Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
- Dobranoc! - pożegnał Pomonę, uprzednio nawet podając jej płaszcz, bo wciąż grzebał przy wieszaku szukając swojego odzienia zakopanego głęboko pod okryciami innych zakonników.
- To jest myśl! - pokiwał głową, z wolna wsuwając ręce w rękawy płaszcza i jeszcze bardziej niespiesznie zapinając guziki - Może być, ale tylko na chwilkę, okej? - poprosił, chociaż wiedział jak to się skończy... Tak czy siak już za moment rzucił w eter głośne dobranoc i wraz z Bertiem opuścili kwaterę.
/ztx2
- To jest myśl! - pokiwał głową, z wolna wsuwając ręce w rękawy płaszcza i jeszcze bardziej niespiesznie zapinając guziki - Może być, ale tylko na chwilkę, okej? - poprosił, chociaż wiedział jak to się skończy... Tak czy siak już za moment rzucił w eter głośne dobranoc i wraz z Bertiem opuścili kwaterę.
/ztx2
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Nie wiedział, naprawdę nie wiedział - w umyśle wciąż odbijało mu się echo zasłyszanych słów. Próba, poświęcenie, lepsze jutro; to wszystko splatało się w nierozrywalną całość, naznaczało piętnem. Ciężar decyzji, które powinien podjąć, sprawiał, że nie umiał zebrać myśli - zastanowi się nad tym potem, gdy w spokoju przekroczy próg mieszkania, gdy zrzuci z siebie gorycz dzisiejszego dnia, gdy zatopi wątpliwości tym razem nie w kolejnych butelkach alkoholu, a urywanym, naznaczonym zagęszczonymi koszmarami śnie. Bo tak śnił od dłuższego już czasu: nigdy spokojnie, nigdy lekko, a kolejne wojenne, katastroficzne obrazy przemykały jak w kalejdoskopie, sprawiając, że najpierw dławił go nieuzasadniony strach, a potem nie miał już siły czuć nic.
Teraz walczył z samym sobą; nie spojrzał w kierunku, w którym spojrzeć potrzebował, nie pozwalał, żeby cokolwiek mogło wpłynąć na jego decyzję. Bił się z odczuciami, przez krótki moment wahał się pomiędzy tym, czego (kogo?) pragnął, a tym, co wiedział, że powinien zrobić; przez chwilę walczył z samym sobą, zastanawiając się, czy wszystko, co było mu najdroższe, było warte poświęcenia dla wizji lepszego świata.
Ale czy nie wyrzekł się tego już miesiące temu, gdy spełniał wolę Dumbledore'a, gdy gromadził ludzi na samobójcze misje, gdy zmuszał się do obserwowania, jak zabijały ich własne, niedopracowane plany, błędy, potknięcia, naiwna wiara w to, że sama nadzieja jest w stanie wzniecić żar z popiołów, zbudować nowy, przyjaźniejszy świat?
Może mimo strachu, mimo obaw, mimo wątpliwości, mimo przeszkód był gotowy - już teraz w duchu przepraszał wszystkich tych, których kiedyś zawiódł bądź dopiero zawiedzie, których nigdy nie był godzien, a i tak zdecydowałby się poświęcić ich dla swej idealistycznej misji. Był beznadziejnym przypadkiem altruisty - takim, który uczył się, że aby rozgonić mroki, czasem trzeba spalić nie tylko siebie, ale też wszystko, co znajdowało się wokół.
Nie mogąc dłużej znieść towarzystwa uśmiechniętych twarzy oraz obecności osób, które planował wkrótce skrzywdzić (wyłącznie na ułamek sekundy powiódł tęsknie spojrzeniem w kierunku Margaux, musimy porozmawiać zatańczyło mu na końcu języka, ale nie pozwolił, aby spłynęło na usta), zdecydował się na odwrót. Wciąż nie stępiał jego gniew i - poniekąd? - rozczarowanie, więc skinął głową Barty'emu wyłącznie krótko, szorstko, niewylewnie, odnalazł spojrzeniem Brena (wiedział, że nie musi pytać o jego decyzję - dobrze znał odpowiedź), dostrzegł jeszcze Samuela, Freda, a potem wymknął się z chaty, by wkrótce także zagubić się w mroku.
Potrzebował samotności, ciszy, skupienia - teraz nic nie powinno go rozpraszać.
| zt
Teraz walczył z samym sobą; nie spojrzał w kierunku, w którym spojrzeć potrzebował, nie pozwalał, żeby cokolwiek mogło wpłynąć na jego decyzję. Bił się z odczuciami, przez krótki moment wahał się pomiędzy tym, czego (kogo?) pragnął, a tym, co wiedział, że powinien zrobić; przez chwilę walczył z samym sobą, zastanawiając się, czy wszystko, co było mu najdroższe, było warte poświęcenia dla wizji lepszego świata.
Ale czy nie wyrzekł się tego już miesiące temu, gdy spełniał wolę Dumbledore'a, gdy gromadził ludzi na samobójcze misje, gdy zmuszał się do obserwowania, jak zabijały ich własne, niedopracowane plany, błędy, potknięcia, naiwna wiara w to, że sama nadzieja jest w stanie wzniecić żar z popiołów, zbudować nowy, przyjaźniejszy świat?
Może mimo strachu, mimo obaw, mimo wątpliwości, mimo przeszkód był gotowy - już teraz w duchu przepraszał wszystkich tych, których kiedyś zawiódł bądź dopiero zawiedzie, których nigdy nie był godzien, a i tak zdecydowałby się poświęcić ich dla swej idealistycznej misji. Był beznadziejnym przypadkiem altruisty - takim, który uczył się, że aby rozgonić mroki, czasem trzeba spalić nie tylko siebie, ale też wszystko, co znajdowało się wokół.
Nie mogąc dłużej znieść towarzystwa uśmiechniętych twarzy oraz obecności osób, które planował wkrótce skrzywdzić (wyłącznie na ułamek sekundy powiódł tęsknie spojrzeniem w kierunku Margaux, musimy porozmawiać zatańczyło mu na końcu języka, ale nie pozwolił, aby spłynęło na usta), zdecydował się na odwrót. Wciąż nie stępiał jego gniew i - poniekąd? - rozczarowanie, więc skinął głową Barty'emu wyłącznie krótko, szorstko, niewylewnie, odnalazł spojrzeniem Brena (wiedział, że nie musi pytać o jego decyzję - dobrze znał odpowiedź), dostrzegł jeszcze Samuela, Freda, a potem wymknął się z chaty, by wkrótce także zagubić się w mroku.
Potrzebował samotności, ciszy, skupienia - teraz nic nie powinno go rozpraszać.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Przez chwilę patrzyli na siebie z siostrą. Czuł się nieco zmieszany tym wszystkim, tą całą otoczką, w której się znajdowali, ale jej stan nie pozwolił mu przejść obok obojętnie. Była jego siostrą, jedną z ostatnich bliskich mu osób. Czuł się w obowiązku o nią troszczyć i upewniać, czy dobrze się czuje i czy jakoś sobie z tym wszystkim radzi.
Nie zamierzał jej jednak zmuszać do rozmowy już teraz. Mogła potrzebować odpocząć w samotności i zmierzyć się z tym, co dzisiaj usłyszała. Skinął więc głową, posyłając jej blady uśmiech.
- Oczywiście - powiedział. - Więc będę czekał na ciebie jutro. Będę jeszcze w domu, przyjdź, kiedy będziesz chciała. Porozmawiamy.
Był ciekaw, czy rzeczywiście przyjdzie. Liczył na to, że tak, że do jutra już oboje poukładają sobie wszystko w głowie na tyle, że będą mogli porozmawiać bez niezręczności i presji.
- Miłej nocy, Justine. Odpocznij... Pomyśl o wszystkim na spokojnie - polecił jej. Czasami dobrze było przespać się z problemami.
Pozwolił jej odejść. Sam też szybko opuścił kwaterę, by już poza jej obrębem znaleźć odpowiednie miejsce do teleportacji. A po chwili znalazł się już we własnym podlondyńskim domu, zupełnie sam ze swoimi myślami i rozważaniami. Ale może i on tego teraz potrzebował?
| zt.
Nie zamierzał jej jednak zmuszać do rozmowy już teraz. Mogła potrzebować odpocząć w samotności i zmierzyć się z tym, co dzisiaj usłyszała. Skinął więc głową, posyłając jej blady uśmiech.
- Oczywiście - powiedział. - Więc będę czekał na ciebie jutro. Będę jeszcze w domu, przyjdź, kiedy będziesz chciała. Porozmawiamy.
Był ciekaw, czy rzeczywiście przyjdzie. Liczył na to, że tak, że do jutra już oboje poukładają sobie wszystko w głowie na tyle, że będą mogli porozmawiać bez niezręczności i presji.
- Miłej nocy, Justine. Odpocznij... Pomyśl o wszystkim na spokojnie - polecił jej. Czasami dobrze było przespać się z problemami.
Pozwolił jej odejść. Sam też szybko opuścił kwaterę, by już poza jej obrębem znaleźć odpowiednie miejsce do teleportacji. A po chwili znalazł się już we własnym podlondyńskim domu, zupełnie sam ze swoimi myślami i rozważaniami. Ale może i on tego teraz potrzebował?
| zt.
Wciąż milczał. Stał pod ścianą i milczał, a wzrok ze staruszki przeniósł w podłogę, unikając czyjegokolwiek spojrzenia - chciał być sam. Chciał pomyśleć o każdym jednym słowie, które padło dzisiaj z ust Bathildy Bagshot. Wrodzona przezorność, wykształcona w pracy stała czujność, podejrzliwość, nie pozwalały mu do końca zaufać staruszce, ale Brendan był na tym spotkaniu po raz pierwszy - i nie przyszedł tutaj wyprawiać rewolucji, ale wspomóc tych ludzi w walce o lepsze jutro, wspomóc sobą, swoją różdżką, swoim... poświęceniem? Nie zabrał głosu ani razu, wsłuchując się w rozmowy pomiędzy rzekomą panią profesor a pozostałymi Zakonnikami, tymi, którzy poświęcili tej organizacji wiele więcej czasu niż on- i tymi, dla których jej dobro było naprawdę ważne. Jeśli miał być ich częścią, musiał im po prostu zaufać. I robić to, co im wszystkim wydawało się słuszne. Bez zawahania, bo silne drzewo nie uginało się pod muśnięciem wiatru. Bez zawahania - bo małe drganie mogło wprawić w ruch ogromne skały. Bez zawahania - bo drobne decyzje mogły wywołać dramatyczne konsekwencje. Proszono ich o wiele - bo wiele było potrzebne, by oczyścić ten świat z całego zła, które się przez nie przetaczało... ostatnio w dramatycznej formie - martwe jednorożce, bezgłowe trupy, porąbane ciała... nadchodziła mroczna, straszna wojna, której świat czarodziejów bardzo długo nie zapomni. A każda wojna potrzebowała swoich bohaterów - tych, którzy przeżyją, by zebrać laury... i tych, którzy polegną, oddając swoje życie za lepszą sprawę. Dla świata. Dla przyszłości. Dla lepszego jutra. Kiedy uniósł wzrok, Bathildy już nie było w salonie. Byli za to oni - w pierwszej chwili spojrzał na swoich przyjaciół, aurorów, którzy już wcześniej pogodzić musieli się ze śmiercią - bo czyż nie poświęcali się co dzień? Później na pozostałych - na Bertiego i Titusa - byli jeszcze dziećmi, rozmawiającymi o psikusach, nie pojmującymi powagi sytuacji. Straszliwej powagi.
Brendan wiedział, co zrobi. Wiedział, że nie musiał informować o tym nikogo, kogo znał - i wcale nie chciał tego robić.
Przychodząc tutaj, nie wiedział, czego się spodziewać - grupki buntowników, małej, rosnącej rebelii, buntu - ludzi idących na samobójczą misję obalenia tyranii najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechasów. Najpotężniejszego znanego - gdzieś czaiła się wspomniana przez Garretta trzecia siła - czy mogła być straszniejsza od zła, które już znali? Nie mogła, to niemożliwe - Grindelwald przerażał. Był niezwyciężony. Gdyby pojawił się ktoś drugi, podobny jemu, świat stanąłby w ogniu. Piekielnym ogniu wojny, która zniszczy wszystko i wszystkich.
Wszystko i wszystkich.
Wciąż w milczeniu po krótkiej chwili, którą spędził w zamyśleniu, opuścił chatkę i teleportował się z jej ogródka - do domu.
/zt
Brendan wiedział, co zrobi. Wiedział, że nie musiał informować o tym nikogo, kogo znał - i wcale nie chciał tego robić.
Przychodząc tutaj, nie wiedział, czego się spodziewać - grupki buntowników, małej, rosnącej rebelii, buntu - ludzi idących na samobójczą misję obalenia tyranii najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechasów. Najpotężniejszego znanego - gdzieś czaiła się wspomniana przez Garretta trzecia siła - czy mogła być straszniejsza od zła, które już znali? Nie mogła, to niemożliwe - Grindelwald przerażał. Był niezwyciężony. Gdyby pojawił się ktoś drugi, podobny jemu, świat stanąłby w ogniu. Piekielnym ogniu wojny, która zniszczy wszystko i wszystkich.
Wszystko i wszystkich.
Wciąż w milczeniu po krótkiej chwili, którą spędził w zamyśleniu, opuścił chatkę i teleportował się z jej ogródka - do domu.
/zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czas. Bagshot dawała im go wiele, ale ile naprawdę go mieli? Miał wrażenie, że minuty przesiąkają przez ich palce, uciekając bezpowrotnie niczym niezatrzymane krople wody. Nie byli w stanie utrzymać go w rękach, gdy ten galopował do przodu. A co jeśli podejmą decyzje za późno? Chociaż wiedział, że presja byłaby najgorszym z możliwych doradców to brak limitu również wydawał mu się kłopotliwy. Wcisnął ręce głębiej w kieszenie. To wszystko było trudne. Może był dorosłym, jednym ze starszych członków Zakonów to wciąż targały nim wątpliwości, prawdopodobnie większe niż innymi. Był w końcu boleśnie świadom własnych wad, które łatwo mogłyby przekreślić jego walkę. Chciałby się poświęcić, nie dla Zakonu, nie dla siebie, ale po prostu dla innych. Dla tych wszystkich bezimiennych osób, które żyją w nieświadomości, jeszcze bezpieczne. Doświadczenie kazało mu walczyć, ale jednocześnie upominało go, że może nie być gotów na tę walkę.
W milczeniu obserwował, jak opuszcza kwaterę. Dopiero wtedy odważył się rozejrzeć po pomieszczeniu, przyjrzeć pozostałym. Jedno po drugim znikali wgłębi kwatery albo rozpływali się w ciemności nocy. Atmosfera nie była już tak napięta, ale wciąż gęsta i nieprzenikniona. Uświadomiło to Leonardowi, że nie walczy przecież sam. Nie tylko on dźwiga na swoich barkach tajemnicę Zakonu. Jest ich wielu, każde z innego środowiska, z inną historią, marzeniami czy planami. Jak wielu z nich zdecyduje się podejść do próby? Czy wszystkim uda się ją przetrwać? A jeśli nie to czy złamie ich to czy podbuduje? Pytania i myśli mnożyły się w jego głowie, gdy stał tak w samotności i milczeniu. Przypomniało mu to, że normalnie nie stałby tu sam. On powinien stać tutaj obok, ale go nie było, a Mastrangelo nie miał pojęcia dlaczego. Powiedzieć, że czuł się z tym źle byłoby mocnym niedopowiedzeniem. Zawiódł, a był przecież teraz w takiej pozycji, gdzie robienie tego było niebezpieczne.
Dopiero niespodziewane pojawienie się obok Foxa wyrwało go z zamyślenia. Drgnął zaskoczony, a potem to uczucie przerodziło się w irytację. Na samego siebie. To już druga osoba pytająca o to samo. Rozumiał to, normalnie powinien wiedzieć. Tylko ostatnio nic nie było normalne, zwłaszcza jego relacja z Jaimiem. Nie widzieli się zbyt długo, zbyt wiele niedopowiedzeń wisiało między nimi.
- Nie wiem – odparł cicho, nie spoglądając na niego. Było mu źle z faktem nieumiejętności udzielenia odpowiedzi na to pytanie. Źle, bo mecz był po ich ostatnim spotkaniu, a więc Lis widział go wcześniej niż on.
W milczeniu obserwował, jak opuszcza kwaterę. Dopiero wtedy odważył się rozejrzeć po pomieszczeniu, przyjrzeć pozostałym. Jedno po drugim znikali wgłębi kwatery albo rozpływali się w ciemności nocy. Atmosfera nie była już tak napięta, ale wciąż gęsta i nieprzenikniona. Uświadomiło to Leonardowi, że nie walczy przecież sam. Nie tylko on dźwiga na swoich barkach tajemnicę Zakonu. Jest ich wielu, każde z innego środowiska, z inną historią, marzeniami czy planami. Jak wielu z nich zdecyduje się podejść do próby? Czy wszystkim uda się ją przetrwać? A jeśli nie to czy złamie ich to czy podbuduje? Pytania i myśli mnożyły się w jego głowie, gdy stał tak w samotności i milczeniu. Przypomniało mu to, że normalnie nie stałby tu sam. On powinien stać tutaj obok, ale go nie było, a Mastrangelo nie miał pojęcia dlaczego. Powiedzieć, że czuł się z tym źle byłoby mocnym niedopowiedzeniem. Zawiódł, a był przecież teraz w takiej pozycji, gdzie robienie tego było niebezpieczne.
Dopiero niespodziewane pojawienie się obok Foxa wyrwało go z zamyślenia. Drgnął zaskoczony, a potem to uczucie przerodziło się w irytację. Na samego siebie. To już druga osoba pytająca o to samo. Rozumiał to, normalnie powinien wiedzieć. Tylko ostatnio nic nie było normalne, zwłaszcza jego relacja z Jaimiem. Nie widzieli się zbyt długo, zbyt wiele niedopowiedzeń wisiało między nimi.
- Nie wiem – odparł cicho, nie spoglądając na niego. Było mu źle z faktem nieumiejętności udzielenia odpowiedzi na to pytanie. Źle, bo mecz był po ich ostatnim spotkaniu, a więc Lis widział go wcześniej niż on.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Być może to przez wiek, charakter lub jedno i drugie - Adrien miał już ułożoną hierarchię wartości. Wiedział czego chce i co ma robić by to osiągnąć. Podejmowanie decyzji było więc w jego przypadku prostą procedurą polegającą na zweryfikowaniu jak wpłynie na jego osiągnięcie. I choć był człowiekiem potrafiącym tkać złudzenia to tutaj, wśród zakonników, sprawy za którą walczyli nie mógł tego robić. Musiał być szczery - i taki był. Bez wahania, bez strachu.
Czy można go za to podziwiać, czy też szydzić...czas pokaże.
Alan przywrócił Carrowa do rzeczywistości. Uzdrowiciel podniósł na niego wzrok i skinął mu głową.
- Mam aż nadto czasu. Prawdopodobnie wszyscy dziś raczej będą go mieli w nadmiarze - uśmiechnął się nieco cierpko, przebiegając spojrzeniem po ponurych twarzach młodych. Wahali się. Dobrze. Martwiłby się gdyby było inaczej - Mam nadzieję, że pochyli się nad nami butelka dobrej ognistej - rzucił półżartem, a zaraz potem wyszli razem z chaty.
|zt Adrien & Alan
Czy można go za to podziwiać, czy też szydzić...czas pokaże.
Alan przywrócił Carrowa do rzeczywistości. Uzdrowiciel podniósł na niego wzrok i skinął mu głową.
- Mam aż nadto czasu. Prawdopodobnie wszyscy dziś raczej będą go mieli w nadmiarze - uśmiechnął się nieco cierpko, przebiegając spojrzeniem po ponurych twarzach młodych. Wahali się. Dobrze. Martwiłby się gdyby było inaczej - Mam nadzieję, że pochyli się nad nami butelka dobrej ognistej - rzucił półżartem, a zaraz potem wyszli razem z chaty.
|zt Adrien & Alan
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W głosie Mastrangelo dało się wyczuć jakieś osobliwe napięcie, i choć łypnąłem na niego podejrzliwym okiem, postanowiłem nie drążyć tematu. Nieobecność Wrighta wydawała mi się niepokojąca, z drugiej strony – być może stałem się ostatnio nadwrażliwy, a w rzeczywistości nie istniały żadne powody do obaw.
Leonard nie wydawał się skory do rozmów. Jego obojętność i jakaś chłodna aura dystansu skutecznie nakreśliły granicę, której nie zamierzałem przekraczać. Zrezygnowany, rzuciłem niezbyt pogodne pewnie w tej chwili bawi się gdzieś lepiej od nas, po czym stałem jeszcze przez chwilę obok, zanim uświadomiłem sobie, że to obustronne milczenie wprawiło mnie w psychiczny dyskomfort. A kiedy narastająca cisza stała się nie do zniesienia, sięgnąłem po ostatnią deskę ratunku.
- Nie wiem jak ty, ale ja muszę się napić. Dawno nie odwiedzałem Franka w Kotle. I tak nie mógłbym teraz zasnąć. Kto wie, może nawet spotkamy tam Bena. - Zakończyłem, starając się zabrzmieć jakoś radośniej, jednocześnie zupełnie nie wierząc w radosny zbieg okoliczności.
Pomimo zmęczenia, które wyraźnie odznaczało się na mojej twarzy, słowa Bathildy odbijały się echem po mojej głowie, nie dając myślom choćby chwili wytchnienia i zmuszając je do pracy na najwyższych obrotach. Licząc, że Leonard zdecyduje się za mną podążyć, pożegnałem się naprędce z pozostałymi Zakonnikami, po czym zarzuciłem na siebie płaszcz i opuściłem kwaterę.
Alkohol zawsze był dobrym rozwiązaniem.
zt
Leonard nie wydawał się skory do rozmów. Jego obojętność i jakaś chłodna aura dystansu skutecznie nakreśliły granicę, której nie zamierzałem przekraczać. Zrezygnowany, rzuciłem niezbyt pogodne pewnie w tej chwili bawi się gdzieś lepiej od nas, po czym stałem jeszcze przez chwilę obok, zanim uświadomiłem sobie, że to obustronne milczenie wprawiło mnie w psychiczny dyskomfort. A kiedy narastająca cisza stała się nie do zniesienia, sięgnąłem po ostatnią deskę ratunku.
- Nie wiem jak ty, ale ja muszę się napić. Dawno nie odwiedzałem Franka w Kotle. I tak nie mógłbym teraz zasnąć. Kto wie, może nawet spotkamy tam Bena. - Zakończyłem, starając się zabrzmieć jakoś radośniej, jednocześnie zupełnie nie wierząc w radosny zbieg okoliczności.
Pomimo zmęczenia, które wyraźnie odznaczało się na mojej twarzy, słowa Bathildy odbijały się echem po mojej głowie, nie dając myślom choćby chwili wytchnienia i zmuszając je do pracy na najwyższych obrotach. Licząc, że Leonard zdecyduje się za mną podążyć, pożegnałem się naprędce z pozostałymi Zakonnikami, po czym zarzuciłem na siebie płaszcz i opuściłem kwaterę.
Alkohol zawsze był dobrym rozwiązaniem.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Powaga zadania, jakiego podjęła się dołączając do Zakonu, docierała do niej powoli, z przerażającym opóźnieniem, stopniowo odsłaniając kolejne fragmenty, wcześniej zawoalowane jej własną idealistyczną wizją świata i… ignorancją? Obserwowała w milczeniu odchodzącą kobietę, mimowolnie dając się wciągnąć w niepokojące i trącające grozą mroki jej słów; choć nie miała w zwyczaju oddawania się katastroficznym myślom, to chyba zaczynała wreszcie rozumieć, że w kwaterze nie było już miejsca na lekkomyślność. Przelotnie przemknęła spojrzeniem po ściśniętych w niewielkim pomieszczeniu sylwetkach i nie potrafiła nie zastanawiać się, ilu z nich pójdzie w ślad Roberta i rozpłynie się w nicości jeszcze przed końcem roku. Zrobiło jej się chłodniej, a po plecach przebiegł nagły dreszcz; odruchowo zrzuciła winę na otwarte przez Bathildę drzwi oraz na wciąż zimne, nocne powietrze.
Z chwilowego otępienia wyrwało ją jej własne imię, wymówione głosem Justine; odwróciła się w kierunku przyjaciółki, po drodze na ułamek sekundy krzyżując spojrzenia z Garrettem. Miała wrażenie, że próbował jej coś przekazać, ale niema wiadomość szybko rozproszyła się w półmroku, a sam mężczyzna ruszył w stronę wyjścia w ślad za staruszką. Posłała mu słaby uśmiech, niepewna, czy zdążył go zauważyć. – Chodźmy – mruknęła do Tonks, gdy tylko ta skończyła rozmawiać z Michaelem. Uśmiechnęła się do niego, pożegnalne spojrzenia posyłając również Leo i pociągnęła Just w stronę drzwi wyjściowych. A może to ona ją prowadziła? Nie była pewna, skupiając się na zaciśniętych na jej dłoni palcach; nie zatrzymywała się już, żeby wymienić kilka słów ze znajomymi zakonnikami, nie chciała rozmawiać. Myśleć też nie; marzył jej się ogromny kubek gorącej herbaty, ciepły koc i dobra książka, choć wiedziała, że wspomnienia dzisiejszego spotkania najprawdopodobniej i tak długo nie dadzą jej zasnąć, bezlitośnie ciągając ją po krętych korytarzach przewidywań, obaw i nadziei.
Póki co skupiła się jednak na wydostaniu poza granice nałożonych na chatę zaklęć ochronnych i poprawnej teleportacji, oddychając z ulgą, gdy świeże powietrze owiało jej twarz i zburzyło jasne włosy, wpychając luźne kosmyki do oczu.
| Justine i Margaux zt
Z chwilowego otępienia wyrwało ją jej własne imię, wymówione głosem Justine; odwróciła się w kierunku przyjaciółki, po drodze na ułamek sekundy krzyżując spojrzenia z Garrettem. Miała wrażenie, że próbował jej coś przekazać, ale niema wiadomość szybko rozproszyła się w półmroku, a sam mężczyzna ruszył w stronę wyjścia w ślad za staruszką. Posłała mu słaby uśmiech, niepewna, czy zdążył go zauważyć. – Chodźmy – mruknęła do Tonks, gdy tylko ta skończyła rozmawiać z Michaelem. Uśmiechnęła się do niego, pożegnalne spojrzenia posyłając również Leo i pociągnęła Just w stronę drzwi wyjściowych. A może to ona ją prowadziła? Nie była pewna, skupiając się na zaciśniętych na jej dłoni palcach; nie zatrzymywała się już, żeby wymienić kilka słów ze znajomymi zakonnikami, nie chciała rozmawiać. Myśleć też nie; marzył jej się ogromny kubek gorącej herbaty, ciepły koc i dobra książka, choć wiedziała, że wspomnienia dzisiejszego spotkania najprawdopodobniej i tak długo nie dadzą jej zasnąć, bezlitośnie ciągając ją po krętych korytarzach przewidywań, obaw i nadziei.
Póki co skupiła się jednak na wydostaniu poza granice nałożonych na chatę zaklęć ochronnych i poprawnej teleportacji, oddychając z ulgą, gdy świeże powietrze owiało jej twarz i zburzyło jasne włosy, wpychając luźne kosmyki do oczu.
| Justine i Margaux zt
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 2 kwietnia
Spotkajmy się, poćwiczmy Finite Incantatem.
Ktoś tak krzyknął, a przynajmniej tak mu się zdawało. Nie do końca pamiętał kto, ani gdzie to miało być i czy na pewno tak słyszał, ale i tak postanowił stawić się w kwaterze zakonu. Tak mu się zdawało, tak mu coś świtało, że umówiona godzina była mniej więcej tą, o której zaczął się zbierać. A więc zjadł coś, zarzucił na siebie płaszcz, po czym teleportował się w jakieś bezpieczne miejsce oddalone nieznacznie od kwatery. Pokrążył po okolicy, rozglądając się i upewniając, czy aby na pewno nikt go nie śledzi lub nadmiernie nim się nie interesuje, po czym udał się do kwatery. Chyba dotarł tu bezpiecznie.
Gdy wszedł do środka zdjął płaszcz i zawiesił go na odpowiednim wieszaku. Stawiał kroki ostrożnie i powoli, za każdym razem słysząc stukot swoich własnych butów. Kwatera była cicha, tajemnicza, zdawała się być wręcz martwa. Czy naprawdę nikogo tu nie było tego dnia i o tej porze? Czy był sam? Może pomylił dzień? Może godzinę? A może cała ta sprawa była jedynie wytworem jego wyobraźni? Westchnął i zaczesał dłonią włosy, przemierzając kolejne pomieszczenia. Aż w końcu dotarł do salonu. Zatrzymał się w progu i spojrzał na puste pomieszczenie, przypominając sobie spotkanie, które miało tu miejsce zaledwie dwa dni temu. Pamiętał wszystko bardzo wyraźnie, łącznie ze słowami, które wyleciały z ust Bathildy. Tymi, które ciągle wywierały na nim pewne wrażenie i sprawiały, że zastanawiał się. Myślał nad próbą, lecz podjęcie decyzji nie było takie proste. Westchnął ponownie, po czym przemierzył pokój i przysiadł na fotelu w nadziei, iż ów spotkanie nie było jedynie wytworem jego wyobraźni i naprawdę miało się odbyć. Może ktoś jeszcze przyjdzie.
Spotkajmy się, poćwiczmy Finite Incantatem.
Ktoś tak krzyknął, a przynajmniej tak mu się zdawało. Nie do końca pamiętał kto, ani gdzie to miało być i czy na pewno tak słyszał, ale i tak postanowił stawić się w kwaterze zakonu. Tak mu się zdawało, tak mu coś świtało, że umówiona godzina była mniej więcej tą, o której zaczął się zbierać. A więc zjadł coś, zarzucił na siebie płaszcz, po czym teleportował się w jakieś bezpieczne miejsce oddalone nieznacznie od kwatery. Pokrążył po okolicy, rozglądając się i upewniając, czy aby na pewno nikt go nie śledzi lub nadmiernie nim się nie interesuje, po czym udał się do kwatery. Chyba dotarł tu bezpiecznie.
Gdy wszedł do środka zdjął płaszcz i zawiesił go na odpowiednim wieszaku. Stawiał kroki ostrożnie i powoli, za każdym razem słysząc stukot swoich własnych butów. Kwatera była cicha, tajemnicza, zdawała się być wręcz martwa. Czy naprawdę nikogo tu nie było tego dnia i o tej porze? Czy był sam? Może pomylił dzień? Może godzinę? A może cała ta sprawa była jedynie wytworem jego wyobraźni? Westchnął i zaczesał dłonią włosy, przemierzając kolejne pomieszczenia. Aż w końcu dotarł do salonu. Zatrzymał się w progu i spojrzał na puste pomieszczenie, przypominając sobie spotkanie, które miało tu miejsce zaledwie dwa dni temu. Pamiętał wszystko bardzo wyraźnie, łącznie ze słowami, które wyleciały z ust Bathildy. Tymi, które ciągle wywierały na nim pewne wrażenie i sprawiały, że zastanawiał się. Myślał nad próbą, lecz podjęcie decyzji nie było takie proste. Westchnął ponownie, po czym przemierzył pokój i przysiadł na fotelu w nadziei, iż ów spotkanie nie było jedynie wytworem jego wyobraźni i naprawdę miało się odbyć. Może ktoś jeszcze przyjdzie.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ktoś coś mówił o ćwiczeniu! Idealnie się składało, bo młody Bott zamierzał podciągnąć się z zaklęć i obrony. Nic w Zakonie nie zrobił odkąd dołączył. Chyba nawet powinien się cieszyć - póki co było na tyle spokojnie, że aż tylu ludzi nie było potrzebnych? No dobra, głupota, nie było zbyt spokojnie, ale póki co nie działo się nic aż tak wielkiego żeby Zakon wysyłał wszystkich. Czekał więc na swoją kolej, czas kiedy będzie mógł coś zrobić. Dlatego tu przyszedł, dlatego dołączył. Co jednak mógł?
Żeby nie czekać bezczynnie.
Mimo, że póki co nie było dla niego zadania, same treningi uważał za... zawsze-coś. Bo, jeśli tacy jak on będą potrzebni, przecież powinni umieć jak najwięcej, powinni jak najlepiej sobie radzić. Tak więc się stawił nawet przed czasem o dziwo, za piętnaście siedemnasta. Zaszedł do kuchni po kawę i rozglądał się po budynku, którego pustka wydawała mu się dziwna.
Kiedy usłyszał kroki, stał właśnie na schodach. Odwrócił się... trochę zbyt gwałtownie i już po chwili dał komukolwiek obecnemu znać, że to właśnie on jest w domu. Gdyby druga osoba znała go choć trochę, bez trudu skojrzyłaby odgłosy trzasku kubka, czy stukotu cielska zlatującego ze schodów z osobą młodego cukiernika.
- Żyję. - odezwał się, kiedy już obolały, acz cały i raczej w jednym kawałku leżał pod schodami. Odetchnął, podniósł się i wyjął różdżką swój bałagan, by odwrócić się w stronę salonu i zobaczyć, kto jeszcze przyszedł.
- Spodziewałem się, że więcej osób się zainteresuje. - przyznał dość zdziwiony, ale uśmiechnął się przyjaźnie. No, przecież nie będziesz się boczył wiecznie! Rzucił jeszcze reparo na kubek i odstawił naprawione naczynie na stolik. - Zaczniemy? Może jeszcze ktoś dołączy.
Dodał, nie tracąc entuzjazmu.
Żeby nie czekać bezczynnie.
Mimo, że póki co nie było dla niego zadania, same treningi uważał za... zawsze-coś. Bo, jeśli tacy jak on będą potrzebni, przecież powinni umieć jak najwięcej, powinni jak najlepiej sobie radzić. Tak więc się stawił nawet przed czasem o dziwo, za piętnaście siedemnasta. Zaszedł do kuchni po kawę i rozglądał się po budynku, którego pustka wydawała mu się dziwna.
Kiedy usłyszał kroki, stał właśnie na schodach. Odwrócił się... trochę zbyt gwałtownie i już po chwili dał komukolwiek obecnemu znać, że to właśnie on jest w domu. Gdyby druga osoba znała go choć trochę, bez trudu skojrzyłaby odgłosy trzasku kubka, czy stukotu cielska zlatującego ze schodów z osobą młodego cukiernika.
- Żyję. - odezwał się, kiedy już obolały, acz cały i raczej w jednym kawałku leżał pod schodami. Odetchnął, podniósł się i wyjął różdżką swój bałagan, by odwrócić się w stronę salonu i zobaczyć, kto jeszcze przyszedł.
- Spodziewałem się, że więcej osób się zainteresuje. - przyznał dość zdziwiony, ale uśmiechnął się przyjaźnie. No, przecież nie będziesz się boczył wiecznie! Rzucił jeszcze reparo na kubek i odstawił naprawione naczynie na stolik. - Zaczniemy? Może jeszcze ktoś dołączy.
Dodał, nie tracąc entuzjazmu.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
A jednak mylił się, gdy sądził, że jest w chatce sam. Wyraźnie odgłos własnych kroków przytłumił mu inne. Mimo wszystko nie było to aż takie złe. W kwaterze zakonu mógł się czuć bezpiecznie. A przynajmniej tak mu się zdawało. Póki co miejsce to wydawało mu się jedynym tak naprawdę bezpiecznym, podczas gdy na zewnątrz świat zdawał się chylić ku upadkowi. Powoli, niepostrzeżenie dla większości ludzi, którzy ciągle tkwili w bańce złudzeń o względnym pokoju. Czasami chciał nadal się w niej znajdować, bowiem poza nią czekała szara, nieprzyjemna rzeczywistość. Niestety - Bennett wyszedł z tej bańki dawno, a teraz nie mógł już do niej wrócić. Jego bańka bezpowrotnie pękła.
Drgnął z zaskoczenia, gdy dotarł do niego czyjś głos. Momentalnie się zatrzymał, zaś jego wzrok powędrował w kierunku, z którego ów głos dochodził. Po schodach wchodził mężczyzna, którego Alan znał pobieżnie ze spotkań zakonu, a który podpadł mu dokładnie wczoraj, wkręcając go w prima aprilisowy żart. Bennett boczył się i boczyć się zamierzał, ale mimo wszystko wykonał jakiś odruchowy ruch, gdy zauważył, że mężczyzna spada ze schodów. Na próżno, bowiem małe miał szanse na to, by zareagować w porę. Skrzywił się tylko w dość empatycznej minie i mimo, iż jeszcze chwilę temu miał ochotę udusić tego gościa - teraz zaśmiał się, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Na pewno? Jestem magomedykiem. - Wzruszył ramionami, na chwilę odkładając złość. Do swojego zawodu starał się nie mieszać prywatnych odczuć i emocji. Choć nie zawsze wychodziło. - Też się zdziwiłem widząc takie pustki. - Rozejrzał się po pustym pomieszczeniu, gdy już zaszli do salonu. - Możemy zacząć. Tylko... jak sobie to wyobrażasz? Zaczarujemy coś i będziemy na zmianę rzucać Finite? - Spojrzał na niego pytająco. Jeżeli ten zaproponuje rzucanie zaklęć na siebie - Bennett się nie zgodzi. Oj nie, Panie Bott. Nie po wczorajszym. - Dobra, już wiem. - Odparł po chwili. Zaczął zbierać małe przedmioty i ustawiać je na podłodze, to samo polecając również Beriemu. Gdy uzbierali wystarczającą ilość, machnął różdżką przemieniając przedmioty w małe, puchate króliczki, które zaczęły kicać po ziemi. Spojrzał się na nie, czując dziwne uczucie w żołądku. Ostatnimi czasy króliki źle mu się kojarzyły, a tu było aż 10 sztuk. Ostatecznie spojrzał na Bertiego, a kąciki jego ust drgnęły w górę.
- Finite Incantatem - rzucił w kierunku pierwszego królika.
Drgnął z zaskoczenia, gdy dotarł do niego czyjś głos. Momentalnie się zatrzymał, zaś jego wzrok powędrował w kierunku, z którego ów głos dochodził. Po schodach wchodził mężczyzna, którego Alan znał pobieżnie ze spotkań zakonu, a który podpadł mu dokładnie wczoraj, wkręcając go w prima aprilisowy żart. Bennett boczył się i boczyć się zamierzał, ale mimo wszystko wykonał jakiś odruchowy ruch, gdy zauważył, że mężczyzna spada ze schodów. Na próżno, bowiem małe miał szanse na to, by zareagować w porę. Skrzywił się tylko w dość empatycznej minie i mimo, iż jeszcze chwilę temu miał ochotę udusić tego gościa - teraz zaśmiał się, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Na pewno? Jestem magomedykiem. - Wzruszył ramionami, na chwilę odkładając złość. Do swojego zawodu starał się nie mieszać prywatnych odczuć i emocji. Choć nie zawsze wychodziło. - Też się zdziwiłem widząc takie pustki. - Rozejrzał się po pustym pomieszczeniu, gdy już zaszli do salonu. - Możemy zacząć. Tylko... jak sobie to wyobrażasz? Zaczarujemy coś i będziemy na zmianę rzucać Finite? - Spojrzał na niego pytająco. Jeżeli ten zaproponuje rzucanie zaklęć na siebie - Bennett się nie zgodzi. Oj nie, Panie Bott. Nie po wczorajszym. - Dobra, już wiem. - Odparł po chwili. Zaczął zbierać małe przedmioty i ustawiać je na podłodze, to samo polecając również Beriemu. Gdy uzbierali wystarczającą ilość, machnął różdżką przemieniając przedmioty w małe, puchate króliczki, które zaczęły kicać po ziemi. Spojrzał się na nie, czując dziwne uczucie w żołądku. Ostatnimi czasy króliki źle mu się kojarzyły, a tu było aż 10 sztuk. Ostatecznie spojrzał na Bertiego, a kąciki jego ust drgnęły w górę.
- Finite Incantatem - rzucił w kierunku pierwszego królika.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alan Bennett' has done the following action : rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
//żeby nie było: za ST udanego zaklęcia przyjmujemy 70, 60 za zaklęcie zmiany + 10 finite
- Tak, na pewno. - przyznał z lekkim rozbawieniem, drapiąc się przy tym po karku - Powiedzmy, że mam w tym trochę wprawy. - innymi słowy przywykł do tego, że nie ma sensu nadmiernie jęczeć nad tym, że coś sobie stłukł, bo pewnie zaraz tłucze coś jeszcze, musiał się chyba trochę uodpornić przy ilości wypadków, jakie notorycznie mu się zdarzają, lub raczej jakie swoją fajtłapowatością i gapiostwem wywołuje.
Jako, że miał na tyle szczęścia, by się nie połamać, ani nie zrobić sobie nic bardziej bolesnego niż pewnie dość sporo siniaków, żałował zdecydowanie najbardziej kawy, której aromat nadal się unosił mimo, że ciecz została sprawnie zaklęciem sprzątnięta.
- Możemy to zrobić na zasadzie pojedynku. - zaproponował, bo konkurencja to jedna z tych rzeczy, którą Bott lubił najbardziej. Alan już jednak wpadł na inny pomysł - całkiem niezły z resztą. Aż Bertie żałował, że nie zabrał Rogera, sierściuch musiałby się nieźle bawić między...eee, puchatymi meblami?
- Ciekawe, czy normalny królik by poznał, że to nie zwierzęta. - kucnął, bo sam zdecydowanie za nimi przepadał i nawet trochę żałował, że nie ma marchewki, czy sałaty. Ale no dobra, nie ma co zdradzać własnego biało-rudego sierściucha, który przynajmniej na pewno jest królikiem, a nie jakimś lustereczkiem. Wyjął swoją różdżkę i skierował ją w stronę czarnego zwierzaka, który przedtem był jego własnym butem.
- Too... kto mniej królików odczaruje stawia potem piwo? - zaproponował. No, przecież Alan nie będzie się boczył wiecznie, proponują mu piwo! Które być może sam będzie musiał kupić i sobie i Bottowi.
Zaraz znów spojrzał na czarnego malucha.
- Finite Incantatem.
Mruknął.
- Tak, na pewno. - przyznał z lekkim rozbawieniem, drapiąc się przy tym po karku - Powiedzmy, że mam w tym trochę wprawy. - innymi słowy przywykł do tego, że nie ma sensu nadmiernie jęczeć nad tym, że coś sobie stłukł, bo pewnie zaraz tłucze coś jeszcze, musiał się chyba trochę uodpornić przy ilości wypadków, jakie notorycznie mu się zdarzają, lub raczej jakie swoją fajtłapowatością i gapiostwem wywołuje.
Jako, że miał na tyle szczęścia, by się nie połamać, ani nie zrobić sobie nic bardziej bolesnego niż pewnie dość sporo siniaków, żałował zdecydowanie najbardziej kawy, której aromat nadal się unosił mimo, że ciecz została sprawnie zaklęciem sprzątnięta.
- Możemy to zrobić na zasadzie pojedynku. - zaproponował, bo konkurencja to jedna z tych rzeczy, którą Bott lubił najbardziej. Alan już jednak wpadł na inny pomysł - całkiem niezły z resztą. Aż Bertie żałował, że nie zabrał Rogera, sierściuch musiałby się nieźle bawić między...eee, puchatymi meblami?
- Ciekawe, czy normalny królik by poznał, że to nie zwierzęta. - kucnął, bo sam zdecydowanie za nimi przepadał i nawet trochę żałował, że nie ma marchewki, czy sałaty. Ale no dobra, nie ma co zdradzać własnego biało-rudego sierściucha, który przynajmniej na pewno jest królikiem, a nie jakimś lustereczkiem. Wyjął swoją różdżkę i skierował ją w stronę czarnego zwierzaka, który przedtem był jego własnym butem.
- Too... kto mniej królików odczaruje stawia potem piwo? - zaproponował. No, przecież Alan nie będzie się boczył wiecznie, proponują mu piwo! Które być może sam będzie musiał kupić i sobie i Bottowi.
Zaraz znów spojrzał na czarnego malucha.
- Finite Incantatem.
Mruknął.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 08.02.17 15:51, w całości zmieniany 1 raz
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Jedna z brwi Alana automatycznie powędrowała do góry w minie pełnej zdziwienia, może lekkiego niezrozumienia i paru innych emocji. Mam trochę wprawy? Bennett nie znał Bertiego praktycznie wcale, a po tym co zobaczył i po tych słowach mógł się jedynie domyślać tego, że Bott najwyraźniej lubił... spadać ze schodów. A może nie tylko ze schodów? I o ile Bennett miał wysoko zakorzenione odruchy lekarskie w sobie, o tyle wizja ta wydała mu się nawet zabawna. Niemniej jednak wzruszył tylko ramionami, skoro chłopak twierdził, że nie potrzebował pomocy uzdrowiciela. A potem udali się do salonu, gdzie mieli zacząć ćwiczenia.
Na podłodze znalazło się wiele przedmiotów: kubek, pierścionek, but, paczka fajek. Większe i mniejsze, ale wkrótce spokojnie kicające po podłodze w formie króliczków. Bennett nie był najlepszy w transmutacji, jednak coś tam potrafił (jako magomedyk musiał), lecz nadal był całkiem dumny z dziesiątki kicających, uszastych stworzeń. Spojrzał na Bertiego i kiwnął głową.
- Może być forma wyścigu. - Zgodził się bez ale. Był to bowiem całkiem fajny pomysł na naukę i rozrywkę w jednym. I choć tę dwójkę oddzielała siedmioletnia różnica wieku - faceci dalej byli facetami i lubili czasem bawić się jak dzieci. - Trzeba by to kiedyś sprawdzić. - Mruknął. Ale tak naprawdę nie miał najmniejszej ochoty tego sprawdzać. W pewien sposób przeklinał siebie po cichu za to, że akurat w króliki pozamieniał te przedmioty, bowiem ostatnio za nimi nie przepadał. No ale... cóż innego by tak spokojnie kicało po ziemi, zamiast miotać się po całym salonie i, co gorsza, próbować im uciekać?
- Może być, ale Ty już i tak mi wisisz jedno. - Nieco ostrzej spojrzał na Botta. - Co Ci przyszło do głowy, żeby akurat mnie upatrzyć sobie na ofiarę żartu? - Wywrócił oczami, machając różdżką. Spojrzał na niego z satysfakcją, gdy udało mu się i pierwszy z królików zamienił się w kubek. Z zainteresowaniem też śledził czar rzucony przez Bertiego, który... nie wyszedł. Po salonie nagle rozszedł się głośny śmiech Alana, który nie potrafił się powstrzymać, widząc królika, który biegał jak opętany dookoła.
- Coś czuję, że dostanę dzisiaj dwa piwa. - Spojrzał na niego z rozbawieniem, po czym spojrzał na najbliższego - białego, puchatego królika, który stał przed nim i patrzył na niego swoimi błyszczącymi ślepiami. Prawie go to urzekło. Prawie.
- Finite Incantatem.
Udanych finite: 1
Na podłodze znalazło się wiele przedmiotów: kubek, pierścionek, but, paczka fajek. Większe i mniejsze, ale wkrótce spokojnie kicające po podłodze w formie króliczków. Bennett nie był najlepszy w transmutacji, jednak coś tam potrafił (jako magomedyk musiał), lecz nadal był całkiem dumny z dziesiątki kicających, uszastych stworzeń. Spojrzał na Bertiego i kiwnął głową.
- Może być forma wyścigu. - Zgodził się bez ale. Był to bowiem całkiem fajny pomysł na naukę i rozrywkę w jednym. I choć tę dwójkę oddzielała siedmioletnia różnica wieku - faceci dalej byli facetami i lubili czasem bawić się jak dzieci. - Trzeba by to kiedyś sprawdzić. - Mruknął. Ale tak naprawdę nie miał najmniejszej ochoty tego sprawdzać. W pewien sposób przeklinał siebie po cichu za to, że akurat w króliki pozamieniał te przedmioty, bowiem ostatnio za nimi nie przepadał. No ale... cóż innego by tak spokojnie kicało po ziemi, zamiast miotać się po całym salonie i, co gorsza, próbować im uciekać?
- Może być, ale Ty już i tak mi wisisz jedno. - Nieco ostrzej spojrzał na Botta. - Co Ci przyszło do głowy, żeby akurat mnie upatrzyć sobie na ofiarę żartu? - Wywrócił oczami, machając różdżką. Spojrzał na niego z satysfakcją, gdy udało mu się i pierwszy z królików zamienił się w kubek. Z zainteresowaniem też śledził czar rzucony przez Bertiego, który... nie wyszedł. Po salonie nagle rozszedł się głośny śmiech Alana, który nie potrafił się powstrzymać, widząc królika, który biegał jak opętany dookoła.
- Coś czuję, że dostanę dzisiaj dwa piwa. - Spojrzał na niego z rozbawieniem, po czym spojrzał na najbliższego - białego, puchatego królika, który stał przed nim i patrzył na niego swoimi błyszczącymi ślepiami. Prawie go to urzekło. Prawie.
- Finite Incantatem.
Udanych finite: 1
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Ostatnio zmieniony przez Alan Bennett dnia 08.02.17 15:53, w całości zmieniany 1 raz
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata