Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
Strona 2 z 47 • 1, 2, 3 ... 24 ... 47
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Bieganie po kwaterze w tę i z powrotem, karkołomne wspinaczki na trzeszczące i kolebiące się taborety oraz niespodziewane ataki przypuszczane przez tylko pozornie niewinne schody sprawiły, że straciła poczucie czasu. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni tak bardzo się dla kogoś starała, czy może – kiedy miała aż tyle osób, dla których mogła to robić, i z chęcią spędziłaby na poprawianiu zwisających z sufitu jemiołowych wiązanek jeszcze co najmniej połowę wieczoru, gdyby w pewnym momencie nie zauważyła, że dobiegające z różnych części budynku rozmowy, przeniosły się i skoncentrowały na salonie. Dopiero wtedy zerknęła przez jedno z okien, zauważając, że zrobiło się ciemno; zostawiła więc w spokoju ostatni ze stroików, przetarła jeszcze szmatką kurz z zapomnianego parapetu i, doprowadziwszy się do względnego porządku, potruchtała do salonu.
Jak na jej standardy – wyglądał pięknie. Zatrzymała się na moment w progu, uśmiechając się na widok świątecznego drzewka, wdychając mieszaninę zapachów, które kojarzyły jej się z jakąś ciepłą i odległą przeszłością, i krzywiąc się lekko, gdy jeden z zaczarowanych instrumentów trafił w fałszywą nutę i na moment wypełnił powietrze dźwiękiem, przypominającym przejechanie paznokciem po szkolnej tablicy. – Ben – przywitała się, podchodząc do wskazanego miejsca (choć prawdę mówiąc sposób jej poruszania się przypominał dzisiaj raczej podskakiwanie na palcach niż chodzenie, zwłaszcza, że na którymś etapie szalonych wspinaczek zrezygnowała z butów i aktualnie przemykała między przeszkodami bezszelestnie, w wełnianych skarpetach, naciągniętych na grube rajstopy). Usiadła obok brodacza, z rozbawieniem i ciekawością przyglądając się maszerującemu po stole Panu Ciastku, który na jej widok przerwał wesołą przebieżkę i uciekł z powrotem do właściciela, próbując desperacko schować się w jego rękawie. – Szkoda, że nie dostałeś brzytwy do golenia – rzuciła żartobliwie, przecierając policzek. – Ale za to masz nowego przyjaciela. – Wzięła do rąk podane jej przez Wrighta pudełeczko, rozmyślnie ignorując wspomnienie pamiętnej wyprawy do labiryntu, chociaż jej jasne policzki zaróżowiły się lekko. Wydłubywanie grudek ziemi spod paznokci nadal czasami jej się śniło.
Odwróciła się przez ramię, czując na sobie spojrzenie Garretta i zanim zabrała się na rozpakowywanie prezentu, posłała mu łagodny uśmiech, unosząc nieco wyżej brwi na widok stojącej przed nim butelki Ognistej. Nie powiedziała nic, odwinęła za to papier, z lekkim zaskoczeniem czytając najpierw dołączoną do podarunku karteczkę, a później przejeżdżając palcami po starannym grawerunku. – Nie potrafię zgadnąć, od kogo to – powiedziała, uśmiechając się szeroko i rozglądając się wesoło po pomieszczeniu. – Ale uroczyście przysięgam, że przesadzać nie będę! – dodała, odkładając srebrne naczynie ostrożnie na stół, gdzie zakołysało się lekko, delikatnie załamując światło. Nie planowała raczej nosić przy sobie podręcznej porcji alkoholu, ale zbliżał się sezon grypy i przeziębień i już wiedziała, że w tym roku na pewno nie zabraknie jej eliksiru rozgrzewającego.
Jak na jej standardy – wyglądał pięknie. Zatrzymała się na moment w progu, uśmiechając się na widok świątecznego drzewka, wdychając mieszaninę zapachów, które kojarzyły jej się z jakąś ciepłą i odległą przeszłością, i krzywiąc się lekko, gdy jeden z zaczarowanych instrumentów trafił w fałszywą nutę i na moment wypełnił powietrze dźwiękiem, przypominającym przejechanie paznokciem po szkolnej tablicy. – Ben – przywitała się, podchodząc do wskazanego miejsca (choć prawdę mówiąc sposób jej poruszania się przypominał dzisiaj raczej podskakiwanie na palcach niż chodzenie, zwłaszcza, że na którymś etapie szalonych wspinaczek zrezygnowała z butów i aktualnie przemykała między przeszkodami bezszelestnie, w wełnianych skarpetach, naciągniętych na grube rajstopy). Usiadła obok brodacza, z rozbawieniem i ciekawością przyglądając się maszerującemu po stole Panu Ciastku, który na jej widok przerwał wesołą przebieżkę i uciekł z powrotem do właściciela, próbując desperacko schować się w jego rękawie. – Szkoda, że nie dostałeś brzytwy do golenia – rzuciła żartobliwie, przecierając policzek. – Ale za to masz nowego przyjaciela. – Wzięła do rąk podane jej przez Wrighta pudełeczko, rozmyślnie ignorując wspomnienie pamiętnej wyprawy do labiryntu, chociaż jej jasne policzki zaróżowiły się lekko. Wydłubywanie grudek ziemi spod paznokci nadal czasami jej się śniło.
Odwróciła się przez ramię, czując na sobie spojrzenie Garretta i zanim zabrała się na rozpakowywanie prezentu, posłała mu łagodny uśmiech, unosząc nieco wyżej brwi na widok stojącej przed nim butelki Ognistej. Nie powiedziała nic, odwinęła za to papier, z lekkim zaskoczeniem czytając najpierw dołączoną do podarunku karteczkę, a później przejeżdżając palcami po starannym grawerunku. – Nie potrafię zgadnąć, od kogo to – powiedziała, uśmiechając się szeroko i rozglądając się wesoło po pomieszczeniu. – Ale uroczyście przysięgam, że przesadzać nie będę! – dodała, odkładając srebrne naczynie ostrożnie na stół, gdzie zakołysało się lekko, delikatnie załamując światło. Nie planowała raczej nosić przy sobie podręcznej porcji alkoholu, ale zbliżał się sezon grypy i przeziębień i już wiedziała, że w tym roku na pewno nie zabraknie jej eliksiru rozgrzewającego.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Towarzystwo Margaux zawsze działało na Benjamina relaksująco. W drobnej blondynce (niezbyt znał się na kolorach włosów, rozpoznając tylko dwie podstawowe barwy) czaiła się jakaś dziwna siła, wzbogacona o coś wyjątkowego, co łagodziło obyczaje nawet takiego brodatego pijusa z Nokturnu. Może nie wzruszał się na jej widok i nie zaczynał rzępolić na wyczarowanej znikąd mandolinie jakiejś romantycznej pieśni, ale delikatny uśmiech dziewczęcia od razu czyścił umysł z negatywnych złogów. Mógł być zmartwiony, zaniepokojony lub utytłany błotem od góry do dołu (jak przy ich ostatniej przygodzie) a i tak pozytywna aura, bijąca z panny Vance, promieniowała przez niego specyficzną siłą. Czułą, rodzinną, ciepłą. Jak te zakonowe święta, napełniające Benjamina radosnym spokojem. Do pełni szczęścia potrzebowałby wyłącznie jego: siedzącego na przeciwko, uśmiechającego się nieco kpiąco (nie te szlacheckie standardy?), jak wtedy, gdy obserwowali się kątem oka podczas przedbożonarodzeniowych kolacji w Hogwarcie. Wspomnienie Percivala zalało nagle Jaimie'go jednocześnie poczuciem żenującej tęsknoty jak i wesołości; zaśmiał się cicho, ni to na słowa Margaux ni to do swych myśli, odpędzając dłonią szalejący wyrób cukierniczy.
- Idealny prezent, będzie ci pasował do medycznego fartuszka i z pewnością pomoże przetrwać nudne dyżury - skomplementował podarunek, jaki otrzymała Vance, z uznaniem przyglądając się piersiówce. Nieco przeszkodził mu w tym Ciastek, wtulający się w jego dłoń, dlatego Benjamin po prostu złapał go w dwa palce i bestialsko odgryzł jedną z rączek stworka. Ten wydał z siebie przerażająco głośny pisk, więc żeby ukrócić świąteczne jodłowanie Ben połakomił się także i na głowę Ciastka, który wyglądał teraz jak bezgłowy Colin.
Chwilowa dezorientacja okrutnym mordem wybiła Benjamina z skoncentrowanego rytmu, dlatego zauważył Garretta dopiero po chwili. Mrugnął do niego, wskazał truchełkiem Ciastka choinkę a potem kiwnął z satysfakcją głową, jakby chcąc przekazać przyjacielowi, że ich cudowne drzewko okazało się sukcesem. Krótkim zaklęciem przesunął także swoją szklankę w stronę mężczyzn, siedzących przy Ognistej, by zostać poczęstowanym zbawiennym trunkiem. W czasie niecierpliwego oczekiwania znów zerknął na Margaux, nonszalanckim gestem poprawiając jeden z jasnych kosmyków, zabłąkanych nad jej czołem. - Powiedz, że wróciliście do siebie z Garry'm - rzucił dość cicho, wykazując się niesamowitym wyczuciem. Mógł przecież ryknąć na całe gardło lub rzucić jakieś obleśne nokturnowo pytanie na tyle głośno, by przekrzyczeć szum zakonowyh rozmów. Nie zrobił tego jednak - ach, co ta miłość robiła z człowiekiem.
- Idealny prezent, będzie ci pasował do medycznego fartuszka i z pewnością pomoże przetrwać nudne dyżury - skomplementował podarunek, jaki otrzymała Vance, z uznaniem przyglądając się piersiówce. Nieco przeszkodził mu w tym Ciastek, wtulający się w jego dłoń, dlatego Benjamin po prostu złapał go w dwa palce i bestialsko odgryzł jedną z rączek stworka. Ten wydał z siebie przerażająco głośny pisk, więc żeby ukrócić świąteczne jodłowanie Ben połakomił się także i na głowę Ciastka, który wyglądał teraz jak bezgłowy Colin.
Chwilowa dezorientacja okrutnym mordem wybiła Benjamina z skoncentrowanego rytmu, dlatego zauważył Garretta dopiero po chwili. Mrugnął do niego, wskazał truchełkiem Ciastka choinkę a potem kiwnął z satysfakcją głową, jakby chcąc przekazać przyjacielowi, że ich cudowne drzewko okazało się sukcesem. Krótkim zaklęciem przesunął także swoją szklankę w stronę mężczyzn, siedzących przy Ognistej, by zostać poczęstowanym zbawiennym trunkiem. W czasie niecierpliwego oczekiwania znów zerknął na Margaux, nonszalanckim gestem poprawiając jeden z jasnych kosmyków, zabłąkanych nad jej czołem. - Powiedz, że wróciliście do siebie z Garry'm - rzucił dość cicho, wykazując się niesamowitym wyczuciem. Mógł przecież ryknąć na całe gardło lub rzucić jakieś obleśne nokturnowo pytanie na tyle głośno, by przekrzyczeć szum zakonowyh rozmów. Nie zrobił tego jednak - ach, co ta miłość robiła z człowiekiem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z ogrodu
Zanim dołączył do zbierających się już zakonników, przyklęknął przy kominku, dokładając drewno, który wcześniej ułożył w równy stosik, dla pewności, że wystarczy na całą noc bez potrzeby wychodzenia na mróz. Nadal odczuwał przyjemne zmęczenie, które rozlewało się po ciele, niby..alkohol? Właśnie. Zdążył wypić już trzy kawy i do tej pory nie widział nigdzie Ognistej.
Podniósł się z miejsca dopiero na słowa Garreta, by w końcu sięgnąć po pakunek, który - jak przeczytał był dla niego. Obdarzył drugiego aurora zdawkowym uśmiechem i usiadł przy stole, obracając w dłoniach coś, co zawinięto w gazetowy papier. Na usta wdarł się kolejny wesoły grymas, przypominając sobie, jak kiedyś sam pakował prezenty. Czyli wcale, a właściwie - nic się nie zmieniło w tej materii, bo nawet podarek od niego był widoczny od razu po wyciągnięciu z pudełka, bez zbędnych opakowań. Dlatego od razu celował, że misterna, rzeźbiona sylwetka smoka, była dziełem kogoś z męskiej, zakonnej braci.
- Siekierki latały, a przynajmniej moja - skupił się na odwijaniu kolejnych gazet - ..ale nie zmarzniemy! - mimowolnie zerknął w stronę trzaskającego ognia - I możecie lepić bałwany pod płotkiem, albo zrobić zjeżdżalnię... - urwał, wyciągając w końcu figurkę z opakowania, z niejakim namaszczeniem podnosząc ją wyżej. Smok. Przeniósł wzrok na pierwszą osobę, która przyszła mu na myśl, a związaną z rezerwatem Peak District. Uniósł znacząco brew, w pytającym to od Ciebie?. Nawet pomysł z jednorożcami mógłby pasować, przynajmniej do momentu, gdy zauważył drugą, smoczą figurkę. I wybór już nie był taki oczywisty. Pomocą w myśleniu okazała się szklaneczka, którą tak jak Ben - podsunął do uzupełnienia - Nie jestem pewien komu mam dziękować, ale...dziękuję - wyszczerzył się zawadiacko, lustrując zebranych w nadziei, że utalentowany sprawca zdradzi się choćby hamowanym uśmiechem. Odchylił się na krześle, próbując złapać równowagę, pozwalającą na swobodne kołysanie. Przynajmniej na tyle, by nie wyłożyć się spektakularnie na podłodze.
W niecodzienny sposób czuł się trochę głupio, pierwszy raz spędzając święta w podobnym gronie. Przez ostatnich kilka lat, zaglądał do rodziców na chwilę, wiedząc, że wciąż panują dosyć kruche porozumienia, by swobodnie oddawać się odpoczynkowi. Zazwyczaj więc - zgłaszał się na świąteczne warty w Biurze, pilnując porządku wśród bawiących się czarodziei. A dziś siedziała z przyjaciółmi, starając się rzeczywiście odgonić kłopoty, które wisiały mu nad głową. Ale - chyba jak większość zebranych.
Zanim dołączył do zbierających się już zakonników, przyklęknął przy kominku, dokładając drewno, który wcześniej ułożył w równy stosik, dla pewności, że wystarczy na całą noc bez potrzeby wychodzenia na mróz. Nadal odczuwał przyjemne zmęczenie, które rozlewało się po ciele, niby..alkohol? Właśnie. Zdążył wypić już trzy kawy i do tej pory nie widział nigdzie Ognistej.
Podniósł się z miejsca dopiero na słowa Garreta, by w końcu sięgnąć po pakunek, który - jak przeczytał był dla niego. Obdarzył drugiego aurora zdawkowym uśmiechem i usiadł przy stole, obracając w dłoniach coś, co zawinięto w gazetowy papier. Na usta wdarł się kolejny wesoły grymas, przypominając sobie, jak kiedyś sam pakował prezenty. Czyli wcale, a właściwie - nic się nie zmieniło w tej materii, bo nawet podarek od niego był widoczny od razu po wyciągnięciu z pudełka, bez zbędnych opakowań. Dlatego od razu celował, że misterna, rzeźbiona sylwetka smoka, była dziełem kogoś z męskiej, zakonnej braci.
- Siekierki latały, a przynajmniej moja - skupił się na odwijaniu kolejnych gazet - ..ale nie zmarzniemy! - mimowolnie zerknął w stronę trzaskającego ognia - I możecie lepić bałwany pod płotkiem, albo zrobić zjeżdżalnię... - urwał, wyciągając w końcu figurkę z opakowania, z niejakim namaszczeniem podnosząc ją wyżej. Smok. Przeniósł wzrok na pierwszą osobę, która przyszła mu na myśl, a związaną z rezerwatem Peak District. Uniósł znacząco brew, w pytającym to od Ciebie?. Nawet pomysł z jednorożcami mógłby pasować, przynajmniej do momentu, gdy zauważył drugą, smoczą figurkę. I wybór już nie był taki oczywisty. Pomocą w myśleniu okazała się szklaneczka, którą tak jak Ben - podsunął do uzupełnienia - Nie jestem pewien komu mam dziękować, ale...dziękuję - wyszczerzył się zawadiacko, lustrując zebranych w nadziei, że utalentowany sprawca zdradzi się choćby hamowanym uśmiechem. Odchylił się na krześle, próbując złapać równowagę, pozwalającą na swobodne kołysanie. Przynajmniej na tyle, by nie wyłożyć się spektakularnie na podłodze.
W niecodzienny sposób czuł się trochę głupio, pierwszy raz spędzając święta w podobnym gronie. Przez ostatnich kilka lat, zaglądał do rodziców na chwilę, wiedząc, że wciąż panują dosyć kruche porozumienia, by swobodnie oddawać się odpoczynkowi. Zazwyczaj więc - zgłaszał się na świąteczne warty w Biurze, pilnując porządku wśród bawiących się czarodziei. A dziś siedziała z przyjaciółmi, starając się rzeczywiście odgonić kłopoty, które wisiały mu nad głową. Ale - chyba jak większość zebranych.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
|z kuchni
Coś chyba im nie wyszło. Na początku Alexander zajmował się czarowaniem instrumentów sam. Jednak to co robił zakrawało o miano katastrofy - jednak wtedy przybył Hereward i... no prawie uratował sytuację. A prawie robi wielką różnicę. Instrumenty nie grały tylko kolęd, grały właściwie wszystko, na co miały ochotę (włączając w to hymn Związku Radzieckiego), do tego gubiły metrum i czasem jeden względem drugiego zaliczał opóźnienie, tudzież jakieś dzikie przyspieszenie. Jednak ta kakofonia dźwięków była gdzieś w tle, trochę udało im się przyciszyć feralną orkiestrę, stwarzała jakieś tło muzyczne. Ostatecznie wszystko było takie... swojskie. Alexander nie mógł wyjść z podziwu dla tego, jak ciepłe i rodzinne były te święta. Wszyscy zaczęli się schodzić, wyłapał od razu spojrzenie Garretta i z równie niepoważnym uśmiechem podążył za rudzielcem na ich miejsca - obok Ognistej,oczywiście. Wcześniej złapał za prezent spod choinki i swój aparat. Gdy Garrett męczył się z opakowaniem Selwyn przymierzył i... pstryk! Zrobił zdjęcie akurat gdy auror wyciągnął króliczka z pudełka.
- Trzeba jakoś zapełnić salonowe ramki na zdjęcia. A królik jest przeuroczy - uśmiechnął się (wcale nie żałując swojego aktu terroru dokonanego na niespodziewającym się niczego czarodzieju), po czym zabrał się za odpakowywanie własnego pakunku. A gdy odpakował zaczął się śmiać. Śmiał się i nie mógł przestać. - Merlinie, już widzę minę Allison - wydusił z siebie, pokazując rudzielcowi swoją podchoinkową zdobycz. Złote kalesony, no proszę proszę. Nie wiedział od kogo to prezent, jednak szczera radość i śmiech Selwyna powinny wystarczyć jako podziękowanie. Spojrzał jeszcze z uśmiechem po zakonnikach, zanim zwrócił się na powrót do Garretta.
- Nawet nie wiem czy sobie wyobrażasz, ale nigdy jeszcze nie cieszyłem się tak na świąteczną kolację - powiedział, po czym wziął się za nalewanie sobie i Garrettowi po - na razie - odrobinie Ognistej, tak na dwa łyki, pierwszy toast. To były jego pierwsze od piętnastu lat święta poza sztywną, szlachecką etykietą, poza chłodem wyrachowanych zagrywek i gier politycznych - To za co pijemy?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Coś chyba im nie wyszło. Na początku Alexander zajmował się czarowaniem instrumentów sam. Jednak to co robił zakrawało o miano katastrofy - jednak wtedy przybył Hereward i... no prawie uratował sytuację. A prawie robi wielką różnicę. Instrumenty nie grały tylko kolęd, grały właściwie wszystko, na co miały ochotę (włączając w to hymn Związku Radzieckiego), do tego gubiły metrum i czasem jeden względem drugiego zaliczał opóźnienie, tudzież jakieś dzikie przyspieszenie. Jednak ta kakofonia dźwięków była gdzieś w tle, trochę udało im się przyciszyć feralną orkiestrę, stwarzała jakieś tło muzyczne. Ostatecznie wszystko było takie... swojskie. Alexander nie mógł wyjść z podziwu dla tego, jak ciepłe i rodzinne były te święta. Wszyscy zaczęli się schodzić, wyłapał od razu spojrzenie Garretta i z równie niepoważnym uśmiechem podążył za rudzielcem na ich miejsca - obok Ognistej,oczywiście. Wcześniej złapał za prezent spod choinki i swój aparat. Gdy Garrett męczył się z opakowaniem Selwyn przymierzył i... pstryk! Zrobił zdjęcie akurat gdy auror wyciągnął króliczka z pudełka.
- Trzeba jakoś zapełnić salonowe ramki na zdjęcia. A królik jest przeuroczy - uśmiechnął się (wcale nie żałując swojego aktu terroru dokonanego na niespodziewającym się niczego czarodzieju), po czym zabrał się za odpakowywanie własnego pakunku. A gdy odpakował zaczął się śmiać. Śmiał się i nie mógł przestać. - Merlinie, już widzę minę Allison - wydusił z siebie, pokazując rudzielcowi swoją podchoinkową zdobycz. Złote kalesony, no proszę proszę. Nie wiedział od kogo to prezent, jednak szczera radość i śmiech Selwyna powinny wystarczyć jako podziękowanie. Spojrzał jeszcze z uśmiechem po zakonnikach, zanim zwrócił się na powrót do Garretta.
- Nawet nie wiem czy sobie wyobrażasz, ale nigdy jeszcze nie cieszyłem się tak na świąteczną kolację - powiedział, po czym wziął się za nalewanie sobie i Garrettowi po - na razie - odrobinie Ognistej, tak na dwa łyki, pierwszy toast. To były jego pierwsze od piętnastu lat święta poza sztywną, szlachecką etykietą, poza chłodem wyrachowanych zagrywek i gier politycznych - To za co pijemy?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 12.07.16 12:48, w całości zmieniany 1 raz
| ze schodów
Po skończeniu "zabawy" ze świstoklikami postanowił udać się prosto do salonu, gdzie już zbierali się inni. To właśnie z tego pomieszczenia dobiegał go teraz gwar rozmów, zapach rozmaitego jedzenia oraz muzyka, która zapewne miała być kolędami, ale tak naprawdę była chaotyczną mieszaniną różnych piosenek. Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak kilka dni temu uczył swoich uczniów zaklinania przedmiotów, by śpiewały, jednak rezultaty tego zaklęcia nie zawsze były idealne. Tak czy inaczej, nie przykładał większej wagi do tak drobnego niedociągnięcia, nie mogącego przecież rzutować na całe świąteczne spotkanie.
Gdy wszedł do środka, jego oczom ukazało się pięknie udekorowane pomieszczenie i stół zastawiony potrawami. Była też choinka, prezenty i rozmawiający czarodzieje. Michael szybko poczuł się tutaj całkiem swojsko, choć bez wątpienia inaczej niż w Hogwarcie, inaczej nawet niż we własnym domu, gdzie świętował w maleńkim gronie, z rodzicami, rodzeństwem i córką. Te święta miały być inne niż wszystkie, ale na pewno nie mniej wyjątkowe.
- Wesołych świąt! - pozdrowił wszystkich, którzy już się tutaj znajdowali. Wziął swój prezent i usiadł przy stole obok Samuela, jednocześnie szukając wzrokiem Cynthii. Był pewien, że ciasteczka są jej dziełem, rozmawiali o jej planowanych wypiekach zaledwie kilka dni temu, więc natychmiast wziął jedno i wpakował do ust. Miał wrażenie, że wypiek był odrobinę zbyt słodki i za długo tkwił w piecu, jednak nie śmiałby wypowiedzieć ani jednego złego słowa pod adresem twórczości przyjaciółki, która zapewne popełniła ów drobny błąd w pośpiechu, w natłoku świątecznych przygotowań. Wiedział przecież, że piekła naprawdę znakomicie. - Naprawdę smaczne - pochwalił więc, chcąc wprawić ją w dobry humor. A później rozwinął swój prezent, dostrzegając grube, wełniane skarpety, z których jedna była pełna rozmaitych słodyczy, w drugiej znajdował się ładnie wykonany notes z interesującymi adnotacjami na stronicach. - Nie wiem, kto sprawił mi ten podarunek, ale dziękuję - rzucił więc; naprawdę nie miał pojęcia, od kogo pochodził upominek, jednak Michaelowi bardzo przypadł do gustu.
Później także zajął się systematycznym pałaszowaniem innych potraw, jednocześnie obserwując innych i mimowolnie słysząc strzępki rozmów.
Po skończeniu "zabawy" ze świstoklikami postanowił udać się prosto do salonu, gdzie już zbierali się inni. To właśnie z tego pomieszczenia dobiegał go teraz gwar rozmów, zapach rozmaitego jedzenia oraz muzyka, która zapewne miała być kolędami, ale tak naprawdę była chaotyczną mieszaniną różnych piosenek. Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak kilka dni temu uczył swoich uczniów zaklinania przedmiotów, by śpiewały, jednak rezultaty tego zaklęcia nie zawsze były idealne. Tak czy inaczej, nie przykładał większej wagi do tak drobnego niedociągnięcia, nie mogącego przecież rzutować na całe świąteczne spotkanie.
Gdy wszedł do środka, jego oczom ukazało się pięknie udekorowane pomieszczenie i stół zastawiony potrawami. Była też choinka, prezenty i rozmawiający czarodzieje. Michael szybko poczuł się tutaj całkiem swojsko, choć bez wątpienia inaczej niż w Hogwarcie, inaczej nawet niż we własnym domu, gdzie świętował w maleńkim gronie, z rodzicami, rodzeństwem i córką. Te święta miały być inne niż wszystkie, ale na pewno nie mniej wyjątkowe.
- Wesołych świąt! - pozdrowił wszystkich, którzy już się tutaj znajdowali. Wziął swój prezent i usiadł przy stole obok Samuela, jednocześnie szukając wzrokiem Cynthii. Był pewien, że ciasteczka są jej dziełem, rozmawiali o jej planowanych wypiekach zaledwie kilka dni temu, więc natychmiast wziął jedno i wpakował do ust. Miał wrażenie, że wypiek był odrobinę zbyt słodki i za długo tkwił w piecu, jednak nie śmiałby wypowiedzieć ani jednego złego słowa pod adresem twórczości przyjaciółki, która zapewne popełniła ów drobny błąd w pośpiechu, w natłoku świątecznych przygotowań. Wiedział przecież, że piekła naprawdę znakomicie. - Naprawdę smaczne - pochwalił więc, chcąc wprawić ją w dobry humor. A później rozwinął swój prezent, dostrzegając grube, wełniane skarpety, z których jedna była pełna rozmaitych słodyczy, w drugiej znajdował się ładnie wykonany notes z interesującymi adnotacjami na stronicach. - Nie wiem, kto sprawił mi ten podarunek, ale dziękuję - rzucił więc; naprawdę nie miał pojęcia, od kogo pochodził upominek, jednak Michaelowi bardzo przypadł do gustu.
Później także zajął się systematycznym pałaszowaniem innych potraw, jednocześnie obserwując innych i mimowolnie słysząc strzępki rozmów.
Wiocha.
Niby winę można było zwalić na Foxa - na litość Merlina, człowiek szlachectwo straci, a szlachectwo człowieka nigdy, czy jakby to można było powiedzieć, wyrażając Corneliowy pogląd, iż żaden arystokrata godnie skarpety nie wydzierga (chyba, że Weasley, ale to akurat atut!) - ale byłoby to poniżej wszelkiej krytyki, gdyby ratując swój honor, zarazem go niszczyć, tłumacząc wszystkim, że krzywizna i wystająca włóczka to zasługa Fredericka, a ona usiłowała to jakoś zgrabnie uratować i przynajmniej ładnie rozwiesiła.
Przez pierwsze kilkanaście minut Cornelia siedziała zatem z bardzo krzywą miną, ukrywając się gdzieś w kącie pomieszczenia i dopiero, gdy trafił do jej rąk zgrabny pakunek, rozchmurzyła się nieco. Zresztą takie było chyba nieco zaskakujące przeznaczenie lusterka, które bez wątpienia miało się przydać. Szczęście w nieszczęściu. Przez chwilę wpatrywała się jeszcze w swoje wesołe odbicie, by zaraz przenieść wzrok na Magrit, która według wszystkich danych jakie posiadała, była najbardziej prawdopodobną ofiarodawczynią prezentu. Uśmiechnęła się do kobiety sympatycznie, nie chcąc mimo wszystko do mieszającego się chóru podziękowań, a potem ruszyła w stronę Weasleya, który jak na razie był wciąż najbardziej znajomą jej osobą w Zakonie. Choć i jego nie znała zbyt dobrze - ale łapanie złodziei wiąże ludzi, nieprawdaż?
- Mogę się dołączyć? - spytała zatem dwójki, która - o zgrozo - już na początku imprezy brała się za Ognistą, ale Cornelia nie była aż taką hipokrytką, by tu teraz moralizować. Trudno szukać na Nokturnie abstynentów, choć zawsze szczyciła się swoją umiejętnością zaprzestawania picia, gdy sytuacja wymykała się spod kontroli. Chyba, że była w gronie dobrych znajomych (jakich znajomych?) i nie musiała obawiać się nieprzyjemnych konsekwencji. Ostatnie lata też wcale nie poprawiły jej stosunku do alkoholu, więc nic dziwnego, że podstawiła i swoją szklaneczkę.
Niby winę można było zwalić na Foxa - na litość Merlina, człowiek szlachectwo straci, a szlachectwo człowieka nigdy, czy jakby to można było powiedzieć, wyrażając Corneliowy pogląd, iż żaden arystokrata godnie skarpety nie wydzierga (chyba, że Weasley, ale to akurat atut!) - ale byłoby to poniżej wszelkiej krytyki, gdyby ratując swój honor, zarazem go niszczyć, tłumacząc wszystkim, że krzywizna i wystająca włóczka to zasługa Fredericka, a ona usiłowała to jakoś zgrabnie uratować i przynajmniej ładnie rozwiesiła.
Przez pierwsze kilkanaście minut Cornelia siedziała zatem z bardzo krzywą miną, ukrywając się gdzieś w kącie pomieszczenia i dopiero, gdy trafił do jej rąk zgrabny pakunek, rozchmurzyła się nieco. Zresztą takie było chyba nieco zaskakujące przeznaczenie lusterka, które bez wątpienia miało się przydać. Szczęście w nieszczęściu. Przez chwilę wpatrywała się jeszcze w swoje wesołe odbicie, by zaraz przenieść wzrok na Magrit, która według wszystkich danych jakie posiadała, była najbardziej prawdopodobną ofiarodawczynią prezentu. Uśmiechnęła się do kobiety sympatycznie, nie chcąc mimo wszystko do mieszającego się chóru podziękowań, a potem ruszyła w stronę Weasleya, który jak na razie był wciąż najbardziej znajomą jej osobą w Zakonie. Choć i jego nie znała zbyt dobrze - ale łapanie złodziei wiąże ludzi, nieprawdaż?
- Mogę się dołączyć? - spytała zatem dwójki, która - o zgrozo - już na początku imprezy brała się za Ognistą, ale Cornelia nie była aż taką hipokrytką, by tu teraz moralizować. Trudno szukać na Nokturnie abstynentów, choć zawsze szczyciła się swoją umiejętnością zaprzestawania picia, gdy sytuacja wymykała się spod kontroli. Chyba, że była w gronie dobrych znajomych (jakich znajomych?) i nie musiała obawiać się nieprzyjemnych konsekwencji. Ostatnie lata też wcale nie poprawiły jej stosunku do alkoholu, więc nic dziwnego, że podstawiła i swoją szklaneczkę.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mimowolnie skrzywił się, mrużąc lekko oczy, gdy z tak charakterystycznym cyknięciem Alex zrobił mu zdjęcie; spojrzał na niego zaraz bolesnym wzrokiem zdającym się krzyczeć cóżem ci uczynił? i ledwo powstrzymał się od zrezygnowanego westchnięcia.
- Owszem, jest uroczy - potwierdził lekko, spoglądając na Selwyna z wyrzutem, który wkrótce przekuł się w rozbawienie - ale dlaczego oprócz królika postanowiłeś uwiecznić także mnie? - Jeszcze tego brakowało, aby z drewnianych ramek zdobiących ściany salonu w kwaterze spoglądała na niego jego własna twarz.
Odwzajemnił z ciepłym uśmiechem pozdrowienie Michaela, ale zaraz na powrót skupił całą swoją uwagę na Alexandrze i ich towarzyszce o iście ognistym temperamencie. Gdy na dodatek w ich stronę przyfrunęła szklanka Bena, skinął głową młodemu (czasem starał się zapominać, jak bardzo był młody) szlachcicowi, aby napełnił i ją. Spojrzał na Wrighta z bezczelnym, może nawet szczeniackim uśmiechem, a stamtąd jakoś blisko było mu do zerknięcia na Margaux, na której bez większego powodu i celu zatrzymał spojrzenie odrobinę dłużej, niż powinien, jednocześnie przypominając sobie o niewielkiej paczuszce niezdarnie zapakowanej w jasny papier.
Był niemalże pewien, że Margie spojrzy krytycznie na jego szklankę przepełnioną mocnym trunkiem i niemo go zbeszta, co z jakiejś przyczyny sprawiło, że uśmiechnął się szerzej.
Pomimo faktu, że świat wymykał mu się spod stóp, wszystko zdawało się wracać do normy.
- Ależ oczywiście - rzucił entuzjastycznie w stronę Cornelii, a do pełnego obrazu szarmancji brakowało wyłącznie powstania, gdy podchodziła, i odsunięcia jej krzesła. - Alex, polej pani - zaśmiał się, spoglądając na szklankę kobiety znajdującą się niebezpiecznie blisko butelki alkoholu, ale gdy z ust Selwyna padło kolejne pytanie, mimowolnie nieco zmarkotniał, choć starał się, aby nie odbiło się to w jego mimice.
To oczywiste, ze co powinni pić. A raczej - za kogo.
Za Cressidę. Za Luno. Za Rogera.
- Może na początek... za nas wszystkich? - Żebyśmy za rok spotkali się tu w tym samym gronie?, przeszło mu przez myśl. Spostrzegł wyśmienicie prezentującą się babeczkę i szybko po nią sięgnął, jakby łudząc się, że zagłuszy to wyrzuty sumienia, które bez ostrzeżenia odezwały się z tyłu jego głowy. - Mało kreatywnie, wiem. Ale na bardziej skonkretyzowane toasty przyjdzie jeszcze pora.
Bo za oczywistość uznał fakt, że to dopiero początek.
- Owszem, jest uroczy - potwierdził lekko, spoglądając na Selwyna z wyrzutem, który wkrótce przekuł się w rozbawienie - ale dlaczego oprócz królika postanowiłeś uwiecznić także mnie? - Jeszcze tego brakowało, aby z drewnianych ramek zdobiących ściany salonu w kwaterze spoglądała na niego jego własna twarz.
Odwzajemnił z ciepłym uśmiechem pozdrowienie Michaela, ale zaraz na powrót skupił całą swoją uwagę na Alexandrze i ich towarzyszce o iście ognistym temperamencie. Gdy na dodatek w ich stronę przyfrunęła szklanka Bena, skinął głową młodemu (czasem starał się zapominać, jak bardzo był młody) szlachcicowi, aby napełnił i ją. Spojrzał na Wrighta z bezczelnym, może nawet szczeniackim uśmiechem, a stamtąd jakoś blisko było mu do zerknięcia na Margaux, na której bez większego powodu i celu zatrzymał spojrzenie odrobinę dłużej, niż powinien, jednocześnie przypominając sobie o niewielkiej paczuszce niezdarnie zapakowanej w jasny papier.
Był niemalże pewien, że Margie spojrzy krytycznie na jego szklankę przepełnioną mocnym trunkiem i niemo go zbeszta, co z jakiejś przyczyny sprawiło, że uśmiechnął się szerzej.
Pomimo faktu, że świat wymykał mu się spod stóp, wszystko zdawało się wracać do normy.
- Ależ oczywiście - rzucił entuzjastycznie w stronę Cornelii, a do pełnego obrazu szarmancji brakowało wyłącznie powstania, gdy podchodziła, i odsunięcia jej krzesła. - Alex, polej pani - zaśmiał się, spoglądając na szklankę kobiety znajdującą się niebezpiecznie blisko butelki alkoholu, ale gdy z ust Selwyna padło kolejne pytanie, mimowolnie nieco zmarkotniał, choć starał się, aby nie odbiło się to w jego mimice.
To oczywiste, ze co powinni pić. A raczej - za kogo.
Za Cressidę. Za Luno. Za Rogera.
- Może na początek... za nas wszystkich? - Żebyśmy za rok spotkali się tu w tym samym gronie?, przeszło mu przez myśl. Spostrzegł wyśmienicie prezentującą się babeczkę i szybko po nią sięgnął, jakby łudząc się, że zagłuszy to wyrzuty sumienia, które bez ostrzeżenia odezwały się z tyłu jego głowy. - Mało kreatywnie, wiem. Ale na bardziej skonkretyzowane toasty przyjdzie jeszcze pora.
Bo za oczywistość uznał fakt, że to dopiero początek.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Zerknęłam na biedaka-feniksa w dumnie niesionym przeze mnie kubku. Zdążyłam już w kuchni, z której przybywałam, zauważyć, iż starzeje się wraz z upływem gorącej Ognistej z cynamonem i cukrem, więc nie byłam pewna, czy będę zdolna zrobić mu tę straszną rzecz i wypić napój do końca. Umrze, płonąc, a potem zamieniając się w popiół, ale potem się odrodzi – zapewniałam siebie, ale i tak… Cóż, ktoś coś rzucał o toaście?
Podniosłam wzrok i się wyszczerzyłam, jak na właścicielkę Słodkiej Próżności przystało.
– Poczekajcie na Cynkę! – rzuciłam rozbawiona, życząc zebranym oczywiście wesołych: Wesołych. Podeszłam do Garretta, kładąc mu dłoń na ramieniu. Najwyraźniej czuł się już lepiej, skoro nie kazano mu spędzać świąt w Mungu. I dobrze, bo nie wyobrażałam sobie uwięzienia tam na czas świąt. Więzienie! Nie szpital!
Wzniosłam czym prędzej swój nowy kubek, powtarzając toast za rudowłosym aurorem. Upiłam nieco. Tylko nieco, panie mój feniksie!, po czym zostawiłam Garretta w spokoju. Miałam teraz feniksa na celowniku wraz z osobą, która go nabyła… dla mnie.
– Możecie mi powiedzieć, kto kupił ten cudowny kubek? Nie mam pojęcia… – przyznałam przepełniona zżerającą mnie ciekawością, podchodząc do Michaela i zajmując miejsce tuż obok niego. Przywitałam się króciutko z nim i z Samuelem, ciekawie rozglądając się za winowajcą mojej chwilowej abstynencji.
A może to Michael? Spojrzałam na niego pytająco, a potem na Samuela. A potem na instrumenty, bo szalały bardziej niż ja po szarlotce.
Podniosłam wzrok i się wyszczerzyłam, jak na właścicielkę Słodkiej Próżności przystało.
– Poczekajcie na Cynkę! – rzuciłam rozbawiona, życząc zebranym oczywiście wesołych: Wesołych. Podeszłam do Garretta, kładąc mu dłoń na ramieniu. Najwyraźniej czuł się już lepiej, skoro nie kazano mu spędzać świąt w Mungu. I dobrze, bo nie wyobrażałam sobie uwięzienia tam na czas świąt. Więzienie! Nie szpital!
Wzniosłam czym prędzej swój nowy kubek, powtarzając toast za rudowłosym aurorem. Upiłam nieco. Tylko nieco, panie mój feniksie!, po czym zostawiłam Garretta w spokoju. Miałam teraz feniksa na celowniku wraz z osobą, która go nabyła… dla mnie.
– Możecie mi powiedzieć, kto kupił ten cudowny kubek? Nie mam pojęcia… – przyznałam przepełniona zżerającą mnie ciekawością, podchodząc do Michaela i zajmując miejsce tuż obok niego. Przywitałam się króciutko z nim i z Samuelem, ciekawie rozglądając się za winowajcą mojej chwilowej abstynencji.
A może to Michael? Spojrzałam na niego pytająco, a potem na Samuela. A potem na instrumenty, bo szalały bardziej niż ja po szarlotce.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| po kuchni
Kiedy zakończyliśmy już przygotowania wina, a jedynie dzieki Magrit udało się cokolwiek z tego zrobić, przenosimy się do salonu. Nie jesteśmy wcale spóźnieni, weszliśmy gdzieś zaraz za Garrym z którym zresztą wymieniam ciężkie spojrzenia. Od zaginięcia Rogera minął już miesiąc, nie potrafię sobie z nim poradzić, szczególnie, że przed dwoma dniami zawiadomiono mnie, że najprawdopodobniej zginął. Ta przytłaczająca wiadomość nie pozwoli mi beztrosko przeżyć świąt. Dlatego skacowany jestem i zmaltretowany, ale Margit rozświetla naszą dwójkę, więc nie zdajemy się być aż tak smutni, jak jesteśmy, a to za moją przyczyną, bo ja jestem smutny za dwoje.
Otrzymane prezenty długo trzymamy przy talerzach, jakbyśmy się bali je otworzyć. Cynthia wpadła do salonu i już swój rozpakowała, a ja w tym samym czasie zdążyłem się tylko poczęstować nielegalną częścią chleba. Bo dziś nie piję, więc mam chyba prawo jeść poza wszystkimi? Memlam tym kęsem w buzi i patrzę zachmurzony na ludzi. Selwyn wyjął z pudełka prezent odemnie, widze, że mu się podoba. No i dobrze, bardzo dobrze. Niech mu no tylko na tym kościstym tyłku to nie za bardzo wisi, bo powinno się ładnie ułożyć. Sięgam po wstążkę mego prezentu i zaglądam do środka.
Najpierw widzę żółć, żółć i złoto. Unoszę trochę brwi krzaczaste. Czyżby ktoś i mi podarował złote kalesony? Nie powiem, ucieszyłbym się, a Magrit jeszcze bardziej. Szczególnie, jeżeli łaziłbym po domu tylko w nich. Ale wyciągam ten miękki jak marzenie materiał, mam ochotę go przytulić, dobrze, że okazuje się być szalikiem, to odrazu go sobie wsadziłem na szyje. Wygląda to mam nadzieję bardzo elegancko razem z czarną brodą i czarnymi oczami i smutną miną. Jak jakiś clown. Nie dojrzałem, że coś jest pod szalikiem, za to zaglądam do Magrit i unoszę brwi, żeby powiedziała mi co takiego ma.
Kiedy zakończyliśmy już przygotowania wina, a jedynie dzieki Magrit udało się cokolwiek z tego zrobić, przenosimy się do salonu. Nie jesteśmy wcale spóźnieni, weszliśmy gdzieś zaraz za Garrym z którym zresztą wymieniam ciężkie spojrzenia. Od zaginięcia Rogera minął już miesiąc, nie potrafię sobie z nim poradzić, szczególnie, że przed dwoma dniami zawiadomiono mnie, że najprawdopodobniej zginął. Ta przytłaczająca wiadomość nie pozwoli mi beztrosko przeżyć świąt. Dlatego skacowany jestem i zmaltretowany, ale Margit rozświetla naszą dwójkę, więc nie zdajemy się być aż tak smutni, jak jesteśmy, a to za moją przyczyną, bo ja jestem smutny za dwoje.
Otrzymane prezenty długo trzymamy przy talerzach, jakbyśmy się bali je otworzyć. Cynthia wpadła do salonu i już swój rozpakowała, a ja w tym samym czasie zdążyłem się tylko poczęstować nielegalną częścią chleba. Bo dziś nie piję, więc mam chyba prawo jeść poza wszystkimi? Memlam tym kęsem w buzi i patrzę zachmurzony na ludzi. Selwyn wyjął z pudełka prezent odemnie, widze, że mu się podoba. No i dobrze, bardzo dobrze. Niech mu no tylko na tym kościstym tyłku to nie za bardzo wisi, bo powinno się ładnie ułożyć. Sięgam po wstążkę mego prezentu i zaglądam do środka.
Najpierw widzę żółć, żółć i złoto. Unoszę trochę brwi krzaczaste. Czyżby ktoś i mi podarował złote kalesony? Nie powiem, ucieszyłbym się, a Magrit jeszcze bardziej. Szczególnie, jeżeli łaziłbym po domu tylko w nich. Ale wyciągam ten miękki jak marzenie materiał, mam ochotę go przytulić, dobrze, że okazuje się być szalikiem, to odrazu go sobie wsadziłem na szyje. Wygląda to mam nadzieję bardzo elegancko razem z czarną brodą i czarnymi oczami i smutną miną. Jak jakiś clown. Nie dojrzałem, że coś jest pod szalikiem, za to zaglądam do Magrit i unoszę brwi, żeby powiedziała mi co takiego ma.
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Sielankowo-świąteczna atmosfera udzieliła jej się już zupełnie, sprawiając, że po raz pierwszy od bardzo dawna, czuła się jak w domu. W tym prawdziwym, ciepłym, pachnącym morzem i kwiatami; dzisiaj co prawda w powietrzu unosiła się głównie woń wypieków i sosnowych igieł, ale nie to było przecież najważniejsze. Zawodzące instrumenty nie przeszkadzały jej ani trochę, zresztą żadne z drobnych (i mniej drobnych) przygotowawczych potknięć nie było w stanie położyć się cieniem na całokształcie czy też zepchnąć myśli Margaux z rzadko używanego toru szczęścia i beztroski.
Rzuciła Benowi krytyczne spojrzenie, gdy bezceremonialnie pozbawił urocze (choć krzykliwe) ciasteczko ręki i już-już miała stanąć dziarsko w obronie ciastkowych praw, ale zanim zdążyła to zrobić, Pan Ciastek został poddany brutalnej dekapitacji i jakikolwiek ratunek przestał chyba mieć sens. Uniosła więc jedynie wyżej brwi, żeby sprawca tego niewybaczalnego mordu dobitnie zdał sobie sprawę z jej dezaprobaty, po czym westchnęła cicho, płynnie zastępując sprzeciw rozbawieniem i przyciągając do siebie jedną z imponująco wyglądających babeczek.
Gdyby choć mgliście spodziewała się następnego pytania (stwierdzenia? prośby?), zapewne wstrzymałaby się z ugryzieniem sporego kęsa wypieku, jednak ani wyraz twarzy Bena, ani jego gest, nie zaalarmowały jej w żaden sposób. Kiedy więc feralne słowa padły, miała usta pełne słodkiego ciasta; zaskoczona, połknęła je w całości, zbyt szybko i stanowczo zbyt gwałtownie, przez co kolejnych pięć sekund spędziła na zastanawianiu się, czy przypadkiem za chwilę nie umrze, podczas gdy jasne oczy wypełniały jej się łzami. Nie mającymi nic wspólnego ze wspomnianym pytaniem oczywiście, bardziej z chwilowymi trudnościami z oddychaniem.
Odkaszlnęła wreszcie, jakoś podświadomie czując na sobie wzrok Garretta. Odwróciła spojrzenie, przez chwilę błądząc nim bez celu po salonie i rozważając spontanicznie skomplementowanie choinki (w nadziei, że Jaimie po prostu uzna, że go nie dosłyszała), ale wreszcie wypuściła powietrze z kapitulacją. Tylko właściwie – co miała mu powiedzieć? Zastanowiła się nad możliwymi odpowiedziami i rzecz jasna wybrała najgorszą z możliwych. – To chyba nie jest takie proste – mruknęła cicho, trochę bezwiednie skubiąc palcami resztki trzymanej w ręce babeczki.
Lubiła Bena, ale jego bezpośredniość czasami wytrącała ją z równowagi.
Rzuciła Benowi krytyczne spojrzenie, gdy bezceremonialnie pozbawił urocze (choć krzykliwe) ciasteczko ręki i już-już miała stanąć dziarsko w obronie ciastkowych praw, ale zanim zdążyła to zrobić, Pan Ciastek został poddany brutalnej dekapitacji i jakikolwiek ratunek przestał chyba mieć sens. Uniosła więc jedynie wyżej brwi, żeby sprawca tego niewybaczalnego mordu dobitnie zdał sobie sprawę z jej dezaprobaty, po czym westchnęła cicho, płynnie zastępując sprzeciw rozbawieniem i przyciągając do siebie jedną z imponująco wyglądających babeczek.
Gdyby choć mgliście spodziewała się następnego pytania (stwierdzenia? prośby?), zapewne wstrzymałaby się z ugryzieniem sporego kęsa wypieku, jednak ani wyraz twarzy Bena, ani jego gest, nie zaalarmowały jej w żaden sposób. Kiedy więc feralne słowa padły, miała usta pełne słodkiego ciasta; zaskoczona, połknęła je w całości, zbyt szybko i stanowczo zbyt gwałtownie, przez co kolejnych pięć sekund spędziła na zastanawianiu się, czy przypadkiem za chwilę nie umrze, podczas gdy jasne oczy wypełniały jej się łzami. Nie mającymi nic wspólnego ze wspomnianym pytaniem oczywiście, bardziej z chwilowymi trudnościami z oddychaniem.
Odkaszlnęła wreszcie, jakoś podświadomie czując na sobie wzrok Garretta. Odwróciła spojrzenie, przez chwilę błądząc nim bez celu po salonie i rozważając spontanicznie skomplementowanie choinki (w nadziei, że Jaimie po prostu uzna, że go nie dosłyszała), ale wreszcie wypuściła powietrze z kapitulacją. Tylko właściwie – co miała mu powiedzieć? Zastanowiła się nad możliwymi odpowiedziami i rzecz jasna wybrała najgorszą z możliwych. – To chyba nie jest takie proste – mruknęła cicho, trochę bezwiednie skubiąc palcami resztki trzymanej w ręce babeczki.
Lubiła Bena, ale jego bezpośredniość czasami wytrącała ją z równowagi.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wzniósł razem ze wszystkimi toast, choć nie mógł odgonić myśli od poległych; gdy upijał łyk palącego alkoholu, kątem oka spostrzegł, że nos stojącego na stole króliczka zamigotał czerwienią. Spojrzał na niego ze zdziwieniem, lecz ten drugi raz już się nie zaświecił - wysłał pytające spojrzenie Minnie, zastanawiając się, czy zwariował, czy była to wyłącznie gra świateł, czy może rzeczywiście panna McGonagall zaczarowała swój prezent.
Wysłał uśmiech Cynthii, której dotyk przez chwilę czuł na własnym ramieniu, a potem wgryzł się w trzymaną w dłoni babeczkę, czując słodycz beztrosko rozlewającą się po ustach. Instrumenty rzępoliły gdzieś w kącie i naprawdę starał się rozróżnić kolędę, którą grały; szybko jednak zauważył, że aktualnie nie wygrywały one wcale świątecznych piosenek, a fałszowały niezwykle, próbując imitować któryś z koncertów Chopina przemieszany z niecenzuralną szantą rybacką, jakiej brzmienie kiedyś obiło mu się o uszy, choć nie pamiętał już, w jakich okolicznościach.
Krzyżując na chwilę spojrzenie z Margie, doszedł do wniosku, że był to odpowiedni moment.
- Zaraz wrócę - zapowiedział siedzącym nieopodal niego kompanom, po czym odstawił dzierżoną szklankę z Ognistą na stół i wstał z miejsca. Idąc, przez chwilę kontemplował niedorzeczność choinki balansującej na pograniczu upadku; szybko jednak dotarł do celu i stanął za Benjaminem i Margaux, kładąc dłonie na ramionach ich obojga w parodii nonszalanckiego gestu.
A ironii dodawał tylko fakt, że nie miał pojęcia, o czym właśnie rozmawiali.
- Dasz się na chwilę porwać? - rzucił w stronę kobiety, a po chwili obdarzył rozbawionym spojrzeniem także Wrighta. - Nie martw się, zwrócę ją w jednym kawałku - dodał lekko, spoglądając na niego z wielką powagą (którą doszczętnie niszczyły radosne ogniki w oczach), po czym jego uwagę przykuło niezwykle smakowicie wyglądające ciasteczko. Sięgnął po nie, przełamał je w palcach i jedną z części włożył do ust.
Wysłał uśmiech Cynthii, której dotyk przez chwilę czuł na własnym ramieniu, a potem wgryzł się w trzymaną w dłoni babeczkę, czując słodycz beztrosko rozlewającą się po ustach. Instrumenty rzępoliły gdzieś w kącie i naprawdę starał się rozróżnić kolędę, którą grały; szybko jednak zauważył, że aktualnie nie wygrywały one wcale świątecznych piosenek, a fałszowały niezwykle, próbując imitować któryś z koncertów Chopina przemieszany z niecenzuralną szantą rybacką, jakiej brzmienie kiedyś obiło mu się o uszy, choć nie pamiętał już, w jakich okolicznościach.
Krzyżując na chwilę spojrzenie z Margie, doszedł do wniosku, że był to odpowiedni moment.
- Zaraz wrócę - zapowiedział siedzącym nieopodal niego kompanom, po czym odstawił dzierżoną szklankę z Ognistą na stół i wstał z miejsca. Idąc, przez chwilę kontemplował niedorzeczność choinki balansującej na pograniczu upadku; szybko jednak dotarł do celu i stanął za Benjaminem i Margaux, kładąc dłonie na ramionach ich obojga w parodii nonszalanckiego gestu.
A ironii dodawał tylko fakt, że nie miał pojęcia, o czym właśnie rozmawiali.
- Dasz się na chwilę porwać? - rzucił w stronę kobiety, a po chwili obdarzył rozbawionym spojrzeniem także Wrighta. - Nie martw się, zwrócę ją w jednym kawałku - dodał lekko, spoglądając na niego z wielką powagą (którą doszczętnie niszczyły radosne ogniki w oczach), po czym jego uwagę przykuło niezwykle smakowicie wyglądające ciasteczko. Sięgnął po nie, przełamał je w palcach i jedną z części włożył do ust.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie za bardzo zwracała uwagę na to, co działo się dookoła, dlatego drgnęła lekko, czując na ramieniu dłoń Garry’ego; odwróciła się za siebie, dopiero wtedy zauważając mignięcie rudych włosów i odprężając się niemal natychmiastowo. Uśmiechnęła się, przelotnie zerkając jeszcze na Bena i starając się przekazać mu spojrzeniem milczącą prośbę, podczas gdy jej blade policzki zaróżowiły się lekko – nie miała ochoty na niepotrzebne niezręczności, nie dzisiaj. – Dam – odpowiedziała z rozbawieniem, a w tonie jej głosu oprócz charakterystycznego ciepła, zadźwięczała również ciekawość i niesformułowane pytanie. Przypomniała sobie rzucone w przedpokoju słowa Garretta i gdzieś obok pozostałych emocji, pojawiło się również – nie wiedzieć czemu – nieznaczne zdenerwowanie. – Ale tylko na chwilę, muszę pilnować, żeby Ben nie poodgryzał głów wszystkim pierniczkowym ludzikom – dodała poważnie, jakby rzeczywiście przerwano jej właśnie niezwykle istotne zadanie, jednocześnie przenosząc wzrok na wciąż szamoczące się żałośnie pozostałości Pana Ciastka, jakby wskazywała na niepodważalny dowód zbrodni.
Podniosła się z miejsca, gdzieś po drodze wkładając do ust resztę babeczki, po czym wysunęła się zza stolika, z trudem lawirując między meblami, a dwoma czarodziejami; teraz, kiedy w salonie znajdowali się prawie wszyscy członkowie zakonu, pomieszczenie wydawało się jeszcze mniejsze. Przystanęła obok, unosząc się lekko na (wciąż bosych) stopach i zerkając z wyczekiwaniem na Garry’ego. Nie patrzyła już na Bena, ale na powierzchni wyobraźni prawie widziała jego wymowne spojrzenia; miała tylko nadzieję, że wywracał oczami. – Idziemy? – zapytała retorycznie, przy okazji rozglądając się dookoła i posyłając ciepły uśmiech każdemu, kogo spojrzenie udało jej się złapać. Dawno już nie czuła się w ten sposób, ale jasne było, że gdyby mogła (czy może gdyby nie groziło jej uznanie za osobę niespełna rozumu) to mocno przytuliłaby wszystkich po kolei.
| Garry i Margo (chwilowo) zt?
Podniosła się z miejsca, gdzieś po drodze wkładając do ust resztę babeczki, po czym wysunęła się zza stolika, z trudem lawirując między meblami, a dwoma czarodziejami; teraz, kiedy w salonie znajdowali się prawie wszyscy członkowie zakonu, pomieszczenie wydawało się jeszcze mniejsze. Przystanęła obok, unosząc się lekko na (wciąż bosych) stopach i zerkając z wyczekiwaniem na Garry’ego. Nie patrzyła już na Bena, ale na powierzchni wyobraźni prawie widziała jego wymowne spojrzenia; miała tylko nadzieję, że wywracał oczami. – Idziemy? – zapytała retorycznie, przy okazji rozglądając się dookoła i posyłając ciepły uśmiech każdemu, kogo spojrzenie udało jej się złapać. Dawno już nie czuła się w ten sposób, ale jasne było, że gdyby mogła (czy może gdyby nie groziło jej uznanie za osobę niespełna rozumu) to mocno przytuliłaby wszystkich po kolei.
| Garry i Margo (chwilowo) zt?
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| Ogrod przed kwaterą
Cassian pozostawał przy kominku, dlubiac w nim chwilę pogrzebaczem, później kucal przed ogniem, opierajac sie rekoma na udach. Widocznie sprawial wrazenie, jakby wierzyl w ro, ze jego wzrok, jakim intensywnie wpatrywał sie w pomaranczowe, wzbijajace sie w gory jezyki, spowoduje dluzsze tlenie sie drewna. Swiat nigdy nie spedzal w milej, rodzinnej armosferze, a kiedy mial juz rodzine, ktora mogłaby mu takie zasugerowac, było juz za późno żeby oduczyc starego psa jak spedzac ten dzień. Święta dla Cassiana to byl jeden z tych niezrecznych momentów, w których unikal ludzi. Jakimś tylko cudem paczka zatytulowana jego imieniem znalazła się obok niego. Kiedy jednak otrzymal prezent i sprobowal rozwikłać zagadkę jego istnienia, stwierdzil, ze jego forma i zastosowanie jest na tyle skomplikowana i niefunkcjonalna, ze na pewno tworzyła ten przedmiot kobieta. Chrzaknal zrezygnowany nie potrafiac rozwiklac tajemniczej kartki ani dziwacznego prezentu. Nawet w swiecie czarodziejów takie rybki to nie był codzienny widok. Cassian jako urodzony w rodzinie mugolskiej, czul sie skonfundowany tym cudacznym znaleziskiem.
Cassian pozostawał przy kominku, dlubiac w nim chwilę pogrzebaczem, później kucal przed ogniem, opierajac sie rekoma na udach. Widocznie sprawial wrazenie, jakby wierzyl w ro, ze jego wzrok, jakim intensywnie wpatrywał sie w pomaranczowe, wzbijajace sie w gory jezyki, spowoduje dluzsze tlenie sie drewna. Swiat nigdy nie spedzal w milej, rodzinnej armosferze, a kiedy mial juz rodzine, ktora mogłaby mu takie zasugerowac, było juz za późno żeby oduczyc starego psa jak spedzac ten dzień. Święta dla Cassiana to byl jeden z tych niezrecznych momentów, w których unikal ludzi. Jakimś tylko cudem paczka zatytulowana jego imieniem znalazła się obok niego. Kiedy jednak otrzymal prezent i sprobowal rozwikłać zagadkę jego istnienia, stwierdzil, ze jego forma i zastosowanie jest na tyle skomplikowana i niefunkcjonalna, ze na pewno tworzyła ten przedmiot kobieta. Chrzaknal zrezygnowany nie potrafiac rozwiklac tajemniczej kartki ani dziwacznego prezentu. Nawet w swiecie czarodziejów takie rybki to nie był codzienny widok. Cassian jako urodzony w rodzinie mugolskiej, czul sie skonfundowany tym cudacznym znaleziskiem.
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z zadowoleniem przyjęła zarówno zgodę na dołączenie się do towarzystwa, jak i napełnioną szklaneczkę. Picie nie było może rzeczą, którą tradycyjnie powinno się robić w Święta (no, przynajmniej według standardów rodzinny w której Cornelia wzrosła dzielnie), ale, nie oszukujmy się, całe to spotkanie było dość nowatorskim sposobem na spędzenie świąt. Grupa ludzi, złączonych wprawdzie ideologią, jednak zasadniczo nieznajomych, krzywe skarpety, zamiast kolęd Szopenoszanty i nader smutne puste miejsca po niedawnych wydarzeniach w Tower. Zdecydowanie to nie był klasyczny schemat świętowania Bożego Narodzenia.
Ale bardzo dobry. Przynajmniej nie w samotności, i tak z Ognistą, nad smętnymi zwłokami jakiegoś zwierzaka hodowlanego i przykrymi wspomnieniami. Tutaj istniała możliwość, że nawet jeśli zaśniesz na stole, ktoś przeniesie cię w nieco bardziej właściwe miejsce. Taką miała nadzieję.
Odprowadziła Garreta wzrokiem - nie, żeby zaraz się w niego wgapiała, zwyczajnie rudy kolor bardzo skupiał jej uwagę - i wreszcie przypomniała sobie, by podziękować Selwynowi za napełnienie szklaneczki przynajmniej skinieniem głowy.
- Och, jaki piękny. - Nie umiała powstrzymać się od wyrażenia zachwytu na widok Cynkowego kubka. Wprawdzie miała pewne skłonności do unikania dawnej pani prefekt - wszystko co kojarzy się z przeszłością nie działało na nią przecież zbyt dobrze - ale tym razem postanowiła dać jej szansę. A może kubkowi. Albo raczej sobie, to chyba najbardziej prawdopodobna opcja. - Nie miałam aż do dziś pojęcia, jakie się tutaj kryją pośród nas talenty - dodała jeszcze, nagle postanawiając podtrzymać rozmowę. Czyżby postanowiła wreszcie wydostać się ze swojej skorupy biernego obserwatora i wreszcie nieco się zintegrować? Może to ciasteczka? Może uśmiech Cynthii?
A może zwyczajnie kolejny już łyk Ognistej?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ale bardzo dobry. Przynajmniej nie w samotności, i tak z Ognistą, nad smętnymi zwłokami jakiegoś zwierzaka hodowlanego i przykrymi wspomnieniami. Tutaj istniała możliwość, że nawet jeśli zaśniesz na stole, ktoś przeniesie cię w nieco bardziej właściwe miejsce. Taką miała nadzieję.
Odprowadziła Garreta wzrokiem - nie, żeby zaraz się w niego wgapiała, zwyczajnie rudy kolor bardzo skupiał jej uwagę - i wreszcie przypomniała sobie, by podziękować Selwynowi za napełnienie szklaneczki przynajmniej skinieniem głowy.
- Och, jaki piękny. - Nie umiała powstrzymać się od wyrażenia zachwytu na widok Cynkowego kubka. Wprawdzie miała pewne skłonności do unikania dawnej pani prefekt - wszystko co kojarzy się z przeszłością nie działało na nią przecież zbyt dobrze - ale tym razem postanowiła dać jej szansę. A może kubkowi. Albo raczej sobie, to chyba najbardziej prawdopodobna opcja. - Nie miałam aż do dziś pojęcia, jakie się tutaj kryją pośród nas talenty - dodała jeszcze, nagle postanawiając podtrzymać rozmowę. Czyżby postanowiła wreszcie wydostać się ze swojej skorupy biernego obserwatora i wreszcie nieco się zintegrować? Może to ciasteczka? Może uśmiech Cynthii?
A może zwyczajnie kolejny już łyk Ognistej?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
– Cornelio, piękny, ale smutno mi upijać z niego Ognistą – przyznałam, rzucając rozczulone spojrzenie na feniksa, który wydawał się być znacznie starszy niż przed poprzednim skradnięciem łyka napoju. Cóż, najważniejsze, że prezent bardzo mi się podobał i że nadal miałam terroryzować Zakon w nadziei, iż w końcu jakiś śmiałem przyzna się do zakupu, bądź ręcznego zrobienia tego dzieła.
– Cóż… – zaczęłam, wstając, by było mnie wyraźniej słychać, ale też nie za bardzo, by osóbki, które nas opuściły (?), nie słyszały mego toasty. Mogłyby się zmieszać i oblać w czerwieni z zawstydzenia. – By zanadto się tu nie rozmazywać w rozpaczach, bo święta przecież mamy… Panie Cassianie, może pan dołączy do nas, do stołu? Kiedyś trzeba zrobić ten jeden niekomfortowy krok. Panie Robercie, sam w sobie uśmiech sprawia, że człowiekowi lżej na duszy… A Panu Ciastkowi już nie pomogę, ale zdrowia, drogi Benjaminie. Proponuję tym razem toast za tę parkę, co nam się wymknęła. Niech rozmowa im lekką będzie – odparłam lekko, nieco nacierając na prywatność osób tu zebranych. Po prostu czasami - nawet bardzo często -brakowało mi ogłady, ale to pozostało mi jeszcze z dzieciństwa i nie zdawało się być zagrożeniem dla mego życia, gdyż nadal żyłam. Ślepa również nie byłam, zaś moja oszalałość może nie pozwalała mi zobaczyć wszystkiego u mych towarzyszy, ale niektóre fakty dostrzegałam. Może właśnie te, które nie były widoczne na pierwszy rzut oka? Ani drugi? Trzeci pewnie też...? Ponadto zawsze chciałam dobrze.
Upiłam Ognistej w ramach swego toastu, nie zważając już na umierającego feniksa, po czym uwagę swą skierowałam na Cornelię.
– Cóż tam ciekawego dostałaś pod choinkę? Czyżby to dzieło Magrit Lupin? – zapytałam, za pozwoleniem właścicielki biorąc je do rąk i oglądając z zachwytem. Niech nam lustereczko nie mówi lepiej, która z kobietek najpiękniejsza jest w Zakonie, bo mogłyby wyjść z tego wojenki przyprawiane alkoholem i zazdrością.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 47 • 1, 2, 3 ... 24 ... 47
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata