Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Dziwnie było łączyć role ojca i zakonnika, szczególnie podczas zimowych świąt. W Weymouth panowała iście świąteczna atmosfera, chociaż pogoda za oknem nie sprzyjała takim wydarzeniom. Cała posiadłość była ozdobiona zielonymi gałązkami i czerwonymi kokardami, gdzieniegdzie z sufitu sypał się delikatny śnieg, znikający gdzieś w powietrzu zanim zdążył spaść na posadzkę. Natomiast w salonie stał dorodny świerk, a na nim wisiało mnóstwo kolorowych zabawek: niektóre wymyśliła Miriam, inne były artystycznym wyrazem Winniego - nieważne, tak czy siak zachwycały oczy swoją pomysłowością. Niewidzialne skrzaty nie pozwalały, żeby stół przestał się uginać od przeróżnych ciast i ciasteczek, a kieliszki od wina nigdy nie stały puste. Ta sielanka była niezwykle relaksująca, szkoda tylko, że istniała tak pozornie. Archibald musiał się z niej wyrwać i udać się na spotkanie Zakonu Feniksa. Tym razem w starej chacie, co go niezwykle cieszyło, bo jednak Pub pod Świńskim Łbem nie był idealnym miejscem na tego typu spotkania. Przebywali tam postronni ludzie, a i takie comiesięczne spotkania musiały niektórym osobom wydać się podejrzane. Poza tym Archibald po prostu przywykł do tej chatki i jej rodzinnego uroku, przytulnych małych pomieszczeń. Wszedł do środka, z ciekawością przyglądając się odbudowanym pomieszczeniom. Na pierwszy rzut oka wyglądały naprawdę dobrze - niby nie było to to samo, a jednak posiadało dawny urok. Przeszedł dalej przez korytarz, wchodząc w końcu do salonu. - Dzień dobry - przywitał już zebranych, w miarę możliwości stając przy drzwiach. Od razu zwrócił uwagę na siostrę, ale od kilku tygodni nieprzerwanie miał ochotę urwać jej głowę i to spotkanie miało nie być wyjątkiem. Ostatnio problemy mnożyły się w zawrotnym tempie, i choćby Archibald zabarykadował się w celi w Azkabanie, wciąż by do niego dotarły - był tego pewny, a już szczególnie te związane z Julką, która zdawała się rozrabiać od urodzenia. Przeniósł wzrok dalej, zauważając parę nowych twarzy, a wśród nich... Anthony'ego Macmillana. Ucieszył się na jego widok o wiele bardziej niż by się o to posądzał. Przecisnął się przez resztę zebranych, chyba komuś przez przypadek nadeptując na stopę, chcąc stanąć obok niego. Poklepał go przyjacielsko po ramieniu - dobrze, że był z nimi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Ostatnio zmieniony przez Archibald Prewett dnia 01.04.19 18:21, w całości zmieniany 1 raz
Zmiany. Dużo ciągnących się w nieskończoność zmian i choć większość z nich Ria mogłaby nazwać bardzo udanymi, to istniała niestety część zaburzająca wszystko w mgnieniu oka. Przestawiała perspektywę, zmieniała podejście. Ludzi. Przez ostatnie tygodnie rudowłosa zauważała w sobie pewną zmianę priorytetów, podejścia do wielu spraw - pomimo niezłomnego charakteru pełnego naturalnego ognia, gdzieś w środku odważnego serca zaczęła kwitnąć zachowawczość. Odpowiedzialność? Rozsądek? Być może. Świat w końcu obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i nic już nie zwiastowało tego, że mieli wrócić do punktu wyjścia. Toczący się konflikt wpływał na każdy aspekty życia, nie pozostawiając większego wyboru. Musieli działać, brnąć do przodu bez względu na wszystko, choć nie po trupach - nie tych niewinnych przynajmniej. Może tkwiła w niej jeszcze dziewczęca naiwność połączona z marzeniami o zbawieniu świata, ale dotąd Weasley żyła pod kloszem. Starannie przygotowanym przez najbliższe jej osoby, niewiele miała pojęcia o rzeczywistości. Prawdziwych problemach, bolesnych dylematach. Nadal podziwiała siłę oraz inne chwalebne przymioty zarówno aurorów jak i zwyczajnych ludzi biorących sprawy w swoje ręce, nie oceniała również ich poczynań. Nie rozliczała z niczego. Wiedziała, że nic nie przychodziło bez wysiłku, natomiast bohaterowie zawsze powstają z wyrzeczeń i poświęceń. Jednak sama, ona jako ona, była na to jeszcze zbyt słaba. Niedoświadczona. Jednak chęci oraz determinacja miały zapewnić Rhiannon dobry początek w drodze do osiągnięcia wspólnego celu. Zostania lepszym człowiekiem, pomocy tym, którzy jej potrzebują. Potrzebowała wskazówki - Brendan był najlepszą z możliwych opcji. Znał ją, wiedział, który moment wybrać i wierzył w nią; dlatego i ona nie mogła w siebie zwątpić, tylko dać z siebie wszystko. Wspiąć się na wyżyny możliwości. Dla nich. Tych wszystkich poszkodowanych, których mieli chronić.
Z opowieści słyszała niewiele - część nazwisk członków Zakonu była już Rii znana, aczkolwiek ta niewielka część. Oczywiście, że na początku poczuła się źle ze świadomością, że wszyscy najbliżsi utrzymywali przed nią w tajemnicy istnienie organizacji, ale nie umiała złościć się zbyt długo. Doceniała ich chęci, rozumiała również powody; przecież sama nie była do końca pewna swojej roli w tym wszystkim. Bała się, że zawiedzie - siebie, innych. Mimo wszystko desperacko chciała pomóc, w jakikolwiek sposób, stąd wkroczyła do starej chaty pewnie. Przynajmniej pozornie. Chwilę błądziła wzrokiem po ścianach nim odnalazła wejście do salonu. Uśmiechnęła się szeroko do zebranych w środku osób. - Cześć! - powitała ich energicznie, z zadowoleniem odnajdując coraz więcej znajomych. W pewien sposób było to pocieszające odkrycie - otaczanie się dobrymi, dzielnymi ludźmi miało wpłynąć pozytywnie na postrzeganie świata przez Weasley.
Dostrzegłszy Artura rudowłosa zaczerwieniła się chyba po sam czubek płomiennej głowy, po czym szybko odwróciła wzrok. Skierowała kroki do Tony’ego, witającego się z Marcellą oraz nieznajomą dziewczyną. Posłała im wszystkim szczery, choć dość niepewny uśmiech. Bała się tej konfrontacji. Nie wiedziała jak mężczyzna zareaguje na fakt, że wybiera się z innymi do Azkabanu. Podejrzewała najgorsze, stąd głos ugrzązł jej w gardle. Poprawiła jednak uchwyt na miotle starając się zamaskować zmieszanie; miała nadzieję, że to będzie prostsze, ale wcale takim nie było.
| Mam przy sobie miotłę, różdżkę, szczurzą czaszkę oraz czekoladę.
Z opowieści słyszała niewiele - część nazwisk członków Zakonu była już Rii znana, aczkolwiek ta niewielka część. Oczywiście, że na początku poczuła się źle ze świadomością, że wszyscy najbliżsi utrzymywali przed nią w tajemnicy istnienie organizacji, ale nie umiała złościć się zbyt długo. Doceniała ich chęci, rozumiała również powody; przecież sama nie była do końca pewna swojej roli w tym wszystkim. Bała się, że zawiedzie - siebie, innych. Mimo wszystko desperacko chciała pomóc, w jakikolwiek sposób, stąd wkroczyła do starej chaty pewnie. Przynajmniej pozornie. Chwilę błądziła wzrokiem po ścianach nim odnalazła wejście do salonu. Uśmiechnęła się szeroko do zebranych w środku osób. - Cześć! - powitała ich energicznie, z zadowoleniem odnajdując coraz więcej znajomych. W pewien sposób było to pocieszające odkrycie - otaczanie się dobrymi, dzielnymi ludźmi miało wpłynąć pozytywnie na postrzeganie świata przez Weasley.
Dostrzegłszy Artura rudowłosa zaczerwieniła się chyba po sam czubek płomiennej głowy, po czym szybko odwróciła wzrok. Skierowała kroki do Tony’ego, witającego się z Marcellą oraz nieznajomą dziewczyną. Posłała im wszystkim szczery, choć dość niepewny uśmiech. Bała się tej konfrontacji. Nie wiedziała jak mężczyzna zareaguje na fakt, że wybiera się z innymi do Azkabanu. Podejrzewała najgorsze, stąd głos ugrzązł jej w gardle. Poprawiła jednak uchwyt na miotle starając się zamaskować zmieszanie; miała nadzieję, że to będzie prostsze, ale wcale takim nie było.
| Mam przy sobie miotłę, różdżkę, szczurzą czaszkę oraz czekoladę.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Tegoroczne święta Bożego Narodzenia naprawdę były wyjątkowe. Fran co roku usiłowała dotychczas przekonać się, że jednak wydarzy się coś specjalnego, a ona poczuje, że warto było czekać cały rok na kolejną choinkę, kolejny stosik prezentów, kolację nad którą całymi dniami haruje się w kuchni.
(Frances raczej harować nie pozwalano, by swoim kulinarnym antytalentem nie spowodowała zbyt wielkich szkód.)
Aż w końcu przyszły pierwsze święta odkąd dołączyła do Zakonu Feniksa, pierwsze święta odkąd zaczęła uczyć w Hogwarcie, pierwsze święta z nim. I przez te święta Frances naprawdę odpoczęła. Mieszkanie zostawione na Pokątnej, chociaż całe zakurzone, zrobiło się nagle przytulne jak nigdy, a siedząc w fotelu z książką naprawdę czuła, że ma czas. Było to okrutnie złudne poczucie, ale tak niesamowicie odprężające, że Frances nie potrafiła się mu oprzeć.
Dopiero kiedy pojechała odwiedzić rodziców i wróciła z Nottinghamshire dziś rano, czar prysł. Trzeba było przypomnieć sobie wszystko, o czym nadspodziewanie łatwo zapomniała przez te kilka dni i stawić czoło rzeczywistości, w której nie było już miejsca na sielankę.
Zakon Feniksa za kilka godzin miał zebrać się na spotkanie i kiedy nadeszła pora opuszczenia domu, Frances wyruszyła na przedmieścia Londynu z ciężkim sercem.
Z grubsza pamiętała jak dotrzeć do starej chaty, chociaż ostatnim razem widziała ją na początku lipca. Świeciło słońce. Frania prawie już nie pamiętała, jak to jest, kiedy świeci słońce i bardzo brakowało jej uczucia ciepła na twarzy, ale paskudna pogoda już niedługo miała zapewne zostać najmniejszym z jej zmartwień.
Wchodząc do salonu, zobaczyła wielu ludzi już zgromadzonych i oczekujących na oficjalny początek spotkania. Z tymi, których znała, spróbowała się przywitać (mniej wylewnie niż by sobie tego życzyła, biorąc pod uwagę, że większości nie złożyła nawet listownie żadnych świątecznych życzeń i teraz głupio się z tym czuła), a dość licznym nieznajomym przyjrzała się z dyskretną ciekawością. Z miesiąca na miesiąc naprawdę było ich coraz więcej; nie zdziwiłaby się gdyby za rok o tej porze okazało się, że muszą spotkać się na stadionie, bo żadne inne miejsce już ich nie pomieści, nawet mimo zaklęć powiększających. Oczywiście, byłaby to dobra wiadomość – liczebność była wszak zaletą, jaką trudno przecenić.
Znalazła sobie miejsce gdzieś przy ścianie, w okolicy zegara. W powietrzu czuć było napięcie, którego nie potrafiła zignorować i które szybko się jej udzieliło.
(Frances raczej harować nie pozwalano, by swoim kulinarnym antytalentem nie spowodowała zbyt wielkich szkód.)
Aż w końcu przyszły pierwsze święta odkąd dołączyła do Zakonu Feniksa, pierwsze święta odkąd zaczęła uczyć w Hogwarcie, pierwsze święta z nim. I przez te święta Frances naprawdę odpoczęła. Mieszkanie zostawione na Pokątnej, chociaż całe zakurzone, zrobiło się nagle przytulne jak nigdy, a siedząc w fotelu z książką naprawdę czuła, że ma czas. Było to okrutnie złudne poczucie, ale tak niesamowicie odprężające, że Frances nie potrafiła się mu oprzeć.
Dopiero kiedy pojechała odwiedzić rodziców i wróciła z Nottinghamshire dziś rano, czar prysł. Trzeba było przypomnieć sobie wszystko, o czym nadspodziewanie łatwo zapomniała przez te kilka dni i stawić czoło rzeczywistości, w której nie było już miejsca na sielankę.
Zakon Feniksa za kilka godzin miał zebrać się na spotkanie i kiedy nadeszła pora opuszczenia domu, Frances wyruszyła na przedmieścia Londynu z ciężkim sercem.
Z grubsza pamiętała jak dotrzeć do starej chaty, chociaż ostatnim razem widziała ją na początku lipca. Świeciło słońce. Frania prawie już nie pamiętała, jak to jest, kiedy świeci słońce i bardzo brakowało jej uczucia ciepła na twarzy, ale paskudna pogoda już niedługo miała zapewne zostać najmniejszym z jej zmartwień.
Wchodząc do salonu, zobaczyła wielu ludzi już zgromadzonych i oczekujących na oficjalny początek spotkania. Z tymi, których znała, spróbowała się przywitać (mniej wylewnie niż by sobie tego życzyła, biorąc pod uwagę, że większości nie złożyła nawet listownie żadnych świątecznych życzeń i teraz głupio się z tym czuła), a dość licznym nieznajomym przyjrzała się z dyskretną ciekawością. Z miesiąca na miesiąc naprawdę było ich coraz więcej; nie zdziwiłaby się gdyby za rok o tej porze okazało się, że muszą spotkać się na stadionie, bo żadne inne miejsce już ich nie pomieści, nawet mimo zaklęć powiększających. Oczywiście, byłaby to dobra wiadomość – liczebność była wszak zaletą, jaką trudno przecenić.
Znalazła sobie miejsce gdzieś przy ścianie, w okolicy zegara. W powietrzu czuć było napięcie, którego nie potrafiła zignorować i które szybko się jej udzieliło.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dało się ukryć, że ostatnie dni były raczej głośne i zabiegane - chociaż na swój przyjemny, świąteczny sposób. Możliwość zamknięcia się w czterech ścianach rodowej posiadłości, ucieczka od wszelakiej pracy związanej z ministerstwem, czy nawet z zakonem... pomimo nałożonych na niego świątecznych obowiązków, pozwoliło to Lucanowi naprawdę wypocząć. Przez tych kilka dni było zupełnie tak, dla świata zewnętrznego w ogóle nie istniał. Egzystował tylko wewnątrz murów rezydencji, swój czas poświęcając głównie żonie i synowi. Zasługiwali na to. Po tych wszystkich okropnych wydarzeniach, które działy się w Anglii, a także po całej masie kłamstw, którymi Lucan karmił swoją rodzinę, musiał im to jakoś wynagrodzić. Chociaż odrobinę.
Z każdym mijającym festiwalowym dniem Abbott był jednak coraz boleśniej świadom zbliżającej się misji. Nie miał wątpliwości, że należało to zrobić, że był odpowiednią osobą na właściwym stanowisku. Nawet jeśli swoimi decyzjami sprawiał, że Melania ufała mu coraz mniej. Może kiedyś będzie mógł jej powiedzieć o wszystkim, jednak dziś - kiedy wychodził z domu, miał wrażenie, że jego plecy zamieniły się w tarczę strzelniczą, w którą lady Abbott posyłała spojrzenia ostrze jak brzytwa. Dlatego też w Starej Chacie pojawił się raczej z nietęgą miną - tym bardziej nietęgą, gdy przypomniał sobie, co jakiś czas temu powiedział mu Brendan. Mieli w Zakonie nowych członków. W tym jednego, dość wyjątkowego.
Nie mógł mieć pewności, czy Macmillan pojawi się akurat na tym zebraniu, ale mimo to pojawił się przed Starą Chatą w raczej lekko podirytowanym nastroju. Schował świstoklik do kieszeni i, rozglądając się uważnie, czy nikt go nie obserwuje, ruszył ku miejscu spotkania. Gdy pojawił się na miejscu, z zadowoleniem zauważył już sporą zbieraninę ludzi, w tym wiele znanych sobie twarzy. Wkraczając do salonu, wymienił na powitanie krótki uścisk dłoni z Archibaldem, Arturem i Skamanderem, poklepał lekko po plecach Benjamina i Foxa, skinął na powitanie również Bertiemu, Frances oraz Jessie. Skłonił lekko głowę przed Julią i Lucindą, dopiero potem zasiadając na jednym z wolnych miejsc. Dostrzegł oczywiście również osobnika, którego nie darzył zbytnią sympatią i który, w jego mniemaniu, nigdy nie powinien dołączać do ich organizacji ze swoimi skłonnościami do samodestrukcji... ale cóż, nie on tu decydował. Lucan nie miał zamiaru także wszczynać niepotrzebnych burd, jak co poniektórzy. Zadowolił się więc ignorowaniem tejże osoby.
Różdżka i czekolada
Z każdym mijającym festiwalowym dniem Abbott był jednak coraz boleśniej świadom zbliżającej się misji. Nie miał wątpliwości, że należało to zrobić, że był odpowiednią osobą na właściwym stanowisku. Nawet jeśli swoimi decyzjami sprawiał, że Melania ufała mu coraz mniej. Może kiedyś będzie mógł jej powiedzieć o wszystkim, jednak dziś - kiedy wychodził z domu, miał wrażenie, że jego plecy zamieniły się w tarczę strzelniczą, w którą lady Abbott posyłała spojrzenia ostrze jak brzytwa. Dlatego też w Starej Chacie pojawił się raczej z nietęgą miną - tym bardziej nietęgą, gdy przypomniał sobie, co jakiś czas temu powiedział mu Brendan. Mieli w Zakonie nowych członków. W tym jednego, dość wyjątkowego.
Nie mógł mieć pewności, czy Macmillan pojawi się akurat na tym zebraniu, ale mimo to pojawił się przed Starą Chatą w raczej lekko podirytowanym nastroju. Schował świstoklik do kieszeni i, rozglądając się uważnie, czy nikt go nie obserwuje, ruszył ku miejscu spotkania. Gdy pojawił się na miejscu, z zadowoleniem zauważył już sporą zbieraninę ludzi, w tym wiele znanych sobie twarzy. Wkraczając do salonu, wymienił na powitanie krótki uścisk dłoni z Archibaldem, Arturem i Skamanderem, poklepał lekko po plecach Benjamina i Foxa, skinął na powitanie również Bertiemu, Frances oraz Jessie. Skłonił lekko głowę przed Julią i Lucindą, dopiero potem zasiadając na jednym z wolnych miejsc. Dostrzegł oczywiście również osobnika, którego nie darzył zbytnią sympatią i który, w jego mniemaniu, nigdy nie powinien dołączać do ich organizacji ze swoimi skłonnościami do samodestrukcji... ale cóż, nie on tu decydował. Lucan nie miał zamiaru także wszczynać niepotrzebnych burd, jak co poniektórzy. Zadowolił się więc ignorowaniem tejże osoby.
Różdżka i czekolada
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko było nie tak. Czasem czułem się jak bohater książki, którego wrzucono w ten okropny świat przedstawiony, a w każdym rozdziale napotykał kolejną przeszkodę. Przecież to co się działo na zewnątrz powinno wszystkich przyprawiać o dreszcz - ten niekończący się deszcz i pioruny, przez który ciągle podskakiwałem jak oparzony. Zawsze miałem poważny problem z burzą i dlatego nigdy nie potrafiłem zrozumieć ludzi, którzy z przyjemnością stają przy oknie i obserwują jak ciemne niebo rozświetla się niczym pod wpływem bardzo, ale to bardzo silnego lumos. Ja w tym momencie wolałem zająć fotel w przeciwległym kącie pokoju i zanurzyć nos w książkę, próbując sobie wmówić, że wcale na podwórku nie trwa armagedon. W dodatku wciąż nie skończyły się anomalie - czy w takim razie co parę miesięcy nasza sytuacja miała się pogarszać? Naprawdę zaczynałem się niepokoić tym co się dzieje, jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Bo miałem wrażenie, że ta pętelka zaczyna się coraz bardziej wokół nas zaciskać.
Wszedłem do środka, z niejaką melancholią spoglądając na wnętrze starej chaty. Zapamiętałem je nieco inaczej, ale w zasadzie nie miałem wielu okazji tutaj przebywać, dość szybko przestała spełniać dawną rolę. Co prawda pomagałem przy jej odbudowie, ale wtedy były tutaj jedynie zgliszcza - teraz wnętrze prezentowało się naprawdę przytulnie. - Cześć - rzuciłem do zebranych, przekraczając próg salonu. Od razu zauważyłem stojącą nieopodal Frances, więc podszedłem bliżej i przywitałem się z nią delikatnym pocałunkiem w policzek. Mógłbym przysiąc, że wciąż czuję od niej zapach korzennych ciasteczek, ale to tylko przywiodło mi na myśl nasze wspólne święta. Westchnąłem cicho, opierając się plecami o chłodną ścianę. Dopiero wtedy zauważyłem Elyon, i choć jej widok naprawdę mnie zdziwił (co pewnie dało się zauważyć po moim głupim wyrazie twarzy, ale była mi niegdyś zbyt bliska, żebym w ogóle się nie przejął jej obecnością), to w zasadzie był tym czego bym się po niej zawsze spodziewał.
Wszedłem do środka, z niejaką melancholią spoglądając na wnętrze starej chaty. Zapamiętałem je nieco inaczej, ale w zasadzie nie miałem wielu okazji tutaj przebywać, dość szybko przestała spełniać dawną rolę. Co prawda pomagałem przy jej odbudowie, ale wtedy były tutaj jedynie zgliszcza - teraz wnętrze prezentowało się naprawdę przytulnie. - Cześć - rzuciłem do zebranych, przekraczając próg salonu. Od razu zauważyłem stojącą nieopodal Frances, więc podszedłem bliżej i przywitałem się z nią delikatnym pocałunkiem w policzek. Mógłbym przysiąc, że wciąż czuję od niej zapach korzennych ciasteczek, ale to tylko przywiodło mi na myśl nasze wspólne święta. Westchnąłem cicho, opierając się plecami o chłodną ścianę. Dopiero wtedy zauważyłem Elyon, i choć jej widok naprawdę mnie zdziwił (co pewnie dało się zauważyć po moim głupim wyrazie twarzy, ale była mi niegdyś zbyt bliska, żebym w ogóle się nie przejął jej obecnością), to w zasadzie był tym czego bym się po niej zawsze spodziewał.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 27.12
Charlie do tej pory była w chacie tylko raz, przy okazji prac remontowych. Później została obłożona zaklęciami i tylko najbardziej zaufani Zakonnicy mogli tam bywać, a spotkania odbywały się w dalekim od Londynu Hogsmeade. Teraz jednak na jej palcu również znajdował się pierścień, zdobiony leciutkimi, rzeźbionymi w srebrze motywami roślinnymi. A spotkanie zamiast w Hogsmeade miało odbyć się właśnie tutaj, więc Charlie była bardzo ciekawa obecnego wyglądu kwatery, ale i innych Zakonników. Czy dostrzeże wśród obecnych jakieś nowe twarze? A może kogoś ubyło? Miała nadzieję, że nie. Wystarczająco gorzkie było poczucie zniknięcia siostry, która powinna iść na to spotkanie razem z nią. Powinny wkroczyć do salonu ramię w ramię, a tymczasem Charlie wkraczała sama, ostrożnie dźwigając na ramieniu ciężką torbę wypełnioną starannie zapakowanymi i zabezpieczonymi eliksirami.
Salon sprawiał naprawdę miłe, domowe wrażenie przez sielankowy wystrój i dostrzegalne tu i ówdzie przeźroczyste zwierzątka przypominające patronusy, zapewne pochodzące z tegorocznego Festiwalu Lata, gdzie na jednym ze straganów widziała podobne.
- Cześć wszystkim – odezwała się cicho i nieco nieśmiało, bo choć większość Zakonników znała, to dziwnie się czuła kiedy otaczało ją tylu ludzi. Ale w pokoju dostrzegła już wiele znajomych twarzy. Między innymi Bertiego, który już poruszał się na wyhodowanej przez nią stopie, Bena i Hannah, obok których przeszła, witając ich ciepło; domyślała się, że Ben jako Gwardzista na pewno wybiera się do Azkabanu, więc na dłużej zatrzymała wzrok na nim, odnosząc wrażenie, że emanował dziwną jak na niego powagą.
- Ben, Hannah – szepnęła do nich, ale przesunęła wzrokiem dalej, dostrzegając jeszcze między innymi Lucindę i Jessę, dla której kiedyś warzyła eliksiry, Caileen, która najwyraźniej także zasiliła ich szeregi, kilkoro aurorów, Rię... i Anthony’ego Macmillana. – Ria – spojrzała najpierw na Weasley, z którą w październiku naprawiły anomalię w Mungu. Potem w końcu przesunęła wzrok na mężczyznę, który pewnego czerwcowego dnia uwalniał ją od kłopotliwego podarku, którego wkrótce później ona ratowała przed mugolami, który w sierpniu wyłowił na Festiwalu Lata jej wianek... i do którego w październiku zapałała wymuszonym amortencją uczuciem, a potem, nie bacząc na własne zażenowanie, uwarzyła dla niego eliksir uspokajający po koszmarze który przeżył w Stonehenge. – Anthony – odezwała się do niego, kiwając mu głową. Nadal nie do końca przywykła do tego, że Macmillan też był w Zakonie, a na wspomnienie pewnego dnia z początku października, kiedy oboje padli niefortunnymi ofiarami amortencji, aż się zarumieniła. Ale pamiętała też co spotkało go później, ile nieprzyjemności przeszedł. Choć ich znajomość miała naprawdę bogatą historię wspólnych tarapatów i niezręcznych momentów, lubiła go i martwiła się o niego. Co, jeśli on też szedł do Azkabanu? Nie miała pojęcia, kto z obecnych tam ludzi się wybierał. Wiedziała tylko, że ona tam nie szła, bo byłaby ciężarem, balastem. Miała za to eliksiry. Całą torbę eliksirów.
- Przyniosłam nowe eliksiry, ale rozdam je pod koniec spotkania – powiedziała, choć nie była pewna, czy wszyscy ją usłyszeli. Ale i tak przyjdzie czas na powtórzenie tego, kiedy spotkanie już się zacznie. Żeby nie przeszkadzać w trakcie stukaniem fiolkami, zamierzała rozdać zawartość torby dopiero po wszystkim. Póki co wszyscy się zbierali, więc pozostawało im czekać.
Charlie do tej pory była w chacie tylko raz, przy okazji prac remontowych. Później została obłożona zaklęciami i tylko najbardziej zaufani Zakonnicy mogli tam bywać, a spotkania odbywały się w dalekim od Londynu Hogsmeade. Teraz jednak na jej palcu również znajdował się pierścień, zdobiony leciutkimi, rzeźbionymi w srebrze motywami roślinnymi. A spotkanie zamiast w Hogsmeade miało odbyć się właśnie tutaj, więc Charlie była bardzo ciekawa obecnego wyglądu kwatery, ale i innych Zakonników. Czy dostrzeże wśród obecnych jakieś nowe twarze? A może kogoś ubyło? Miała nadzieję, że nie. Wystarczająco gorzkie było poczucie zniknięcia siostry, która powinna iść na to spotkanie razem z nią. Powinny wkroczyć do salonu ramię w ramię, a tymczasem Charlie wkraczała sama, ostrożnie dźwigając na ramieniu ciężką torbę wypełnioną starannie zapakowanymi i zabezpieczonymi eliksirami.
Salon sprawiał naprawdę miłe, domowe wrażenie przez sielankowy wystrój i dostrzegalne tu i ówdzie przeźroczyste zwierzątka przypominające patronusy, zapewne pochodzące z tegorocznego Festiwalu Lata, gdzie na jednym ze straganów widziała podobne.
- Cześć wszystkim – odezwała się cicho i nieco nieśmiało, bo choć większość Zakonników znała, to dziwnie się czuła kiedy otaczało ją tylu ludzi. Ale w pokoju dostrzegła już wiele znajomych twarzy. Między innymi Bertiego, który już poruszał się na wyhodowanej przez nią stopie, Bena i Hannah, obok których przeszła, witając ich ciepło; domyślała się, że Ben jako Gwardzista na pewno wybiera się do Azkabanu, więc na dłużej zatrzymała wzrok na nim, odnosząc wrażenie, że emanował dziwną jak na niego powagą.
- Ben, Hannah – szepnęła do nich, ale przesunęła wzrokiem dalej, dostrzegając jeszcze między innymi Lucindę i Jessę, dla której kiedyś warzyła eliksiry, Caileen, która najwyraźniej także zasiliła ich szeregi, kilkoro aurorów, Rię... i Anthony’ego Macmillana. – Ria – spojrzała najpierw na Weasley, z którą w październiku naprawiły anomalię w Mungu. Potem w końcu przesunęła wzrok na mężczyznę, który pewnego czerwcowego dnia uwalniał ją od kłopotliwego podarku, którego wkrótce później ona ratowała przed mugolami, który w sierpniu wyłowił na Festiwalu Lata jej wianek... i do którego w październiku zapałała wymuszonym amortencją uczuciem, a potem, nie bacząc na własne zażenowanie, uwarzyła dla niego eliksir uspokajający po koszmarze który przeżył w Stonehenge. – Anthony – odezwała się do niego, kiwając mu głową. Nadal nie do końca przywykła do tego, że Macmillan też był w Zakonie, a na wspomnienie pewnego dnia z początku października, kiedy oboje padli niefortunnymi ofiarami amortencji, aż się zarumieniła. Ale pamiętała też co spotkało go później, ile nieprzyjemności przeszedł. Choć ich znajomość miała naprawdę bogatą historię wspólnych tarapatów i niezręcznych momentów, lubiła go i martwiła się o niego. Co, jeśli on też szedł do Azkabanu? Nie miała pojęcia, kto z obecnych tam ludzi się wybierał. Wiedziała tylko, że ona tam nie szła, bo byłaby ciężarem, balastem. Miała za to eliksiry. Całą torbę eliksirów.
- Przyniosłam nowe eliksiry, ale rozdam je pod koniec spotkania – powiedziała, choć nie była pewna, czy wszyscy ją usłyszeli. Ale i tak przyjdzie czas na powtórzenie tego, kiedy spotkanie już się zacznie. Żeby nie przeszkadzać w trakcie stukaniem fiolkami, zamierzała rozdać zawartość torby dopiero po wszystkim. Póki co wszyscy się zbierali, więc pozostawało im czekać.
- Eliksiry:
- Charlie ma ze sobą następujące eliksiry! Te oznaczone znakiem [?] to te, do których uwarzenia z pełnym sukcesem brakło kilku oczek, więc bierzecie na własne ryzyko. Rozdam je pod koniec spotkania, przyjmę też wszelkie ingrediencje, które możecie mi podarować!
- [?] Maść z wodnej gwiazdy (3 porcje, stat. 20)
- Felix Felicis (1 porcja, stat. 22, data warzenia - 18.08)
- Felix felicis (2 porcje, stat. 26, data warzenia - 10.09)
- Eliksir grozy (1 porcja, stat. 22)
- Eliksir kociego wzroku (4 porcje, stat. 23)
- Wężowe usta (1 porcja, stat. 23, moc = 113)
- [?] Eliksir natychmiastowej jasności (1 porcja, stat. 23)
- Wieczny płomień (2 porcje, stat. 35, moc +15)
- Mikstura otępienia (1 porcja, stat. 35)
- Eliksir niezłomności (4 porcje, stat. 26, 106 oczek)
- Czuwający strażnik (3 porcje, stat. 26)
- Maść z wodnej gwiazdy (3 porcje, stat. 26)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta (2 porcje, stat. 26, 107 oczek)
- Czuwający strażnik (4 porcje, stat. 28, 125 oczek)
- Eliksir kociego wzroku (4 porcje, stat. 28, 123 oczka)
- Eliksir niezłomności (4 porcje, stat. 28)
- Eliksir znieczulający (3 porcje, stat. 28)
- Maść z wodnej gwiazdy (3 porcje, stat. 28)
- Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (3 porcje, stat. 28, 124 oczka)
- Eliksir wiggenowy (3 porcje, stat. 28, 103 oczka)
- Eliksir kociego kroku (4 porcje, stat. 28)
- [?] Eliksir lodowego płaszcza (3 porcje, stat. 28)
- Kameleon (2 porcje, stat. 28, 119 oczek)
- Antidotum podstawowe (4 porcje, stat. 28)
- Antidotum na niepowszechne trucizny (3 porcje, stat. 28)
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Wśród zacinającego śniegu i siekającego wiatru zostawiłem miotłę opartą o frontową ścianę kwatery Zakonu, czując się dobrze z myślą, że chata stała na miejscu. Przekraczając jej próg i otrzepując się ze śniegu miałem jednak wrażenie, że jestem bliski zwymiotowania. Zmarnowany stresem żołądek skręcał się paskudnie, głównie z powodu lęków i zażywanych leków, które były coraz silniejsze z każdym dniem zbliżającym mnie do kolejnej wyprawy do Azkabanu.
Byłem tam już o jeden raz za dużo, a teraz zamierzałem powiększyć tę liczbę do dwóch. Nawet jeżeli wszystko było inne, tak całkowicie-całkowicie inne, nadal nie czułem się dobrze z myślą o tym, że poprzednim razem byłem tam w roli przydatnej marionetki. I właśnie to nie pozwalało mi czuć się jakkolwiek dobrze w ostatnich dniach, nawet pomimo krótkiej chwili zapomnienia, która miała miejsce dwa dni temu. Wszedłem do salonu i mój wzrok od razu przyciągnęła sylwetka Prewetta. Uśmiechnąłem się do niego, wciąż żywo wspominając święta z rodziną - a przynajmniej tą jej częścią, która była prawdziwa, która widziała we mnie coś więcej niż nośnik nazwiska. Nie mieli wobec mnie tak właściwie żadnych oczekiwań. No, może za wyjątkiem jednego: tym, żebym w dalszym ciągu był sobą.
Myśli o rodzinie znikały jednak tak prędko, jak rozpływał się w pokojach w Weymouth wyczarowany przez Roratio śnieg. Archibald poza tytułem kuzyna miał jeszcze jeden, dla mnie bardzo istotny - i wcale nie miałem na myśli tego związanego z ciążącym mu na palcu sygnetem nestora. Kiedy myśli dotknęły znów tych ciężkich tematów powędrowałem wspomnieniem do Foxa. Zarówno on jak i Fluvius wiedzieli, co spędzało sen z moich powiek i co próbowałem zrobić niecałe dwa miesiące temu. Powiedzenie im było jedną z trudniejszych decyzji, które musiałem podjąć, ale było też najlepszym, na co mogłem się zdecydować. Nie powinienem być słaby, nie mogłem być słaby i z tego właśnie powodu potrzebowałem zwrócić się do nich o pomoc w walce ze zżerającą mnie od środka chorobą. Pilnowali, żebym ja sam się pilnował.
Zauważyłem wśród zgromadzonych nowe twarze - fakt, ze pojawiały się na każdym spotkaniu podnosił na duchu. Z zaskoczeniem zauważyłem jednak wśród przybyłych Anthony'ego Macmillana. Przeszedłem obok niego i z uśmiechem klepnąłem kuzyna w ramię, po czym umiejscowiłem się gdzieś w okolicach Fredericka.
| Ekwipunek: różdżka, pierścień Zakonu Feniksa, miotła, czerwony kryształ, fluoryt, bransoleta z włosów syreny, tabliczka czekolady, butelka wody + torba z eliksirami:
- antidotum podstawowe (1 porcja, stat. 0)
- eliksir kociego wzroku (2 porcje, stat. 23, moc = 104)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 5)
- marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 23)
- wywar ze szczuroszczeta (2 porcje, stat. 5)
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 23)
- złoty eliksir (3 porcje, stat. 23, moc = 108)
- eliksir niezłomności (3 porcje, stat. 23, moc = 106)
- eliksir ochrony (1 porcja, stat. 23, moc = 117)
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 5)
- eliksir przeciwbólowy (2 porcje, stat. 7)
- eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 5)
- eliksir wzmacniający krew (1 porcja, stat. 7)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Byłem tam już o jeden raz za dużo, a teraz zamierzałem powiększyć tę liczbę do dwóch. Nawet jeżeli wszystko było inne, tak całkowicie-całkowicie inne, nadal nie czułem się dobrze z myślą o tym, że poprzednim razem byłem tam w roli przydatnej marionetki. I właśnie to nie pozwalało mi czuć się jakkolwiek dobrze w ostatnich dniach, nawet pomimo krótkiej chwili zapomnienia, która miała miejsce dwa dni temu. Wszedłem do salonu i mój wzrok od razu przyciągnęła sylwetka Prewetta. Uśmiechnąłem się do niego, wciąż żywo wspominając święta z rodziną - a przynajmniej tą jej częścią, która była prawdziwa, która widziała we mnie coś więcej niż nośnik nazwiska. Nie mieli wobec mnie tak właściwie żadnych oczekiwań. No, może za wyjątkiem jednego: tym, żebym w dalszym ciągu był sobą.
Myśli o rodzinie znikały jednak tak prędko, jak rozpływał się w pokojach w Weymouth wyczarowany przez Roratio śnieg. Archibald poza tytułem kuzyna miał jeszcze jeden, dla mnie bardzo istotny - i wcale nie miałem na myśli tego związanego z ciążącym mu na palcu sygnetem nestora. Kiedy myśli dotknęły znów tych ciężkich tematów powędrowałem wspomnieniem do Foxa. Zarówno on jak i Fluvius wiedzieli, co spędzało sen z moich powiek i co próbowałem zrobić niecałe dwa miesiące temu. Powiedzenie im było jedną z trudniejszych decyzji, które musiałem podjąć, ale było też najlepszym, na co mogłem się zdecydować. Nie powinienem być słaby, nie mogłem być słaby i z tego właśnie powodu potrzebowałem zwrócić się do nich o pomoc w walce ze zżerającą mnie od środka chorobą. Pilnowali, żebym ja sam się pilnował.
Zauważyłem wśród zgromadzonych nowe twarze - fakt, ze pojawiały się na każdym spotkaniu podnosił na duchu. Z zaskoczeniem zauważyłem jednak wśród przybyłych Anthony'ego Macmillana. Przeszedłem obok niego i z uśmiechem klepnąłem kuzyna w ramię, po czym umiejscowiłem się gdzieś w okolicach Fredericka.
| Ekwipunek: różdżka, pierścień Zakonu Feniksa, miotła, czerwony kryształ, fluoryt, bransoleta z włosów syreny, tabliczka czekolady, butelka wody + torba z eliksirami:
- antidotum podstawowe (1 porcja, stat. 0)
- eliksir kociego wzroku (2 porcje, stat. 23, moc = 104)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 5)
- marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 23)
- wywar ze szczuroszczeta (2 porcje, stat. 5)
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 23)
- złoty eliksir (3 porcje, stat. 23, moc = 108)
- eliksir niezłomności (3 porcje, stat. 23, moc = 106)
- eliksir ochrony (1 porcja, stat. 23, moc = 117)
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 5)
- eliksir przeciwbólowy (2 porcje, stat. 7)
- eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 5)
- eliksir wzmacniający krew (1 porcja, stat. 7)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 01.04.19 1:32, w całości zmieniany 1 raz
| 27 grudnia
Zanim pojawił się w okolicy Starej - nowej chaty, przeszedł pieszo jedną z ciemnych, opustoszonych uliczek. Deszcz ciął powietrze ostrymi smugami, rozmazując widoczność i Skamander zatrzymał się pod zadaszeniem murku, by zapalić papierosa. Poprawił kaptur czarnego płaszcza, którego brzegi zaczynały kleić się do twarzy od ciężkości wilgoci. Na szczęście, tytoniowa paczka znajdująca się w torbie, pozbawiona było tejże wady. zawartość przerzuconej przez ramię torby chroniła także spakowane ciasno eliksiry, i kilka elementów, które mogły okazać się przydatne. Ubrany był w znajomą czerń miękkich spodni, golfu, koszuli i szerokiego paska. Na dłoniach tkwiły skórzane rękawiczki, a na nadgarstku tkwiła bransoleta i przywiązany na rzemieniu kamień. Wnętrze wzmocnionej koszuli zajmowała brosza, która otrzymał jeszcze od Adriena.
Dopiero, gdy papieros zgasł pod naporem targającego płaszczem wiatru, rzucił pet pod but i pieszo dotarł pod docelowe miejsce, wcześniej czujnie sprawdzając czy nikt nie postanowił za nim wędrować.
progi chaty i odnowiony salon, powitał go już spora obecnością zakonników. Zsunął z głowy przemoczony kaptur i powitał skinieniem głowy zebranych. Nie przykuwał uwagi do nikogo szczególnego, chociaż rejestrował obecność, szczególnie, kilku nowych twarzy. Zatrzymał się przy drzwiach, opierając o ścianę i przez moment obserwując przemykające po podłodze, świetliste obiekty. Nie wyczuwał magii charakterystycznej dla patronusów, ale te - przypominały. Odwrócił jednak uwagę, skupiając się powtórnie na obecnych. Nie odzywał się, a myśli wędrowały do zadania, które wyznaczało ich dzisiejsze spotkanie. Przynajmniej, dla części z zebranych. Azkaban. ten sam, który kiedyś kilkukrotnie zwiedzał, jako ten, który prowadził skazańców. I nawet wtedy, pełniąc służbę aurorską, czuł dudniące nieco zbyt głośno serce, obleczone chłodem niepokoju.
Dzisiejszej nocy, mieli tam wejść jako nieproszeni goście. I to nie sami - jako zakonnicy. Na miejsce mieli wprowadzić uratowane z odsieczy dzieci. Czekać też miała decyzja, o której na poprzednim zebraniu ledwie wspomnieli, wywołując falę emocji. Obecność Bathildy, być może zmusi niektórych do pozbycia się przelewającej się przez niektórych, naiwności. Na nią, nie było już miejsca. Była wojna.
Ekwipunek:
Różdżka, lusterko dwukierunkowe, propeller żądlibąkowy x2, fluoryt, pazur gryfa, czarna perła, bransoleta z włosa syreny, broszka z alabastrowym jednorożcem, dwie tabliczki czekolady, manierka w ognistą, kawałek kredy, zwykły nóż, mugolska zapalniczka, miotła (bez bonusów)
Eliksiry:
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)
- czuwający strażnik (1 porcja stat. 17)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 17)
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 22)
- kameleon (1 porcja, stat. 22, moc 116)
Zanim pojawił się w okolicy Starej - nowej chaty, przeszedł pieszo jedną z ciemnych, opustoszonych uliczek. Deszcz ciął powietrze ostrymi smugami, rozmazując widoczność i Skamander zatrzymał się pod zadaszeniem murku, by zapalić papierosa. Poprawił kaptur czarnego płaszcza, którego brzegi zaczynały kleić się do twarzy od ciężkości wilgoci. Na szczęście, tytoniowa paczka znajdująca się w torbie, pozbawiona było tejże wady. zawartość przerzuconej przez ramię torby chroniła także spakowane ciasno eliksiry, i kilka elementów, które mogły okazać się przydatne. Ubrany był w znajomą czerń miękkich spodni, golfu, koszuli i szerokiego paska. Na dłoniach tkwiły skórzane rękawiczki, a na nadgarstku tkwiła bransoleta i przywiązany na rzemieniu kamień. Wnętrze wzmocnionej koszuli zajmowała brosza, która otrzymał jeszcze od Adriena.
Dopiero, gdy papieros zgasł pod naporem targającego płaszczem wiatru, rzucił pet pod but i pieszo dotarł pod docelowe miejsce, wcześniej czujnie sprawdzając czy nikt nie postanowił za nim wędrować.
progi chaty i odnowiony salon, powitał go już spora obecnością zakonników. Zsunął z głowy przemoczony kaptur i powitał skinieniem głowy zebranych. Nie przykuwał uwagi do nikogo szczególnego, chociaż rejestrował obecność, szczególnie, kilku nowych twarzy. Zatrzymał się przy drzwiach, opierając o ścianę i przez moment obserwując przemykające po podłodze, świetliste obiekty. Nie wyczuwał magii charakterystycznej dla patronusów, ale te - przypominały. Odwrócił jednak uwagę, skupiając się powtórnie na obecnych. Nie odzywał się, a myśli wędrowały do zadania, które wyznaczało ich dzisiejsze spotkanie. Przynajmniej, dla części z zebranych. Azkaban. ten sam, który kiedyś kilkukrotnie zwiedzał, jako ten, który prowadził skazańców. I nawet wtedy, pełniąc służbę aurorską, czuł dudniące nieco zbyt głośno serce, obleczone chłodem niepokoju.
Dzisiejszej nocy, mieli tam wejść jako nieproszeni goście. I to nie sami - jako zakonnicy. Na miejsce mieli wprowadzić uratowane z odsieczy dzieci. Czekać też miała decyzja, o której na poprzednim zebraniu ledwie wspomnieli, wywołując falę emocji. Obecność Bathildy, być może zmusi niektórych do pozbycia się przelewającej się przez niektórych, naiwności. Na nią, nie było już miejsca. Była wojna.
Ekwipunek:
Różdżka, lusterko dwukierunkowe, propeller żądlibąkowy x2, fluoryt, pazur gryfa, czarna perła, bransoleta z włosa syreny, broszka z alabastrowym jednorożcem, dwie tabliczki czekolady, manierka w ognistą, kawałek kredy, zwykły nóż, mugolska zapalniczka, miotła (bez bonusów)
Eliksiry:
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)
- czuwający strażnik (1 porcja stat. 17)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 17)
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 22)
- kameleon (1 porcja, stat. 22, moc 116)
Darkness brings evil things
the reckoning begins
27 grudnia 1956 roku
Były czasy, kiedy Tuile naprawdę kochała święta Bożego Narodzenia, pomimo absolutnej świadomości, że to mugolski wymysł bez logiki, racjonalnych podstaw i tym podobnych. Były. Teraz cały ten okres spędzała wewnętrznie rozdarta; z jednej strony cieszyła się, mogąc świętować z ukochaną, z drugiej... Brakowało Tuilelaith tych rodzinnych obchodów, które zawsze prędzej czy później przemieniały się w objazd wszystkich krewnych po domostwach całej reszty; rozgardiaszu oraz radosnej atmosfery, które nie mogły być jej udziałem już nigdy więcej. Nie tak bardzo, jakby chciała. Może i potrafiła łgać niczym z nut, ale nie sprawiało to kobiecie przyjemności czy satysfakcji, szczególnie w Boże Narodzenie. Dlatego też zwykle wpadała na szybki obiad i równie szybko wypadała, nim zdołały posypać się pierwsze pytania zawierające w sobie prawdziwe pułapki. Podobnie było również w tym roku, przy czym Tujka mogłaby stwierdzić, że nawet gorzej. Caileen może i żyła sobie tylko jedna-jedyna, ale ukrywanie przed nią czegoś ciążyło, szczególnie jeśli tajemnica miała jakiś namacalny kształt. Termin zebrania bez wątpienia dało się do takowych zaliczyć, dlatego też Meadowes w ostatnich dniach była dosyć milcząca; nadużyciem byłoby powiedzieć, że cieszyła się ze spalenia Ministerstwa Magii, ale wydarzenie to okazywało się z biegiem czasu niezwykle poręczne, kiedy należało zrzucić coś na karby melancholii.
Praktycznie z ulgą powitała wreszcie termin spotkania, lecąc na nie niemalże z jedną tylko myślą: niech już będzie po wszystkim. Zależało jej na losach Wielkiej Brytanii, trudno tego Tuile odmówić, aczkolwiek po równie wyczerpujących sumienie kilku dniach liczyła jedynie na przebrnięcie przez to wszystko jak najszybciej, dojście do wniosków, zajęcie się czymś. I tak nie pomagała za bardzo w zwalczaniu anomalii, po części przez swoje nienajwybitniejsze talenta magiczne, po części z obawy przed aresztowaniem – ostatecznie nie miała za sobą pewnych pleców, by nie obawiać się, jak zwiedzanie Tower od środka wpłynie na jej karierę, o ile w ogóle nie położy tejże kresu. Zdawała sobie jednakże sprawę, że nie da rady ciągnąć w ten sposób wiecznie. Właściwie to kończył się jej czas. Na wszystko.
Z tą jakże radosną myślą weszła do chaty, wytrzepując płatki śniegu z włosów; niestety równie skutecznie nie wytrzepała z głowy pesymistycznych rozważań. Przebiegła po zebranych wzrokiem raczej niedbałym, szukając głównie miejsca do zajęcia. Posłała blady, niemal niemrawy uśmiech zarówno Marcelli, jak i Elyon, a potem...
Ja pierdolę i to bynajmniej nie w dobrym znaczeniu.
...a potem zobaczyła Caileen. Poczuła odpływającą z twarzy krew, która uciekła chyba prosto do serca, bo to z kolei waliło jej jak szalone. Nie, nie, nie. Co tu się wyrabia? Jasna cholera, wszystko, wszystko, tylko nie to. Odwołałaby nawet swoje słowa o Tower i sama tam natychmiast wskoczyła, byleby przekonać się, że nie widzi właśnie Caileen Findlay na zebraniu Zakonu Feniksa. Przecież trzymała ją od tego z daleka! Co tu się, do jasnej cholery, działo?! Tuile wyjątkowo szybkim i dziarskim, by nie rzec agresywnym krokiem skierowała się ku swojej żonie-nieżonie, łapiąc po drodze jakieś wolne krzesło i dostawiając je obok krzesła Caileen, kompletnie niepomna, czy kogoś potrąca, szturcha a nawet rozdziela.
– Co. Ty. Tutaj. Robisz? – wycedziła przez zaciśnięte zęby, nachylając się w stronę Caileen. Gdyby się przez chwilę zastanawiała nad swoim zachowaniem, nie uznałaby go za niedyskretne. Przyjaciółka ma prawo troszczyć się o przyjaciółkę, a jej oficjalnie-przyjaciółka-nieoficjalnie-nieżona właśnie robi najdurniejszą rzecz w swoim życiu. Być może bardzo krótkim, patrząc na podobne decyzje.
Tujka ma ze sobą różdżkę i miotłę.
Były czasy, kiedy Tuile naprawdę kochała święta Bożego Narodzenia, pomimo absolutnej świadomości, że to mugolski wymysł bez logiki, racjonalnych podstaw i tym podobnych. Były. Teraz cały ten okres spędzała wewnętrznie rozdarta; z jednej strony cieszyła się, mogąc świętować z ukochaną, z drugiej... Brakowało Tuilelaith tych rodzinnych obchodów, które zawsze prędzej czy później przemieniały się w objazd wszystkich krewnych po domostwach całej reszty; rozgardiaszu oraz radosnej atmosfery, które nie mogły być jej udziałem już nigdy więcej. Nie tak bardzo, jakby chciała. Może i potrafiła łgać niczym z nut, ale nie sprawiało to kobiecie przyjemności czy satysfakcji, szczególnie w Boże Narodzenie. Dlatego też zwykle wpadała na szybki obiad i równie szybko wypadała, nim zdołały posypać się pierwsze pytania zawierające w sobie prawdziwe pułapki. Podobnie było również w tym roku, przy czym Tujka mogłaby stwierdzić, że nawet gorzej. Caileen może i żyła sobie tylko jedna-jedyna, ale ukrywanie przed nią czegoś ciążyło, szczególnie jeśli tajemnica miała jakiś namacalny kształt. Termin zebrania bez wątpienia dało się do takowych zaliczyć, dlatego też Meadowes w ostatnich dniach była dosyć milcząca; nadużyciem byłoby powiedzieć, że cieszyła się ze spalenia Ministerstwa Magii, ale wydarzenie to okazywało się z biegiem czasu niezwykle poręczne, kiedy należało zrzucić coś na karby melancholii.
Praktycznie z ulgą powitała wreszcie termin spotkania, lecąc na nie niemalże z jedną tylko myślą: niech już będzie po wszystkim. Zależało jej na losach Wielkiej Brytanii, trudno tego Tuile odmówić, aczkolwiek po równie wyczerpujących sumienie kilku dniach liczyła jedynie na przebrnięcie przez to wszystko jak najszybciej, dojście do wniosków, zajęcie się czymś. I tak nie pomagała za bardzo w zwalczaniu anomalii, po części przez swoje nienajwybitniejsze talenta magiczne, po części z obawy przed aresztowaniem – ostatecznie nie miała za sobą pewnych pleców, by nie obawiać się, jak zwiedzanie Tower od środka wpłynie na jej karierę, o ile w ogóle nie położy tejże kresu. Zdawała sobie jednakże sprawę, że nie da rady ciągnąć w ten sposób wiecznie. Właściwie to kończył się jej czas. Na wszystko.
Z tą jakże radosną myślą weszła do chaty, wytrzepując płatki śniegu z włosów; niestety równie skutecznie nie wytrzepała z głowy pesymistycznych rozważań. Przebiegła po zebranych wzrokiem raczej niedbałym, szukając głównie miejsca do zajęcia. Posłała blady, niemal niemrawy uśmiech zarówno Marcelli, jak i Elyon, a potem...
Ja pierdolę i to bynajmniej nie w dobrym znaczeniu.
...a potem zobaczyła Caileen. Poczuła odpływającą z twarzy krew, która uciekła chyba prosto do serca, bo to z kolei waliło jej jak szalone. Nie, nie, nie. Co tu się wyrabia? Jasna cholera, wszystko, wszystko, tylko nie to. Odwołałaby nawet swoje słowa o Tower i sama tam natychmiast wskoczyła, byleby przekonać się, że nie widzi właśnie Caileen Findlay na zebraniu Zakonu Feniksa. Przecież trzymała ją od tego z daleka! Co tu się, do jasnej cholery, działo?! Tuile wyjątkowo szybkim i dziarskim, by nie rzec agresywnym krokiem skierowała się ku swojej żonie-nieżonie, łapiąc po drodze jakieś wolne krzesło i dostawiając je obok krzesła Caileen, kompletnie niepomna, czy kogoś potrąca, szturcha a nawet rozdziela.
– Co. Ty. Tutaj. Robisz? – wycedziła przez zaciśnięte zęby, nachylając się w stronę Caileen. Gdyby się przez chwilę zastanawiała nad swoim zachowaniem, nie uznałaby go za niedyskretne. Przyjaciółka ma prawo troszczyć się o przyjaciółkę, a jej oficjalnie-przyjaciółka-nieoficjalnie-nieżona właśnie robi najdurniejszą rzecz w swoim życiu. Być może bardzo krótkim, patrząc na podobne decyzje.
Tujka ma ze sobą różdżkę i miotłę.
Gość
Gość
To powinien być dobry czas. W końcu jeszcze dwa dni temu świętowali Boże Narodzenia, a dzisiaj już każdy stawiał się na spotkaniu Zakonu z posępną miną. Kto mógł się temu dziwić? Już od dawna święta nie przypominały świąt, a każdy moment dosłownie wyrwany na świętowanie czegokolwiek był dla Lorraine obciążony wyrzutami sumienia. W końcu kiedy tyle się dzieje ciężko jest skupić myśli na sobie i własnych przyjemnościach. To cena, którą finalnie każdemu z nich przyszło zapłacić.
Prewettówna już i tak miała wyrzuty sumienia, że w ostatnim czasie trochę zaniedbała Zakon i jego członków. Oczywiście nadal wykonywała wszystkie polecone jej zadania, a także z otwartą umysłem wyglądała przyszłości zastanawiając się co ta im przyniesie, ale to wszystko bez skutecznie. Nadal widziała zbyt mało. Przez ten cały czas starała się odbudować to co zostało im zabrane. W końcu ich posiadłość została dosłownie zniszczona, a anomalie przyniosły wiele niepokoju do ich rodziny. Lorraine wiedziała, że pomimo złożonej Zakonowi obietnicy jest też wiele winna swoim dzieciom. Nie wybaczyłaby sobie gdyby zostawiła ich samym sobie w tak trudnym czasie.
Blondynka przekroczyła próg salonu uśmiechając się do wszystkich delikatnie. Niektórych nie widziała już kilka miesięcy i poczuła ulgę gdy w końcu mogła im się przyjrzeć. Lorraine pamiętała jeszcze te pierwsze jej spotkania Zakonu kiedy chyba jeszcze nie do końca każdy zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Więcej było w tych ludziach uśmiechu, szczęścia i przede wszystkim nadziei. Nic dziwnego, że ta została finalnie wszystkim odebrana. Lorraine także skupiając się głównie na tym co złe i bojąc się marzyć o tym co dobre stała się zwyczajnie zrzędliwa i Archie temu świadkiem. - Cieszę się, że w końcu was widzę – mruknęła zatrzymując wzrok przez chwile na każdym by zaraz ruszyć w stronę Archiego i Juli po drodze kładąc jeszcze dłoń na ramieniu Lucana. To wszystko było nader skomplikowane.
Prewettówna już i tak miała wyrzuty sumienia, że w ostatnim czasie trochę zaniedbała Zakon i jego członków. Oczywiście nadal wykonywała wszystkie polecone jej zadania, a także z otwartą umysłem wyglądała przyszłości zastanawiając się co ta im przyniesie, ale to wszystko bez skutecznie. Nadal widziała zbyt mało. Przez ten cały czas starała się odbudować to co zostało im zabrane. W końcu ich posiadłość została dosłownie zniszczona, a anomalie przyniosły wiele niepokoju do ich rodziny. Lorraine wiedziała, że pomimo złożonej Zakonowi obietnicy jest też wiele winna swoim dzieciom. Nie wybaczyłaby sobie gdyby zostawiła ich samym sobie w tak trudnym czasie.
Blondynka przekroczyła próg salonu uśmiechając się do wszystkich delikatnie. Niektórych nie widziała już kilka miesięcy i poczuła ulgę gdy w końcu mogła im się przyjrzeć. Lorraine pamiętała jeszcze te pierwsze jej spotkania Zakonu kiedy chyba jeszcze nie do końca każdy zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Więcej było w tych ludziach uśmiechu, szczęścia i przede wszystkim nadziei. Nic dziwnego, że ta została finalnie wszystkim odebrana. Lorraine także skupiając się głównie na tym co złe i bojąc się marzyć o tym co dobre stała się zwyczajnie zrzędliwa i Archie temu świadkiem. - Cieszę się, że w końcu was widzę – mruknęła zatrzymując wzrok przez chwile na każdym by zaraz ruszyć w stronę Archiego i Juli po drodze kładąc jeszcze dłoń na ramieniu Lucana. To wszystko było nader skomplikowane.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Robiło się coraz zimniej. Na dworze wiatr ciągnął za sobą śnieżny tren, naganiając białego puchu pod każdą nierówną powierzchnię, tworząc przy tym usypane pagórki miniaturowego świata. Wolała zdecydowanie na to patrzeć, niż doświadczać, dlatego wolne chwile, których notabene było coraz mniej, spędzała przy oknie w ocienionej kuchni, z kubkiem gorącej herbaty w zimnych dłoniach. To już druga zima w tym roku. Ta była zdecydowanie gorsza, siarczysta, północna, ale nawet w najmniejszym stopniu Brytyjczycy nie byli na nią przygotowani. Mimo wszystko święta okazały się być istną oazą pośrodku chaosu – zasiedli wspólnie przy stole, odwiedziła ich nawet ciotka Sara, przynosząc ze sobą kilka smakowitych potraw, które razem zjedli. W tym roku w standardowo niewielkim gronie, ale najważniejsze, że obyło się bez strat w rodzinie. Ale chociaż atmosfera pozwalała na chwilę wytchnienia, z tyłu głowy wciąż utrzymywała się myśl o niedalekim spotkaniu organizowanym w odbudowanej Starej Chacie i o misji, na którą mieli się potem udać. Wiedząc, że mieli pojawić się w miejscu, w którym aż gęsto mogło być od dementorów, zawczasu przygotowała sobie kilka tabliczek czekolady z Miodowego Królestwa – od razu wsunęła je do torby, którą zamierzała ze sobą zabrać za parę dni. Dołączyła do niego też kilka fiolek eliksirów, skrupulatnie chowanych na „czarną godzinę”. To była właśnie ta godzina? Ten czas, kiedy wykonywanie kolejnych poleceń profesor Bagshot wiązało się z ryzykiem większym, niż ten, który Jackie znała z codziennej pracy jak auror?
Pozwoliła sobie na westchnienie pod nosem, kiedy zapinała szatę. Nie chciała myśleć o porażkach – o Nurmengardzie, o Kumbrii. Chciała iść do przodu, przy potknięciach przypominać sobie, że ma dość siły, by wstać i iść dalej mimo ran i okaleczeń. Nikt nie wiedział, co czeka ich tak naprawdę w Azkabanie i czy wszystkim uda się z niego wrócić, ale za wszelką cenę próbowała trzymać się myśli, że sobie poradzą. Przegrane bitwy dają przegrane wojny.
Dotarcie do Starej Chaty było trudne – leciała przez śnieżycę, bez gogli na pewno by się zgubiła. Kiedy wchodziła do środka, zawiało trochę śniegu, ale nie za bardzo się tym przejęła. Płaszcz, gogle i szalik odwiesiła na haczyk, buty otrzepała z białego, ubitego puchu. Swoją miotłę odstawiła przy pozostałych i weszła głębiej, od progu ze wszystkimi witającym się skinieniem głowy – podobnie jak ojciec. Zanim zdecydowała się stanąć samotnie gdzieś z boku, zdecydowała się podejść do Hann i objąć dłonią jej dłoń w geście krótkiego przywitania. Wyrzucała sobie, że tak bardzo zaniedbała ich przyjaźń. Ostatnimi czasy zajmowała się tylko sobą.
– Jak się czujesz? – szepnęła do niej, póki spotkanie jeszcze się nie zaczęło.
| Mam ze sobą: różdżkę, miotłę (standardowa), 4 tabliczki czekolady, amulet z jeleniego poroża, maść z wodnej gwiazdy (stat. 15, 2 porcje), eliksir kociego kroku (stat. 15, 3 porcje), eliksir Garota (2 porcje, stat. 29), eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 0)
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie pamiętała kiedy ostatnio Boże Narodzenie spędzane z Jean było aż tak ponure. Może w latach dziecięcych, kiedy żadna z nich nie wiedziała jeszcze, że drzemie w nich magiczna moc, że urodziły się czarownicami, a musiały żyć z mugolskimi rodzicami, mającymi prawdziwe uczulenie na wszystko, co mogło mieć związek z magią? Nie dostawały wtedy prezentów jak inne dzieci, nie pozwalano im ganiać po podwórzu i robić aniołów w śniegu, większość tego czasu spędzały na modlitwie. To podobno radosne święta, a u nich zawsze - jak wszystko - było ponure. Odbiły to sobie później, gdy i Jean znalazła się w Hogwarcie. Nauczyły się spędzać ten czas radośnie i Boże Narodzenie zaczęło wiązać się z przyjemnymi wspomnieniami.
W ostatnich miesiącach narastały jednak pomiędzy siostrami wyraźne nieporozumienia. Jean doskonale czuła, że Maxine czegoś jej nie mówi. Nie potrafiła wciąż opowiedzieć siostrze o Zakonie Feniksa; nie dlatego, że nie uważała Jean za dość biegłą w czarach, czy słabą, a dlatego - że martwiła się o nią. Niczego tak nie pragnęła jak tego, by ją ochronić. Czuła się za Jean odpowiedzialna, bardziej niż siostra, niemal jak matka. Dołączyła do Zakonu, by walczyć o lepsze jutro nie tylko dla siebie i podobnym sobie mugolakom, dręczonym przez czarnoksiężników, ale i dla młodszej siostry, którą kochała ponad wszystko. Musiała walczyć. Musiała też milczeć, a to milczenie czasami dręczyło ją nie mniej, niż Jean. Ostatnie, świąteczne dni były ponure. Niewiele rozmawiały. Jean nie chciała nawet przystroić bombkami i światełkami drzewka. Dwudziesty piąty grudnia przesiedziała zamknięta w swoim pokoju - a niczego tak wtedy nie potrzebowała jak pocieszającego towarzystwa siostry.
Czekało ją trudne zadanie. Trudniejsze i ważniejsze niż jakikolwiek mecz, który już zagrała i dopiero zagra. Pakowała fiolki eliksirów i kilka innych przedmiotów - tabliczki czekolady, znaleziony podczas festiwalu lata kamień runiczny - do skórzanej, wygodnej torby z ciężkim sercem. Ubrała grube, ciepłe spodnie i sweter, na to nałożyła podszytą futrem kurtkę, twarz owinęła grubym szalem, a na głowę włożyła czapkę. Ciepłe odzienie nie krępowało jednak jej ruchów, potrzebowała swobody.
Zanim wyruszyła do Londynu przystanęła przed drzwiami Jean. Chciała zapukać, ale... co miała jej powiedzieć? Hej, Jean, nie wiem czy przeżyję najbliższe dni, więc chciałabym byś wiedziała, że cię kocham? Nie wypuściłaby jej z domu. Opuściła rękę i bezszelestnie zeszła po schodach. Kudłacz uniósł głowę, spoglądając na nią z zaciekawieniem, jednakże zamknęła za sobą drzwi szybciej, niż zdążył zareagować - z nim także nie chciała się żegnać. Na ganku czekała już na nią nowiutka miotła; to na niej wyruszyła do Londynu, sądziła, że kilka godzin za wcześnie, jednakże wichura była tak potężna, że mocno wydłużyła tę podróż.
U progu starej chaty pojawiła się nieco zmarznięta, z czapką i szalem oblepionym śniegiem, które otrzepała jeszcze przed wejściem.
Wszedłszy do salonu zachowała milczenie. Kiwnęła głową na przywitanie tym, których już znała, pojawiło się także kilka obcych twarzy. Ściągnęła z głowy czapkę, zajęła pierwsze wolne miejsce na najbliższej kanapie, wyczekując początku spotkania.
W ostatnich miesiącach narastały jednak pomiędzy siostrami wyraźne nieporozumienia. Jean doskonale czuła, że Maxine czegoś jej nie mówi. Nie potrafiła wciąż opowiedzieć siostrze o Zakonie Feniksa; nie dlatego, że nie uważała Jean za dość biegłą w czarach, czy słabą, a dlatego - że martwiła się o nią. Niczego tak nie pragnęła jak tego, by ją ochronić. Czuła się za Jean odpowiedzialna, bardziej niż siostra, niemal jak matka. Dołączyła do Zakonu, by walczyć o lepsze jutro nie tylko dla siebie i podobnym sobie mugolakom, dręczonym przez czarnoksiężników, ale i dla młodszej siostry, którą kochała ponad wszystko. Musiała walczyć. Musiała też milczeć, a to milczenie czasami dręczyło ją nie mniej, niż Jean. Ostatnie, świąteczne dni były ponure. Niewiele rozmawiały. Jean nie chciała nawet przystroić bombkami i światełkami drzewka. Dwudziesty piąty grudnia przesiedziała zamknięta w swoim pokoju - a niczego tak wtedy nie potrzebowała jak pocieszającego towarzystwa siostry.
Czekało ją trudne zadanie. Trudniejsze i ważniejsze niż jakikolwiek mecz, który już zagrała i dopiero zagra. Pakowała fiolki eliksirów i kilka innych przedmiotów - tabliczki czekolady, znaleziony podczas festiwalu lata kamień runiczny - do skórzanej, wygodnej torby z ciężkim sercem. Ubrała grube, ciepłe spodnie i sweter, na to nałożyła podszytą futrem kurtkę, twarz owinęła grubym szalem, a na głowę włożyła czapkę. Ciepłe odzienie nie krępowało jednak jej ruchów, potrzebowała swobody.
Zanim wyruszyła do Londynu przystanęła przed drzwiami Jean. Chciała zapukać, ale... co miała jej powiedzieć? Hej, Jean, nie wiem czy przeżyję najbliższe dni, więc chciałabym byś wiedziała, że cię kocham? Nie wypuściłaby jej z domu. Opuściła rękę i bezszelestnie zeszła po schodach. Kudłacz uniósł głowę, spoglądając na nią z zaciekawieniem, jednakże zamknęła za sobą drzwi szybciej, niż zdążył zareagować - z nim także nie chciała się żegnać. Na ganku czekała już na nią nowiutka miotła; to na niej wyruszyła do Londynu, sądziła, że kilka godzin za wcześnie, jednakże wichura była tak potężna, że mocno wydłużyła tę podróż.
U progu starej chaty pojawiła się nieco zmarznięta, z czapką i szalem oblepionym śniegiem, które otrzepała jeszcze przed wejściem.
Wszedłszy do salonu zachowała milczenie. Kiwnęła głową na przywitanie tym, których już znała, pojawiło się także kilka obcych twarzy. Ściągnęła z głowy czapkę, zajęła pierwsze wolne miejsce na najbliższej kanapie, wyczekując początku spotkania.
- Spoiler:
- | mam przy sobie: różdżka, propeller żądlibąkowy, kamień runiczny, miotła bardzo dobrej jakości, bransoleta z włosów syreny, 4 tabliczki czekolady, nóż, mugolskie zapałki[/size]
ELIKSIRY:
- Eliksir niezłomności, 1 porcja (stat. 22)
- Czuwający strażnik, 1 porcja (stat. 22)
- Antidotum podstawowe (1 porcja, stat. 20, 115 oczek)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
- Eliksir kociego kroku (1 porcje, stat. 20, 117 oczek)
- Eliksir niezłomności (2 porcje, stat. 23, moc = 106)
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 23, moc = 104)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 23)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcje, stat. 23)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 29)
- Eliksir oczyszczający z toksyn (1 porcja, stat. 29)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29)
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Tegoroczne Boże Narodzenie było dość przygnębiającym świętem, chociaż obchodzili je tak samo jak każdego roku, na barkach wszystkich ciążył jakiś ciężar, który uniemożliwiał cieszenie się bliskością rodziny. A przecież powinni. Mogły to być ich ostatnie święta w takim gronie i myśl ta zdawała się nie opuszczać ich, mimo że starali się wymuszać uśmiechy, traktowali się z niecodzienną, niemalże sztuczną życzliwością, w której kryła się obawa. Starała się chociaż na chwilę wyrzucić to z głowy, ale chyba nie potrafiła. Zamartwianie się weszło jej w krew. Nie pamiętała kiedy ostatnio przespała całą noc.
Prawdą było, że nie lubiła wracać na święta do Szkocji. Głównie ze względu na to, że oprócz świętowania, obchodzili dwunastą już rocznicę śmierci pani Wright. Tęskniła za towarzystwem ojca, za swoim rodzinnym domem, jednak okres ten zawsze przywoływał przykre wspomnienia związane z utratą matki, a stary Wright wcale jej tego nie ułatwiał. Tego roku z jeszcze większym uporem, próbował namówić ją do powrotu w rodzinne strony. Przeszło jej przez myśl, aby zostawić Melanie pod jego opieką. Wiedziała, że wraz z ojcem byłaby znacznie bardziej bezpieczna niż z nią w Londynie. Jednakże ostatnie problemy zdrowotne jakie objawiała córka, sprawiły że Rose chciała mieć ją jak najbliżej. Zresztą. Nie wiedziała czy potrafiłaby się z nią rozstać.
Na miejscu pojawiła się o umówionej godzinie, czując narastające napięcie z każdym kolejnym krokiem. - Dzień dobry - rzekła, kiwając im głową na powitanie. Przesunęła wzrokiem po twarzach już obecnych Zakonników i uśmiechnęła się blado do swojego kuzynostwa, zajmując miejsce obok Charlene. Pogłaskała ją po ramieniu w geście czułości. Nie wypadało jej teraz pytać o to jak się trzyma, ale miała zamiar zrobić to po wszystkim. Te święta musiały być dla niej szczególnie przygnębiające. Odszukała wzrokiem Lorraine, by upewnić się czy jest tu, aby mogły rozliczyć się z tego co robiły w listopadzie. Czuła, że coś podchodzi jej do gardła na myśl o tym, że sama musiałaby zabrać głos, więc gdy zauważyła że jest obecna, uśmiechnęła się do niej nieznacznie.
Dostrzegła między zgromadzonymi Anthony’ego jednak wiedząc co ten myśli o jej przyjściu, spuściła wzrok, starając nie ściągać na siebie uwagi. Skupiła na rękawach płaszcza, bawiąc się nimi nerwowo w oczekiwaniu na przybycie Bathildy Bagshot.
Prawdą było, że nie lubiła wracać na święta do Szkocji. Głównie ze względu na to, że oprócz świętowania, obchodzili dwunastą już rocznicę śmierci pani Wright. Tęskniła za towarzystwem ojca, za swoim rodzinnym domem, jednak okres ten zawsze przywoływał przykre wspomnienia związane z utratą matki, a stary Wright wcale jej tego nie ułatwiał. Tego roku z jeszcze większym uporem, próbował namówić ją do powrotu w rodzinne strony. Przeszło jej przez myśl, aby zostawić Melanie pod jego opieką. Wiedziała, że wraz z ojcem byłaby znacznie bardziej bezpieczna niż z nią w Londynie. Jednakże ostatnie problemy zdrowotne jakie objawiała córka, sprawiły że Rose chciała mieć ją jak najbliżej. Zresztą. Nie wiedziała czy potrafiłaby się z nią rozstać.
Na miejscu pojawiła się o umówionej godzinie, czując narastające napięcie z każdym kolejnym krokiem. - Dzień dobry - rzekła, kiwając im głową na powitanie. Przesunęła wzrokiem po twarzach już obecnych Zakonników i uśmiechnęła się blado do swojego kuzynostwa, zajmując miejsce obok Charlene. Pogłaskała ją po ramieniu w geście czułości. Nie wypadało jej teraz pytać o to jak się trzyma, ale miała zamiar zrobić to po wszystkim. Te święta musiały być dla niej szczególnie przygnębiające. Odszukała wzrokiem Lorraine, by upewnić się czy jest tu, aby mogły rozliczyć się z tego co robiły w listopadzie. Czuła, że coś podchodzi jej do gardła na myśl o tym, że sama musiałaby zabrać głos, więc gdy zauważyła że jest obecna, uśmiechnęła się do niej nieznacznie.
Dostrzegła między zgromadzonymi Anthony’ego jednak wiedząc co ten myśli o jej przyjściu, spuściła wzrok, starając nie ściągać na siebie uwagi. Skupiła na rękawach płaszcza, bawiąc się nimi nerwowo w oczekiwaniu na przybycie Bathildy Bagshot.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Beztroski czas świąt postarała się wykorzystać w pełni, choć z trudem tłumiła tęsknotę za rodziną w tych wyjątkowych, grudniowych dniach. Zapach korzennych ciasteczek, kolorowe ozdoby i świąteczne melodie przywodziły na myśl wspomnienia z dwudziestu dwóch poprzednich lat - dwadzieścia trzy w jej sercu wymalowało się liczbą najsmutniejszą ze wszystkich. Mimo starań nie mogła nie uronić paru łez w ramionach brata, kryjąc rozdzierający smutek przed resztą mieszkańców Rudery, zwalając swoje nieregularne ucieczki na potrzebę odespania i regeneracji po ciężkiej pracy - w lecznicy, przy ludziach, którymi opiekowała się regularnie, w Zakonie, gdyż nie próżnowała. Nie odczuwała jednak zmęczenia, jedynie stres, wdzierający się pod biały czerep. Mimo wszystko miała dom, mieli dom, ona i Artemis, dzięki pomocy Bertiego. Zdążyła mu podziękować dzień wcześniej, za święta i za całą pomoc - ten czas w roku był idealny na podsumowania. Gorzej, że przyszłość okazała się niepewna, jak nigdy wcześniej.
Artemisa żegnała z ciężkim sercem, z trudem informując o tym, że może wrócić za parę dni, z największym wysiłkiem kłamiąc w żywe oczy na temat celu swojej wyprawy. Żałowała, że zostawiła to pożegnanie na koniec - opuszczała Ruderę roztrzęsiona i lekko nieobecna, pochłonięta myślami na tyle, że gdy wsiadła do Błędnego Rycerza, na miejscu trzeba było ją wywołać parokrotnie. Z bladym uśmiechem pożegnała kierowcę i wędrowała wytrwale do chaty, rozglądając się, czy ktoś przypadkiem nie kręci się wokół. Wzięła głęboki oddech, nim weszła do środka, pewna tylko jednego - własnego udziału w wyprawie do Azkabanu.
Rozejrzała się, widząc już sporo osób, niektóre zupełnie nowe, inne jak najbardziej znajome. Uśmiechnęła się do Prewettów, machając całej grupce z wejścia, nim kucnęła - zbiegło się do niej małe stado miniaturowych zwierzątek, które wypuściła w kwaterze podczas odbudowy. Odwiedziła je wcześniej parokrotnie i bardzo cieszyła się z ich obecności. Wystawiła palec wiewiórce, pozwalając jej usadowić się na nim, po czym ruszyła przywitać kolejne osoby.
- Uspokój się, Tuile, ona ma swój rozum - powiedziała spokojnie, zerkając na Caileen, do niej też zaraz się zwracając. - Cieszę się, że jesteś - przyznała z bladym uśmiechem, ciągle rozbita po pożegnaniu z bratem. Nie kryła przed kuzynką swojego lęku. - Miej oko na Artemisa, proszę - ktoś musiał. Caileen mogła jeszcze nie wiedzieć, że Susanne wybierała się z resztą do Azkabanu, lecz prędko sprawa miała stać się jasna - szans na odpowiedź nie było, gdy Sue prędko ruszyła dalej. Zerknęła na Lisa i Alexandra, unosząc do góry rękę i zginając ją, jakby udawała, że ma mięśnie i teraz im wszystkim mogą skopać tyłki, ale oni się nie dadzą, o nie! Podeszła też do Frances i Floreana.
- Jak się czujesz? - zapytała pannę Montgomery, choć już zdążyła wcześniej dostać parę zapewnień, że ręce sprawują się dobrze. Musiała się upewnić. Skinieniem głowy przywitała Charlene oraz Lucana, z którym poznała się na misji w listopadzie, po czym przeniosła wzrok na Elyon i Marcellę.
- Mam nasze dzieło - zapewniła pannę Figg, ale nie wyjmowała jeszcze tablicy z torby. Wreszcie dotarła do Bertiego, siadając obok, na podłodze, po turecku. Nie planowała uciekać od małych, świetlistych zwierzątek, które teraz ponownie ją oblazły. - Miałeś duży tłum? - cicho zapytała Botta, wiedząc, że ostatnie godziny spędził w cukierni. Ot, ostatnia normalna rozmowa przed misją nikomu nie mogła zaszkodzić.
| Susanne ma ze sobą - tablicę podejrzanych, którą wykonała razem z Marcellą; różdżkę, miotłę, fluoryt, koral zmiennokształtny, parę naszyjników (bez bonusów), pierścień Zakonu, magiczną torbę i w niej: zawinięty i zabezpieczony nóż (bez bonusów, nie ze sklepiku MG), linę, wodę w szklanej butelce, siedem pustych fiolek, woreczek z ciasteczkami, tabliczkę czekolady, notatnik, pióro oraz prawie wszystkie eliksiry z ekwipunku (bez Eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 29), figurującego jako pierwszy w ekwipunku - fabularnie zostanie zużyty przed spotkaniem).
Artemisa żegnała z ciężkim sercem, z trudem informując o tym, że może wrócić za parę dni, z największym wysiłkiem kłamiąc w żywe oczy na temat celu swojej wyprawy. Żałowała, że zostawiła to pożegnanie na koniec - opuszczała Ruderę roztrzęsiona i lekko nieobecna, pochłonięta myślami na tyle, że gdy wsiadła do Błędnego Rycerza, na miejscu trzeba było ją wywołać parokrotnie. Z bladym uśmiechem pożegnała kierowcę i wędrowała wytrwale do chaty, rozglądając się, czy ktoś przypadkiem nie kręci się wokół. Wzięła głęboki oddech, nim weszła do środka, pewna tylko jednego - własnego udziału w wyprawie do Azkabanu.
Rozejrzała się, widząc już sporo osób, niektóre zupełnie nowe, inne jak najbardziej znajome. Uśmiechnęła się do Prewettów, machając całej grupce z wejścia, nim kucnęła - zbiegło się do niej małe stado miniaturowych zwierzątek, które wypuściła w kwaterze podczas odbudowy. Odwiedziła je wcześniej parokrotnie i bardzo cieszyła się z ich obecności. Wystawiła palec wiewiórce, pozwalając jej usadowić się na nim, po czym ruszyła przywitać kolejne osoby.
- Uspokój się, Tuile, ona ma swój rozum - powiedziała spokojnie, zerkając na Caileen, do niej też zaraz się zwracając. - Cieszę się, że jesteś - przyznała z bladym uśmiechem, ciągle rozbita po pożegnaniu z bratem. Nie kryła przed kuzynką swojego lęku. - Miej oko na Artemisa, proszę - ktoś musiał. Caileen mogła jeszcze nie wiedzieć, że Susanne wybierała się z resztą do Azkabanu, lecz prędko sprawa miała stać się jasna - szans na odpowiedź nie było, gdy Sue prędko ruszyła dalej. Zerknęła na Lisa i Alexandra, unosząc do góry rękę i zginając ją, jakby udawała, że ma mięśnie i teraz im wszystkim mogą skopać tyłki, ale oni się nie dadzą, o nie! Podeszła też do Frances i Floreana.
- Jak się czujesz? - zapytała pannę Montgomery, choć już zdążyła wcześniej dostać parę zapewnień, że ręce sprawują się dobrze. Musiała się upewnić. Skinieniem głowy przywitała Charlene oraz Lucana, z którym poznała się na misji w listopadzie, po czym przeniosła wzrok na Elyon i Marcellę.
- Mam nasze dzieło - zapewniła pannę Figg, ale nie wyjmowała jeszcze tablicy z torby. Wreszcie dotarła do Bertiego, siadając obok, na podłodze, po turecku. Nie planowała uciekać od małych, świetlistych zwierzątek, które teraz ponownie ją oblazły. - Miałeś duży tłum? - cicho zapytała Botta, wiedząc, że ostatnie godziny spędził w cukierni. Ot, ostatnia normalna rozmowa przed misją nikomu nie mogła zaszkodzić.
| Susanne ma ze sobą - tablicę podejrzanych, którą wykonała razem z Marcellą; różdżkę, miotłę, fluoryt, koral zmiennokształtny, parę naszyjników (bez bonusów), pierścień Zakonu, magiczną torbę i w niej: zawinięty i zabezpieczony nóż (bez bonusów, nie ze sklepiku MG), linę, wodę w szklanej butelce, siedem pustych fiolek, woreczek z ciasteczkami, tabliczkę czekolady, notatnik, pióro oraz prawie wszystkie eliksiry z ekwipunku (bez Eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 29), figurującego jako pierwszy w ekwipunku - fabularnie zostanie zużyty przed spotkaniem).
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Wystarczyła jesień, jedna, jedyna, by utwierdzić Ulyssesa w przekonaniu, jak bezsensowne jest myślenie o świętach na miesiąc przed nimi. Tegoroczne przyniosły trochę upragnionego wytchnienia i spokoju ducha - nie miały szans równać się z przeszłymi latami, przerażająca pogoda nie odpuszczała nawet na moment, zarysowując na niebie złote sieci błyskawic, zacinając deszczem, gradem i niepokojem, w dodatku pierwszy raz najbliższa rodzina Ollivandera spędzała święta poza Silverdale, do którego wszyscy byli bardzo mocno przywiązani - lecz fakt, że pozostawali bezpieczni w Lancaster rekompensował wszystko. Wciąż w tym samym gronie, nawet jeśli przez moment zanosiło się na zmiany.
Jesień przyniosła garść wiedzy, mnóstwo sprzecznych decyzji, wielki przewrót w świecie i jedno solidne rozstanie - kolejne potwierdzenie, że nie miał szczęścia do związków albo zupełnie się w nich nie odnajdował. Myśli jednak zajęte miał innymi sprawami, nie potrzebował więc zbyt wiele czasu na powrót do kawalerstwa - świadomość, że obydwoje skorzystają na rozstaniu także była pomocna.
Bez wahania przekroczył próg chaty, słysząc pojedyncze szumy rozmów - planował dotrzeć na miejsce wcześniej, lecz nagła interwencja w warsztacie odłożyła wyjście o dobre pół godziny, nie dziwił się więc ilością okryć, pozostawionych w korytarzu. Dorzucił do nich swoje, mając nadzieję, że Benjamin i Frederick pojawili się już na miejscu. Wiedza, że mało kto jest świadom jego świeżej obecności w organizacji, kłóciła się z chęcią wtopienia w otoczenie - wolał nie poznawać reakcji, choć był ciekaw, jakie znajome twarze ujrzy w salonie. Nie dając się lekkiej tremie przekroczył próg, zatrzymując blisko wejścia i szybko omiatając wzrokiem pomieszczenie, bez speszenia przyjmując na siebie wszelkie spojrzenia. Pierwszy w oczy rzucił mu się Kieran, któremu posłał porozumiewawcze, lekko rozbawione spojrzenie - sprawa w biurze aurorów, hm? Sądził, że obecna władza nie pomagała w prowadzeniu dochodzenia, nie wątpił jednak, że będzie prowadzone dalej w Zakonie Feniksa. Przeniósł wzrok na Julię, witając ją uprzejmym skinieniem głowy, zanim spojrzał na jej brata, wymieniając z Archibaldem i Lorraine spojrzenia.
- Dzień dobry - wyrzucił z siebie w końcu, ruszając się z miejsca, by usiąść gdzieś obok Benjamina, z którym przywitał się uściskiem dłoni - na szczęście jego własna wyszła z tego cało. Skiną głową Frederickowi, dostrzegł także Anthony'ego Skamandera, zapamiętanego aż nadzwyczaj dobrze ze Stonehenge oraz pojedynku; Ollivander nie dzielił się z nikim swoją opinią na temat jego działania w kręgu - podejrzewał, że w organizacji mogła być ona raczej niepopularna. Pośród obecnych wyłapał jeszcze kilka znajomych twarzy - witał się z każdym bez słów. Wiedział o dzisiejszym spotkaniu niewiele, ale część zdążył przekazać mu Fox.
Jesień przyniosła garść wiedzy, mnóstwo sprzecznych decyzji, wielki przewrót w świecie i jedno solidne rozstanie - kolejne potwierdzenie, że nie miał szczęścia do związków albo zupełnie się w nich nie odnajdował. Myśli jednak zajęte miał innymi sprawami, nie potrzebował więc zbyt wiele czasu na powrót do kawalerstwa - świadomość, że obydwoje skorzystają na rozstaniu także była pomocna.
Bez wahania przekroczył próg chaty, słysząc pojedyncze szumy rozmów - planował dotrzeć na miejsce wcześniej, lecz nagła interwencja w warsztacie odłożyła wyjście o dobre pół godziny, nie dziwił się więc ilością okryć, pozostawionych w korytarzu. Dorzucił do nich swoje, mając nadzieję, że Benjamin i Frederick pojawili się już na miejscu. Wiedza, że mało kto jest świadom jego świeżej obecności w organizacji, kłóciła się z chęcią wtopienia w otoczenie - wolał nie poznawać reakcji, choć był ciekaw, jakie znajome twarze ujrzy w salonie. Nie dając się lekkiej tremie przekroczył próg, zatrzymując blisko wejścia i szybko omiatając wzrokiem pomieszczenie, bez speszenia przyjmując na siebie wszelkie spojrzenia. Pierwszy w oczy rzucił mu się Kieran, któremu posłał porozumiewawcze, lekko rozbawione spojrzenie - sprawa w biurze aurorów, hm? Sądził, że obecna władza nie pomagała w prowadzeniu dochodzenia, nie wątpił jednak, że będzie prowadzone dalej w Zakonie Feniksa. Przeniósł wzrok na Julię, witając ją uprzejmym skinieniem głowy, zanim spojrzał na jej brata, wymieniając z Archibaldem i Lorraine spojrzenia.
- Dzień dobry - wyrzucił z siebie w końcu, ruszając się z miejsca, by usiąść gdzieś obok Benjamina, z którym przywitał się uściskiem dłoni - na szczęście jego własna wyszła z tego cało. Skiną głową Frederickowi, dostrzegł także Anthony'ego Skamandera, zapamiętanego aż nadzwyczaj dobrze ze Stonehenge oraz pojedynku; Ollivander nie dzielił się z nikim swoją opinią na temat jego działania w kręgu - podejrzewał, że w organizacji mogła być ona raczej niepopularna. Pośród obecnych wyłapał jeszcze kilka znajomych twarzy - witał się z każdym bez słów. Wiedział o dzisiejszym spotkaniu niewiele, ale część zdążył przekazać mu Fox.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata