salon
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Miejsce, w którym Lucinda spędza najwięcej czasu. Od zawsze uważała, że w szlachetność jest w równowadze i prostocie dlatego jej salon jest urządzony w sposób jasny, przejrzysty i przede wszystkim właśnie prosty. Dużo szkła, kwiatów, dzieł sztuki, które przecież tak bardzo uwielbia. Jest zwolenniczką wszystkiego co urokliwie, a od tego miejsca aż bije nie tylko urokiem, ale także schludnością.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Selwyn dnia 08.11.16 20:31, w całości zmieniany 5 razy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lucinda doskonale zdawała sobie sprawę z tego w jakim położeniu ich dzisiaj postawiła. Nie potrzebowała przyzwoitki nad głową by wiedzieć, że niektórym sytuacjom nie można dać zielonego światła. Tak samo było w kontaktach z innymi. Jeżeli przez dłuższy czas ktoś naginał jej zaufanie, ranił ją lub otwarcie robił rzeczy, które dla niej były nie do zaakceptowania - potrafiła odpuścić. Każdy dostawał od niej czystą kartkę. Nie chciała być hipokrytką wrzucającą wszystkich do jednego worka, w końcu nienawidziła gdy ktoś w podobny sposób postępował z nią. Ich znajomość od samego początku była tylko wrogą przepychanką i każde ich spotkanie ją w tym upewniało. Irytował ją jak nikt inny, potrafił zajść za skórę najprostszymi słowami, a pewność siebie, którą miał w pewnym stopniu ją onieśmielała. Teraz już nie widziała w nim zagrożenia. Nie wiedziała co się zmieniło i w tym momencie w ogóle nie chciała się nad tym zastanawiać. Nic prócz tej bliskości nie było dla niej istotne. Nawet motywy, którymi tak naprawdę się kierowała.
Selwyn miała dziką naturę. Ciężko było ją do czegoś zmusić, nie respektowała większości narzucanych zasad, była tam gdzie akurat zawiał wiatr i nic nie mogła na to poradzić. Choć zwykle ulegała własnym pragnieniom to w sytuacjach jak te potrafiła odnaleźć błąkający się poza nią rozsądek. Teraz zastanawiała się tylko dlaczego to miałoby być takie złe? Dlaczego ciągle miała się pilnować analizując konsekwencje, z którymi przyjdzie jej się zmierzyć? Już teraz doskonale wiedziała jak to wszystko się skończy. To w końcu tylko kwestia czasu nim któreś z nich wypowie na głos kłębiące się w głowie myśli. Nie wierzyła, że nawet wtedy pozostaną w stosunku do siebie tacy sami. Może chciała chwytać chwilę póki ta była dla niej przyjemnością, a nie kolejnym przykrym rozczarowaniem?
Na jego pytanie nie odpowiedziała. Nie znalazłaby odpowiednich słów by mu to wytłumaczyć. Stała przed dylematem nie mając nawet o tym pojęcia. Wcześniej kiedy ją pocałował była zaskoczona. Przepełniona żalem i rozgoryczeniem dała się ponieść emocjom a nie pragnieniom. Wtedy potrafiła to przerwać wiedząc, że kiedy emocje opadną będzie widzieć w tym największy błąd. Teraz oderwanie się od niego rozpatrywała w podobnych kategoriach. Nie marnując czasu na słowa przysunęła się jeszcze bliżej niego by znowu go pocałować. Czy to nie była wystarczająca odpowiedź?
Drażnienie się z nim nie było całkowicie celowe. Nawet w sytuacjach jak ta nie potrafiła pozostać mu dłużna. To była cecha ich relacji, której Lucinda nie chciałaby zmieniać. Ponoć najlepiej poznajesz człowieka, kiedy stawiasz go przed faktem dokonanym. Każda ich rozmowa przepełniona była symbolami i domysłami. To sprawiało, że nigdy nie wiedziała czego się spodziewać, a to choć ryzykowne było dla Lucindy wystarczająco intrygujące.
Słysząc słowa mężczyzny odsunęła się od niego nieznacznie chcąc przyjrzeć się jego twarzy. Martwił się, że znowu ucieknie? Bał się, że kierowało nią chwilowe zapomnienie? Gdyby tak było prawdopodobnie już dawno by to zakończyła. Nie było sensu udawać, że go nie potrzebowała. Nawet jeśli mieli znowu wrócić do tego co było wcześniej. - Chyba przeceniasz moje możliwości – zaczęła, a kącik jej ust uniósł się w delikatnym uśmiechu. - Żadna ze mnie femme fatale – dodała nachylając się delikatnie by musnąć wargami jego policzek. Nie chciała, żeby odebrał to co się wydarzyło w taki sposób. Ona nie zastanawiała się nad znaczeniem pocałunku, który ich tutaj doprowadził. Nie uciekła, nie zastanawiała się jak można się z tego wyplątać. Nic się nie zmieniło i dla niej także to było spore zaskoczenie.
Kiedy otoczył ją ramieniem przybliżyła się opierając podbródek na jego ramieniu. Oczywiście, że to wszystko było skomplikowane. Bardziej niż chciałaby w ogóle przyznać. Nie wiedziała czy istniało cokolwiek w tej relacji co mogliby nazwać prostym i jasnym. Czy mogło się to wszystko skomplikować jeszcze bardziej?
Musiało minąć kilka sekund nim Lucinda odpowiedziała na wypowiedziane przez mężczyznę słowa. Nie było żadnych kolejek i doskonale o tym wiedział. Nie była typem kobiety, za którą mężczyźni ustawiali się w kolejkach. Była pewna, że większość najchętniej spaliłaby ją na stosie i wcale jej to nie przeszkadzało. - A czym jesteś zainteresowany? - zapytała nie podnosząc głowy. To było pytanie, na które odpowiedź naprawdę chciała poznać.
Selwyn miała dziką naturę. Ciężko było ją do czegoś zmusić, nie respektowała większości narzucanych zasad, była tam gdzie akurat zawiał wiatr i nic nie mogła na to poradzić. Choć zwykle ulegała własnym pragnieniom to w sytuacjach jak te potrafiła odnaleźć błąkający się poza nią rozsądek. Teraz zastanawiała się tylko dlaczego to miałoby być takie złe? Dlaczego ciągle miała się pilnować analizując konsekwencje, z którymi przyjdzie jej się zmierzyć? Już teraz doskonale wiedziała jak to wszystko się skończy. To w końcu tylko kwestia czasu nim któreś z nich wypowie na głos kłębiące się w głowie myśli. Nie wierzyła, że nawet wtedy pozostaną w stosunku do siebie tacy sami. Może chciała chwytać chwilę póki ta była dla niej przyjemnością, a nie kolejnym przykrym rozczarowaniem?
Na jego pytanie nie odpowiedziała. Nie znalazłaby odpowiednich słów by mu to wytłumaczyć. Stała przed dylematem nie mając nawet o tym pojęcia. Wcześniej kiedy ją pocałował była zaskoczona. Przepełniona żalem i rozgoryczeniem dała się ponieść emocjom a nie pragnieniom. Wtedy potrafiła to przerwać wiedząc, że kiedy emocje opadną będzie widzieć w tym największy błąd. Teraz oderwanie się od niego rozpatrywała w podobnych kategoriach. Nie marnując czasu na słowa przysunęła się jeszcze bliżej niego by znowu go pocałować. Czy to nie była wystarczająca odpowiedź?
Drażnienie się z nim nie było całkowicie celowe. Nawet w sytuacjach jak ta nie potrafiła pozostać mu dłużna. To była cecha ich relacji, której Lucinda nie chciałaby zmieniać. Ponoć najlepiej poznajesz człowieka, kiedy stawiasz go przed faktem dokonanym. Każda ich rozmowa przepełniona była symbolami i domysłami. To sprawiało, że nigdy nie wiedziała czego się spodziewać, a to choć ryzykowne było dla Lucindy wystarczająco intrygujące.
Słysząc słowa mężczyzny odsunęła się od niego nieznacznie chcąc przyjrzeć się jego twarzy. Martwił się, że znowu ucieknie? Bał się, że kierowało nią chwilowe zapomnienie? Gdyby tak było prawdopodobnie już dawno by to zakończyła. Nie było sensu udawać, że go nie potrzebowała. Nawet jeśli mieli znowu wrócić do tego co było wcześniej. - Chyba przeceniasz moje możliwości – zaczęła, a kącik jej ust uniósł się w delikatnym uśmiechu. - Żadna ze mnie femme fatale – dodała nachylając się delikatnie by musnąć wargami jego policzek. Nie chciała, żeby odebrał to co się wydarzyło w taki sposób. Ona nie zastanawiała się nad znaczeniem pocałunku, który ich tutaj doprowadził. Nie uciekła, nie zastanawiała się jak można się z tego wyplątać. Nic się nie zmieniło i dla niej także to było spore zaskoczenie.
Kiedy otoczył ją ramieniem przybliżyła się opierając podbródek na jego ramieniu. Oczywiście, że to wszystko było skomplikowane. Bardziej niż chciałaby w ogóle przyznać. Nie wiedziała czy istniało cokolwiek w tej relacji co mogliby nazwać prostym i jasnym. Czy mogło się to wszystko skomplikować jeszcze bardziej?
Musiało minąć kilka sekund nim Lucinda odpowiedziała na wypowiedziane przez mężczyznę słowa. Nie było żadnych kolejek i doskonale o tym wiedział. Nie była typem kobiety, za którą mężczyźni ustawiali się w kolejkach. Była pewna, że większość najchętniej spaliłaby ją na stosie i wcale jej to nie przeszkadzało. - A czym jesteś zainteresowany? - zapytała nie podnosząc głowy. To było pytanie, na które odpowiedź naprawdę chciała poznać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Próba zdobycia respektu poprzez wzbudzenie strachu własną osobą nie było metodą, którą Macnair stosował na co dzień. Anonimowość odpowiadała mu zdecydowanie bardziej; wolał działać pod przykrywką, która zapewniała mu czystą kartę, bowiem kiedy cokolwiek poszło nie po jego myśli mógł zacząć od początku. Lucinda, zupełnie przypadkiem, od pierwszego spotkania ujrzała jego prawdziwą twarz i tym samym trudniej było mu wcielać się w inne role. Wpierw sądził, że nie przyjdzie zobaczyć im się ponownie, jednak najwyraźniej los zapragnął sobie z niego zakpić i bezceremonialnie wepchnął ich na wspólną drogę pozostawiając jedynie rzekomo wolny wybór. Mimo to sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej i nawet gdyby chciał cokolwiek zmienić to było już za późno.
Nie wiedział, że jego pewność siebie w jakikolwiek sposób na nią wpływała, podobnie jak umiejętności, które była w stanie niejednokrotnie obserwować podczas krótkich podróży tudzież spotkań. Strach? Niepewność? Zapewne tłumaczyłby to charakterem, podejściem do codzienności oraz pewnych spraw, jednakże wychodził z założenia, iż była na tyle mądrą czarownicą, że ograniczyłaby zagrożenie do minimum. Faktycznie w trakcie pojedynku w Latarni zareagowała instynktownie, może i nawet lekkomyślnie, ale na szczęście wszystko skończyło się bez większych uszczerbków na zdrowiu. Tamto wydarzenie poniekąd otworzyło mu oczy, zmusiło do refleksji, ponieważ rzadko ryzykował starając się pomóc drugiej osobie – właściwie na palcach jednej ręki mógł zliczyć ile razy wyszedł z podobną inicjatywą.
Uwielbiał w niej porywczość, pragnienie zdobywania nowych horyzontów i kompletne odsunięcie się od panujących zasad. Poza eleganckim wyglądem i zadbaniem w niczym nie przypominała szlachecko urodzonej, która winna już dawno ukłonić się tradycji podążając utorowaną przez wieki ścieżką. Sprawiała wrażenie wolnej, była pełna energii i uśmiechu, którym dzieliła się z nim nawet wtedy, gdy powinna wymierzyć przeciw niemu różdżkę. Miała cierpki język, nie unosiła się dumą, nie wymagała od niego salonów i bogactwa. To budziło w nim podziw oraz szacunek, a całokształt wewnętrzne pożądanie, które paliło go niczym ogień i w żaden sposób nie mógł takowego ugasić. Wcześniej szukał korzyści, nowych możliwości i wygody, jednak z Selwyn zdawało się być inaczej, bowiem czego tak naprawdę mógł oczekiwać, kiedy prawda wyjdzie na jaw? Nie chciał zniszczyć jej przyszłości, nie zasłużyła na to, ale był zbyt dumny, aby powiedzieć głośno to, co szeptało na ucho wielu – nie był jej godzien, nie był wystarczająco dobry.
Czując jej wargi na swoich w ramach odpowiedzi na pytanie uśmiechnął się nieznacznie spoglądając w zielone tęczówki. -Czyżby był to Twój nowy sposób na unikanie pytań?- uniósł brew w zaciekawieniu, choć nieszczególnie podobna forma wypowiedzi mu przeszkadzała. Śmiało można było stwierdzić, że było zupełnie odwrotnie.
Nie bał się, dawno już strach przestał nim kierować, ale przywykł do klarownych sytuacji. Fundamenty stawiane na niepewności nigdy nie przynosiły niczego dobrego, dlatego preferował prawdę, nawet jeśli takowa nie miała w zamiarze wprowadzić go w lepszy nastrój. -Może po prostu upadek sprawił, że za mocno uderzyłaś się w głowę i coś Ci się tam poprzestawiało?- zaśmiał się perfidnie pod nosem wspominając bolesne zagranie niezadowolonego ich obecnością ducha.
-Obecnie nie jestem zainteresowany ognistą, co możesz uznać jako najlepszy komplement.- uniósł kącik ust spoglądając kątem oka na twarz dziewczyny, która wciąż opierała się o jego ramię. Wiedział, że obydwoje pragnęli tego samego; granice i tak zostały już zatarte, a bliskość sprawiła, że mogli wyczuć szaleńczo bijące serca.
Nie wiedział, że jego pewność siebie w jakikolwiek sposób na nią wpływała, podobnie jak umiejętności, które była w stanie niejednokrotnie obserwować podczas krótkich podróży tudzież spotkań. Strach? Niepewność? Zapewne tłumaczyłby to charakterem, podejściem do codzienności oraz pewnych spraw, jednakże wychodził z założenia, iż była na tyle mądrą czarownicą, że ograniczyłaby zagrożenie do minimum. Faktycznie w trakcie pojedynku w Latarni zareagowała instynktownie, może i nawet lekkomyślnie, ale na szczęście wszystko skończyło się bez większych uszczerbków na zdrowiu. Tamto wydarzenie poniekąd otworzyło mu oczy, zmusiło do refleksji, ponieważ rzadko ryzykował starając się pomóc drugiej osobie – właściwie na palcach jednej ręki mógł zliczyć ile razy wyszedł z podobną inicjatywą.
Uwielbiał w niej porywczość, pragnienie zdobywania nowych horyzontów i kompletne odsunięcie się od panujących zasad. Poza eleganckim wyglądem i zadbaniem w niczym nie przypominała szlachecko urodzonej, która winna już dawno ukłonić się tradycji podążając utorowaną przez wieki ścieżką. Sprawiała wrażenie wolnej, była pełna energii i uśmiechu, którym dzieliła się z nim nawet wtedy, gdy powinna wymierzyć przeciw niemu różdżkę. Miała cierpki język, nie unosiła się dumą, nie wymagała od niego salonów i bogactwa. To budziło w nim podziw oraz szacunek, a całokształt wewnętrzne pożądanie, które paliło go niczym ogień i w żaden sposób nie mógł takowego ugasić. Wcześniej szukał korzyści, nowych możliwości i wygody, jednak z Selwyn zdawało się być inaczej, bowiem czego tak naprawdę mógł oczekiwać, kiedy prawda wyjdzie na jaw? Nie chciał zniszczyć jej przyszłości, nie zasłużyła na to, ale był zbyt dumny, aby powiedzieć głośno to, co szeptało na ucho wielu – nie był jej godzien, nie był wystarczająco dobry.
Czując jej wargi na swoich w ramach odpowiedzi na pytanie uśmiechnął się nieznacznie spoglądając w zielone tęczówki. -Czyżby był to Twój nowy sposób na unikanie pytań?- uniósł brew w zaciekawieniu, choć nieszczególnie podobna forma wypowiedzi mu przeszkadzała. Śmiało można było stwierdzić, że było zupełnie odwrotnie.
Nie bał się, dawno już strach przestał nim kierować, ale przywykł do klarownych sytuacji. Fundamenty stawiane na niepewności nigdy nie przynosiły niczego dobrego, dlatego preferował prawdę, nawet jeśli takowa nie miała w zamiarze wprowadzić go w lepszy nastrój. -Może po prostu upadek sprawił, że za mocno uderzyłaś się w głowę i coś Ci się tam poprzestawiało?- zaśmiał się perfidnie pod nosem wspominając bolesne zagranie niezadowolonego ich obecnością ducha.
-Obecnie nie jestem zainteresowany ognistą, co możesz uznać jako najlepszy komplement.- uniósł kącik ust spoglądając kątem oka na twarz dziewczyny, która wciąż opierała się o jego ramię. Wiedział, że obydwoje pragnęli tego samego; granice i tak zostały już zatarte, a bliskość sprawiła, że mogli wyczuć szaleńczo bijące serca.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nigdy przez myśl by jej nie przeszło, że sprawy potoczą się w podobny sposób. Po ich pierwszym spotkaniu kiedy to zwinął jej artefakt niemalże sprzed nosa myślała, że nie można kimś gardzić bardziej. Przez długi czas nie widziała w nim nic prócz arogancji, nadmiernej pewności siebie, perfidnego uśmiechu i obojętności. Śmiał się jej w twarz całkowicie ignorując to co do niego mówi by później śmiać się jeszcze bardziej z tego, że ją to złości. Los chciał, że przez ostatnie miesiące spędzili ze sobą naprawdę dużo czasu i choć wydawało się to niemożliwe to w pewnym momencie Lucinda przestała zwracać uwagę na to wszystko co wcześniej ją w nim irytowało. Swoim zachowaniem mogła sprawiać wrażenie, że na przymus chce go poznać - przekonać do tego, że pod tym wszystkim kryje się coś więcej. Tylko kolejna zagadka godna rozwiązania.
Dzisiejsza noc w ruinach wcale nie była tak szczególna jak mogłoby się wydawać. Kolejne poszukiwania zwieńczone obecnością złośliwego ducha. Nie wierzyła, że nigdy wcześniej nie miał z podobnym do czynienia. To nie miejsce ani poszukiwania sprawiły, że potrafili się dogadać zamiast po raz kolejny drzeć koty dla zasady. To nie duch sprawił, że Lucinda postanowiła przełamać własną barierę i po prostu go pocałować. Może to potrzeba bliskości, a może fakt, że choć różniło ich wiele to finalnie wcale nie byli tacy inni.
Selwyn była zagubiona w świecie pełnym nakazów i ograniczeń, a on odkąd go poznała wydawał się być po prostu wolny. Mówił jej o rzeczach, których słuchać nie chciała, bo niosły zbyt wiele gorzkiej prawy, ale na swój własny sposób potrafiła je docenić. Dopiero po czasie zaczęła zauważać, że oboje są ludźmi, dla których liczy się wszystko albo nic i choć zazwyczaj kończyło się na tym drugim to wracali do siebie po więcej ignorując wszelkie ostrzeżenia pojawiające się na ich drodze. Nikt o zdrowych zmysłach nie szedłby w zaparte doskonale wiedząc, że finał musi być i będzie bolesny. Nie bez powodu nazywała go wariatem, nie bez powodu widziała w sobie szaleństwo.
Na pierwsze jego pytanie uśmiechnęła się jedynie i wzruszyła delikatnie ramionami. Nie wiedziała czy to co dzisiaj się między nimi wydarzyło ma być początkiem nowej i na pewno innej relacji. Wątpliwy jest fakt, że po tym wszystkim będą potrafili patrzeć na siebie w ten sam sposób co wcześniej, chociaż Lucinda już od dawna nie widziała w nim tego samego gbura, którego poznała na szlaku. Nawet nie tego samego Drew, który jeszcze niedawno ciskał w nią zaklęciami na wieży. Nie potrafiłaby znaleźć wyjaśnienia dla zmiany swojego postrzegania. Czasami ludzie się zmieniają, czasami inni po prostu odpuszczają, a może i jedno i drugie sprawiło, że zaczęli być po prostu bardziej ludzcy dla siebie samych.
Blondynka westchnęła najgłośniej jak się tylko dało słysząc, że nawet w takiej chwili potrafił znaleźć idealny moment na kpinę. - Dla dobra świata i mnie samej…– zaczęła przyciskając czoło do jego czoła - … czasami po protu się zamknij – dodała akcentując każde słowo i wyprostowała się kręcąc przy tym głową z delikatnym uśmiechem. Były sytuacje, w których nawet jej brakowało do niego cierpliwości.
Selwyn wiedziała, że to jak ta sytuacja się rozwinie zależy tylko i wyłącznie od niej. Choć powinno ją to przerażać, bo takim zachowaniem ryzykowała wszystko co jeszcze jej pozostało to wcale się nie bała. Chociaż raz mogła zadecydować sama za siebie i chociaż raz czuła, że nawet jeśli to wszystko skończy się dzisiaj to nie będzie niczego żałować. Brała wszystko albo nic i wbrew temu co o niej myślał – sama nie mogła się dłużej zwodzić.
Lucinda podniosła głowę znad jego ramienia i przez chwile po prostu patrzyła mu w oczy. Skończyły się pytania i to nawet te rozbrzmiewające jeszcze chwile wcześniej w jej głowie. Nastała cisza – krótka i przyjemna. Szlachcianka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu by po chwili podnieść się z jego kolan i ruszyć w stronę sypialni zostawiając na podłodze lekki materiał koszuli. Nie powinny paść już żadne słowa. Drzwi do sypialni kobiety nigdy wcześniej nie pozostawały uchylone.
z.t x2
Dzisiejsza noc w ruinach wcale nie była tak szczególna jak mogłoby się wydawać. Kolejne poszukiwania zwieńczone obecnością złośliwego ducha. Nie wierzyła, że nigdy wcześniej nie miał z podobnym do czynienia. To nie miejsce ani poszukiwania sprawiły, że potrafili się dogadać zamiast po raz kolejny drzeć koty dla zasady. To nie duch sprawił, że Lucinda postanowiła przełamać własną barierę i po prostu go pocałować. Może to potrzeba bliskości, a może fakt, że choć różniło ich wiele to finalnie wcale nie byli tacy inni.
Selwyn była zagubiona w świecie pełnym nakazów i ograniczeń, a on odkąd go poznała wydawał się być po prostu wolny. Mówił jej o rzeczach, których słuchać nie chciała, bo niosły zbyt wiele gorzkiej prawy, ale na swój własny sposób potrafiła je docenić. Dopiero po czasie zaczęła zauważać, że oboje są ludźmi, dla których liczy się wszystko albo nic i choć zazwyczaj kończyło się na tym drugim to wracali do siebie po więcej ignorując wszelkie ostrzeżenia pojawiające się na ich drodze. Nikt o zdrowych zmysłach nie szedłby w zaparte doskonale wiedząc, że finał musi być i będzie bolesny. Nie bez powodu nazywała go wariatem, nie bez powodu widziała w sobie szaleństwo.
Na pierwsze jego pytanie uśmiechnęła się jedynie i wzruszyła delikatnie ramionami. Nie wiedziała czy to co dzisiaj się między nimi wydarzyło ma być początkiem nowej i na pewno innej relacji. Wątpliwy jest fakt, że po tym wszystkim będą potrafili patrzeć na siebie w ten sam sposób co wcześniej, chociaż Lucinda już od dawna nie widziała w nim tego samego gbura, którego poznała na szlaku. Nawet nie tego samego Drew, który jeszcze niedawno ciskał w nią zaklęciami na wieży. Nie potrafiłaby znaleźć wyjaśnienia dla zmiany swojego postrzegania. Czasami ludzie się zmieniają, czasami inni po prostu odpuszczają, a może i jedno i drugie sprawiło, że zaczęli być po prostu bardziej ludzcy dla siebie samych.
Blondynka westchnęła najgłośniej jak się tylko dało słysząc, że nawet w takiej chwili potrafił znaleźć idealny moment na kpinę. - Dla dobra świata i mnie samej…– zaczęła przyciskając czoło do jego czoła - … czasami po protu się zamknij – dodała akcentując każde słowo i wyprostowała się kręcąc przy tym głową z delikatnym uśmiechem. Były sytuacje, w których nawet jej brakowało do niego cierpliwości.
Selwyn wiedziała, że to jak ta sytuacja się rozwinie zależy tylko i wyłącznie od niej. Choć powinno ją to przerażać, bo takim zachowaniem ryzykowała wszystko co jeszcze jej pozostało to wcale się nie bała. Chociaż raz mogła zadecydować sama za siebie i chociaż raz czuła, że nawet jeśli to wszystko skończy się dzisiaj to nie będzie niczego żałować. Brała wszystko albo nic i wbrew temu co o niej myślał – sama nie mogła się dłużej zwodzić.
Lucinda podniosła głowę znad jego ramienia i przez chwile po prostu patrzyła mu w oczy. Skończyły się pytania i to nawet te rozbrzmiewające jeszcze chwile wcześniej w jej głowie. Nastała cisza – krótka i przyjemna. Szlachcianka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu by po chwili podnieść się z jego kolan i ruszyć w stronę sypialni zostawiając na podłodze lekki materiał koszuli. Nie powinny paść już żadne słowa. Drzwi do sypialni kobiety nigdy wcześniej nie pozostawały uchylone.
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
/ 11 grudnia
Lucinda nie przepadała za zimą. Ten okres zawsze w jej życiu oznaczał stateczność. W młodszych latach jej życia śnieg zbierający się za oknami zawsze zwiastował przerwę świąteczną i powrót do rodzinnego domu. Nie było to coś na co z utęsknieniem czekała, bo choć blask choinki stojącej w posiadłości Selwynów wyrył się w jej pamięci to jednak nigdy nie tęskniła do szlacheckich obowiązków. W późniejszych latach mróz skutecznie odkładał jej podróże, bo zmieniająca się pogoda nigdy nie idzie w parze z sukcesem. Znała wielu czarodziei, którzy zignorowali tę porę roku i przepłacili za to swoim zdrowiem, a czasem nawet i życiem. Teraz zimna dawała w kość wszystkim jeszcze bardziej. Już nie chodziło o delikatny puch spadający z nieba, a paraliżującą śnieżyce, która równie dobrze mogłaby zwiastować koniec świata. Prawdziwą śnieżną apokalipsę.
Teraz kiedy anomalie dotknęły nawet pogody ludzie przestali wychylać się z domów jeszcze bardziej. Pokątna, która jeszcze jakiś czas temu dosłownie tętniła życiem teraz wieje pustką. Oczywiście są dni, w które nawet najwięksi tchórze wyjdą na zewnątrz by złapać odrobinę normalnego życia, ale w porówaniu do tego co było jeszcze kilka miesięcy temu to był to zaledwie maleńki procent. Lucinda nie wiedziała czy to było powodem jej ostatniego braku zajęcia czy może ludzie przestali widzieć w klątwach zagrożenie skoro te można znaleźć już niemal wszędzie.
Blondynka szczerze zaczęła się zastanawiać nad powodem takiego stanu rzeczy. Czemu tak nagle wszystko co mroczne i obarczone czarną magią wyszło śmiało na ulice zamiast tak jak wcześniej kryć się w mroku? Czy przegapiła jakieś głośne pozwolenie na szerzenie się tego co złe i przeklęte? Czy ludziom zwyczajnie przestało to przeszkadzać? Blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że wojna rządzi się swoimi prawami, a zazwyczaj jest to bezprawie, którego nikt nie potrafi zapanować, ale czy ta zmiania nie wpłynie negatywnie na całą przyszłość świata czarodziejów? Choć bardzo by chciała zmienić coś w tym kierunku to i tak było zbyt wiele rzeczy, nad którymi należało się pochylić. Robiąc wszystko nie robisz przecież nic, prawda?
Choć szlachcianka miała powody do narzekania na brak zajęcia dotyczącego jej zawodu to dzisiejszego wieczora ów zajęcie miała. Całkiem niedawno do jej okna zapukała duża i bardzo głośna sowa. Lucinda nigdy wcześniej podobnej nie widziała dlatego od razu zdała sobie sprawę z tego, że wiadomość pochodzi od kogoś obcego. Obok krótkiego liściku, blondynka znalazła sporej wielkości zawiniątko.
Podczas swoich podróży Lucinda poznała wielu poszukiwaczy artefaktów, ale niewielu z nich tak jak ona postawiło na naukę łamania klątw. Szlachcianka podejrzewała, żąe większość z nich wolało skierować swoją uwagę w całkowicie odwrotnym kierunku chociaż nigdy tego głośno od nich nie usłyszała. Łamanie klątw było przydatne w sytuacjach, kiedy znaleziony artefakt obarczony był ciężką do pozbycia się klątwą. Blondynka doskonale zdawała sobie sprawę jak taka klątwa potrafi zniszczyć całe poszukiwania. Ciężko zliczyć ilu musiało odpuścić właśnie przez takie komplikacje.
Lucinda nie utrzymywała zbyt dużego kontaktu z większością znanych poszukiwaczy, a jej powrót do Londynu całkowicie te znajomości zatarł. Od czasu do czasu jednak powracały interesy, którymi mogła się zająć. Treść liściku szybko jednak uświadomiła jej, że właścicielka sowy wcale nie była jej tak obca jak wcześniej mogłaby przepuszczać.
"Wiem, że roczny odwyk od mojej osoby mógł zadziałać jak całkiem sprawne obliviate, ale muszę Cię trochę sobą pomęczyć. Poległam. Mogłabyś spróbować doprowadzić go do porządku? Będę w Londynie 11 i wtedy się rozliczymy. Lisa".
Kobieta z przyjaciółką nie rozmawiała już o ponad roku dlatego tym bardziej zaskoczyła ją wiadomość i powierzone zadanie. Dawniej bardzo dużo razem podróżowały i prawdopodobnie żadna nie spodziewała się, że ich drogi tak szybko się rozejdą. Dobrze było słyszeć, że wojna nie zmąciła życia wszystkim czarodziejom.
Blondynka odłożyła list na parapet i otworzyła dokładnie zapakowany artefakt. Oprawione skórą pudełeczko było nowe dlatego Lucinda nie bała się sięgnąć do niego gołymi palcami. Lisa pomimo swojego życiowego nieogarnięcia zawsze potrafiła zabezpieczyć siebie i innych poszukiwaczy przed skutkami ubocznymi klątw. W szkatułce znajdowała się bardzo stara moneta. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się niczym szczególnym, ale blondynka wiedziała, że bez powodu ta moneta nie trafiłaby do jej rąk. Lucinda zaczęła przyglądać się monecie chcąc przejrzeć jej czarno magiczne właściwości. Zawsze każde łamanie klątwy należało zacząć od poprawnego rozpoznania tego co na przedmiocie ciąży. Nie należało to do najłatwiejszych zadań i tylko doświadczenie tak naprawdę pozwalało nie potraktować samej siebie ów klątwą. Chcąc poznać historię monety blondynka skierowała swoje kroki do gabinetu, z którego przyniosła odpowiednią księgę. Każde poszukiwania i każde łamanie klątwy musiało rozpocząć się od wiedzy. Wiele godzin zajęło jej znalezienie odpowiednich podań i mitów. To właśnie one doprowadziły ją do klątwy błotnego potwora. To właśnie tą klątwą obarczona była moneta i właśnie takich skutków ubocznych mogłaby się spodziewać Lucinda gdyby nie udało jej się poprawnie tej klątwy złamać. Klątwa ta we wszystkich podaniach opisywana była w ten sam sposób. Zetknięcie się z przeklętym przedmiotem powodowało rogowacenie naskórka, na skórze pojawiała się skorupa, a każdy ruch równał się niesamowitemu bólowi, którego w żaden sposób nie można było zaradzić. Nieleczone prowadziło do krwotoków i wielu innych komplikacji, których Lucinda naprawdę nie chciałaby poznać. Klątwy były zdradzieckie i blondynka sama na jedną całkiem niedawno się natknęła. Pomimo tego, że udało jej się ją złamać to i tak skutki uboczne były tak silne, że do dzisiaj nie wie co się w tamtym okresie z nią działo. Nie chciałaby nigdy więcej doświadczyć podobnego uczucia. To było coś więcej niż urwany film po kilku kieliszkach wina. To była całkowita pustka.
Następnym krokiem była próba zdjęcia klątwy. Im trudniejsza klątwa, im bardziej skonstruowana tym gorzej ją było złamać. Nawet widoczność run nie zawsze była gwarancją sukcesu. W takich sytuacjach główną rolę odgrywało ryzyko. Albo jest się na nie gotowym albo nie. Lucinda miała za sobą wystarczająco dużo złamanych klątw by witać się z ryzykiem jak ze starym przyjacielem. Widząc, że osoba nakładająca klątwę była pewna swoich możliwości i nie ukryła skutecznie run koniecznych do złamania klątwy, blondynka odetchnęła z ulgą. Zaczęła od analizy ich znaczenia, powiązań między runami, które niejednokrotnie już widywała. Symbolika run nigdy nie była prosta. W każdej kulturze dana runa mogła oznaczać coś całkowicie innego, a znaczenie często było dyktowane jedynie interpretacją runisty. Na szczęście wszystko można ze sobą jakoś połączyć. Czasem metodą prób i błędów, a czasami dzięki szczęśliwemu trafowi. Lucinda choć bywa w niektórych sprawach ignorantką to w sytuacjach jak ta nie pozwoliłaby sobie na niepotrzebne ryzyko. W łamaniu klątw i tak jest tego ryzyka, aż nazbyt wiele. Runy, które znajdowały się na przedmiocie tylko potwierdziły to czego wcześniej dowiedziała się z podań. Finite Incantatem - wypowiedziała w myślach kierując różdżkę w stronę przedmiotu. Bez względu na to co miało się wydarzyć gra zawsze była warta świeczki. Promień zaklęcia rozmył się zanim zdążył dolecieć do monety. W pierwszej chwili blondynka czekała na przychodzącą często z nieudanym zaklęciem anomalie. Gdy ta się nie pojawiła szlachcianka skierowała swoją różdżkę w stronę monety raz jeszcze z nadzieją, że tym razem ta jej nie zawiedzie.
Szlachcianka ruszyła do drzwi kiedy donośne kołatanie rozeszło się echem po całym mieszkaniu. Wiedziała kogo zobaczy po drugiej stronie dlatego bez większego zawahania sięgnęła do klamki. Stojąca przed nią brunetka nie wyglądała już tak jak rok temu. Długie do pasa włosy zamieniła na krótkie schowane pod grubą czapką kacze piórka. Lucinda była nawet przekonana, że te kilkanaście miesięcy podarowało jej parę dodatkowych zmarszczek. Selwyn doskonale wiedziała jak to jest gnać za artefaktami jakby w tym samym momencie ktoś miał sprzątać go jej z przed nosa. Sama w końcu to przeżyła i choć tęsknota za tym była wielka to jednak teraz prawdopodobnie zrobiłaby to inaczej. Blondynka przytuliła się do starej przyjaciółki tym samym zapraszając ją do środka.
- Co to za pogoda psia mać? - zapytała Lisa wyślizgując się z uścisku blondynki.
- Witaj w Londynie - odparła szlachcianka ze wzruszeniem ramion.
- Powinnaś już zostawić to wszystko. Tutaj naprawdę nie idzie żyć, Lynn. Udało ci się? - przyjaciółka nic się nie zmieniła. Ten sam pociąg do zysku co wcześniej. Lucinda nie odpowiedziała, a jedynie skinęła brunetce głową by ta poszła za nią. Udało jej się i to bardziej niż się sama spodziewała.
z.t
Lucinda nie przepadała za zimą. Ten okres zawsze w jej życiu oznaczał stateczność. W młodszych latach jej życia śnieg zbierający się za oknami zawsze zwiastował przerwę świąteczną i powrót do rodzinnego domu. Nie było to coś na co z utęsknieniem czekała, bo choć blask choinki stojącej w posiadłości Selwynów wyrył się w jej pamięci to jednak nigdy nie tęskniła do szlacheckich obowiązków. W późniejszych latach mróz skutecznie odkładał jej podróże, bo zmieniająca się pogoda nigdy nie idzie w parze z sukcesem. Znała wielu czarodziei, którzy zignorowali tę porę roku i przepłacili za to swoim zdrowiem, a czasem nawet i życiem. Teraz zimna dawała w kość wszystkim jeszcze bardziej. Już nie chodziło o delikatny puch spadający z nieba, a paraliżującą śnieżyce, która równie dobrze mogłaby zwiastować koniec świata. Prawdziwą śnieżną apokalipsę.
Teraz kiedy anomalie dotknęły nawet pogody ludzie przestali wychylać się z domów jeszcze bardziej. Pokątna, która jeszcze jakiś czas temu dosłownie tętniła życiem teraz wieje pustką. Oczywiście są dni, w które nawet najwięksi tchórze wyjdą na zewnątrz by złapać odrobinę normalnego życia, ale w porówaniu do tego co było jeszcze kilka miesięcy temu to był to zaledwie maleńki procent. Lucinda nie wiedziała czy to było powodem jej ostatniego braku zajęcia czy może ludzie przestali widzieć w klątwach zagrożenie skoro te można znaleźć już niemal wszędzie.
Blondynka szczerze zaczęła się zastanawiać nad powodem takiego stanu rzeczy. Czemu tak nagle wszystko co mroczne i obarczone czarną magią wyszło śmiało na ulice zamiast tak jak wcześniej kryć się w mroku? Czy przegapiła jakieś głośne pozwolenie na szerzenie się tego co złe i przeklęte? Czy ludziom zwyczajnie przestało to przeszkadzać? Blondynka zdawała sobie sprawę z tego, że wojna rządzi się swoimi prawami, a zazwyczaj jest to bezprawie, którego nikt nie potrafi zapanować, ale czy ta zmiania nie wpłynie negatywnie na całą przyszłość świata czarodziejów? Choć bardzo by chciała zmienić coś w tym kierunku to i tak było zbyt wiele rzeczy, nad którymi należało się pochylić. Robiąc wszystko nie robisz przecież nic, prawda?
Choć szlachcianka miała powody do narzekania na brak zajęcia dotyczącego jej zawodu to dzisiejszego wieczora ów zajęcie miała. Całkiem niedawno do jej okna zapukała duża i bardzo głośna sowa. Lucinda nigdy wcześniej podobnej nie widziała dlatego od razu zdała sobie sprawę z tego, że wiadomość pochodzi od kogoś obcego. Obok krótkiego liściku, blondynka znalazła sporej wielkości zawiniątko.
Podczas swoich podróży Lucinda poznała wielu poszukiwaczy artefaktów, ale niewielu z nich tak jak ona postawiło na naukę łamania klątw. Szlachcianka podejrzewała, żąe większość z nich wolało skierować swoją uwagę w całkowicie odwrotnym kierunku chociaż nigdy tego głośno od nich nie usłyszała. Łamanie klątw było przydatne w sytuacjach, kiedy znaleziony artefakt obarczony był ciężką do pozbycia się klątwą. Blondynka doskonale zdawała sobie sprawę jak taka klątwa potrafi zniszczyć całe poszukiwania. Ciężko zliczyć ilu musiało odpuścić właśnie przez takie komplikacje.
Lucinda nie utrzymywała zbyt dużego kontaktu z większością znanych poszukiwaczy, a jej powrót do Londynu całkowicie te znajomości zatarł. Od czasu do czasu jednak powracały interesy, którymi mogła się zająć. Treść liściku szybko jednak uświadomiła jej, że właścicielka sowy wcale nie była jej tak obca jak wcześniej mogłaby przepuszczać.
"Wiem, że roczny odwyk od mojej osoby mógł zadziałać jak całkiem sprawne obliviate, ale muszę Cię trochę sobą pomęczyć. Poległam. Mogłabyś spróbować doprowadzić go do porządku? Będę w Londynie 11 i wtedy się rozliczymy. Lisa".
Kobieta z przyjaciółką nie rozmawiała już o ponad roku dlatego tym bardziej zaskoczyła ją wiadomość i powierzone zadanie. Dawniej bardzo dużo razem podróżowały i prawdopodobnie żadna nie spodziewała się, że ich drogi tak szybko się rozejdą. Dobrze było słyszeć, że wojna nie zmąciła życia wszystkim czarodziejom.
Blondynka odłożyła list na parapet i otworzyła dokładnie zapakowany artefakt. Oprawione skórą pudełeczko było nowe dlatego Lucinda nie bała się sięgnąć do niego gołymi palcami. Lisa pomimo swojego życiowego nieogarnięcia zawsze potrafiła zabezpieczyć siebie i innych poszukiwaczy przed skutkami ubocznymi klątw. W szkatułce znajdowała się bardzo stara moneta. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się niczym szczególnym, ale blondynka wiedziała, że bez powodu ta moneta nie trafiłaby do jej rąk. Lucinda zaczęła przyglądać się monecie chcąc przejrzeć jej czarno magiczne właściwości. Zawsze każde łamanie klątwy należało zacząć od poprawnego rozpoznania tego co na przedmiocie ciąży. Nie należało to do najłatwiejszych zadań i tylko doświadczenie tak naprawdę pozwalało nie potraktować samej siebie ów klątwą. Chcąc poznać historię monety blondynka skierowała swoje kroki do gabinetu, z którego przyniosła odpowiednią księgę. Każde poszukiwania i każde łamanie klątwy musiało rozpocząć się od wiedzy. Wiele godzin zajęło jej znalezienie odpowiednich podań i mitów. To właśnie one doprowadziły ją do klątwy błotnego potwora. To właśnie tą klątwą obarczona była moneta i właśnie takich skutków ubocznych mogłaby się spodziewać Lucinda gdyby nie udało jej się poprawnie tej klątwy złamać. Klątwa ta we wszystkich podaniach opisywana była w ten sam sposób. Zetknięcie się z przeklętym przedmiotem powodowało rogowacenie naskórka, na skórze pojawiała się skorupa, a każdy ruch równał się niesamowitemu bólowi, którego w żaden sposób nie można było zaradzić. Nieleczone prowadziło do krwotoków i wielu innych komplikacji, których Lucinda naprawdę nie chciałaby poznać. Klątwy były zdradzieckie i blondynka sama na jedną całkiem niedawno się natknęła. Pomimo tego, że udało jej się ją złamać to i tak skutki uboczne były tak silne, że do dzisiaj nie wie co się w tamtym okresie z nią działo. Nie chciałaby nigdy więcej doświadczyć podobnego uczucia. To było coś więcej niż urwany film po kilku kieliszkach wina. To była całkowita pustka.
Następnym krokiem była próba zdjęcia klątwy. Im trudniejsza klątwa, im bardziej skonstruowana tym gorzej ją było złamać. Nawet widoczność run nie zawsze była gwarancją sukcesu. W takich sytuacjach główną rolę odgrywało ryzyko. Albo jest się na nie gotowym albo nie. Lucinda miała za sobą wystarczająco dużo złamanych klątw by witać się z ryzykiem jak ze starym przyjacielem. Widząc, że osoba nakładająca klątwę była pewna swoich możliwości i nie ukryła skutecznie run koniecznych do złamania klątwy, blondynka odetchnęła z ulgą. Zaczęła od analizy ich znaczenia, powiązań między runami, które niejednokrotnie już widywała. Symbolika run nigdy nie była prosta. W każdej kulturze dana runa mogła oznaczać coś całkowicie innego, a znaczenie często było dyktowane jedynie interpretacją runisty. Na szczęście wszystko można ze sobą jakoś połączyć. Czasem metodą prób i błędów, a czasami dzięki szczęśliwemu trafowi. Lucinda choć bywa w niektórych sprawach ignorantką to w sytuacjach jak ta nie pozwoliłaby sobie na niepotrzebne ryzyko. W łamaniu klątw i tak jest tego ryzyka, aż nazbyt wiele. Runy, które znajdowały się na przedmiocie tylko potwierdziły to czego wcześniej dowiedziała się z podań. Finite Incantatem - wypowiedziała w myślach kierując różdżkę w stronę przedmiotu. Bez względu na to co miało się wydarzyć gra zawsze była warta świeczki. Promień zaklęcia rozmył się zanim zdążył dolecieć do monety. W pierwszej chwili blondynka czekała na przychodzącą często z nieudanym zaklęciem anomalie. Gdy ta się nie pojawiła szlachcianka skierowała swoją różdżkę w stronę monety raz jeszcze z nadzieją, że tym razem ta jej nie zawiedzie.
***
Szlachcianka ruszyła do drzwi kiedy donośne kołatanie rozeszło się echem po całym mieszkaniu. Wiedziała kogo zobaczy po drugiej stronie dlatego bez większego zawahania sięgnęła do klamki. Stojąca przed nią brunetka nie wyglądała już tak jak rok temu. Długie do pasa włosy zamieniła na krótkie schowane pod grubą czapką kacze piórka. Lucinda była nawet przekonana, że te kilkanaście miesięcy podarowało jej parę dodatkowych zmarszczek. Selwyn doskonale wiedziała jak to jest gnać za artefaktami jakby w tym samym momencie ktoś miał sprzątać go jej z przed nosa. Sama w końcu to przeżyła i choć tęsknota za tym była wielka to jednak teraz prawdopodobnie zrobiłaby to inaczej. Blondynka przytuliła się do starej przyjaciółki tym samym zapraszając ją do środka.
- Co to za pogoda psia mać? - zapytała Lisa wyślizgując się z uścisku blondynki.
- Witaj w Londynie - odparła szlachcianka ze wzruszeniem ramion.
- Powinnaś już zostawić to wszystko. Tutaj naprawdę nie idzie żyć, Lynn. Udało ci się? - przyjaciółka nic się nie zmieniła. Ten sam pociąg do zysku co wcześniej. Lucinda nie odpowiedziała, a jedynie skinęła brunetce głową by ta poszła za nią. Udało jej się i to bardziej niż się sama spodziewała.
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
/13 stycznia
Trzynaście stopni na minusie. Londyn o tej porze roku zawsze przyprawiał o dreszcze. Po zakończonej misji w Azkabanie anomalie przestały dręczyć czarodziejów obdarowując ich najnormalniejszą na świecie zimą. Choć ta pora roku nie należała do uwielbianych przez blondynkę to jednak czuła w niej jakiś spokój. Bez burz śnieżnych, bez błyskawic rozświetlających niebo. Spokój, który przypominał jej, że wszystko w końcu się kończy. Nie ma burzy, która trwa wiecznie i nie istnieje sytuacja, z której nie da się wyjść.
Lucinda potrzebowała trochę czasu by dojść do siebie po tym wszystkim co wydarzyło się podczas walki z anomalią. Nigdy nie przeżyła czegoś podobnego i choć finalnie przegrali to blizny z owego czasu miały jej towarzyszyć przez długi czas. Szlachcianka podziwiała innych członków Zakonu Feniksa. Trzeba było znaleźć wiele siły w samym sobie by przejść przez to z podniesioną głową. Jedno było pewne. Zaszli tak daleko i dali z siebie tak wiele, że nie mogło im się nie udać. Taka myśl nawet nie przeszła Lucindzie przez głowę. A jednak… nie wszystkim się to udało. Stracili gwardzistę, a przede wszystkim stracili Bathildę, która stanowiła filar ich wędrówki. To dzięki niej ten świat nie zatopił się w mroku całkowicie.
Szlachcianka właśnie przeglądała księgę, którą pożyczyła parę tygodni temu od Wright. Nauka chorób genetycznych nie była najciekawszym zajęciem, ale Lucinda chciała dowiedzieć się jak najwięcej o swojej przypadłości. Miała chyba zwyczajnie dość oczekiwania na kolejny atak. Równie dobrze mogłaby się położyć i nic nie robić mając świadomość, że w najmniej oczekiwanym momencie może coś jej się przydarzyć. Nie chciała dla siebie takiego życia. Księga była bardzo stara i Lucinda była w stanie to wyczuć przejeżdżając palcami po skruszałym delikatnie pergaminie. To był chyba pierwszy moment od dawna kiedy mogła poświęcić czas na coś innego niżeli zamartwianie się. Nadal zostało wiele rzeczy, z którymi w najbliższym czasie musiała się uporać, ale każdy potrzebował chwilowego resetu nawet z nieciekawą księgą w ręku.
Lucinda zawsze miała pecha do pożyczonych od innych rzeczy. A to gdzieś zgubiła, a to całkowicie o tym zapomniała, albo głupio było jej oddawać po tak długim czasie. Jednak zawsze starała się o pożyczone przedmioty dbać wiedząc, że mogą być po prostu cenne. Tym razem nie mogła jednak przewidzieć tego co się wydarzy. Zaczytana Lucinda nie spodziewała się jakiejkolwiek poczty, a w momencie kiedy sowa uderzyła o okno, blondynka tak się przestraszyła, że aż podskoczyła na fotelu tym samym wypuszczając książkę z rąk. Ta oczywiście nie mogła upaść łaskawie na rozścielony na podłodze dywan, ale poleciała wystarczająco daleko by wpaść prosto do kominka. Lucinda zerwała się na równe nogi chcąc ratować sytuacje, ale zanim zrobiła cokolwiek z książki pozostał już sam popiół. Szlachcianka stanęła jak wryta nie wiedząc co teraz powinna zrobić. Zła na swojego pecha i jakąś głupią opaczność. Przecież Rosie na pewno będzie tej książki potrzebować.
Blondynka ze złością ruszyła w stronę natrętnej sowy by wyciągnąć liścik i sprawdzić kto jest winny całej tej sytuacji. Liścik był o Wright i jakby czytając w myślach Lucindzie – poprosiła o zwrot książki. Lucinda podeszła do barku i polała sobie ognistej by przygotować się na to już na starcie spalone spotkanie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Trzynaście stopni na minusie. Londyn o tej porze roku zawsze przyprawiał o dreszcze. Po zakończonej misji w Azkabanie anomalie przestały dręczyć czarodziejów obdarowując ich najnormalniejszą na świecie zimą. Choć ta pora roku nie należała do uwielbianych przez blondynkę to jednak czuła w niej jakiś spokój. Bez burz śnieżnych, bez błyskawic rozświetlających niebo. Spokój, który przypominał jej, że wszystko w końcu się kończy. Nie ma burzy, która trwa wiecznie i nie istnieje sytuacja, z której nie da się wyjść.
Lucinda potrzebowała trochę czasu by dojść do siebie po tym wszystkim co wydarzyło się podczas walki z anomalią. Nigdy nie przeżyła czegoś podobnego i choć finalnie przegrali to blizny z owego czasu miały jej towarzyszyć przez długi czas. Szlachcianka podziwiała innych członków Zakonu Feniksa. Trzeba było znaleźć wiele siły w samym sobie by przejść przez to z podniesioną głową. Jedno było pewne. Zaszli tak daleko i dali z siebie tak wiele, że nie mogło im się nie udać. Taka myśl nawet nie przeszła Lucindzie przez głowę. A jednak… nie wszystkim się to udało. Stracili gwardzistę, a przede wszystkim stracili Bathildę, która stanowiła filar ich wędrówki. To dzięki niej ten świat nie zatopił się w mroku całkowicie.
Szlachcianka właśnie przeglądała księgę, którą pożyczyła parę tygodni temu od Wright. Nauka chorób genetycznych nie była najciekawszym zajęciem, ale Lucinda chciała dowiedzieć się jak najwięcej o swojej przypadłości. Miała chyba zwyczajnie dość oczekiwania na kolejny atak. Równie dobrze mogłaby się położyć i nic nie robić mając świadomość, że w najmniej oczekiwanym momencie może coś jej się przydarzyć. Nie chciała dla siebie takiego życia. Księga była bardzo stara i Lucinda była w stanie to wyczuć przejeżdżając palcami po skruszałym delikatnie pergaminie. To był chyba pierwszy moment od dawna kiedy mogła poświęcić czas na coś innego niżeli zamartwianie się. Nadal zostało wiele rzeczy, z którymi w najbliższym czasie musiała się uporać, ale każdy potrzebował chwilowego resetu nawet z nieciekawą księgą w ręku.
Lucinda zawsze miała pecha do pożyczonych od innych rzeczy. A to gdzieś zgubiła, a to całkowicie o tym zapomniała, albo głupio było jej oddawać po tak długim czasie. Jednak zawsze starała się o pożyczone przedmioty dbać wiedząc, że mogą być po prostu cenne. Tym razem nie mogła jednak przewidzieć tego co się wydarzy. Zaczytana Lucinda nie spodziewała się jakiejkolwiek poczty, a w momencie kiedy sowa uderzyła o okno, blondynka tak się przestraszyła, że aż podskoczyła na fotelu tym samym wypuszczając książkę z rąk. Ta oczywiście nie mogła upaść łaskawie na rozścielony na podłodze dywan, ale poleciała wystarczająco daleko by wpaść prosto do kominka. Lucinda zerwała się na równe nogi chcąc ratować sytuacje, ale zanim zrobiła cokolwiek z książki pozostał już sam popiół. Szlachcianka stanęła jak wryta nie wiedząc co teraz powinna zrobić. Zła na swojego pecha i jakąś głupią opaczność. Przecież Rosie na pewno będzie tej książki potrzebować.
Blondynka ze złością ruszyła w stronę natrętnej sowy by wyciągnąć liścik i sprawdzić kto jest winny całej tej sytuacji. Liścik był o Wright i jakby czytając w myślach Lucindzie – poprosiła o zwrot książki. Lucinda podeszła do barku i polała sobie ognistej by przygotować się na to już na starcie spalone spotkanie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Hensley dnia 09.06.20 23:26, w całości zmieniany 2 razy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przechadzając się ulicą Pokątną, niemalże co dzień mijała ruiny zniszczonej przez popleczników lorda Voldemorta lodziarni rodzeństwa Fortescue. Świadomość zagrożenia dotychczas była obecna w jej życiu, zdawała sobie sprawę z tego że nad czarodziejską Wielką Brytanią położył się cień, który ściągał na nich wszystkich niebezpieczeństwo, wyciągał z nich to co najgorsze. Jednak ruiny lokalu, który kojarzył się jej z letnimi niedzielnymi popołudniami, które spędzała tam z Melanie, dziś przyprawiał o dreszcz zaniepokojenia. To było namacalne, tuż kilka budynków od miejsca jej zamieszkania, kilkadziesiąt metrów od pozornie bezpiecznego miejsca, w którym żyła ze swoją córką.
To nie tak, że była w pewien sposób zaskoczona tym co się zdarzyło. Została ostrzeżona, widziała co się dzieje na ulicach, w Ministerstwie Magii, widziała efekty przemocy, a jednak do tej pory ta nie była tak namacalna jak wydarzenia rozgrywające się w najbliższym sąsiedztwie. Pozór bezpieczeństwa związany z małym mieszkankiem pod numerem 7, rozbił się o spetryfikowany terror rzeczywistości.
Dlatego jeśli tylko mogła sobie na to pozwolić, dążyła do tego, aby Melanie pozostawała pod opieką ojca Roselyn. Małe, szkockie miasteczko tak bardzo oddalone od centrum wydarzeń, zdawało się być bezpieczniejszym miejscem niż klaustrofobiczna klitka, którą najmowała Rose. Zresztą sam pan Wright zdawał się być lepszym opiekunem niż uzdrowicielka. W tej kwestii ufała mu bardziej niż samej sobie. Kilka pojedynków odbytych w Klubie dość jasno wykazało długa liste niedociągnięć w jej sztuce magicznej. Nie potrafiła obronić się na turniejowej sali, nie potrafiłaby się obronić gdy ktoś zagroził by jej bezpieczeństwu. Na pewno nie byłaby w stanie ochronić córki. Także chociaż rozłąka z córką łamała serce, zdawała się być najrozsądniejszą opcją. Niestety, tej decyzji nie mógł nikt podjąć za nią. Odpowiedzialność za bezpieczeństwo Melanie spoczywała tylko i wyłącznie na jej barkach. Starała się by zmiany nie były dla dziewczynki stresujące. Raz przebywała w domu jej brata, w domu jej ojca, a czasami była w Londynie z Roselyn. Nie miała pojęcia jak mogłaby zrobić to inaczej. I to właśnie te noce, gdy przebywała w mieście spędzały Roselyn sen z powiek.
Odkąd w małej Melanie obudziła się magia, jej zdrowie zaczęło się pogarszać. Początkowo Rose zwalała to na wpływ anomalii, które odbijały się na najmłodszych czarodziejach. Niemniej jednak gdy te ustały, stan zdrowia córeczki nie poprawiał się . Zdawała się być znacznie bardziej ulotna, krucha, a jej magia była poza kontrolą gdy tylko dopadały ją dziecięce kaprysy.
Rose nie chciała niepotrzebnie panikować. Gdzieś między przerażającymi domysłami, próbowała jakoś logicznie wytłumaczyć co się działo z jej córką. Być może ciągłe miotanie się między domami jej krewnych, ograniczenie kontaktu z matką, aż w końcu wyczuwanie nastroju Roselyn mogło odbić się na małej Wright. Wolała myśleć, że było to właśnie to, a problem miał naturę psychologiczną. Niemniej jednak była uzdrowicielką. Zawsze czuła się zobowiązana do sprawdzania potencjalnych zagrożeń, gdy najłatwiejsze odpowiedzi wydawały się być mechanicznym działaniem przepracowanego uzdrowiciela. Zawsze sprawdzała czy niepasująca do wzoru zmienna nie kryła za sobą czegoś innego. Tak też teraz, potrzebowała jeszcze raz zerknąć do wysłużonego tomiszcza poświęconego chorobom genetycznym. I rozwiać wątpliwość. Nie brała tej odpowiedzi pod uwagę. Nie chciała nawet o tym myśleć, niemniej jednak jakiś wewnętrzny instynkt podpowiadał jej, że musi chociaż sprawdzić.
Dopiero po dłuższych poszukiwaniach uświadomiła sobie, że jeszcze kilkanaście (a może tylko kilka) tygodni temu pożyczała książkę Lucindzie Selwyn. Czuła się niezręcznie dopraszając się zwrotu książki, która na co dzień niepotrzebna, oddana była jednak czarownicy na ograniczony czas. Zamiast upominać się o rzeczy pożyczone, wolała gdy ktoś je po prostu zwracał bez uprzedniej prośby.
Niestety, ale nie chciała też długo czekać na to aż ponownie zobaczy starą księgę. Nie czuła się w tej dziedzinie medycyny zbyt dobrze, a swoim zwyczajem robiła liczne notatki na marginesach książki. Chociaż to czyniło ją poniekąd nieczytelną, sprawiało również że każdy przepracowany przez Roselyn tom była jedyny w swoim rodzaju, nakreśony piórem autora i tym Roselyn.
Zanim pojawiła się przed drzwiami łamaczki klątw, wysłała jej liścik informujący o wizycie. Dopiero po jakimś czasie odwiedziła znane wnętrza jej klatki schodowej, nie spodziewając się tego, że za nimi czeka ją niemiła niespodzianka.
- Przepraszam, że tak cię nachodzę ale bardzo jej potrzebuję. Mam tam sporo notatek jeszcze z czasów kursu uzdrowicielskiego - zaczęła tłumaczyć się gdy tylko Lucinda zaprosiła ją do środka, próbują jednocześnie rozsypać płatki śniegu na wycieraczce by nie przynieść ich ze sobą do domu czarownicy.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Była pechowcem. Gdyby istniał taki znak zodiaku to na pewno należałaby do niej. W końcu mogło wydarzyć się wszystko. Mogła stłuc wazon, przewrócić lampę, albo przypalić dywan. Tylko pechowiec mógł spalić książkę w tym samym momencie, w którym jej właściciel chciał ją odzyskać. Wiele osób prawdopodobnie wcale by się tym faktem nie przejęła, w końcu takie rzeczy czasami się zdarzają, ale Lucinda taka nie była. Sama nienawidziła kiedy jej rzeczy ginęły bez wieści. W takich momentach człowiek przestaje wierzyć ludziom, których zna. Blondynka nie chciał, aby Wright myślała o niej w zły sposób. To był czysty przypadek. Pech, którego się nie spodziewała. W innej sytuacji prawdopodobnie po prostu odkupiłaby książkę i Rosie mogłaby o tym nawet nie wiedzieć, ale nie była to zwykła księga. Znajdujące się w niej zapiski były bezcenne i szlachcianka doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie mogła ukryć tego faktu, nie mogła uciec przed odpowiedzialnością. Musiała stanąć twarzą w twarz z bliską jej kobietą i wytłumaczyć to co podchodziło już pod abstrakcje. Mogła mieć jedynie nadzieje, że Rose jej uwierzy i zrozumie. W końcu chciałaby jej to jakoś zadośćuczynić to co się wydarzyło.
Blondynka zacisnęła mocniej palce na szkle gdy usłyszała dzwonienie do drzwi. Wiedziała czyją twarz ujrzy po drugiej stronie dlatego od razu upiła spory łyk mając nadzieje, że ognista doda jej odwagi. Ruszyła do drzwi nie chcąc by kobieta zbyt długo na nią czekała. Już i tak ta rozmowa miała być ciężka. Ludziom w końcu ciężko było przyznać się do błędu nawet jeśli to co się stało było czystym przypadkiem. Może gdyby chodziło o coś innego to szlachcianka mogłaby myśleć, że Wright nie będzie na nią zła. Wiedząc jednak, że kobieta tej książki potrzebowała nie mogła spodziewać się takich cudów.
Lucinda podeszła do drzwi jeszcze uciekając wzrokiem w stronę zniszczonej ogniem książki. Szlachcianka zaprosiła czarownicę do środka gestem dłoni. Słysząc jej słowa poczuła jak serce zaczyna jej mocniej bić. – Rozumiem – zaczęła splątując dłonie za plecami. – Wejdźmy do salonu. Napijesz się czegoś? – może i blondynka chciała skierować rozmowę na inny tor, ale miała świadomość tego, że w końcu będzie musiała wprost powiedzieć co się wydarzyło.
Blondynka zacisnęła mocniej palce na szkle gdy usłyszała dzwonienie do drzwi. Wiedziała czyją twarz ujrzy po drugiej stronie dlatego od razu upiła spory łyk mając nadzieje, że ognista doda jej odwagi. Ruszyła do drzwi nie chcąc by kobieta zbyt długo na nią czekała. Już i tak ta rozmowa miała być ciężka. Ludziom w końcu ciężko było przyznać się do błędu nawet jeśli to co się stało było czystym przypadkiem. Może gdyby chodziło o coś innego to szlachcianka mogłaby myśleć, że Wright nie będzie na nią zła. Wiedząc jednak, że kobieta tej książki potrzebowała nie mogła spodziewać się takich cudów.
Lucinda podeszła do drzwi jeszcze uciekając wzrokiem w stronę zniszczonej ogniem książki. Szlachcianka zaprosiła czarownicę do środka gestem dłoni. Słysząc jej słowa poczuła jak serce zaczyna jej mocniej bić. – Rozumiem – zaczęła splątując dłonie za plecami. – Wejdźmy do salonu. Napijesz się czegoś? – może i blondynka chciała skierować rozmowę na inny tor, ale miała świadomość tego, że w końcu będzie musiała wprost powiedzieć co się wydarzyło.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przekraczając próg mieszkania Lucindy, zsunęła z barków ciężki płaszcz. Wcześniej bywała tu wiele razy, mimo to jednak rozejrzała się po wnętrzu w poszukiwaniu nowych elementów. - Herbata byłaby cudowna - uśmiechnęła się ciepło, chuchając na skostniałe mrozem dłonie.
Rozsiadła się wygodnie w jednym z foteli w salonie, oczekując Lucindy. Gdy ta pojawiła się w progu salonu, przywołała na usta uprzejmy uśmiech - Mam nadzieję, że nie przerwałam ci pracy - powiedziała, rozglądając się po pomieszczeniu. Sama do końca nie wiedziała jak wyglądają kulisy pracy łamacza klątw, ona swoją pracę wykonywała jedynie w Mungu i podejrzewała, że Lucinda większość zadań być może wykonywała w domu.
Postanowiła odłożyć sprawę książki na później, wprawdzie po to tu przyszła, ale skoro już mała napić herbaty, postanowiła wykorzystać ten czas w inny sposób. - Jak się trzymasz? - zapytała, spoglądając na Selwyn z zainteresowaniem. Minęło sporo czasu odkąd rozmawiały ze sobą dłużej niż kilka chwil, jedynie mijając się w natłoku obowiązków. W trakcie ostatnich miesięcy tak wiele się zmieniło. Czasami nie była pewna czy jeszcze potrafi dzielić się z ludźmi własnymi myślami. Tajemnice niszczyły relację z najbliższymi jej ludźmi, tymczasem nie musiała ich mieć przed Lucindą. I jak do tej pory nie potrafiła tego wykorzystać, a jedną z Lucindą i Charlie mogła mówić o rzeczach, o których nie mogła rozmawiać z innymi. Czasami rozdzierało ją to od środka, ale nie mogła nic na to poradzić. Złożyła obietnicę, której nie mogła złamać. Takie były jej konsekwencję i musiała się z nimi zmierzyć.
Nie była to jednak jedynie egoistyczna chęć wygadania się komuś. Słyszała o tym co stało się w Stonehenge, słyszała o tym jaką politykę przybrała jej rodzina i chciała wiedzieć jak Lucinda sobie radzi, skoro głowa jej rodu kompletnie odwróciła się od wartości wyznawanych przez jednego z jej członków. Nie do końca potrafiła wyobrazić sobie jak to jest. Być częścią rodziny, która wyznaje inne wartości niż jeden z jej członków. W pewien sposób było jej łatwiej. W jej życiu rodzinnym sprawa czystości krwi nigdy nie była kwestią wartą poruszenia. Nikt nie negował, że matka Roselyn była mugolaczką. Sprawy czystości krwi dla Wrightów nigdy nie były ważne.
Rozsiadła się wygodnie w jednym z foteli w salonie, oczekując Lucindy. Gdy ta pojawiła się w progu salonu, przywołała na usta uprzejmy uśmiech - Mam nadzieję, że nie przerwałam ci pracy - powiedziała, rozglądając się po pomieszczeniu. Sama do końca nie wiedziała jak wyglądają kulisy pracy łamacza klątw, ona swoją pracę wykonywała jedynie w Mungu i podejrzewała, że Lucinda większość zadań być może wykonywała w domu.
Postanowiła odłożyć sprawę książki na później, wprawdzie po to tu przyszła, ale skoro już mała napić herbaty, postanowiła wykorzystać ten czas w inny sposób. - Jak się trzymasz? - zapytała, spoglądając na Selwyn z zainteresowaniem. Minęło sporo czasu odkąd rozmawiały ze sobą dłużej niż kilka chwil, jedynie mijając się w natłoku obowiązków. W trakcie ostatnich miesięcy tak wiele się zmieniło. Czasami nie była pewna czy jeszcze potrafi dzielić się z ludźmi własnymi myślami. Tajemnice niszczyły relację z najbliższymi jej ludźmi, tymczasem nie musiała ich mieć przed Lucindą. I jak do tej pory nie potrafiła tego wykorzystać, a jedną z Lucindą i Charlie mogła mówić o rzeczach, o których nie mogła rozmawiać z innymi. Czasami rozdzierało ją to od środka, ale nie mogła nic na to poradzić. Złożyła obietnicę, której nie mogła złamać. Takie były jej konsekwencję i musiała się z nimi zmierzyć.
Nie była to jednak jedynie egoistyczna chęć wygadania się komuś. Słyszała o tym co stało się w Stonehenge, słyszała o tym jaką politykę przybrała jej rodzina i chciała wiedzieć jak Lucinda sobie radzi, skoro głowa jej rodu kompletnie odwróciła się od wartości wyznawanych przez jednego z jej członków. Nie do końca potrafiła wyobrazić sobie jak to jest. Być częścią rodziny, która wyznaje inne wartości niż jeden z jej członków. W pewien sposób było jej łatwiej. W jej życiu rodzinnym sprawa czystości krwi nigdy nie była kwestią wartą poruszenia. Nikt nie negował, że matka Roselyn była mugolaczką. Sprawy czystości krwi dla Wrightów nigdy nie były ważne.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Blondynka nigdy nie niszczyła rzeczy należących do innych. Jej profesja wymagała od niej delikatności i takie właśnie były jej ręce. Sama myśl, że mogłaby coś zrobić z przedmiotem, który do niej nie należał sprawiał, że czuła się skrępowana. Najnormalniej w świecie było jej za siebie wstyd. Może właśnie dlatego sama nie zaczęła tematu pozwalając Rosie na poprowadzenie rozmowy. Nawet jeśli to pozornie miało potrwać tylko chwile to lepiej żeby to były dobre chwile. Znała Wright na tyle dobrze by wiedzieć, że jej dobre serduszko nie zniesie utraty ważnej dla niej pozycji książkowej. Będzie zła. Zdawała sobie z tego sprawę.
Kiedy kobieta zdecydowała się na herbatę Lucinda od razu pognała do kuchni po dwie filiżanki i dzbanek świeżo zaparzonej herbaty. Wystarczająco długo mieszkała sama by nauczyć się parzyć idealną herbatę. A jednak z kuchnią zawsze miała problem. Prawdopodobnie gdyby potrafiła ugotować coś bardziej wymagającego to nie byłaby teraz takim kościotrupem. Ostatnie miesiące mocno ją wymęczyły i to było widać nie tylko w jej zachowaniu, ale przede wszystkim w jej wyglądzie. Szlachcianka przesunęła w stronę czarownicy filiżankę napełnioną herbatą i zaraz usiadła obok niej. – Nie przeszkadzasz. Przyda mi się chwilowe oderwanie. Za dużo wzięłam sobie na głowę. – odparła unosząc kącik ust w uśmiechu. Można by pomyśleć, że robiła to celowo by nie myśleć o wojnie i jej skutkach. Prawda była jednak zgoła inna. Dla ludzi klątwy przestały być tematem tabu. Nie mieli już skrupułów by po nie sięgać, bo prawo wyrażało na to zgodę. Przez to wszystko miała o wiele więcej zleceń niż by się kiedykolwiek spodziewała. Nadal byli ci którzy klątw się chcieli pozbyć.
Blondynka westchnęła upijając łyk gorącej herbaty. – Sama nie wiem co o tym myśleć, Rose. Nie jest tak, że się tego nie spodziewałam. Wszyscy wiedzieliśmy, że prędzej czy później Voldemort przeciągnie na swoją stronę szlachetnie urodzonych. Selwynowie to kłamcy. Nosimy takie maski jakie są dla nas korzystne. Nie dziwię się, że tak wielu moich bliskich postanowiło odsunąć się od szlachty. Żal mi jedynie moich rodziców, wiesz? Ojciec nigdy nie pozwoli by jego nazwisko straciło na znaczeniu. Tak naprawdę nie rozmawiamy od miesięcy. – odparła zdając sobie sprawę z tego, że sama przestała o sobie mówić jak o Selwynie. Nie można się identyfikować z tak przeklętymi wyborami. Musiała jednak się z tym pogodzić. – Powiedz mi lepiej co się zmieniło? – zaczepiła wiedząc, że dawno nie miały okazji by szczerze porozmawiać. – Jak mała się trzyma w tym wszystkim? – zapytała jeszcze wiedząc, że to największe zmartwienie Wright.
Kiedy kobieta zdecydowała się na herbatę Lucinda od razu pognała do kuchni po dwie filiżanki i dzbanek świeżo zaparzonej herbaty. Wystarczająco długo mieszkała sama by nauczyć się parzyć idealną herbatę. A jednak z kuchnią zawsze miała problem. Prawdopodobnie gdyby potrafiła ugotować coś bardziej wymagającego to nie byłaby teraz takim kościotrupem. Ostatnie miesiące mocno ją wymęczyły i to było widać nie tylko w jej zachowaniu, ale przede wszystkim w jej wyglądzie. Szlachcianka przesunęła w stronę czarownicy filiżankę napełnioną herbatą i zaraz usiadła obok niej. – Nie przeszkadzasz. Przyda mi się chwilowe oderwanie. Za dużo wzięłam sobie na głowę. – odparła unosząc kącik ust w uśmiechu. Można by pomyśleć, że robiła to celowo by nie myśleć o wojnie i jej skutkach. Prawda była jednak zgoła inna. Dla ludzi klątwy przestały być tematem tabu. Nie mieli już skrupułów by po nie sięgać, bo prawo wyrażało na to zgodę. Przez to wszystko miała o wiele więcej zleceń niż by się kiedykolwiek spodziewała. Nadal byli ci którzy klątw się chcieli pozbyć.
Blondynka westchnęła upijając łyk gorącej herbaty. – Sama nie wiem co o tym myśleć, Rose. Nie jest tak, że się tego nie spodziewałam. Wszyscy wiedzieliśmy, że prędzej czy później Voldemort przeciągnie na swoją stronę szlachetnie urodzonych. Selwynowie to kłamcy. Nosimy takie maski jakie są dla nas korzystne. Nie dziwię się, że tak wielu moich bliskich postanowiło odsunąć się od szlachty. Żal mi jedynie moich rodziców, wiesz? Ojciec nigdy nie pozwoli by jego nazwisko straciło na znaczeniu. Tak naprawdę nie rozmawiamy od miesięcy. – odparła zdając sobie sprawę z tego, że sama przestała o sobie mówić jak o Selwynie. Nie można się identyfikować z tak przeklętymi wyborami. Musiała jednak się z tym pogodzić. – Powiedz mi lepiej co się zmieniło? – zaczepiła wiedząc, że dawno nie miały okazji by szczerze porozmawiać. – Jak mała się trzyma w tym wszystkim? – zapytała jeszcze wiedząc, że to największe zmartwienie Wright.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Czym się teraz zajmujesz? - zapytała z żywym zainteresowaniem błyskającym w ciemnych oczach.. Było coś intrygującego w jej zawodzie, stylu życia jaki prowadzili specjaliści w dziedzinie badania artefaktów. Sama nie do końca radziła sobie w tej dziedzinie, ba, nie miała o niej zbytnio pojęcia, ale lubiła opowieści o poszukiwaniach, o historiach zamkniętych w dawno zaginionych przedmiotach i ich magii. Wiedziała też, że jest ciemna strona jej profesji, ta związana z plugawymi klątwami wykorzystywanymi przez czarnoksiężników, obcowanie z nimi. Mogła tylko sobie wyobrazić jak bardzo niebezpieczne to było.
Słuchała jej słów w milczeniu, próbując zrozumieć sytuację, w której znalazła się Lucinda. Jak w ogóle mogła to zrozumieć? Świat rodów szlachetnych był jej zupełnie obcy. Rodzina w jakiej dorastała, ich styl życia. Pod tym względem różniły się na każdym poziomie. Na przestrzeni lat pojawiały się między nimi kłótnie, niesnaski, niezgodności, były to jednak małe pęknięcia na bardzo wytrzymałej powierzchni. Nikt nie przejmował się ich dobrym imieniem, prestiżem, czystością krwi. Dla nich to wszystko nie było ważne. Nie wiedziała jak to jest gdy własna rodzina odwraca się od ciebie, gdy wyznajesz inne poglądy, gdy to kim jesteś zagraża w jakiś sposób ich pozycji. Nie wiedziała czy jest w ogóle w stanie pojąć to przez co mogła przechodzić. Miała swojego rodzaju pewność, że jej najbliższa rodzina nigdy się od niej nie odwróci. - Przykro mi to słyszeć. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić jak to jest być na twoim miejscu. Ale postępując w taki sposób, tracą bardzo wartościową osobę. Powinnaś być ważniejsza niż nazwisko, które nosicie. - powiedziała, kładąc dłoń na jej ramieniu. Tylko tyle mogła powiedzieć, że swojego prostego punktu widzenia.
- Jest inaczej - uśmiechnęła się kwaśno, obejmując dłońmi kubek. - Nie wiem jak to określić. Nie ma dnia, gdy nie boję się co będzie jutro. Chciałabym zapewnić Melanie bezpieczeństwo, ale kto to teraz potrafi? Żyjemy z dnia na dzień. Staram się po prostu trzymać to wszystko w ryzach.
- Mel nie rozumie. Dla niej wszystko jest tak samo jak wcześniej. Chociaż mam wrażenie, że czuje, że ze mną jest coś nie tak, że ja się zmieniłam. A może to tylko moja wyobraźnia.
Słuchała jej słów w milczeniu, próbując zrozumieć sytuację, w której znalazła się Lucinda. Jak w ogóle mogła to zrozumieć? Świat rodów szlachetnych był jej zupełnie obcy. Rodzina w jakiej dorastała, ich styl życia. Pod tym względem różniły się na każdym poziomie. Na przestrzeni lat pojawiały się między nimi kłótnie, niesnaski, niezgodności, były to jednak małe pęknięcia na bardzo wytrzymałej powierzchni. Nikt nie przejmował się ich dobrym imieniem, prestiżem, czystością krwi. Dla nich to wszystko nie było ważne. Nie wiedziała jak to jest gdy własna rodzina odwraca się od ciebie, gdy wyznajesz inne poglądy, gdy to kim jesteś zagraża w jakiś sposób ich pozycji. Nie wiedziała czy jest w ogóle w stanie pojąć to przez co mogła przechodzić. Miała swojego rodzaju pewność, że jej najbliższa rodzina nigdy się od niej nie odwróci. - Przykro mi to słyszeć. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić jak to jest być na twoim miejscu. Ale postępując w taki sposób, tracą bardzo wartościową osobę. Powinnaś być ważniejsza niż nazwisko, które nosicie. - powiedziała, kładąc dłoń na jej ramieniu. Tylko tyle mogła powiedzieć, że swojego prostego punktu widzenia.
- Jest inaczej - uśmiechnęła się kwaśno, obejmując dłońmi kubek. - Nie wiem jak to określić. Nie ma dnia, gdy nie boję się co będzie jutro. Chciałabym zapewnić Melanie bezpieczeństwo, ale kto to teraz potrafi? Żyjemy z dnia na dzień. Staram się po prostu trzymać to wszystko w ryzach.
- Mel nie rozumie. Dla niej wszystko jest tak samo jak wcześniej. Chociaż mam wrażenie, że czuje, że ze mną jest coś nie tak, że ja się zmieniłam. A może to tylko moja wyobraźnia.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Świat artefaktów był bardzo skomplikowany. Sama czasem łapała się z na tym, że nie do końca go pojmuje. Może to dlatego, że nigdy nie był to jej sposób na zarobek. Oczywiście zdarzało się tak, że dostawała coś w zamian za przywiezienie jakiegoś artefaktu, ale nigdy też jej jakoś mocno na tym nie zależało. To łamanie klątw było jej głównym zawodem. W tym wszystkim chodziło też o to, że te artefakty bardzo często trafiały na rynek, którego ona nie chciała poznać. Do ludzi, których magia nie do końca była czysta. – To stary rodzinny kryształ – zaczęła spoglądając na kobietę nie do końca wiedząc czy naprawdę ją to zainteresuje. – Studiuje manuskrypty by znaleźć miejsce, w którym mógł na przestrzeni dziesiątek lat przepaść, a droga, którą mam zamiar wybrać będzie trochę kręta, ale jak to mówią: żyje się tylko raz. – odparła uśmiechając się delikatnie do kobiety. To było jej życie, ale chętnie się nim dzieliła. O wiele łatwiej było jej mówić o tym niż o szlacheckim pochodzeniu, które tak czy tak było dla niej tematem tabu.
Wiedziała, że często ludzie starają się pojąć jak można porzucić swoją rodzinę, albo jak rodzina może porzucić własne dziecko. Dla Lucindy nie było to nic niezwykłego. W arystokratycznym świecie takie rzeczy działy się na porządku dziennym. Dzieci spełniały całkowicie inną funkcję w rodzinie i w pewnym stopniu było to naprawdę przykre. – Wiem – zaczęła uśmiechając się z wdzięcznością. – To wszystko prędzej czy później się skończy i jestem na to gotowa. Na szczęście wiem, że moje dzieci nie będą musiały przez to przechodzić. Oczywiście jeśli kiedykolwiek zostanę matką. – dodała jakoś niepewna swojej przyszłości. W obecnych czasach chyba nikt nie mógł być jej tak naprawdę pewny.
- Ciężko jest myśleć o bezpieczeństwie w obecnej sytuacji – powiedziała doskonale zdając sobie sprawę z tego, że pocieszanie nie było odpowiednie. Każdy chce usłyszeć coś dobrego, ale tylko wtedy, gdy te słowa mają swoje pokrycie w rzeczywistości. Ich była ciemna i ponura nawet jeśli pragnęła czegoś innego. Dla siebie, dla niej, dla tych wszystkich małych czarodziejów wchodzących dopiero w życie. – Nie dziwmy się, że dzieci potrafią zauważyć zmiany. Ja bym chyba wolała jako dziecko wiedzieć co się dzieje, ale byłam dość specyficznym brzdącem. Wiem, że zrobisz wszystko by była bezpieczna, ale zadbaj też o siebie. Ja nie mam nic do stracenia, a ty masz bardzo dużo. – dodała jeszcze zaciskając dłoń na jej dłoni.
Teraz musiały przejść do cięższego tematu, bo to nie dawało jej spokoju. – Nie zabij mnie proszę – zaczęła spoglądając na nią błagalnym wzrokiem. – Wydarzyło się coś strasznego. Zasnęłam przy kominku i książka, którą mi pożyczyłaś niefortunnie do niej wpadła. Wiem, że jestem beznadziejna. Odkupię ci ją, przemierzę cały glob by ją odnaleźć. Obiecuje i przepraszam. Naprawdę nie wiem jak to się stało, bo zwykle nic nie niszczę. – dodała czekając na reakcje kobiety. Czuła, że jej się za to bardzo dostanie.
Wiedziała, że często ludzie starają się pojąć jak można porzucić swoją rodzinę, albo jak rodzina może porzucić własne dziecko. Dla Lucindy nie było to nic niezwykłego. W arystokratycznym świecie takie rzeczy działy się na porządku dziennym. Dzieci spełniały całkowicie inną funkcję w rodzinie i w pewnym stopniu było to naprawdę przykre. – Wiem – zaczęła uśmiechając się z wdzięcznością. – To wszystko prędzej czy później się skończy i jestem na to gotowa. Na szczęście wiem, że moje dzieci nie będą musiały przez to przechodzić. Oczywiście jeśli kiedykolwiek zostanę matką. – dodała jakoś niepewna swojej przyszłości. W obecnych czasach chyba nikt nie mógł być jej tak naprawdę pewny.
- Ciężko jest myśleć o bezpieczeństwie w obecnej sytuacji – powiedziała doskonale zdając sobie sprawę z tego, że pocieszanie nie było odpowiednie. Każdy chce usłyszeć coś dobrego, ale tylko wtedy, gdy te słowa mają swoje pokrycie w rzeczywistości. Ich była ciemna i ponura nawet jeśli pragnęła czegoś innego. Dla siebie, dla niej, dla tych wszystkich małych czarodziejów wchodzących dopiero w życie. – Nie dziwmy się, że dzieci potrafią zauważyć zmiany. Ja bym chyba wolała jako dziecko wiedzieć co się dzieje, ale byłam dość specyficznym brzdącem. Wiem, że zrobisz wszystko by była bezpieczna, ale zadbaj też o siebie. Ja nie mam nic do stracenia, a ty masz bardzo dużo. – dodała jeszcze zaciskając dłoń na jej dłoni.
Teraz musiały przejść do cięższego tematu, bo to nie dawało jej spokoju. – Nie zabij mnie proszę – zaczęła spoglądając na nią błagalnym wzrokiem. – Wydarzyło się coś strasznego. Zasnęłam przy kominku i książka, którą mi pożyczyłaś niefortunnie do niej wpadła. Wiem, że jestem beznadziejna. Odkupię ci ją, przemierzę cały glob by ją odnaleźć. Obiecuje i przepraszam. Naprawdę nie wiem jak to się stało, bo zwykle nic nie niszczę. – dodała czekając na reakcje kobiety. Czuła, że jej się za to bardzo dostanie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Do czego służył? - zapytała, a błysk zainteresowania przemknął po ciemnych oczach. Czasami zapominała o tym, że Lucinda pochodziła z rodziny, której korzenie sięgały tak daleko w przeszłość, że Selwynowie nosili ze sobą historię magicznej Wielkiej Brytanii. Lucinda w swoim normalnym mieszkaniu, wykonując swoją pracę, rozmawiając o doczesnych sprawach. Nie miała w sobie manieryzmu, ani nie dawała odczuć innym, że czuje się w jakiś sposób lepsza. Wydawała się być taka zwykła. W ten dobry sposób.W taki sposób, że nietrudno było zapałać do niej sympatią.
Łatwo było jej oceniać, gdy pochodziła z rodziny, w której spotkała się tylko z akceptacją. Nikt nie zmuszał jej do obrania konkretnej ścieżki życiowej, ani nie ograniczał jej wyborów. Gdy w oczach niektórych swoimi decyzjami zhańbiła swoją rodzinę pozamałżeńską ciążą nikt jej nie odepchnął. Nawet wtedy, gdy czuła że zawiodła swojego ojca nie odrzucił jej. - Chyba dlatego warto mieć nadzieję, że będzie lepiej, prawda? Że nasze dzieci nie będą musiały żyć w takim miejscu. Zmiany bolą i trzeba mieć odwagę, żeby stawić czoła konsekwencjom.
Cóż więcej im pozostało niż nadzieja? Wielka Brytania była gotowa by wybuchnąć Wojna dyszała im w karki. Wszyscy ci, którzy nie godzili się na nowy porządek byli na straconej pozycji. Opozycja nie miała prawa istnieć. Trzeba było mieć nadzieję, że ten nowy ład nie wytrzyma. Że będzie jakaś przyszłość, bo bez tego wszystko zdawało się bez sensu. Każdy krok, jakikolwiek opór. Nie chciała widzieć wojny i krwi. Trzymała się jeszcze ułudy, że wszyscy się opamiętają. Że przemoc przestanie być odpowiedzią na wszystko. Jakże naiwne było to życzenie.
Parsknęła cicho. Faktycznie, nie było to wielkie pocieszenie, ale taka była nieprzyjemna prawda. Chociaż chciałaby ochronić Melanie przed całym światem nie mogła tego zrobić. Nie w czasach takich jak te. - Tak, chciałabym wiedzieć co robić, a nie jedynie się starać.
- Jest jeszcze zbyt mała, żeby to zrozumieć, a może ja sobie tylko tak wmawiam, bo ja chcę ją przed tym chronić - wzruszyła ramionami - Nie chcę jej straszyć. Chciałabym, żeby pozostała dzieckiem jeszcze przez chwilę - zmarszczyła nos. Miała tylko pięć lat. Z wiedzą czy bez wciąż pozostawała dzieckiem, jednak nie chciała obarczać dziewczynki ciężarem rzeczy, których nie rozumiała. Straszyć potworami. Zabierać beztroskę dzieciństwa, którą przecież kiedyś posiadała sama Roselyn. Chciała dać jej to samo, chociaż świat wtedy gdy ona była jeszcze dzieckiem wyglądał zupełnie inaczej.
Gdy wysłuchała słów Selwyn, zmarszczyła brwi, zaciskając wargi w cienką linię. Oh, bardzo dobrym zwyczajem było po prostu niczego nie pożyczać. Nawet jeśli to była tylko stara książka wypełniona notatkami. Ważnymi dla niej. Jaką wartość miały dla drzemiącej przy kominku Lucindy? Zirytowała się. Nie na tyle jednak, by dać po sobie odczuć złość. Zbyt źle się działo, by gniewać się na kogoś za tak małe rzeczy jak stara książka. Dało się wyczuć że nie jest do końca zadowolona ze słów Lucy. - Nic się nie stało. Chyba. Chociaż wolałabym mieć książkę w całości, ale to tylko książka - pokiwała energicznie głową, jakby chciała przekonać samą siebie, że przecież wcale nic się nie stało.
Łatwo było jej oceniać, gdy pochodziła z rodziny, w której spotkała się tylko z akceptacją. Nikt nie zmuszał jej do obrania konkretnej ścieżki życiowej, ani nie ograniczał jej wyborów. Gdy w oczach niektórych swoimi decyzjami zhańbiła swoją rodzinę pozamałżeńską ciążą nikt jej nie odepchnął. Nawet wtedy, gdy czuła że zawiodła swojego ojca nie odrzucił jej. - Chyba dlatego warto mieć nadzieję, że będzie lepiej, prawda? Że nasze dzieci nie będą musiały żyć w takim miejscu. Zmiany bolą i trzeba mieć odwagę, żeby stawić czoła konsekwencjom.
Cóż więcej im pozostało niż nadzieja? Wielka Brytania była gotowa by wybuchnąć Wojna dyszała im w karki. Wszyscy ci, którzy nie godzili się na nowy porządek byli na straconej pozycji. Opozycja nie miała prawa istnieć. Trzeba było mieć nadzieję, że ten nowy ład nie wytrzyma. Że będzie jakaś przyszłość, bo bez tego wszystko zdawało się bez sensu. Każdy krok, jakikolwiek opór. Nie chciała widzieć wojny i krwi. Trzymała się jeszcze ułudy, że wszyscy się opamiętają. Że przemoc przestanie być odpowiedzią na wszystko. Jakże naiwne było to życzenie.
Parsknęła cicho. Faktycznie, nie było to wielkie pocieszenie, ale taka była nieprzyjemna prawda. Chociaż chciałaby ochronić Melanie przed całym światem nie mogła tego zrobić. Nie w czasach takich jak te. - Tak, chciałabym wiedzieć co robić, a nie jedynie się starać.
- Jest jeszcze zbyt mała, żeby to zrozumieć, a może ja sobie tylko tak wmawiam, bo ja chcę ją przed tym chronić - wzruszyła ramionami - Nie chcę jej straszyć. Chciałabym, żeby pozostała dzieckiem jeszcze przez chwilę - zmarszczyła nos. Miała tylko pięć lat. Z wiedzą czy bez wciąż pozostawała dzieckiem, jednak nie chciała obarczać dziewczynki ciężarem rzeczy, których nie rozumiała. Straszyć potworami. Zabierać beztroskę dzieciństwa, którą przecież kiedyś posiadała sama Roselyn. Chciała dać jej to samo, chociaż świat wtedy gdy ona była jeszcze dzieckiem wyglądał zupełnie inaczej.
Gdy wysłuchała słów Selwyn, zmarszczyła brwi, zaciskając wargi w cienką linię. Oh, bardzo dobrym zwyczajem było po prostu niczego nie pożyczać. Nawet jeśli to była tylko stara książka wypełniona notatkami. Ważnymi dla niej. Jaką wartość miały dla drzemiącej przy kominku Lucindy? Zirytowała się. Nie na tyle jednak, by dać po sobie odczuć złość. Zbyt źle się działo, by gniewać się na kogoś za tak małe rzeczy jak stara książka. Dało się wyczuć że nie jest do końca zadowolona ze słów Lucy. - Nic się nie stało. Chyba. Chociaż wolałabym mieć książkę w całości, ale to tylko książka - pokiwała energicznie głową, jakby chciała przekonać samą siebie, że przecież wcale nic się nie stało.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Blondynka nigdy tak na siebie nie patrzyła. Nie widziała w sobie większej krzywdy. Oczywiście jej rodzina była specyficzna, a relacje trudne, ale tak naprawdę każdy musiał radzić sobie z własnymi demonami i nigdy nie myślała o swoich jak o większych czy ważniejszych. Życie pisało różne scenariusze. Czasami naprawdę trudne i przykre. Los kładł ludziom pod nogi kłody, których czasami nie dało się po prostu przeskoczyć i to bez względu na urodzenie, krew, płeć czy magię. Zawsze podchodziła do tego jak do kolejnego wyzwania. Nie ma znaczenia to jaki jesteś, ale to w jaki sposób żyjesz. Brzmiało to ckliwie? Nie dla niej. Nawet w obecnej sytuacji myślała, że ludzie mają w sobie tyle samo dobra co zła i sami wybierają swoją ścieżkę. Czasami niestety błędną i krzywdzącą, ale tego doświadczają już wszyscy. Każdy w Londynie, każdy na świecie. Wojna była najgorszym wynalazkiem ich cywilizacji. – Rytuały, klątwy, pokręcone rodowe koligacje – odpowiedziała szybko ze wzruszeniem ramion widząc błysk zainteresowania w jej oczach. W sumie to się do tego przyzwyczaiła. Sama często wygląda podobnie, gdy wpada na jakiś trop. Wiedziała jak tajemnice mogą przyciągać. Jak potrafią zachęcać. Ona to poczuła kilkanaście lat wcześniej.
- Odwaga wydaje się być najważniejsza – zaczęła uśmiechając się delikatnie. – Wszyscy walczymy o to by było lepiej temu młodszemu pokoleniu. Nie wiem jak to jest, ale nie chciałabym dorastać w takiej rzeczywistości. Nie wiem kim bym teraz była. Jak musi wyglądać teraz Hogwart? – zapytała chyba czysto retorycznie. Nie wiedziała czy dzieci nadal uczęszczają normalnie na zajęcia. Czy rodzice mają tę odwagę by na to pozwalać. Było jej jednak przykro, że to wszystko tak właśnie wyglądało.
Lucinda nie miała wątpliwości co do tego, że Wright jest dobrą matką. Starała się chronić swoją córkę za wszelką cenę, nie chciała zabierać jej dzieciństwa choć to i tak już po części zostało jej odebrane. Musiała w tym wszystkim być sama i wiedziała, że to na pewno nie jest dla niej łatwe. Dodatkowo była sojusznikiem w tej walce o przyszłość. Tak wiele ról angażujących ją właściwie w stu procentach. Zawsze podziwiała takich ludzi i ich prawdziwą odwagę. Ona nie miała tak wiele do stracenia chociaż finalnie chyba każdy miał. – Rozumiem cię i wcale nie neguje – odparła unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. – Chyba nam też jest ciężko mówić głośno o tym co się aktualnie dzieje, a co dopiero wytłumaczyć to dziecku. – dodała tak naprawdę pragnąc by jej też ktoś to wytłumaczył. Co miała przynieść ta cała wojna? Fanatyzm jednego człowieka, który zabija setki.
Blondynka spodziewała się, że kobieta będzie zła. Nie dziwiła się temu wcale. Gdyby ktoś zniszczył ważne dla niej zapiski ona także byłaby wściekła. Nie zrobiła tego jednak celowo. Naprawdę nie wiedziała jak to się tak właściwie stało. Zawsze niezwykle dbała o rzeczy innych ludzi. Równie mocno jak o swoje własne. Nie potrafiła się nawet wytłumaczyć z tego co się wydarzyło. – Wierze – zaczęła przepraszającym tonem. – Naprawdę nie wiem jak do tego doszło. Odkupię książkę, ale niestety zapisków nie będziemy w stanie odzyskać. Mam nadzieję, że nie będziesz się na mnie gniewać. – dodała jeszcze spoglądając na kobietę z wyczekiwaniem. Lucinda nie chciała gniewać się z bliskimi jej ludźmi. Już i tak wiele tracili każdego dnia.
- Odwaga wydaje się być najważniejsza – zaczęła uśmiechając się delikatnie. – Wszyscy walczymy o to by było lepiej temu młodszemu pokoleniu. Nie wiem jak to jest, ale nie chciałabym dorastać w takiej rzeczywistości. Nie wiem kim bym teraz była. Jak musi wyglądać teraz Hogwart? – zapytała chyba czysto retorycznie. Nie wiedziała czy dzieci nadal uczęszczają normalnie na zajęcia. Czy rodzice mają tę odwagę by na to pozwalać. Było jej jednak przykro, że to wszystko tak właśnie wyglądało.
Lucinda nie miała wątpliwości co do tego, że Wright jest dobrą matką. Starała się chronić swoją córkę za wszelką cenę, nie chciała zabierać jej dzieciństwa choć to i tak już po części zostało jej odebrane. Musiała w tym wszystkim być sama i wiedziała, że to na pewno nie jest dla niej łatwe. Dodatkowo była sojusznikiem w tej walce o przyszłość. Tak wiele ról angażujących ją właściwie w stu procentach. Zawsze podziwiała takich ludzi i ich prawdziwą odwagę. Ona nie miała tak wiele do stracenia chociaż finalnie chyba każdy miał. – Rozumiem cię i wcale nie neguje – odparła unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. – Chyba nam też jest ciężko mówić głośno o tym co się aktualnie dzieje, a co dopiero wytłumaczyć to dziecku. – dodała tak naprawdę pragnąc by jej też ktoś to wytłumaczył. Co miała przynieść ta cała wojna? Fanatyzm jednego człowieka, który zabija setki.
Blondynka spodziewała się, że kobieta będzie zła. Nie dziwiła się temu wcale. Gdyby ktoś zniszczył ważne dla niej zapiski ona także byłaby wściekła. Nie zrobiła tego jednak celowo. Naprawdę nie wiedziała jak to się tak właściwie stało. Zawsze niezwykle dbała o rzeczy innych ludzi. Równie mocno jak o swoje własne. Nie potrafiła się nawet wytłumaczyć z tego co się wydarzyło. – Wierze – zaczęła przepraszającym tonem. – Naprawdę nie wiem jak do tego doszło. Odkupię książkę, ale niestety zapisków nie będziemy w stanie odzyskać. Mam nadzieję, że nie będziesz się na mnie gniewać. – dodała jeszcze spoglądając na kobietę z wyczekiwaniem. Lucinda nie chciała gniewać się z bliskimi jej ludźmi. Już i tak wiele tracili każdego dnia.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie do końca zgadzała się z tezą, że rodzina definiowała człowieka. Oczywiście. Rodzice, krewni… Oni byli pierwszym źródłem wiedzy o świecie. Byli wzorem do naśladowania, nauczali zasad, pokazywali społeczne zależności. Nie dało się wykluczyć tego czynnika, jednak nie do końca wierzyła, że na tym wszystko się kończy. Bo gdzieś po drodzę wszyscy dorastali, wyfruwali z rodzinnego gniazda, by rozpocząć życie na własną ręke. Każdy decydował o sobie i o tym jakim człowiekiem będzie. Gdzieś kończyło się wychowanie, wpojone za młodu zasady i przekonania, a pozostawały wybory, przed którymi stawał każdy z nich. Być może to była kwestia jej wychowania. Była przywiązana do swojej rodziny. Żyła szacunkiem do ojca i pamięcią po utraconej matce. Nazwisko noszone przez ojca nie czyniło jej kimś dumnym z własnych korzeni; nikt nie wpoił jej tego, że w jakiś sposób reprezentuje swój ród i winna jest mu dozgonną lojalność. Chciała, aby ojciec był z niej jeszcze kiedyś dumny, czasami pocieszała się myślą, że właśnie to czułaby jej matka gdyby jeszcze żyła. Świat rodzinnych koneksji, głębokich więzi z korzeniami był jej tak bardzo obcy, że nie potrafiła go zrozumieć. Za to znane jej było ocenianie człowieka nie po nazwisku, a po jego czynach. I przez ten pryzmat patrzyła na ludzi.
- Z pewnością nie taki jak kiedyś - uśmiechnęła się smutno. Uczniowie Hogwartu przeżyli już jedną wojnę. Być może wypierała z pamięci tamte obrazy, przyporządkowując wspomnieniom z Hogwartu tylko te dobre. Czasy rodzących się przyjaźni. Więzi, których nie zerwała nawet dorosłość. Czy obecny dyrektor szkoły mimo wszystko chroni swoich uczniów przed światem poza murami szkockiego zamku? Przed tym nie dało się uciec. - Ciężko teraz o odwagę.
- To prawda - stwierdziła krótko - Nie wiedziałabym chyba nawet jak zacząć. - Jak wytłumaczyć pięciolatce zło? To, że świat składał się na ludzi, którzy kultywowali podziały i na tych, którzy się temu opierali. Jak wytłumaczyć przemoc, zagrożenie i koncept śmierci? Nie chciała by Melanie miała o nich jakiekolwiek pojęcie. Jeszcze nie. Nie była w stanie odebrać jej niewinności. Dzielić się wiedzą przeznaczoną dla dorosłych, spróbować zasiać w dziecięcym umyśle słowa, których nie miałaby szansy zrozumieć. - Najważniejsze dla mnie jest to, abym mogła ją ochronić - uśmiechnęła się krzywo. Mogła to zrobić? Wojowniczką mogła być tylko w znaczeniu metaforycznym. Miała wykształcenie, które oddzielało ją od świata potyczek i konfliktów. Teraz to odbijało się po jej umyśle. Obrzydliwe, wilgotne, zaciskające swoje macki na szyi poczucie bezbronności.
- Nie będę - odparła krótko. - Poradzę sobie jakoś bez nich, nie martw się tym zanadto. Nie stało się nic strasznego - powiedziała do czarownicy.
Zajęła jej jeszcze kilkanaście chwil, w końcu żegnając się z nią w progu jej domostwa. Wracając do domu, starała się nie spoglądać w stronę zniszczonego budynku rodzeństwa Fortescue.
|zt x2
- Z pewnością nie taki jak kiedyś - uśmiechnęła się smutno. Uczniowie Hogwartu przeżyli już jedną wojnę. Być może wypierała z pamięci tamte obrazy, przyporządkowując wspomnieniom z Hogwartu tylko te dobre. Czasy rodzących się przyjaźni. Więzi, których nie zerwała nawet dorosłość. Czy obecny dyrektor szkoły mimo wszystko chroni swoich uczniów przed światem poza murami szkockiego zamku? Przed tym nie dało się uciec. - Ciężko teraz o odwagę.
- To prawda - stwierdziła krótko - Nie wiedziałabym chyba nawet jak zacząć. - Jak wytłumaczyć pięciolatce zło? To, że świat składał się na ludzi, którzy kultywowali podziały i na tych, którzy się temu opierali. Jak wytłumaczyć przemoc, zagrożenie i koncept śmierci? Nie chciała by Melanie miała o nich jakiekolwiek pojęcie. Jeszcze nie. Nie była w stanie odebrać jej niewinności. Dzielić się wiedzą przeznaczoną dla dorosłych, spróbować zasiać w dziecięcym umyśle słowa, których nie miałaby szansy zrozumieć. - Najważniejsze dla mnie jest to, abym mogła ją ochronić - uśmiechnęła się krzywo. Mogła to zrobić? Wojowniczką mogła być tylko w znaczeniu metaforycznym. Miała wykształcenie, które oddzielało ją od świata potyczek i konfliktów. Teraz to odbijało się po jej umyśle. Obrzydliwe, wilgotne, zaciskające swoje macki na szyi poczucie bezbronności.
- Nie będę - odparła krótko. - Poradzę sobie jakoś bez nich, nie martw się tym zanadto. Nie stało się nic strasznego - powiedziała do czarownicy.
Zajęła jej jeszcze kilkanaście chwil, w końcu żegnając się z nią w progu jej domostwa. Wracając do domu, starała się nie spoglądać w stronę zniszczonego budynku rodzeństwa Fortescue.
|zt x2
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
salon
Szybka odpowiedź