauważyła idącego w ich stronę skrzata niosącego tackę z filiżankami wypełnionymi herbatą, którą zapewne dla nich zrobił. Dziewczątko przywołało go, przepraszając na chwilę Clementine i spoglądając w stronę skrzata.
- Postaw je na stoliku – powiedziała do niego, wskazując stojący w pobliżu niewielki stoliczek. Zawsze była grzeczna wobec skrzatów, które, choć stworzone by służyć czarodziejom, też miały swoje uczucia. – Czy coś się stało, Gburku? – zapytała po chwili, zauważając dziwne zachowanie skrzata. Czyżby chciał jej powiedzieć, że Glaucus wrócił albo że jej kot znowu gdzieś się zgubił? Zielone oczy dziewczęcia utkwiły się w jego pokracznej sylwetce; zdecydowanie nie był najpiękniejszym skrzatem, ale dobrze wykonywał swoje obowiązki w dworku. Dla wychowanej w skromnych warunkach Lyry było to pewną abstrakcją, bo nigdy wcześniej nie miała okazji mieszkać w takim miejscu jak to, ale szybko przekonała się, że obecność skrzatów była nieoceniona, a podczas długiej nieobecności męża kojąca była też myśl, że mimo wszystko jakieś żywe istoty były w tym domu, nawet jeśli matka męża pouczała ją, że nie powinna zbyt mocno spoufalać się ze służbą. Podczas nieobecności Glaucusa Lyra regularnie widywała się z jego rodziną; jego matka przyjęła na siebie zadanie uczenia Lyry umiejętności, które powinna posiąść, chcąc zostać damą i dobrą żoną.
Westchnęła cicho, obserwując Clementine próbującą na swój własny sposób malować. Było w tym coś na swój sposób pięknego. Jednocześnie wyobraziła sobie, że kiedyś, pewnego dnia w przyszłości będzie uczyć malowania własne dzieci. Byłaby szczęśliwa, gdyby choć jedno z nich okazało się posiadać jej pasję i talent. Malarstwo było jej szczęściem, czymś, co pozwalało jej się przenieść do zupełnie innego świata. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie tworzyć, czułaby się unieszczęśliwiona, gdyby tak odcięto ją od sztuki.
Wtedy jednak, gdy tak była pochłonięta obserwowaniem poczynań koleżanki, nagle zauważyła idącego w ich stronę skrzata niosącego tackę z filiżankami wypełnionymi herbatą, którą zapewne dla nich zrobił. Dziewczątko przywołało go, przepraszając na chwilę Clementine i spoglądając w stronę skrzata.
- Postaw je na stoliku – powiedziała do niego, wskazując stojący w pobliżu niewielki stoliczek. Zawsze była grzeczna wobec skrzatów, które, choć stworzone by służyć czarodziejom, też miały swoje uczucia. – Czy coś się stało, Gburku? – zapytała po chwili, zauważając dziwne zachowanie skrzata. Czyżby chciał jej powiedzieć, że Glaucus wrócił albo że jej kot znowu gdzieś się zgubił? Zielone oczy dziewczęcia utkwiły się w jego pokracznej sylwetce; zdecydowanie nie był najpiękniejszym skrzatem, ale dobrze wykonywał swoje obowiązki w dworku. Dla wychowanej w skromnych warunkach Lyry było to pewną abstrakcją, bo nigdy wcześniej nie miała okazji mieszkać w takim miejscu jak to, ale szybko przekonała się, że obecność skrzatów była nieoceniona, a podczas długiej nieobecności męża kojąca była też myśl, że mimo wszystko jakieś żywe istoty były w tym domu, nawet jeśli matka męża pouczała ją, że nie powinna zbyt mocno spoufalać się ze służbą. Podczas nieobecności Glaucusa Lyra regularnie widywała się z jego rodziną; jego matka przyjęła na siebie zadanie uczenia Lyry umiejętności, które powinna posiąść, chcąc zostać damą i dobrą żoną.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Stał cierpliwie i patrzył na dwie młode panny, które wyglądały na tak spokojnie i zrelaksowane. To dobrze. To bardzo dobrze, bo pani potrzebowała teraz spokoju. Szczególnie w tym czasie - nie dość, że była taka piękna pogoda to jeszcze te straszne morderstwa. Straszne! Straszne! Kto by się odważył na takie szarlataństwo! Gburek nie wiedział kto za tym stał, ale wewnątrz swojego wiotkiego, brzydkiego ciałka czuł nadchodzące zmiany. Zupełnie jakby zima miała zapanować w ten letni okres. Przeszywał go czasami przeraźliwy ziąb, którego nie rozumiał, ale znał przyczynę. Skrzaty były magicznymi istotami i często same nie wiedział nawet co potrafią. Gburek też nie znał wszystkich swoich umiejętności, ale jednak miał obszerne zdolności magiczne. Może jednym z nich było wyczuwanie nadchodzącego zła?
Drgnął, gdy usłyszał głos swojej pani. Szybko podbiegł w ich stronę, starając się nie upuścić tacki z herbatką. Zatrzymał się jednak w dopiero niedaleko miejsca, gdzie oddawały się sztuce. Czekał na dalszą komendę, ale zdążył już odstawić wszystko na stolik. Nie ruszył się jednak, bo miał wieści o mężczyźnie, a nie mógł odzywać się niepytany. Po chwili jednak jegp pani zrozumiała, że coś jest nie tak, gdy nie ruszył się ani na chwilę. Do tego ciągle przeskakiwał z nogi na nogę, nie mogąc powiedzieć tego, co chciał.
- Przepraszam, że przeszkadzam pani w odpoczynku, ale przybył mężczyzna z Ministerstwa. Mówi, że musi porozmawiać z panem, ale pana nie ma, więc Gburek powiedział, żeby poczekał, bo pójdzie się spytać czy pani go przyjmie - powiedział, nie podnosząc głowy na rudowłosą młodą dziewczynę i jej towarzyszkę.
Drgnął, gdy usłyszał głos swojej pani. Szybko podbiegł w ich stronę, starając się nie upuścić tacki z herbatką. Zatrzymał się jednak w dopiero niedaleko miejsca, gdzie oddawały się sztuce. Czekał na dalszą komendę, ale zdążył już odstawić wszystko na stolik. Nie ruszył się jednak, bo miał wieści o mężczyźnie, a nie mógł odzywać się niepytany. Po chwili jednak jegp pani zrozumiała, że coś jest nie tak, gdy nie ruszył się ani na chwilę. Do tego ciągle przeskakiwał z nogi na nogę, nie mogąc powiedzieć tego, co chciał.
- Przepraszam, że przeszkadzam pani w odpoczynku, ale przybył mężczyzna z Ministerstwa. Mówi, że musi porozmawiać z panem, ale pana nie ma, więc Gburek powiedział, żeby poczekał, bo pójdzie się spytać czy pani go przyjmie - powiedział, nie podnosząc głowy na rudowłosą młodą dziewczynę i jej towarzyszkę.
I show not your face but your heart's desire
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Ogrody
Szybka odpowiedź