Fontanna tańczących driad
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Fontanna tańczących driad
W gąszczu ogrodów łatwo się zagubić, punktem orientacyjnym wydaje się być marmurowa fontanna przedstawiająca figury trzech pięknych driad tańczących wokół wody. Zimą była pusta, a z posągów zwisały potężne sople, lecz magia tego miejsca pozostawiała nutę zacisznego romantycznego zakątka. Kiedy nikt nie patrzy, kamienne driady czasem zmieniają swoje ułożenie, oglądają się za młodzieńcami i chichoczą, widząc schadzki młodych - nigdy jednak nie zostały przyłapane na gorącym uczynku. Spod fontanny łatwo trafić wytyczoną dróżką z powrotem do posiadłości. Sama fontanna jest zaś dość wysoka, by bezpiecznie i wygodnie przysiąść na jej brzegu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 05.08.19 13:53, w całości zmieniany 1 raz
Nie mogła wiedzieć, co nadchodzi, a jedynie przez wydarzenia z pierwszomajowej nocy skłonna była podejrzewać, że w czarodziejskim świecie szykują się zmiany trudne do pojęcia przez młode, niedoświadczone umysły. Chciała być gotowa, lecz na dobrą sprawę nie wiedziała nawet, na co powinna się szykować. Pamiętała strach i przerażenie, chciała więc im zapobiec, zablokować, a pomóc w tym wszystkim miała nauka Patronusa, jaką podjęła się jeszcze w szkole; jedno zaklęcie nie mogło niestety stawić czoła nadchodzącemu mrokowi, lecz panna Lestrange próbowała przynajmniej zrobić cokolwiek. Nie mogła przy tym zapominać o rzeczywistości i choćby nawet powietrze wibrowało od napięcia nadchodzących zmian, o pewne rzeczy należało dbać nieustannie. Zdobyła wykształcenie i zamierzała na dobre zawitać w świecie dorosłych rozpoczynając karierę w Operze, a także wkraczając na salony – młode szlachcianki miały swoje role do wypełnienia i zaniechanie ich realizacji nie mogło wynikać z paranoicznych obaw dotyczących zbliżających się wydarzeń. Dlatego pozostawała czujna, a jednak to teraźniejszość wysunęła się na pierwszy plan. Pragnęła pozbyć się wrażenia, że ktoś w każdej chwili może wkroczyć nieproszony do jej umysłu i przeglądać go niczym otwartą księgę, a jej sny wciąż i wciąż mogą się stawać czyimś polem do popisu w kwestii opowiadania barwnych historii. Przeszłość kusiła, niosła ze sobą ukojenie i pozwalała się uspokoić, jednak lord Yaxley miał rację, a jego subtelna uwaga, nawet jeśli odczytałaby ją jako naganę, powinna skierować Marine na właściwe tory.
Nie uważała go wcale za osobę oziębłą, choć zdążyła już zakwalifikować go do grona tych zdystansowanych. Nie znali się dobrze, nie miał wiec żadnego powodu, by nagle jej się zwierzać lub obnażyć przed nią swoje obawy. Zgodził się na współpracę, a to już było coś, chociaż oczywiście młoda dziewczyna nie miała pojęcia o tym, że we wcale niedawnej przeszłości łączyło go partnerstwo z kimś jeszcze i to właśnie po części jego efekt uczynił z Morgotha tego, kim był on dzisiaj. Doświadczony, racjonalny i rozsądny – z jego zalet mogła czerpać i ona, zwłaszcza jeśli na horyzoncie widniały korzyści dla wspólnej sprawy, a wady oddalały się na dalszy plan. Zresztą, czy małomówność naprawdę można było nazwać wadą? Tak został wychowany i taką postawę przyjmował dla świata, a Marine szanowała to bez zająknięcia.
Skinęła głową, gdy wspomniał o odrzuceniu transmutacji. W szkole był to jeden z jej przedmiotów wiodących i choć nie była mistrzynią, mogła z podobną co on pewnością sądzić, że wyczułaby, gdyby to akurat ta dziedzina była zamieszana we wszystko, co wiązało się z tajemniczymi spotkaniami w snach. Sprawdziła szkolne księgi, zerknęła także do rodowych, lecz nie natknęła się na żadną wskazówkę odnoszącą się do tego iż mogła się pomylić.
- Zgadzam się – oznajmiła dla formalności, natychmiast przypominając się o jeszcze jednej domenie, którą mogliby odsunąć na bok – Eliksir Słodkiego Snu nie był na tyle silny, by zapobiec nawracającym wizjom, a choć nie uważam się za specjalistkę to sądzę, że alchemia także nie jest dla nas odpowiedzią – przyznała, a ton głosu nieco jej złagodniał.
Eliksiry nigdy nie były jej konikiem, wręcz przeciwnie, lecz logika nakazywała jej udać się w zupełnie inną, choć pokrewną stronę. Odczekała jednak chwilę, dając swojemu towarzyszowi możliwość wypowiedzi; wciąż oczywiście na niego spoglądała, lecz teraz jej głowę zajmowały już zupełnie inne myśli – jakby przestawiła się na tryb naukowy i powoli odstawiała w kąt wszystkie emocje, które towarzyszyły poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące ich oboje pytania.
- Zamierzałam udać się do Wieży Astrologów, by zasięgnąć wiedzy w tamtejszej bibliotece – zdradziła się ze swoimi zamiarami, lecz nie oczekiwała wcale propozycji wspólnej wyprawy; listowne sprawozdanie z wizyty w bibliotece na pewno wylądowałoby na jego biurku.
Nie uważała go wcale za osobę oziębłą, choć zdążyła już zakwalifikować go do grona tych zdystansowanych. Nie znali się dobrze, nie miał wiec żadnego powodu, by nagle jej się zwierzać lub obnażyć przed nią swoje obawy. Zgodził się na współpracę, a to już było coś, chociaż oczywiście młoda dziewczyna nie miała pojęcia o tym, że we wcale niedawnej przeszłości łączyło go partnerstwo z kimś jeszcze i to właśnie po części jego efekt uczynił z Morgotha tego, kim był on dzisiaj. Doświadczony, racjonalny i rozsądny – z jego zalet mogła czerpać i ona, zwłaszcza jeśli na horyzoncie widniały korzyści dla wspólnej sprawy, a wady oddalały się na dalszy plan. Zresztą, czy małomówność naprawdę można było nazwać wadą? Tak został wychowany i taką postawę przyjmował dla świata, a Marine szanowała to bez zająknięcia.
Skinęła głową, gdy wspomniał o odrzuceniu transmutacji. W szkole był to jeden z jej przedmiotów wiodących i choć nie była mistrzynią, mogła z podobną co on pewnością sądzić, że wyczułaby, gdyby to akurat ta dziedzina była zamieszana we wszystko, co wiązało się z tajemniczymi spotkaniami w snach. Sprawdziła szkolne księgi, zerknęła także do rodowych, lecz nie natknęła się na żadną wskazówkę odnoszącą się do tego iż mogła się pomylić.
- Zgadzam się – oznajmiła dla formalności, natychmiast przypominając się o jeszcze jednej domenie, którą mogliby odsunąć na bok – Eliksir Słodkiego Snu nie był na tyle silny, by zapobiec nawracającym wizjom, a choć nie uważam się za specjalistkę to sądzę, że alchemia także nie jest dla nas odpowiedzią – przyznała, a ton głosu nieco jej złagodniał.
Eliksiry nigdy nie były jej konikiem, wręcz przeciwnie, lecz logika nakazywała jej udać się w zupełnie inną, choć pokrewną stronę. Odczekała jednak chwilę, dając swojemu towarzyszowi możliwość wypowiedzi; wciąż oczywiście na niego spoglądała, lecz teraz jej głowę zajmowały już zupełnie inne myśli – jakby przestawiła się na tryb naukowy i powoli odstawiała w kąt wszystkie emocje, które towarzyszyły poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące ich oboje pytania.
- Zamierzałam udać się do Wieży Astrologów, by zasięgnąć wiedzy w tamtejszej bibliotece – zdradziła się ze swoimi zamiarami, lecz nie oczekiwała wcale propozycji wspólnej wyprawy; listowne sprawozdanie z wizyty w bibliotece na pewno wylądowałoby na jego biurku.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie mogłem zaliczyć naszego występu do udanych. Choć ilość zalet tej sytuacji przewyższała ilość wad, to nadal pozostawałem z tego tytułu niezadowolony. Ambicją było mierzyć jak najwyżej, nawet jeśli pragnienie dotyczyło raptem zwykłego tańca na sabacie, czyli niczego wielkiego. Dążyłem do jak najlepszego zaprezentowania swojej osoby lady Rosier oraz reszcie arystokracji. Tymczasem zamiast spektakularnego sukcesu zdobyliśmy trzecie miejsce. Ostatnie miejsce na podium, tym mógłby się zadowolić ktoś, komu obca jest wszelka forma rywalizacji. Ze smutkiem odnotowałem także fakt, że i Marine nie powiodło się otrzymanie lauru zwycięstwa; w pełni na niego zasłużyła. Nottowie mieli pewnie wszystko ustawione, choć grzeczność nakazywała mi pogratulować im występu oraz zachować milczenie. Później towarzyszyłem lady Fantine, gdzie spotkaliśmy moją ukochaną siostrę wraz z mężem. To spotkane mógłbym zaliczyć do dość specyficznych, niestety bardziej w tym negatywnym sensie. Nie roztrząsałem go jednak, towarzystwo charyzmatycznej Róży oraz olśniewającej Evandry zrekompensowało mi większość nieprzyjemnych doznań. Miałem wrócić teraz do domu, ale postanowiłem poszukać Marine i porozmawiać z nią dłużej niż przez tę chwilę przy lodowisku, kiedy składałem jej gratulacje z okazji zajęcia drugiego miejsca.
Szedłem spacerowym krokiem po zewnętrznych terenach posiadłości, jak gdybym nie miał dość szczypiącego w twarz mrozu. Drobne igiełki lodowatego zimna wbijały się w skórę sugerując, że powinienem udać się do środka, ale nie miałem żadnej gwarancji, że i tam spotkam wuja z córką.
Ogrody Nottów były piękne, choć zimą nie było tego tak widać. Zamknięte szczelną siatką lodowych kryształków pąki miały swój urok, co prawda nie tak duży jak w pełni rozwinięte kolory kwiatów podczas lata, ale doceniałem piękno nawet w drobnych jego objawach. Zamiast szczękać zębami powinniśmy ubierać się lżej, sycić oczy zielenią roślinności i słyszeć szum wody opuszczającej fontannę. Na tej pojawiającej się przed moimi oczami dostrzegłem jedynie zwisające sople lodu dodające rzeźbie uroku. Musiałem to przyznać nawet w momencie, w którym stwierdzałem jak bardzo nie znoszę tej pory roku.
Nagle na horyzoncie, w zasięgu mojego wzroku, zauważyłem dwie sylwetki. Na pierwszy rzut oka mogłem jedynie rozpoznać, że byli to mężczyzna oraz kobieta, nic więcej. Powolnym krokiem zbliżyłem się bardziej. Moim oczom ukazali się nie kto inni jak Marine oraz Morgoth. Na twarzy pojawił się uśmiech pełen ironii; los naprawdę szykował najdziwniejsze niespodzianki.
- Lordzie Yaxley, Marine – powitałem ich cicho, kiwnąwszy lekko głową. Rozejrzałem się dostrzegając, że byli w tym miejscu sami, co nie bardzo przystoiło zwłaszcza damie. Oczywiście, że ufałem swojej kuzynce, choć niekoniecznie dotyczyło to jej towarzystwa. Tak samo nie sądziłem, aby opinia publiczna była równie wyrozumiała. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – spytałem splatając dłonie za plecami.
Szedłem spacerowym krokiem po zewnętrznych terenach posiadłości, jak gdybym nie miał dość szczypiącego w twarz mrozu. Drobne igiełki lodowatego zimna wbijały się w skórę sugerując, że powinienem udać się do środka, ale nie miałem żadnej gwarancji, że i tam spotkam wuja z córką.
Ogrody Nottów były piękne, choć zimą nie było tego tak widać. Zamknięte szczelną siatką lodowych kryształków pąki miały swój urok, co prawda nie tak duży jak w pełni rozwinięte kolory kwiatów podczas lata, ale doceniałem piękno nawet w drobnych jego objawach. Zamiast szczękać zębami powinniśmy ubierać się lżej, sycić oczy zielenią roślinności i słyszeć szum wody opuszczającej fontannę. Na tej pojawiającej się przed moimi oczami dostrzegłem jedynie zwisające sople lodu dodające rzeźbie uroku. Musiałem to przyznać nawet w momencie, w którym stwierdzałem jak bardzo nie znoszę tej pory roku.
Nagle na horyzoncie, w zasięgu mojego wzroku, zauważyłem dwie sylwetki. Na pierwszy rzut oka mogłem jedynie rozpoznać, że byli to mężczyzna oraz kobieta, nic więcej. Powolnym krokiem zbliżyłem się bardziej. Moim oczom ukazali się nie kto inni jak Marine oraz Morgoth. Na twarzy pojawił się uśmiech pełen ironii; los naprawdę szykował najdziwniejsze niespodzianki.
- Lordzie Yaxley, Marine – powitałem ich cicho, kiwnąwszy lekko głową. Rozejrzałem się dostrzegając, że byli w tym miejscu sami, co nie bardzo przystoiło zwłaszcza damie. Oczywiście, że ufałem swojej kuzynce, choć niekoniecznie dotyczyło to jej towarzystwa. Tak samo nie sądziłem, aby opinia publiczna była równie wyrozumiała. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – spytałem splatając dłonie za plecami.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ile to już razy analizował postępowanie, które doprowadziło do tej sytuacji niepewności? Gdyby nie rozprężenie na scenie politycznej, nikt nie musiałby się opowiadać za żadną ze stron, bo ów by nie istniały. Riddle nie miałby pretekstu do założenia wokół siebie Rycerzy Walpurgii, a na skórze Morgotha nie widniałby znak, który od czasu do czasu przypominał mu o swym istnieniu. Jednak nawet i bez poruszania się i ciepła od niego bijącego, Yaxley nie zapomniałby o nim. Codziennie widział go na swym ciele niczym pieczęć, która była podpisem, zwieńczeniem Przysięgi Wieczystej. Co by jednak musiało się stać, by o niej zapomniał? O tym, co wydarzyło się w tamtym miejscu? Tej nocy? Gdy z szóstką innych czarodziejów stanęli przed nim i wypowiedzieli słowa wiążącego ich wszystkich na zawsze? Jednak czy Riddle mógłby ich oszukać? Co prawda nie stanowiłoby to chyba zbytniego wysiłku dla kogoś o tak wielkim umyśle - dla kogoś, kto przedkładał realizację swego wielkiego planu ponad wszystko. Wszystko wskazywało na to, że Morgoth sam zaplątał się w utkaną sieć zawiści i zachłanności - i to tak skutecznie, że stał się mało znaczącym pionkiem na szachownicy, po której rozstawiał ich Voldemort. Wciąż nie mógł przywyknąć do tego tytułu, jednak czy przedstawione przez niego dowody o błękitności własnej krwi nie były znaczące? Jeśli ów Bagman, po którego głównie kierowali się do Azkabanu miał aż tak wielkie znaczenie dla ich sprawy, możliwe, że Yaxley miał dojrzeć szczere intencje w zaistniałych okolicznościach. Póki co wszystko szło ku centralizacji władzy i siły Riddle'a, który jako ich głównodowodzący musiał być silny, jednak czy i oni mieli dać mu się tłamsić i nazywać swoim panem? Jaki tak naprawdę był cel tego wszystkiego? Powoli, niemal niechętnie zaczął wracać do rzeczywistości; skupił wzrok na nieruchomych obliczach driad, które zastygły w delikatnym półuśmiechu, chociaż można było to wziąć również za zwykły grymas ciekawości. Zanurzony z powrotem w teraźniejszości, zauważył, że wciąż milczał, nie rejestrując niczego więcej, a miejsce, w którym się znajdował, tętniło aktywnością dochodzących z posiadłości odgłosów. Woda szumiała cicho, a delikatne płatki śniegu sypiące się z nieba wpadały do niej i momentalnie się rozpuszczały. Gdy przenosił spojrzenie na przeszklone wyjścia do ogrodów, mógł dostrzec służbę, która krzątała się, wchodząc sobie co chwila w paradę. Niedaleko fontanny stały posągi greckich bóstw, które najwidoczniej były mieć jedynie częścią wystroju, chociaż wyglądały bardziej jak zagubieni w czasie i przestrzeni nieuważni wędrowcy - teraz pokryci grubszą warstwą śnieżnego puchu. Gdy wrócił spojrzeniem do fontanny, dostrzegł wciąż tę samą twarz co wcześniej, chociaż nie była mu w żaden sposób niemiła. Wciąż ciężko było mu przywyknąć do jej istnienia, dlatego ta formalnościowa wymiana zdań była jakby pełna sztuczności i zagubienia. W ciszy słuchał jej opinii i z pewnym zadowoleniem przyjął również do wiadomości, że i ona zajęła się dotarciem do prawdy. Wygląda na dość przejętą, chociaż wcale nie uzewnętrzniała się; nie musiała. Już wystarczająco był wprawiony w dostrzeganiu w ludziach tego, co tkwiło w ich wnętrzach, a odczytywanie tego z jej osoby było o wiele prostsze. Nie odezwał się jednak, tylko sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, by wydobyć z niej srebrną papierośnicę z wygrawerowaną lilią i dwiema czaplami Yaxleyów. Wyciągnął ją w kierunku swojej towarzyszki i spojrzał na nią z niemym pytaniem o zgodę. Dopiero wtedy pozwolił sobie na zaciągnięcie się tytoniem, a dym zaczął meandrować w jego płucach, by je opuścić gęstą stróżką uciekającą spomiędzy warg arystokraty. Przez moment panowała cisza, mącona jedynie dźwiękami dochodzącymi z posiadłości. Morgoth nie odpowiedział na słowa lady Lestrange dotyczące Wieży Astrologów, gdy dostrzegł zbliżającą się w ich kierunku postać. Obserwował ją do czasu, aż nie znalazła się tuż obok, a niewiadomą okazał się nie kto inny, a sam Flavien Lestrange. Gdy ten przywitał się oszczędnie, spotkanie znów wtoczyło się na jeszcze bardziej oficjalne tory. Dopiero gdy sam zabrał głos, Morgoth postąpił krok bliżej, by wyjść z cienia, który rzucała jedna z kamiennych driad.
- Lordzie - powiedział cicho, skinąwszy lekko głową na powitanie mężczyzny o odpowiednim statusie, przy okazji wydmuchując na bok dym papierosowy przez co jego głos stał się o wiele głębszy niż normalnie. Dobre wychowanie nie mogło przejąć żadnej z niewłaściwym postaw, dlatego też i teraz nie miało być inaczej. Słysząc kolejne słowa przybysza, w środku mógłby wydobyć się pomruk niezadowolenia, jednak Morgoth zapanował nad tym grymasem, nie pozwalając by gdziekolwiek indziej niż w oczach pojawiła się odpowiedź. Tym razem nie złamali etykiety, chociaż z zewnątrz mogło się tak wydawać. Nie zamierzał zostawić samej młodej kobiety, skoro już do niej podszedł - odejście miało się równać z nadejściem jej ojca. Lub w tym przypadku kuzyna, chociaż Yaxley nie poruszył się w stronę posiadłości. - Bynajmniej - odpowiedział jedynie spokojnym tonem. Z łatwością mógł dostrzec w mężczyźnie przed sobą również samego siebie. Czy nie zareagowałby podobnie, jeśli zobaczyłby w takiej sytuacji Lilianę czy siostrę? Jednak czy wyciąganie pochopnych wniosków nie było cechą ludzi niepragmatycznych i skłonnych do plotek?
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Lordzie - powiedział cicho, skinąwszy lekko głową na powitanie mężczyzny o odpowiednim statusie, przy okazji wydmuchując na bok dym papierosowy przez co jego głos stał się o wiele głębszy niż normalnie. Dobre wychowanie nie mogło przejąć żadnej z niewłaściwym postaw, dlatego też i teraz nie miało być inaczej. Słysząc kolejne słowa przybysza, w środku mógłby wydobyć się pomruk niezadowolenia, jednak Morgoth zapanował nad tym grymasem, nie pozwalając by gdziekolwiek indziej niż w oczach pojawiła się odpowiedź. Tym razem nie złamali etykiety, chociaż z zewnątrz mogło się tak wydawać. Nie zamierzał zostawić samej młodej kobiety, skoro już do niej podszedł - odejście miało się równać z nadejściem jej ojca. Lub w tym przypadku kuzyna, chociaż Yaxley nie poruszył się w stronę posiadłości. - Bynajmniej - odpowiedział jedynie spokojnym tonem. Z łatwością mógł dostrzec w mężczyźnie przed sobą również samego siebie. Czy nie zareagowałby podobnie, jeśli zobaczyłby w takiej sytuacji Lilianę czy siostrę? Jednak czy wyciąganie pochopnych wniosków nie było cechą ludzi niepragmatycznych i skłonnych do plotek?
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 12.03.18 22:11, w całości zmieniany 1 raz
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| przepraszam za zwłokę :<
Utrzymywali odpowiedni dystans i na dobrą sprawę trzymali się etykiety, a motywy pojawienia się Morgotha przy fontannie były raczej szlachetne, a mimo to Marine drgnęła, gdy zauważyła wreszcie, że ktoś podąża w ich kierunku. Nie minęło dużo czasu aż zorientowała się, że był to jej drogi kuzyn, lecz przez krótką chwilę obawiała się mniej pomyślnego rozwiązania sytuacji. Poprzednim razem schadzkę przerwała im Rosalie, kuzynka Yaxleya, jednak nikt nie obiecywał, że i tym razem będą mieli tyle szczęścia. Co by było, gdyby na ścieżce pojawiła się lady Adelajda Nott? Marine wolała nawet o tym nie myśleć.
Powitała Flaviena cichym oddechem ulgi i szczerym uśmiechem zakwitającym na ustach; może rzeczywiście usłyszał, że rozmawiali o nim chwilę wcześniej? Nie zamierzała mu od razu zdradzać tego, co postanowili z Morgothem moment wcześniej – dopiero po powrocie do domu chciała wyjaśnić mu spokojnie całą sytuację i poprosić o wsparcie. Na razie z przyjemnością zwracała się do niego ze wspomnieniem niedawnej konkurencji na lodzie, a raczej tego, z kim przyszło mu ją spędzić.
- Brak lady Rosier u Twojego boku może oznaczać tylko jedno, drogi kuzynie. Zdążyłeś się już pożegnać i wracamy do domu? – postąpiła krok w jego stronę, przymilając się doń spojrzeniem; nie chciała, by jej spostrzeżenie odczytał jako kpinę, bo bynajmniej nią ono nie było.
Nie musiała pytać dwa razy, nie zamierzała też przeciągać w nieskończoność swojego spotkania z lordem Yaxley. Najwyraźniej nadszedł już jego kres, a los dawał im subtelne wskazówki w postaci pojawiającego się Flaviena, że czas się rozstać. Na jak długo? Tego jeszcze nie ustalili, lecz Lestrange nie chciała niczego niepotrzebnie przyspieszać. Współpraca została nawiązana, a wszystko miało toczyć się swoim tempem.
- Dziękuję za cenne uwagi, lordzie Yaxley – skinęła głową w jego stronę, na moment wzrokiem uciekając za dymem wydobywającym się ze szlacheckich ust – Proszę nie krępować się z korespondencją, gdyby odnalazł lord coś jeszcze – posłała w jego stronę lekki uśmiech, kolejne potwierdzenie zawartej wcześniej umowy.
Pod jej pantofelkami cicho zaskrzypiał śnieg, gdy bardziej zbliżyła się do Flaviena i ujęła jego ramię, zostawiając za sobą driady, którymi całkowicie straciła już zainteresowanie.
Należało wracać do domu, a wcześniej jeszcze odnaleźć ojca, który być może i tak zmierzał właśnie w kierunku fontanny. Jednak decyzję w sprawie ostatecznego odwrotu pozostawiła kuzynowi; to on od teraz sprawował pieczę nad Marine, a jeśli chciał zamienić z Morgothem jeszcze kilka słów, co jednak było wątpliwe, kuzynka nie zamierzała pozbawiać go takiej możliwości.
- Życzę Ci dobrej nocy, lordzie – i spokojnych snów.
Ona po tak udanym Sabacie zamierzała spać jak dziecko.
zt
Utrzymywali odpowiedni dystans i na dobrą sprawę trzymali się etykiety, a motywy pojawienia się Morgotha przy fontannie były raczej szlachetne, a mimo to Marine drgnęła, gdy zauważyła wreszcie, że ktoś podąża w ich kierunku. Nie minęło dużo czasu aż zorientowała się, że był to jej drogi kuzyn, lecz przez krótką chwilę obawiała się mniej pomyślnego rozwiązania sytuacji. Poprzednim razem schadzkę przerwała im Rosalie, kuzynka Yaxleya, jednak nikt nie obiecywał, że i tym razem będą mieli tyle szczęścia. Co by było, gdyby na ścieżce pojawiła się lady Adelajda Nott? Marine wolała nawet o tym nie myśleć.
Powitała Flaviena cichym oddechem ulgi i szczerym uśmiechem zakwitającym na ustach; może rzeczywiście usłyszał, że rozmawiali o nim chwilę wcześniej? Nie zamierzała mu od razu zdradzać tego, co postanowili z Morgothem moment wcześniej – dopiero po powrocie do domu chciała wyjaśnić mu spokojnie całą sytuację i poprosić o wsparcie. Na razie z przyjemnością zwracała się do niego ze wspomnieniem niedawnej konkurencji na lodzie, a raczej tego, z kim przyszło mu ją spędzić.
- Brak lady Rosier u Twojego boku może oznaczać tylko jedno, drogi kuzynie. Zdążyłeś się już pożegnać i wracamy do domu? – postąpiła krok w jego stronę, przymilając się doń spojrzeniem; nie chciała, by jej spostrzeżenie odczytał jako kpinę, bo bynajmniej nią ono nie było.
Nie musiała pytać dwa razy, nie zamierzała też przeciągać w nieskończoność swojego spotkania z lordem Yaxley. Najwyraźniej nadszedł już jego kres, a los dawał im subtelne wskazówki w postaci pojawiającego się Flaviena, że czas się rozstać. Na jak długo? Tego jeszcze nie ustalili, lecz Lestrange nie chciała niczego niepotrzebnie przyspieszać. Współpraca została nawiązana, a wszystko miało toczyć się swoim tempem.
- Dziękuję za cenne uwagi, lordzie Yaxley – skinęła głową w jego stronę, na moment wzrokiem uciekając za dymem wydobywającym się ze szlacheckich ust – Proszę nie krępować się z korespondencją, gdyby odnalazł lord coś jeszcze – posłała w jego stronę lekki uśmiech, kolejne potwierdzenie zawartej wcześniej umowy.
Pod jej pantofelkami cicho zaskrzypiał śnieg, gdy bardziej zbliżyła się do Flaviena i ujęła jego ramię, zostawiając za sobą driady, którymi całkowicie straciła już zainteresowanie.
Należało wracać do domu, a wcześniej jeszcze odnaleźć ojca, który być może i tak zmierzał właśnie w kierunku fontanny. Jednak decyzję w sprawie ostatecznego odwrotu pozostawiła kuzynowi; to on od teraz sprawował pieczę nad Marine, a jeśli chciał zamienić z Morgothem jeszcze kilka słów, co jednak było wątpliwe, kuzynka nie zamierzała pozbawiać go takiej możliwości.
- Życzę Ci dobrej nocy, lordzie – i spokojnych snów.
Ona po tak udanym Sabacie zamierzała spać jak dziecko.
zt
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Fontanna od początku balu obsypywana jest kwiatami - bukietami, wiązankami, nawet pojedynczymi płatkami zerwanymi w pośpiechu - lub alkoholowym uniesieniu - z ogrodów lady Nott. Wszystkie te dary znaczyć mają jedno: wsparcie dla Cronosa Malfoya jako Ministra Magii, dla jego rządów ogółem oraz podziękowanie za jego dotychczasowe dokonania celem scalenia i wzmocnienia czarodziejskiej społeczności. W imieniu rodzin kwiaty składały głównie debiutantki i najmłodsze latorośle. Przy fontannie lewitują tace z szampanem, by każdy mógł wznieść toast za bohatera, który ocalił kraj od anomalii.
Wspomnienie przeszłego sabatu noworocznego wywoływało niesmak w ustach Morgotha. Teraz, jak jeszcze nigdy przedtem, mógł doświadczać fizycznego aspektu tego, co równało się z byciem odpowiedzialnym za cały ród. Przestał być dzieckiem, przestał być jedynie wnukiem oraz synem nestora — przejął tę rolę, zgadzając się równocześnie z ryzykiem. Dokładnie rok temu był jednym z wielu; teraz nie posiadał już tego luksusu, zostając postawionym na piedestale i ograbionym z upragnionej prywatności. Wiedział jednak, z czym wiązały się przywileje, które otwarły się przed nim wraz z objęciem urzędu seniora. Jawiło się tam wiele zachcianek, którym nikt nie mógł odmówić, lecz była również mnogość zobowiązań, które musiał spełnić. Każdego dnia budził się z uczuciem, że nie był odpowiednią osobą do niesienia korony na zbyt młodych, zbyt mało doświadczonych skroniach. Senior. To wciąż brzmiało obco i nieprawdziwie i tylko ciężki sygnet z silną lilią jako symbolem nie pozwalał mu o tym zapominać na co dzień. Tej nocy również mu przyświecał, towarzysząc milcząco na palcu i odbijając się wyraźnie na białych rękawiczkach imitujących biel szkieletu. I chociaż nie był on częścią przebrania, miał zdobić i wyróżniać milczącego szlachcica. Przygotowując się do noworocznego sabatu, wiedział, że będzie się to równało z umiłowanym przez arystokratów motywem masek. Bo kto nie chciał uciec przed codziennością i stać się na jedną noc kimś zupełnie innym? Wtedy popełnione grzechy były łatwiej odpuszczane, a atmosfera przystępniejsza pomimo przeciwności na zewnątrz Hampton Court. Zupełnie jakby zabawa miała ich ocalić. Nie zmienił zdania co do zbytecznego harmidru wywołanego dokoła balu, jednak nestor również podlegał pewnym zasadom, a list, który otrzymał wraz z motywem kostiumu, nie był mu aż tak nie w smak. Kazał dla siebie przygotować elegancki, czarny garnitur z białą koszulą i białymi rękawiczkami, a także luźną, ale nie mniej hieratyczną szatą z szerokimi rękawami oraz liliowym podszyciem po wewnętrznej stronie. I chociaż mogłoby się wydawać, że cały strój był wyjątkowo prosty i szykowny, to głowa była sprawą kluczową. Maska była tak naprawdę czaszką potężnego stworzenia, którego cztery rogi skręcały się nadając wrażenie złowieszczej korony okrytej od tyłu luźnym materiałem, dopasowanym kolorystycznie do podszetki oraz wewnętrznych akcentów przynależności do rodu Yaxley. W prawej dłoni trzymał czarną, elegancką laskę z głową w kształcie potężnego pazura, która miała dopełniać wyjściowość młodego czarodzieja, a ukryta w niej różdżka równocześnie dodawała pewności. Morgoth patrząc na siebie w lustrze, abstrakcyjnie mógł potwierdzić, że każdy akcent stroju był jak najbardziej dopasowanych do niego. Absurdalnie irracjonalnie. Ostatnim razem, gdy zakładał maskę, spełniał wolę Czarnego Pana. Teraz robił to dla uciechy innych, świętując zakończenie aktualnego corocza.
Czy i teraz miało wydarzyć się coś, nad czym nie mieli zapanować? Czy po raz kolejny na lśniącej niczym lustro posadzce miała pojawić się błękitna krew? Nie spodziewał się, żeby wrogowie aktualnych rządów byli na tyle lekkomyślni, by spróbować zaatakować i tym razem, jednak wiedział, że niczego nie można było być pewnym. A na pewno nie przeciwników, którzy sięgali po wyprawę do Azkabanu, ryzykując wszystko i wszystkim. Zanim założył swoją maskę, by przenieść się do Hampton Court, odetchnął głęboko — noc czekała, podobnie jak dziesiątki wypatrujących par oczu. Pojawił się więc wśród gości i przechodząc między nimi, pozwalał na to, by równomierny stukot laski uderzał raz po raz o marmurowe podłogi, przyciągając spojrzenia. Jednak nie tylko to, nie tylko strój, nie tylko wysoki wzrost wyróżniały tego wieczora młodego nestora. Towarzyszący mu silnie zbudowany, równie młody pies nie odstępował swojego właściciela na krok. Przystrzyżone uszy wyraźnie nasłuchiwały, a srebrny łańcuch na szyi lśnił w płomieniach setek świec. Obaj byli na powitaniu, które wywoływało salwę radości wśród zebranych czarodziejów i czarownic, jednak Morgoth nie dołączył do szczęśliwego grona. Nie był człowiekiem oddającym się błogości, nie mógł zapomnieć o tym, co nadchodziło, podczas gdy oni zdawali się o tym zapominać. Kątem oka obserwował taniec rozpoczynający noworoczny bal, jednak nie potrafił wyzbyć się nawyku obserwacji — spokojnie przemierzał więc kolejne puste miejsca, zataczając kręgi dokoła sali balowej i unikając zbędnego zatrzymywania się w miejscu. Barghest wciąż mu towarzyszył, lawirując pomiędzy gośćmi. Gdy padło jego nazwisko, mógł jedynie odpowiedzieć delikatnym skinieniem głowy, wiedząc, że lady Nott miała to zauważyć. Doskonale wiedziała, że był człowiekiem skrytym i minimalizm w każdym geście nie oznaczał pogardy dla panujących obyczajów. Nie czuł się jednak odpowiednio wśród bawiących się czarodziejów oraz czarownic, dlatego wycofał się, zmierzając ku znanej sobie części ogrodów wystawnego dworu. Nie przebywał w środku zbyt długo, ale nie oznaczało to, że nie miał odczuwać duchoty i presji zgromadzonego tłumu. Nie był stworzeniem miłującym się w takich atrakcjach, widząc w nich jedynie utratę czasu, a wilk w jego wnętrzu potrzebował samotności. Fontanna tańczących driad podobnie jak znajdujący się niedaleko labirynt zdawały się wołać do niego głosem przeszłych dni, a on nie zamierzał chwilowo się im przeciwstawiać, wychodząc naprzeciw ów obrazom. Rok temu, pół roku temu — zawsze miał pamiętać każde spotkanie. Zatrzymał się przed rzeźbami obleczonymi tej nocy w kwiecie, a śnieg pod jego butami zaskrzypiał charakterystycznie. Morgoth podniósł spojrzenie na twarze zastygłych tancerek i odetchnął głęboko. Kłąb gęstej pary uciekł spod czaszki, upodabniając go do buchającego dymem potwora. Dopiero po chwili zorientował się, że nie był sam. Co prawda gdzieniegdzie w oddali słychać było śmiechy najmłodszych i muzykę wciąż dochodzącą z sali balowej, jednak złudnie znajoma sylwetka nie była w stanie odciągnąć już uwagi Yaxleya. W jasnych włosach i postawie widział jedną z umiłowanych kuzynek, dlatego delikatny uśmiech wykrzywił wargi nestora. Nie zastanawiając się długo, przystanął u jej boku, dostrzegając szansę na chociażby jeden dobry akcent tej nocy. - Muriel - zaczął spokojnie, miękko, chociaż maska nadawała jego słowom ciężkości i szorstkości, które tak często wybrzmiewały w jego codziennych wypowiedziach. - Nie mówiłaś, że wracasz - dodał, gdy czarownica nie zareagowała na swoje imię. Z tego, co pamiętał wyjechała ze swoim mężem poza granice Wielkiej Brytanii jako przykładna żona dyplomaty. Dlaczego nie napisała w ostatnim ze swoich listów, że pojawi się w Hampton Court?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przekraczała próg Hampton Court z bijącym szybciej sercem, z uprzejmym uśmiechem na ustach i tożsamością skrytą za prostą balową maską. Wiedziała jednak, że w jej przypadku była ona całkowicie zbędna – wszak któż z obecnych mógłby ją rozpoznać wśród tłumu? Pamiętać o chowanej we Francji panience? Jedynie najbliższa rodzina, szkolne przyjaciółki, które mogła policzyć na palcach jednej dłoni, czcigodna gospodyni, lady Adelajda, i nikt więcej. Przez długie lata wyobrażała sobie powrót na angielskie salony jako zbawienie, jak gdyby samo pojawienie się miało jej zapewnić poklask, szacunek czy sympatię rodaków. Dziewczęca naiwność kazała myśleć o tej chwili z utęsknieniem, jednak im bliżej było jej do noworocznej zabawy, tym bardziej docierało do niej, że nie odczuwała nieodzownego innym panienkom radosnego podniecenia, nie miała w sobie wdzięczności. Wprost przeciwnie – wypełniał ją mimowolny strach, wszak doskonale pamiętała, do czego doszło ledwie rok temu, jak wielka spotkała ich tragedia i jaki wpływ miała ona na ich czarodziejską społeczność. Leniwie przenosiła wzrok między ubranymi fantazyjnie damami, ich drogimi pantofelkami i błyszczącymi w świetle lamp ozdobami, w milczeniu wysłuchując ich szczebiotania, kolejnych wybuchów śmiechu; zbierający się w korytarzu mężczyźni przywdziali na tę okazję onieśmielające szaty, pokornie stosując się do wytycznych zamieszczonych w rozesłanych przez lady Nott liścikach. To był dopiero początek, lecz już czuła się przytłoczona, osamotniona wśród tłumu; pośród gości krążyli jej bliscy – rodzice, brat, starsza siostra, mieli oni jednak swoje zajęcia, swoje obowiązki. Nie powinna teraz szukać w nich oparcia, nie kiedy powinna lawirować wśród obcych arystokratów, posyłać im piękne uśmiechy, zachwycać swą gracją i nienaganną etykietą. Malfoyowie liczyli na znalezienie odpowiedniego kandydata do jej ręki, teraz, gdy znaleźli się na świeczniku, gdy Cronos został ministrem, dzięki poparciu samozwańczego lorda Voldemorta, nowej i jakże tajemniczej figury na angielskiej scenie politycznej. Pan ojciec wyraził się jasno, jasno określił swe oczekiwania względem najmłodszej córki; miała być silna, czarująca i odważna, miała być spoiwem, które pozwoli im na nawiązanie cennego sojuszu. Tylko dlatego pozwolili jej wrócić, bo poczuli się bezpieczniej i chcieli wykorzystać tę okazję możliwie jak najlepiej.
Nie śmiała uciec z sali balowej przed zaprezentowaniem się szerszemu gronu, przed wzięciem udziału w zainicjowanych przed gospodynię kalamburach. Kiedy tylko przestała wirować w tańcu, pilnować odpowiednich kroków i znosić nachalne spojrzenia zebranych dookoła czarodziejów i czarownic, postanowiła wymknąć się choćby na chwilę ku mniej zatłoczonym pokojom Hampton Court. Była przyzwyczajona do wiecznej oceny, do porównywania z innymi młodymi lady, lecz łatwiej znosiło się te niewygody wpisane w szlachecki rodowód we Francji, gdzie spędziła więcej czasu i gdzie przebywała wśród znajomych twarzy; tutaj była tą zapomnianą przez wszystkich, obcą młódką, która na przemian budziła zainteresowanie i pobłażliwość sączących powoli szampana przedstawicieli angielskiej śmietanki towarzyskiej. Nie zauważyła nawet, kiedy nogi poniosły ją do otaczających posiadłość ogrodów; powoli przechadzała się wytyczoną wśród trawników dróżką, z ulgą przyjmując spokój, który tam zastała. Do jej uszu docierała przytłumiona, dobiegająca z sali balowej muzyka, czasem słyszała też śmiechy przebiegających w pobliżu dzieci, one jednak nie wprawiały jej w zakłopotanie, nie traktowały w ten sam sposób, co ich rodzice. Ostrożnie stawiała kolejne kroki, nie chcąc przewrócić się na zalegającej w ogrodzie warstewce śniegu; nie przejmowała się płynącym za nią materiałem sukni, wszak został zabezpieczony przez krawcową odpowiednimi czarami, by przetrwać tę noc w nienagannym stanie. Góra uszytej specjalnie na tę okazję kreacji dokładnie przylegała do smukłego ciała Cynthii; pasek szlachetnie czerwonego materiału okalał jej szyję, od niego suknia ciągnęła się ku wąskiej talii, szczelnie zakrywając dekolt. Jednak jego brak rekompensowały wycięcia w długich rękawach sukni, spod których błyskała blada skóra ramion młódki. Korpus kreacji pokrywały gęste, wykonane z ciemniejszej koronki zdobienia, które przywodzić na myśl mogły plamy krwi. Im niżej materiał spływał, tym zdobienia stawały się rzadsze.
Po chwili znalazła się przy fontannie, którą zapamiętała ze swego debiutu, a która wzbudzała w niej nostalgię i smutek niewiadomego pochodzenia; mimowolnie wodziła wzrokiem od jednej driady do drugiej, podziwiając rysy twarzy, smukłe sylwetki, a co za tym idzie – kunszt artysty, który wykonał ich kamienne posągi. Jej myśli prędko odbiegły dalej, odpowiedzialnego za powstanie pięknej rzeźby zostawiając za sobą; znów miała w głowie chaos. Jeszcze kilka tygodni temu bawiła we Francji, na paryskich salonach, teraz zaś znów była w Anglii, Anglii, z którą zdążyła się pożegnać, od której odzwyczaiła się i która przytłaczała wymaganiami, które ze sobą przyniosła. Westchnęła cicho, upijając kolejny łyk szampana, wodząc wzrokiem po nielicznych, lecz już ozdabiających fontannę kwiatach; czy to na cześć jej wuja, Cronosa? Czy naprawdę darzyli go takim szacunkiem, czy była to jedynie gra pozorów, sympatia podyktowana chęcią przypodobania się czarodziejowi, który obecnie znajdował się u władzy…? Nie zauważyła nawet, kiedy przestała być sama. Z zamyślenia wyrwały ją dopiero ciche słowa wypowiedziane obcym, szorstkim tonem głosu. Z początku pomyślała, że nie zostały one skierowane do niej, że niedaleko stoi jakaś inna lady, rzeczona Muriel, lecz mężczyzna odezwał się ponownie. Powoli obejrzała się za siebie, pilnując, by okalająca twarz opaska ze złotogłowiu i przymocowany do niej welon pozostały na swoich miejscach. Mimowolnie drgnęła na widok kościanej maski z fantazyjnymi rogami, dobywającej się spod niej pary. Musiała wznosić wzrok do góry, by odszukać wzrokiem oczy górującego nad nią wzrostem lorda. – Przepraszam? – zapytała cicho, z wyraźnym francuskim akcentem, siląc się przy tym na uprzejmość. Marzyła o spokoju, chwili wytchnienia, lecz była zbyt dobrze wychowana, by okazać niechęć, znużenie czy irytację. – Musiało dojść do pomyłki, szanowny panie. Nie jestem Muriel, nie znam też lady o tym imieniu. – Dopiero teraz dostrzegła kręcącego się przy nieznajomym psa; wybita z rytmu, zamarła przelotnie w bezruchu. Kim był ten ekscentryczny nieznajomy, że śmiał przyprowadzić ze sobą czworonoga...? I czy lady Nott już go widziała? To było nie do pomyślenia. – Nic jednak dziwnego, że pomylił mnie lord z inną damą, wszystkie bale maskowe są komediami pomyłek – dodała spokojnie, utrzymując nerwy na wodzy, choć nie miała ochoty dbać o dobre samopoczucie lorda, słuchać o poszukiwanej przez niego Muriel i zabawiać go swym towarzystwem. Bezwiednie wodziła wzrokiem po dopracowanej masce, która skrywała jego tożsamość, po bogatej szacie, którą przywdział na tę okazję czy trzymanej w dłoni lasce, nie próbując nawet domyślić się, z kim ma do czynienia.
Nie śmiała uciec z sali balowej przed zaprezentowaniem się szerszemu gronu, przed wzięciem udziału w zainicjowanych przed gospodynię kalamburach. Kiedy tylko przestała wirować w tańcu, pilnować odpowiednich kroków i znosić nachalne spojrzenia zebranych dookoła czarodziejów i czarownic, postanowiła wymknąć się choćby na chwilę ku mniej zatłoczonym pokojom Hampton Court. Była przyzwyczajona do wiecznej oceny, do porównywania z innymi młodymi lady, lecz łatwiej znosiło się te niewygody wpisane w szlachecki rodowód we Francji, gdzie spędziła więcej czasu i gdzie przebywała wśród znajomych twarzy; tutaj była tą zapomnianą przez wszystkich, obcą młódką, która na przemian budziła zainteresowanie i pobłażliwość sączących powoli szampana przedstawicieli angielskiej śmietanki towarzyskiej. Nie zauważyła nawet, kiedy nogi poniosły ją do otaczających posiadłość ogrodów; powoli przechadzała się wytyczoną wśród trawników dróżką, z ulgą przyjmując spokój, który tam zastała. Do jej uszu docierała przytłumiona, dobiegająca z sali balowej muzyka, czasem słyszała też śmiechy przebiegających w pobliżu dzieci, one jednak nie wprawiały jej w zakłopotanie, nie traktowały w ten sam sposób, co ich rodzice. Ostrożnie stawiała kolejne kroki, nie chcąc przewrócić się na zalegającej w ogrodzie warstewce śniegu; nie przejmowała się płynącym za nią materiałem sukni, wszak został zabezpieczony przez krawcową odpowiednimi czarami, by przetrwać tę noc w nienagannym stanie. Góra uszytej specjalnie na tę okazję kreacji dokładnie przylegała do smukłego ciała Cynthii; pasek szlachetnie czerwonego materiału okalał jej szyję, od niego suknia ciągnęła się ku wąskiej talii, szczelnie zakrywając dekolt. Jednak jego brak rekompensowały wycięcia w długich rękawach sukni, spod których błyskała blada skóra ramion młódki. Korpus kreacji pokrywały gęste, wykonane z ciemniejszej koronki zdobienia, które przywodzić na myśl mogły plamy krwi. Im niżej materiał spływał, tym zdobienia stawały się rzadsze.
Po chwili znalazła się przy fontannie, którą zapamiętała ze swego debiutu, a która wzbudzała w niej nostalgię i smutek niewiadomego pochodzenia; mimowolnie wodziła wzrokiem od jednej driady do drugiej, podziwiając rysy twarzy, smukłe sylwetki, a co za tym idzie – kunszt artysty, który wykonał ich kamienne posągi. Jej myśli prędko odbiegły dalej, odpowiedzialnego za powstanie pięknej rzeźby zostawiając za sobą; znów miała w głowie chaos. Jeszcze kilka tygodni temu bawiła we Francji, na paryskich salonach, teraz zaś znów była w Anglii, Anglii, z którą zdążyła się pożegnać, od której odzwyczaiła się i która przytłaczała wymaganiami, które ze sobą przyniosła. Westchnęła cicho, upijając kolejny łyk szampana, wodząc wzrokiem po nielicznych, lecz już ozdabiających fontannę kwiatach; czy to na cześć jej wuja, Cronosa? Czy naprawdę darzyli go takim szacunkiem, czy była to jedynie gra pozorów, sympatia podyktowana chęcią przypodobania się czarodziejowi, który obecnie znajdował się u władzy…? Nie zauważyła nawet, kiedy przestała być sama. Z zamyślenia wyrwały ją dopiero ciche słowa wypowiedziane obcym, szorstkim tonem głosu. Z początku pomyślała, że nie zostały one skierowane do niej, że niedaleko stoi jakaś inna lady, rzeczona Muriel, lecz mężczyzna odezwał się ponownie. Powoli obejrzała się za siebie, pilnując, by okalająca twarz opaska ze złotogłowiu i przymocowany do niej welon pozostały na swoich miejscach. Mimowolnie drgnęła na widok kościanej maski z fantazyjnymi rogami, dobywającej się spod niej pary. Musiała wznosić wzrok do góry, by odszukać wzrokiem oczy górującego nad nią wzrostem lorda. – Przepraszam? – zapytała cicho, z wyraźnym francuskim akcentem, siląc się przy tym na uprzejmość. Marzyła o spokoju, chwili wytchnienia, lecz była zbyt dobrze wychowana, by okazać niechęć, znużenie czy irytację. – Musiało dojść do pomyłki, szanowny panie. Nie jestem Muriel, nie znam też lady o tym imieniu. – Dopiero teraz dostrzegła kręcącego się przy nieznajomym psa; wybita z rytmu, zamarła przelotnie w bezruchu. Kim był ten ekscentryczny nieznajomy, że śmiał przyprowadzić ze sobą czworonoga...? I czy lady Nott już go widziała? To było nie do pomyślenia. – Nic jednak dziwnego, że pomylił mnie lord z inną damą, wszystkie bale maskowe są komediami pomyłek – dodała spokojnie, utrzymując nerwy na wodzy, choć nie miała ochoty dbać o dobre samopoczucie lorda, słuchać o poszukiwanej przez niego Muriel i zabawiać go swym towarzystwem. Bezwiednie wodziła wzrokiem po dopracowanej masce, która skrywała jego tożsamość, po bogatej szacie, którą przywdział na tę okazję czy trzymanej w dłoni lasce, nie próbując nawet domyślić się, z kim ma do czynienia.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
[3]
Gdyby mogła, w ogóle by tutaj nie przychodziła. Było to jednak nieuniknione – jako najmłodsza latorośl rodu Bulstrode musiała złożyć bukiet przy fantazyjnej fontannie w Hampton Court. Nie było innego wyjścia, musiała wyrazić uznanie w imieniu całej swojej rodziny dla osoby, która tak naprawdę niezasłużenie zajęła stanowisko ministra. Godziło to poniekąd w jej uczciwą naturę, ale cóż… Niesprawiedliwym podziałem władzy akurat podczas balu najmniej się przejmowała. Jej myśli zaprzątnięte były zupełnie czym innym.
Zastanawiała się, czy przychodząc tutaj, ktoś ją rozpozna. Nie bez powodu poprosiła o zgoła inną fryzurę niż planowała – chciała pozostać dla wszystkich nieznajoma. Miała nadzieję, że Isabella jak i cała reszta tych, którzy obecnie traktowali ją w sposób godny pożałowania, nie dostrzeże niskiej szlachcianki pośród setki podobnych. Że jej głos utonie gdzieś w tłumie, stopi się z wieloma innymi – męskimi i żeńskimi – jak zlewa się śnieg z trawą tuż po odejściu zimy. Czuła się zdradzona i pragnęła się tylko gdzieś ukryć. Nie chciała się bawić, rana jątrząca się latami dawała się we znaki teraz zbyt mocno.
Więc może – kto wie – udanie się tutaj nie było takim złym pomysłem? Potrzebowała samotności, chwili relaksu. Fontanna wyglądała o tej porze roku przepięknie. Płatki kwiatów i śnieg przypominały połączenie dwóch różnych światów. Cudowny widok.
Zauważyła, że nie była tutaj sama, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Miała maskę, zresztą wszyscy najwyraźniej byli zajęci sobą. Nie zamierzała im przeszkadzać, zatem zachowywała się najciszej, jak tylko mogła.
Po prostu podeszła do fontanny, miotając rozłożystą czarną suknią na boki. W dłoniach trzymała fioletowe kwiaty… Irysy? Nie znała się szczególnie na florystyce. Dostała do ręki bukiet i nie protestowała, bo i po co. Zamierzała zrobić, co powinna i pójść w swoją stronę. Wolała nie być zagadywana ani nic w ten deseń. Miała już dość problemów na dziś.
Przystanęła, a następnie uklęknęła, by złożyć w umówionym miejscu kwiaty. Nie chciała tam zostawać na dłużej.
Gdyby mogła, w ogóle by tutaj nie przychodziła. Było to jednak nieuniknione – jako najmłodsza latorośl rodu Bulstrode musiała złożyć bukiet przy fantazyjnej fontannie w Hampton Court. Nie było innego wyjścia, musiała wyrazić uznanie w imieniu całej swojej rodziny dla osoby, która tak naprawdę niezasłużenie zajęła stanowisko ministra. Godziło to poniekąd w jej uczciwą naturę, ale cóż… Niesprawiedliwym podziałem władzy akurat podczas balu najmniej się przejmowała. Jej myśli zaprzątnięte były zupełnie czym innym.
Zastanawiała się, czy przychodząc tutaj, ktoś ją rozpozna. Nie bez powodu poprosiła o zgoła inną fryzurę niż planowała – chciała pozostać dla wszystkich nieznajoma. Miała nadzieję, że Isabella jak i cała reszta tych, którzy obecnie traktowali ją w sposób godny pożałowania, nie dostrzeże niskiej szlachcianki pośród setki podobnych. Że jej głos utonie gdzieś w tłumie, stopi się z wieloma innymi – męskimi i żeńskimi – jak zlewa się śnieg z trawą tuż po odejściu zimy. Czuła się zdradzona i pragnęła się tylko gdzieś ukryć. Nie chciała się bawić, rana jątrząca się latami dawała się we znaki teraz zbyt mocno.
Więc może – kto wie – udanie się tutaj nie było takim złym pomysłem? Potrzebowała samotności, chwili relaksu. Fontanna wyglądała o tej porze roku przepięknie. Płatki kwiatów i śnieg przypominały połączenie dwóch różnych światów. Cudowny widok.
Zauważyła, że nie była tutaj sama, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Miała maskę, zresztą wszyscy najwyraźniej byli zajęci sobą. Nie zamierzała im przeszkadzać, zatem zachowywała się najciszej, jak tylko mogła.
Po prostu podeszła do fontanny, miotając rozłożystą czarną suknią na boki. W dłoniach trzymała fioletowe kwiaty… Irysy? Nie znała się szczególnie na florystyce. Dostała do ręki bukiet i nie protestowała, bo i po co. Zamierzała zrobić, co powinna i pójść w swoją stronę. Wolała nie być zagadywana ani nic w ten deseń. Miała już dość problemów na dziś.
Przystanęła, a następnie uklęknęła, by złożyć w umówionym miejscu kwiaty. Nie chciała tam zostawać na dłużej.
How long ago did I die?
Where was I buried?
Chociaż nie byłam najmłodszą latoroślą i z pewnością moja siostra już tu przybyła i złożyła kwiaty od naszego rodu, to poczułam ogromną chęć pojawienia się tutaj i złożenia pięknych białych lilii także i od siebie, swojego męża i naszego małego potomka. Dlatego z dumą i szeroko uniesionym podbródkiem szłam prosto w stronę fontanny tańczących driad gdzie wiedziałam, że odbywa się składanie kwiatów. Suknia opinała moją sylwetkę, jej faktura mieniła się w blasku zapalonych świec, a twarz nadal skrywała maska. Luźno upięte włosy spoczywały na moich ramionach i poruszały się delikatnie z każdym krokiem. Było mi już trochę ciężko, dlatego postanowiłam, że po złożeniu kwiatów usiądę tu w okolicy i chwilę odpocznę. Bycie w błogosławionym stanie i dumne pełnienie roli reprezentantki swojej rodziny podczas tak dostojnego balu było niezwykle wymagające.
Dźwięki muzyki klasycznej dobiegały do fontanny, na pewno młode panny z gracją tańczyły wraz ze swoimi partnerami i cieszyły wzrok swoich ojców i matek. Dźwięki, które słyszałam, stłumione były przez rozmawiające ze sobą zamaskowane postacie. Nie przeszkadzało mi to jednak, na tyle lubiłam te melodie, że te niewielkie niedogodności wcale mi nie przeszkadzały. Pamiętam, że jeszcze niedawno sama balowałam tak przez całą noc, wirowałam w pięknych sukniach, a z najbliższą przyjaciółką dygałyśmy nisko w podzięce i oblewały nasze twarze rumieńce przy każdym komplemencie. A teraz? Lady Yaxley, jakby nic się nie zmieniło, ale żona i niedługo matka. Także zmieniło się bardzo wiele. A minął przecież tylko rok.
Trzymając w dłoniach piękne białe lilie przykucnęłam, co ze względu na mój stan wcale nie było takie łatwe, tuż obok innej zamaskowanej kobiety. Miała brązowe włosy i nawet w tej pozycji, wydawała mi się niższa ode mnie. Spod jej stroju widać było jej jasną karnację i skupiona była na odpowiednim ułożeniu kwiatów. Od razu przez myśl przeszło mi, że musi się, tak jak i ja, bardzo cieszyć z powodu objęcia rządów w Ministerstwie przez Cronosa Malfoya, skoro tak bardzo dba o ułożenie bukietu.
- Wielkie szczęście nas spotkało, że lord Malfoy obrał to zaszczytne stanowisko Ministra Magii - zauważyłam, chcąc rozpocząć niewielką konwersację.
Członkowie rodu Yaxley uchodzili za osoby dość małomówne i odosobnione. W większości przypadków było to prawdą, mój mąż taki był a także mój ojciec, wuj, siostra i kuzyn-nestor. Każdą regułę jednak potwierdzał wyjątek i Rosierowa krew płynąca w moich żyłach była niezwykle silna, co spowodowało u mnie istną mieszankę dwóch znakomitych rodów. Nie czułam potrzeby aż takiego odosobnienia, potrafiłam rozmawiać i czasami nawet tej rozmowy potrzebowałam. Może to był właśnie ten moment, wbrew pozorom, trochę nudziło mi się nie mając u swojego boku partnera.
- To bardzo miły gest ze strony szlacheckich rodów i lady Nott, że zostało zorganizowane te składanie kwiatów w celu pokazania poparcia dla nowego Ministra - kontynuowałam. - Przynajmniej teraz możemy liczyć na pozytywne zmiany, prawda?
Zerknęłam na kobietę, a na moich ustach pojawił się szczery uśmiech. Z całą swoją mocą wierzyłam nowe rządy lorda Malfoy’a, moja cała rodzina go popierała, a więc popierałam go także i ja. I nie było w tym nic nadzwyczajnego.
Dźwięki muzyki klasycznej dobiegały do fontanny, na pewno młode panny z gracją tańczyły wraz ze swoimi partnerami i cieszyły wzrok swoich ojców i matek. Dźwięki, które słyszałam, stłumione były przez rozmawiające ze sobą zamaskowane postacie. Nie przeszkadzało mi to jednak, na tyle lubiłam te melodie, że te niewielkie niedogodności wcale mi nie przeszkadzały. Pamiętam, że jeszcze niedawno sama balowałam tak przez całą noc, wirowałam w pięknych sukniach, a z najbliższą przyjaciółką dygałyśmy nisko w podzięce i oblewały nasze twarze rumieńce przy każdym komplemencie. A teraz? Lady Yaxley, jakby nic się nie zmieniło, ale żona i niedługo matka. Także zmieniło się bardzo wiele. A minął przecież tylko rok.
Trzymając w dłoniach piękne białe lilie przykucnęłam, co ze względu na mój stan wcale nie było takie łatwe, tuż obok innej zamaskowanej kobiety. Miała brązowe włosy i nawet w tej pozycji, wydawała mi się niższa ode mnie. Spod jej stroju widać było jej jasną karnację i skupiona była na odpowiednim ułożeniu kwiatów. Od razu przez myśl przeszło mi, że musi się, tak jak i ja, bardzo cieszyć z powodu objęcia rządów w Ministerstwie przez Cronosa Malfoya, skoro tak bardzo dba o ułożenie bukietu.
- Wielkie szczęście nas spotkało, że lord Malfoy obrał to zaszczytne stanowisko Ministra Magii - zauważyłam, chcąc rozpocząć niewielką konwersację.
Członkowie rodu Yaxley uchodzili za osoby dość małomówne i odosobnione. W większości przypadków było to prawdą, mój mąż taki był a także mój ojciec, wuj, siostra i kuzyn-nestor. Każdą regułę jednak potwierdzał wyjątek i Rosierowa krew płynąca w moich żyłach była niezwykle silna, co spowodowało u mnie istną mieszankę dwóch znakomitych rodów. Nie czułam potrzeby aż takiego odosobnienia, potrafiłam rozmawiać i czasami nawet tej rozmowy potrzebowałam. Może to był właśnie ten moment, wbrew pozorom, trochę nudziło mi się nie mając u swojego boku partnera.
- To bardzo miły gest ze strony szlacheckich rodów i lady Nott, że zostało zorganizowane te składanie kwiatów w celu pokazania poparcia dla nowego Ministra - kontynuowałam. - Przynajmniej teraz możemy liczyć na pozytywne zmiany, prawda?
Zerknęłam na kobietę, a na moich ustach pojawił się szczery uśmiech. Z całą swoją mocą wierzyłam nowe rządy lorda Malfoy’a, moja cała rodzina go popierała, a więc popierałam go także i ja. I nie było w tym nic nadzwyczajnego.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Powinien być gdzie indziej. Powinien znajdować się między terenami Longbottomów, szukając na swojej drodze dawnego Ministra Magii i próbując zrobić cokolwiek, co doprowadziłoby do końca tego przeklętego konfliktu. Konfliktu, który rozwlekał się zbyt długo w czasie. Nauki batalistyczne uświadomiły młodemu nestorowi, że trwanie wojny było znaczące, podobnie jak wiele innych czynników — lecz pomiędzy nimi to właśnie czas był najistotniejszym elementem. Jak prawdziwy Yaxley rozmiłowany w przeszłych dokonaniach przodków Morgoth od zawsze zaczytywał się w dawnych woluminach, czerpiąc mądrość od tych, którzy byli przed nim. Być może dlatego był posiadaczem starej duszy, jak kiedyś określił go jeden ze znajomych ojca. Cokolwiek to jednak było, nie pozwalało mu spoczywać na laurach i pozostawać w bezużytecznej matni. Śmierciożerca wiedział, że nie był w stanie spędzić chociażby jednego dnia bez myślenia o przyszłości i tego, że ataki z jednej, jak i drugiej strony nasilały się nie bez przyczyny, lecz równocześnie wyniszczali siebie samych kolejnymi działaniami. Najważniejszym celem wojny było oczywiście zwycięstwo, ale jeśli kampania się przedłużała, to zużywało się uzbrojenie i upadały morale armii. Patrząc po rozwleczonych Rycerzach Walpurgii, którzy mieli za nic ideę, pod której banderą się zebrali, Morgoth nie mógł powiedzieć, że mieli zwyciężyć. Mogli, ale jeśli ich taktyka nie miała ulec zmianie, prędzej czy później czekała ich porażka. Byli zaangażowani w ów walki zbyt długo, a ich szeregi, jak i zaangażowanie widocznie traciły na sile. Stonehenge wyraźnie dało im lekcję pokory, z której niestety nic nie wyciągnęli. Podobnie jak Azaban. Ich oręż był stępiony, zapał ostudzony, siła wyczerpana — oczywiste więc było, że Zakon Feniksa zamierzał to wykorzystać. Rycerzom potrzebni byli mądrzy doradcy, którzy utworzyliby z zasobów silną ścianę zdolną odeprzeć każdy atak. Jeśli kiedykolwiek Morgoth słyszał o nieudanych przedsięwzięciach na wojnie, winę ponosiła przedłużająca się kampania.
Dlatego nie mógł w spokoju cieszyć się tym dniem. Samo to pojęcie było dla niego czystą abstrakcją, bo jeśli już zanurzał się w jakiejś kwestii, poświęcał się jej całkowicie. I stąd też czuł irytację i wewnętrzny niesmak z powodu obowiązku, przez który musiał tkwić na noworocznym sabacie. Nienawidził tych wszystkich przedstawień, w których musiał brać udział. Marnotrawstwo środków, czasu oraz idiotyzm gromadzenia ludzi jednej myśli w jednym miejscu — czy rok temu w ten sam sposób nie polegli, oddając życia swoich nestorów na tacy? Czy teraz nie robili tego samego? W imię czego? Kogo? Morgoth wolał już się nad tym nie zastanawiać, wiedząc, że nigdy tego nie pojmie, dlatego zagłębił się już tylko w myśl tyczącą się trwającej wciąż wojny. Wkrótce miało rozpocząć się spotkanie organizacji, a na nich poruszana kwestia zadań dla poszczególnych członków. Mieli atakować — nie musieli być pod tym względem pomysłowi, ale musieli zrobić to niezwykle szybko. Który to już raz? Dlatego nie słyszano o przedłużającej się wojnie, z której walcząca strona odniosłaby jakąkolwiek korzyść. A co teraz robili? Tkwili na balu niczym małpy w klatce, nie zastanawiając się nad szkodami, które ten wieczór miał przynieść. Rozpoczęli konflikt i powinni być mu całkowicie oddani. Wojna była wszak jak wejście w ogień i ci, którzy nie przywdziali ochronnej odzieży, mieli spłonąć. Byli przygotowani? Byli czujni? Opychając się kolejnymi ciastami, wypijając następne kieliszki szampana na pewno. Brzydził się tym. Brzydził się wszystkim, co sprowadzało się do materialnego przepychu. Ci, którzy nie byli w stanie zrozumieć niebezpieczeństwa towarzyszącego uzbrojonym oddziałom, nie byli również w stanie pojąć konsekwencji przegranej.
Dlatego właśnie Morgotha nie interesowały aktualne rozrywki, które rozpanoszyły się po całym dworku, chociaż były centrum atrakcji. Nie interesowali go zebrani wokół goście, chociaż byli powodem zwołania grudniowego sabatu. A przecież powinno go to obchodzić, szczególnie że teraz nie oczekiwano od niego chociażby odrobiny zrozumienia, lecz wymagano. Był nestorem, głową rodu, seniorem, opiekunem i strażnikiem. Socjeta łaknęła wielu zachowań, lecz równocześnie Yaxley miał świadomość, że nie miał zadowalać innych. Jego głównym zadaniem było zapewnienie rodzinie przetrwania i godnego życia bez klękania, bez porażek i bez wstydu. Zbiegł przed głównym zbiegowiskiem, zamierzając właśnie oddać się, na tyle na ile mógł, właśnie tym kwestiom. Podczas gdy inni się bawili, Morgoth myślał nad tym, co miało stać się w następnych dniach i nie dostrzegł w ciemnościach, iż kobieta, do której podszedł, nie była jego kuzynką. Nie dotknął jej, nie przekroczył odpowiedniej granicy, tak samo jak Barghest, który nie opuszczał swojego pana na dalej niż krok. We dwójkę stanowili doprawdy ekscentryczny duet, lecz czarodziej nie mógł być bardziej obojętny na zdania innych ludzi niż właśnie w tym momencie. Słysząc obcy głos zaciągający słowa w dialekcie francuskim, zawahał się. To nie powinno mieć miejsca, jednak bale maskowe zawsze odtrącały wszelką kwestię dobrego wychowania ku niezadowoleniu Yaxleya. Być może właśnie dlatego odpowiedź nieznajomej arystokratki była tak bezpośrednia i boleśnie szczera. Kiedyś mogłaby wzbudzić w animagu dystans, jednak w okolicznościach przesyconych przesadą i sztucznością, wywołały jedynie rozbawienie. Nie mogła zobaczyć jego lekkiego drgnięcia kącika ust, gdy wspomniała o komedii pomyłek. Morgoth nazwałby to tragedią brutalnie rozciąganą w czasie, byle tylko zadać jak najwięcej ciosów widzom. Niektórzy pławili się w tej teatralności, lecz on nie mógł wytrzymać nagromadzenia hipokryzji i fałszu, które wzbierały w nim i rozchodziły się żółcią po całym ciele. - Proszę wybaczyć - odpowiedział po pewnym czasie. - Całość tej nocy przywodzi na myśl cyrk - dodał jedynie pokrótce i skłonił się delikatnie, zamierzając oddalić się w dalsze części ogrodów. Być może tej nocy dziwne spotkania miały być włączone w naturę tego szlacheckiego przekleństwa.
Dlatego nie mógł w spokoju cieszyć się tym dniem. Samo to pojęcie było dla niego czystą abstrakcją, bo jeśli już zanurzał się w jakiejś kwestii, poświęcał się jej całkowicie. I stąd też czuł irytację i wewnętrzny niesmak z powodu obowiązku, przez który musiał tkwić na noworocznym sabacie. Nienawidził tych wszystkich przedstawień, w których musiał brać udział. Marnotrawstwo środków, czasu oraz idiotyzm gromadzenia ludzi jednej myśli w jednym miejscu — czy rok temu w ten sam sposób nie polegli, oddając życia swoich nestorów na tacy? Czy teraz nie robili tego samego? W imię czego? Kogo? Morgoth wolał już się nad tym nie zastanawiać, wiedząc, że nigdy tego nie pojmie, dlatego zagłębił się już tylko w myśl tyczącą się trwającej wciąż wojny. Wkrótce miało rozpocząć się spotkanie organizacji, a na nich poruszana kwestia zadań dla poszczególnych członków. Mieli atakować — nie musieli być pod tym względem pomysłowi, ale musieli zrobić to niezwykle szybko. Który to już raz? Dlatego nie słyszano o przedłużającej się wojnie, z której walcząca strona odniosłaby jakąkolwiek korzyść. A co teraz robili? Tkwili na balu niczym małpy w klatce, nie zastanawiając się nad szkodami, które ten wieczór miał przynieść. Rozpoczęli konflikt i powinni być mu całkowicie oddani. Wojna była wszak jak wejście w ogień i ci, którzy nie przywdziali ochronnej odzieży, mieli spłonąć. Byli przygotowani? Byli czujni? Opychając się kolejnymi ciastami, wypijając następne kieliszki szampana na pewno. Brzydził się tym. Brzydził się wszystkim, co sprowadzało się do materialnego przepychu. Ci, którzy nie byli w stanie zrozumieć niebezpieczeństwa towarzyszącego uzbrojonym oddziałom, nie byli również w stanie pojąć konsekwencji przegranej.
Dlatego właśnie Morgotha nie interesowały aktualne rozrywki, które rozpanoszyły się po całym dworku, chociaż były centrum atrakcji. Nie interesowali go zebrani wokół goście, chociaż byli powodem zwołania grudniowego sabatu. A przecież powinno go to obchodzić, szczególnie że teraz nie oczekiwano od niego chociażby odrobiny zrozumienia, lecz wymagano. Był nestorem, głową rodu, seniorem, opiekunem i strażnikiem. Socjeta łaknęła wielu zachowań, lecz równocześnie Yaxley miał świadomość, że nie miał zadowalać innych. Jego głównym zadaniem było zapewnienie rodzinie przetrwania i godnego życia bez klękania, bez porażek i bez wstydu. Zbiegł przed głównym zbiegowiskiem, zamierzając właśnie oddać się, na tyle na ile mógł, właśnie tym kwestiom. Podczas gdy inni się bawili, Morgoth myślał nad tym, co miało stać się w następnych dniach i nie dostrzegł w ciemnościach, iż kobieta, do której podszedł, nie była jego kuzynką. Nie dotknął jej, nie przekroczył odpowiedniej granicy, tak samo jak Barghest, który nie opuszczał swojego pana na dalej niż krok. We dwójkę stanowili doprawdy ekscentryczny duet, lecz czarodziej nie mógł być bardziej obojętny na zdania innych ludzi niż właśnie w tym momencie. Słysząc obcy głos zaciągający słowa w dialekcie francuskim, zawahał się. To nie powinno mieć miejsca, jednak bale maskowe zawsze odtrącały wszelką kwestię dobrego wychowania ku niezadowoleniu Yaxleya. Być może właśnie dlatego odpowiedź nieznajomej arystokratki była tak bezpośrednia i boleśnie szczera. Kiedyś mogłaby wzbudzić w animagu dystans, jednak w okolicznościach przesyconych przesadą i sztucznością, wywołały jedynie rozbawienie. Nie mogła zobaczyć jego lekkiego drgnięcia kącika ust, gdy wspomniała o komedii pomyłek. Morgoth nazwałby to tragedią brutalnie rozciąganą w czasie, byle tylko zadać jak najwięcej ciosów widzom. Niektórzy pławili się w tej teatralności, lecz on nie mógł wytrzymać nagromadzenia hipokryzji i fałszu, które wzbierały w nim i rozchodziły się żółcią po całym ciele. - Proszę wybaczyć - odpowiedział po pewnym czasie. - Całość tej nocy przywodzi na myśl cyrk - dodał jedynie pokrótce i skłonił się delikatnie, zamierzając oddalić się w dalsze części ogrodów. Być może tej nocy dziwne spotkania miały być włączone w naturę tego szlacheckiego przekleństwa.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie ruszyła się z miejsca, nie drgnęła ponownie, choć podskórnie odczuwała przemożną chęć wycofania się i odnalezienia miejsca, w którym mogłaby zaznać tak wyczekiwanego spokoju. Maska nieznajomego wzbudzała w niej mieszane uczucia; z każdym kolejnym uderzeniem serca przyzwyczajała się do niej nieco bardziej, zdążyła odrzucić już mimowolny lęk, który pojawił się w pierwszej chwili, lecz kościana czaszka i jej powykręcane rogi nieodmiennie sprawiały, że czuła się nieswojo. W głowie Cynthii pojawiła się jednak myśl, że mogłaby ona okazać się interesującym rekwizytem teatralnym – godnym personifikacji śmierci lub jednego z biorących w jej tanecznym pochodzie nieszczęśników. Przez dłuższą chwilę próbowała odgadnąć temat przebrania mężczyzny, niewiele robiąc sobie z jego prawdziwej tożsamości. Może gdyby przyjrzała mu się nieco dokładniej, oderwała wzrok od niepokojącej, lecz hipnotyzującej maski, dostrzegłaby sygnet będący oznaką seniorstwa – lecz nie zrobiła tego, nie odczuwając ciekawości, która nakazywałaby próbować przejrzeć grę pozorów.
Kątem oka dostrzegła ruch, zza pleców nieznajomego wychynęła niewielka kobieca sylwetka, która w milczeniu skierowała kroki do ozdobionej figurami driad fontanny; usta Cynthii wygięły się w niewielkim, wyćwiczonym uśmiechu – przelotnie straciła zainteresowanie górującym nad nią lordem, myślami powracając do składanych nieopodal kwiatów i tego, co miał ten gest symbolizować. Ilu z tych, którzy przybędą tego wieczoru okazać nowemu ministrowi magii wsparcie i szacunek, jeszcze w trakcie balu będzie krytykować jego poczynania? Raczyć rozmówców przesyconymi jadem, podszytymi zazdrością komentarzami, jakoby wybór Cronosa był zwykłym błędem? Nie była jednak ciekawa, po której stronie opowiedziałyby się obecne w ogrodzie czarownice, gdyby ktoś postanowił zapytać je o zdanie – wszak chwilę po pojawieniu się pierwszej z zamaskowanych lady, w jej ślady ruszyła druga, przez co przy fontannie znajdowało się już trzech intruzów. Kobiety rozmawiały ściszonymi głosami, próbowały nie przeszkadzać i nie skupiać na sobie uwagi, mimo to ich pojawienie się wzbudziło w Cynthii mimowolną niechęć. Oszczędnym ruchem wzniosła kieliszek do krwistoczerwonych warg, upijając z niego kolejny łyk schłodzonego szampana; ona również powinna złożyć hołd, nawet jeśli nie była najmłodszą latoroślą rodu. Tego wymagałby od niej pan ojciec.
Słowa Morgotha wyrwały ją z zamyślenia, znów zmuszając do spojrzenia w górę, ku jego twarzy, a raczej – ku kościanej masce, która zasłaniała większość lica mężczyzny. Niechęć, która zdawała się przebijać z porównania zabawy noworocznej lady Adelajdy do cyrku, nie pozostała niezauważona; czyżby małomówny lord naprawdę stronił od przepychu balu, czy to jedynie wyobraźnia płatała jej figla? Wtedy też przypomniała sobie o zadziwiająco posłusznym, lecz niewątpliwie pozbawionym zaproszenia do Hampton Court psie, który nie odstępował go na krok. Ktoś, kto odważył się zabrać ze sobą czworonoga na salony, mógł równie dobrze kpić sobie i z innych obowiązujących w towarzystwie zasad, a także wynikających z wysokiego urodzenia konwenansów. Choć sama nie czerpała z tego obowiązku przyjemności, obawiała się, że cała ta noc upłynie jej na kurtuazyjnych rozmowach pozbawionych jakiejkolwiek głębi, takie zachowanie wzbudzało w niej zdziwienie graniczące z oburzeniem, podszyte zaciekawieniem. Kim był, że mógł pozwolić sobie na taki nietakt? Widziała, jak rozmówca zgina plecy w oszczędnym ukłonie, najwidoczniej z zamiarem prędkiej ucieczki. Przez krótką chwilę wahała się – z jednej strony nie pragnęła niczego więcej jak ciszy i spokoju, samotnego pławienia się w dobiegającej z sali balowej muzyce, z drugiej jednak… czyż rodzina nie nakazała jej sprawować się możliwie jak najlepiej? A w takim razie – czy nie powinna porozmawiać z lordem choć krótką chwilę? Pochylające się przy fontannie lady znów skierowały jej myśli na inne tory.
- Już lord odchodzi? – zapytała cicho, bez udawanego oburzenia czy smutku, wciąż wyprostowana jak struna, z uniesionym dumnie podbródkiem i mimowolnie wyniosłą miną. – Czy nie chciał lord złożyć bukietu? Oddać hołdu ministrowi magii? – kontynuowała, nie spuszczając z niego badawczego, uważnego wzroku. Mógł nie chcieć z nią rozmawiać, lecz dobre wychowanie nakazywało zatrzymać się i odpowiedzieć; żałowała tylko, że nie nakazywało też bycia szczerym, wszak opinia mężczyzny - a ci zwykle interesowali się polityką bardziej od ich pięknych, lecz trzymanych bliżej sztuki towarzyszek - na temat ostatnich zmian w ministerstwie, mogła okazać się interesująca. Brutalna, raniąca, lecz dająca do myślenia. Dlatego też wyczekiwała jego reakcji w bezruchu, z trzymanym nonszalancko kieliszkiem, korzystając z faktu, że jej tożsamość pozostaje jedną wielką niewiadomą, pozwalając sobie na tę niewinną zaczepność.
Kątem oka dostrzegła ruch, zza pleców nieznajomego wychynęła niewielka kobieca sylwetka, która w milczeniu skierowała kroki do ozdobionej figurami driad fontanny; usta Cynthii wygięły się w niewielkim, wyćwiczonym uśmiechu – przelotnie straciła zainteresowanie górującym nad nią lordem, myślami powracając do składanych nieopodal kwiatów i tego, co miał ten gest symbolizować. Ilu z tych, którzy przybędą tego wieczoru okazać nowemu ministrowi magii wsparcie i szacunek, jeszcze w trakcie balu będzie krytykować jego poczynania? Raczyć rozmówców przesyconymi jadem, podszytymi zazdrością komentarzami, jakoby wybór Cronosa był zwykłym błędem? Nie była jednak ciekawa, po której stronie opowiedziałyby się obecne w ogrodzie czarownice, gdyby ktoś postanowił zapytać je o zdanie – wszak chwilę po pojawieniu się pierwszej z zamaskowanych lady, w jej ślady ruszyła druga, przez co przy fontannie znajdowało się już trzech intruzów. Kobiety rozmawiały ściszonymi głosami, próbowały nie przeszkadzać i nie skupiać na sobie uwagi, mimo to ich pojawienie się wzbudziło w Cynthii mimowolną niechęć. Oszczędnym ruchem wzniosła kieliszek do krwistoczerwonych warg, upijając z niego kolejny łyk schłodzonego szampana; ona również powinna złożyć hołd, nawet jeśli nie była najmłodszą latoroślą rodu. Tego wymagałby od niej pan ojciec.
Słowa Morgotha wyrwały ją z zamyślenia, znów zmuszając do spojrzenia w górę, ku jego twarzy, a raczej – ku kościanej masce, która zasłaniała większość lica mężczyzny. Niechęć, która zdawała się przebijać z porównania zabawy noworocznej lady Adelajdy do cyrku, nie pozostała niezauważona; czyżby małomówny lord naprawdę stronił od przepychu balu, czy to jedynie wyobraźnia płatała jej figla? Wtedy też przypomniała sobie o zadziwiająco posłusznym, lecz niewątpliwie pozbawionym zaproszenia do Hampton Court psie, który nie odstępował go na krok. Ktoś, kto odważył się zabrać ze sobą czworonoga na salony, mógł równie dobrze kpić sobie i z innych obowiązujących w towarzystwie zasad, a także wynikających z wysokiego urodzenia konwenansów. Choć sama nie czerpała z tego obowiązku przyjemności, obawiała się, że cała ta noc upłynie jej na kurtuazyjnych rozmowach pozbawionych jakiejkolwiek głębi, takie zachowanie wzbudzało w niej zdziwienie graniczące z oburzeniem, podszyte zaciekawieniem. Kim był, że mógł pozwolić sobie na taki nietakt? Widziała, jak rozmówca zgina plecy w oszczędnym ukłonie, najwidoczniej z zamiarem prędkiej ucieczki. Przez krótką chwilę wahała się – z jednej strony nie pragnęła niczego więcej jak ciszy i spokoju, samotnego pławienia się w dobiegającej z sali balowej muzyce, z drugiej jednak… czyż rodzina nie nakazała jej sprawować się możliwie jak najlepiej? A w takim razie – czy nie powinna porozmawiać z lordem choć krótką chwilę? Pochylające się przy fontannie lady znów skierowały jej myśli na inne tory.
- Już lord odchodzi? – zapytała cicho, bez udawanego oburzenia czy smutku, wciąż wyprostowana jak struna, z uniesionym dumnie podbródkiem i mimowolnie wyniosłą miną. – Czy nie chciał lord złożyć bukietu? Oddać hołdu ministrowi magii? – kontynuowała, nie spuszczając z niego badawczego, uważnego wzroku. Mógł nie chcieć z nią rozmawiać, lecz dobre wychowanie nakazywało zatrzymać się i odpowiedzieć; żałowała tylko, że nie nakazywało też bycia szczerym, wszak opinia mężczyzny - a ci zwykle interesowali się polityką bardziej od ich pięknych, lecz trzymanych bliżej sztuki towarzyszek - na temat ostatnich zmian w ministerstwie, mogła okazać się interesująca. Brutalna, raniąca, lecz dająca do myślenia. Dlatego też wyczekiwała jego reakcji w bezruchu, z trzymanym nonszalancko kieliszkiem, korzystając z faktu, że jej tożsamość pozostaje jedną wielką niewiadomą, pozwalając sobie na tę niewinną zaczepność.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Składając kwiaty, ani trochę nie spodziewała się, że ktoś ją zagadnie, a już na pewno nie kobieta. Oczywiście, krótkie konwersacje z nieznajomymi na salonach były odbierane zwykle jako rozmawianie w dobrym tonie, w końcu świadczyły o wysokiej kulturze osobistej i zachowanych manierach… Ale raczej strój Uny nie przemawiał szczególnie do żeńskiej części gości. Dzisiaj większość dam spoglądała na nią z zazdrością, ukrywając to za licznymi uśmiechami.
Poniekąd je rozumiała. Sama nie chciała początkowo w nim iść, był w końcu naprawdę specyficzny. Te wszystkie pióra… Początkowo rzeczywiście przypominały jej sklep z sowami, a nie piękną kreację.
Nigdy nie interesowała się szczególnie motywem, który dostała w liściku. Zdała się więc w głównej mierze na krawca, osobiście tylko pilnując, by suknia nie była zbyt wyzywająca. I faktycznie kreacja miała wszystko, co było mile widziane: gorset, dekolt skrojony w serce powiększający optycznie biust właścicielki, a także kilka warstw czarnego tiulu na dole. Pod spodem była oczywiście miększa halka oraz stelaż o kształcie koła.
Bulstrode odnosiła jednak wrażenie, że suknia okazała się nieco… zbyt zwracająca uwagę. Nie chciała, żeby wszystkie spojrzenia były zwrócone właśnie na jej postać. Nie była typem damy, która lubiła nadmierną uwagę, do tego strój składał się z wielu warstw, był zatem dosyć ciężki. Dziewiętnastolatka musiała przez jakiś czas poruszać się w nim podczas tego balu, żeby w pełni poczuć się komfortowo.
Zamrugała, słysząc słowa, najprawdopodobniej skierowane do niej. Odwróciła się w kierunku nieznajomej. Idąc tu, brązowowłosa była tak skupiona, że prawie nie zauważyła wyższej szlachcianki.
Nie kojarzyła jej, ale cóż – maska grała tutaj dużą rolę. Ciężko było cokolwiek wywnioskować bez ujrzenia twarzy. Możliwe że dotąd kobiety osobiście się nie znały albo dawno nie miały okazji się spotkać. Nieistotne.
– Tak, to prawda. – odparła niemal mechanicznie. – Cieszę się, że na stanowisku Ministra zasiada właściwy… czarodziej. – zawahała się w pewnym momencie, ale szybko to nadrobiła. Jej potknięcie było niemalże niezauważalne. Przez tyle lat uczyła się kłamać w towarzystwie swojej rodziny, że nie stanowiło to dla niej wyzwania.
Pierwotnie cisnęło się jej na język „stronnik”, nie „czarodziej”. W końcu chyba wszyscy wiedzieli, że chodzi o to, kto ma jakie udziały. Strona antymugolska – w tym jej ród – chciała dostępu do władzy, strona promugolska również. Dopóki potrafili dzielić się władzą, było dobrze. Prawdziwy problem pojawił się, kiedy rody promugolskie zaczęły łamać przestrzegane przez lata zasady i porzucać liczne tradycje. Rody antymugolskie nie mogły na to pozwolić i cóż… doszło do konfliktu, czego świadectwem była skala zniszczeń w Stonehenge. Wtedy rody promugolskie oddały władzę, zawistnie wypowiadając pozostałym wojnę.
A mogło być tak pięknie! – Miała ochotę westchnąć z dramatyzmem, ale zrobiła to tylko w myślach. Do walki o władzę doszłoby tak czy owak, było to tylko kwestią czasu. Bardziej chodziło o to, czemu tak niezmiernie zależało rodom promugolskim na władzy. Przecież i tak Bulstrodowie od dawna stali za polityczną kurtyną. Jeżeli ktoś przesadziłby z wydawaniem dekretów, na pewno by zareagowali.
Może była odrobinę naiwna, tak myśląc, ale wierzyła w to – całym sercem. Nie mogła wierzyć w przyjaciół, którzy odchodzili jeden po drugim, więc wierzyła w rodzinę. Jedyną wartość, jaka jej pozostała.
Niemniej wolała kontynuować tę maskaradę, nie chcąc przekonać się, czy to, co mówiła nieznajoma, było według niej prawdą. Wiele arystokratek dało się zwieść prawdzie wmawianej im przez dziadków, ojców, synów i mężów. Una nie mogła winić więc żadnej za taki stan rzeczy, czasem tej słodkiej naiwności nawet im zazdrościła.
Zresztą, ściany miały uszy. Nawet na dworze. Ryzykowanie tym, by ktoś usłyszał, że dama ma jakąś świadomość sceny politycznej, nie było w jej stylu. Narażanie najdroższej familii również.
– W rzeczy samej. – Pokiwała głową, finalnie wypuszczając z dłoni kwiaty, by spoczęły przy fontannie. – Mam nadzieję, że takie przyjęcia będą organizowane częściej. Lady Nott to wspaniała gospodyni.
Uśmiechnęła się, wstając powoli. Powstrzymała się, by unieść brwi na słowo „zmiany”. Gdyby tak zawsze były dobre, nie byłyby konieczne kolejne.
– Myślę, że Lord Malfoy świetnie da sobie radę w nowej roli. I mam nadzieję, że uda się osobiście każdemu z nas mu pogratulować. – kłamała w żywe oczy, ale co innego mogła zrobić? Grała w nieswoją grę, musiała grać zatem wedle nieprzystępnych dla siebie zasad. – Tak, zmiany są potrzebne, chociaż i tak mam przeczucie, że dokonał wiele. Odpowiednia osoba na stanowisko to i prawo na straży, jak to mówią.
Cieszyła się szczerze, że jest częścią rodu Bulstrode. Wątpiła, czy i Malfoyowie ostatecznie okażą się słusznym wyborem, ale miała nadzieję, że owszem. Nie martwiła się jednak na wypadek ich porażki – wiedziała doskonale, że jej ród równie dobrze mógł wszystko naprawić. Jej krewni nie grali pierwszych skrzypiec, byli jednak bardzo ważni. Ufała, że tak długo jak otaczali ją opieką, nie miała się czego obawiać.
Spostrzegła, że kobieta – prawdopodobnie, nie była pewna, pod stertą ubrań zawsze sylwetka wyglądała ciut inaczej – jest dość krągła. Czyżby była w ciąży? Una słyszała, że takie długie stanie może zaszkodzić ciężarnym, więc zasugerowała delikatnie:
– Usiądźmy może.
Nie miała jeszcze okazji do sprawdzenia tego, ale zdecydowanie wolałaby tego nie sprawdzać. Pamiętała, jak złamała nogę, spadając z konia – również ciekawiło ją to, dopóki sama tego nie doświadczyła. Doprawdy okropne, okropne uczucie.
Poniekąd je rozumiała. Sama nie chciała początkowo w nim iść, był w końcu naprawdę specyficzny. Te wszystkie pióra… Początkowo rzeczywiście przypominały jej sklep z sowami, a nie piękną kreację.
Nigdy nie interesowała się szczególnie motywem, który dostała w liściku. Zdała się więc w głównej mierze na krawca, osobiście tylko pilnując, by suknia nie była zbyt wyzywająca. I faktycznie kreacja miała wszystko, co było mile widziane: gorset, dekolt skrojony w serce powiększający optycznie biust właścicielki, a także kilka warstw czarnego tiulu na dole. Pod spodem była oczywiście miększa halka oraz stelaż o kształcie koła.
Bulstrode odnosiła jednak wrażenie, że suknia okazała się nieco… zbyt zwracająca uwagę. Nie chciała, żeby wszystkie spojrzenia były zwrócone właśnie na jej postać. Nie była typem damy, która lubiła nadmierną uwagę, do tego strój składał się z wielu warstw, był zatem dosyć ciężki. Dziewiętnastolatka musiała przez jakiś czas poruszać się w nim podczas tego balu, żeby w pełni poczuć się komfortowo.
Zamrugała, słysząc słowa, najprawdopodobniej skierowane do niej. Odwróciła się w kierunku nieznajomej. Idąc tu, brązowowłosa była tak skupiona, że prawie nie zauważyła wyższej szlachcianki.
Nie kojarzyła jej, ale cóż – maska grała tutaj dużą rolę. Ciężko było cokolwiek wywnioskować bez ujrzenia twarzy. Możliwe że dotąd kobiety osobiście się nie znały albo dawno nie miały okazji się spotkać. Nieistotne.
– Tak, to prawda. – odparła niemal mechanicznie. – Cieszę się, że na stanowisku Ministra zasiada właściwy… czarodziej. – zawahała się w pewnym momencie, ale szybko to nadrobiła. Jej potknięcie było niemalże niezauważalne. Przez tyle lat uczyła się kłamać w towarzystwie swojej rodziny, że nie stanowiło to dla niej wyzwania.
Pierwotnie cisnęło się jej na język „stronnik”, nie „czarodziej”. W końcu chyba wszyscy wiedzieli, że chodzi o to, kto ma jakie udziały. Strona antymugolska – w tym jej ród – chciała dostępu do władzy, strona promugolska również. Dopóki potrafili dzielić się władzą, było dobrze. Prawdziwy problem pojawił się, kiedy rody promugolskie zaczęły łamać przestrzegane przez lata zasady i porzucać liczne tradycje. Rody antymugolskie nie mogły na to pozwolić i cóż… doszło do konfliktu, czego świadectwem była skala zniszczeń w Stonehenge. Wtedy rody promugolskie oddały władzę, zawistnie wypowiadając pozostałym wojnę.
A mogło być tak pięknie! – Miała ochotę westchnąć z dramatyzmem, ale zrobiła to tylko w myślach. Do walki o władzę doszłoby tak czy owak, było to tylko kwestią czasu. Bardziej chodziło o to, czemu tak niezmiernie zależało rodom promugolskim na władzy. Przecież i tak Bulstrodowie od dawna stali za polityczną kurtyną. Jeżeli ktoś przesadziłby z wydawaniem dekretów, na pewno by zareagowali.
Może była odrobinę naiwna, tak myśląc, ale wierzyła w to – całym sercem. Nie mogła wierzyć w przyjaciół, którzy odchodzili jeden po drugim, więc wierzyła w rodzinę. Jedyną wartość, jaka jej pozostała.
Niemniej wolała kontynuować tę maskaradę, nie chcąc przekonać się, czy to, co mówiła nieznajoma, było według niej prawdą. Wiele arystokratek dało się zwieść prawdzie wmawianej im przez dziadków, ojców, synów i mężów. Una nie mogła winić więc żadnej za taki stan rzeczy, czasem tej słodkiej naiwności nawet im zazdrościła.
Zresztą, ściany miały uszy. Nawet na dworze. Ryzykowanie tym, by ktoś usłyszał, że dama ma jakąś świadomość sceny politycznej, nie było w jej stylu. Narażanie najdroższej familii również.
– W rzeczy samej. – Pokiwała głową, finalnie wypuszczając z dłoni kwiaty, by spoczęły przy fontannie. – Mam nadzieję, że takie przyjęcia będą organizowane częściej. Lady Nott to wspaniała gospodyni.
Uśmiechnęła się, wstając powoli. Powstrzymała się, by unieść brwi na słowo „zmiany”. Gdyby tak zawsze były dobre, nie byłyby konieczne kolejne.
– Myślę, że Lord Malfoy świetnie da sobie radę w nowej roli. I mam nadzieję, że uda się osobiście każdemu z nas mu pogratulować. – kłamała w żywe oczy, ale co innego mogła zrobić? Grała w nieswoją grę, musiała grać zatem wedle nieprzystępnych dla siebie zasad. – Tak, zmiany są potrzebne, chociaż i tak mam przeczucie, że dokonał wiele. Odpowiednia osoba na stanowisko to i prawo na straży, jak to mówią.
Cieszyła się szczerze, że jest częścią rodu Bulstrode. Wątpiła, czy i Malfoyowie ostatecznie okażą się słusznym wyborem, ale miała nadzieję, że owszem. Nie martwiła się jednak na wypadek ich porażki – wiedziała doskonale, że jej ród równie dobrze mógł wszystko naprawić. Jej krewni nie grali pierwszych skrzypiec, byli jednak bardzo ważni. Ufała, że tak długo jak otaczali ją opieką, nie miała się czego obawiać.
Spostrzegła, że kobieta – prawdopodobnie, nie była pewna, pod stertą ubrań zawsze sylwetka wyglądała ciut inaczej – jest dość krągła. Czyżby była w ciąży? Una słyszała, że takie długie stanie może zaszkodzić ciężarnym, więc zasugerowała delikatnie:
– Usiądźmy może.
Nie miała jeszcze okazji do sprawdzenia tego, ale zdecydowanie wolałaby tego nie sprawdzać. Pamiętała, jak złamała nogę, spadając z konia – również ciekawiło ją to, dopóki sama tego nie doświadczyła. Doprawdy okropne, okropne uczucie.
How long ago did I die?
Where was I buried?
Przywódca zawsze jest sam. Czy nie to powiedział mu ojciec, zanim opuścili pałac, by udać się na zebranie w Kamiennym Kręgu? Czy nie to, dostrzegał również w jego oczach, gdy ten przekazywał mu pierścień władzy? Czy wszystkie zdarzenia nie potwierdzały znamiennych słów rodzica przed objęciem najwyższego, rodowego stanowiska? Odkąd Cyneric i Arythen wyjechali, Morgoth pozostał sam w murach Yaxley's Hall, wiedząc, że sprawy rezerwatu oraz frustrujących porażek Rycerzy Walpurgii odsunęły go od wszystkich. Brzemię odpowiedzialności musiał nieść sam i nikt nie był w stanie zrobić tego za niego. Ani ojciec, ani matka, ani żona nie mieli mieć udziału w rozwoju męskości, która zakrawała na poświęcenie. Młody czarodziej wiedział, że żeby zapewnić byt następnym pokoleniom oraz spokojne życie tym, którzy już po świecie stąpali, musiał oddać wszystko z siebie. Nie zamierzał spalić się w ogniu zawodu. Nie zamierzał być słabym ostrzem, zawodną klingą, która nie miała wytrwać pod naporem wrogiego natarcia. W fechtunku nie było jednej drogi do zwycięstwa, ale wytrwałość w naukach oraz pogłębianie coraz większej ilości szkół tej dziedziny miało prowadzić do perfekcji, jednak wojownik musiał wszystko wypracować w sobie. Tak samo miało być również z odpowiedzialnością za rodzinę i jego wzrastaniem w roli nestora. To wciąż brzmiało tak abstrakcyjnie, gdy słyszał ów tytuł z ust postronnych. Wiedział, co o nim mówiono — że był za młody, za mało doświadczony, zbyt słaby, żeby sobie poradzić. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że Morgoth każdego dnia toczył bój z samym sobą oraz swoimi słabościami. I nie tylko odkąd korona władzy spoczęła na jego skroniach — nauczony był walki od urodzenia, gdy pierwszym przeciwnikiem okazała się klątwa Ondyny, a później również i nauki sprowadzonych przez ojca profesorów. Srogość w wychowaniu sprawiła, że nie bał się przyjmować na siebie ciężarów przekraczających jego możliwości; wymuszała na nim strategiczne rozłożenie ów obłożenia i analizowanie każdej drogi, którą mógł dojść do celu. Wtedy też był sam. Musiał być, bo tego chciał jego ojciec, a jego dziedzic wiedział, że nie mógł zawieść oczekiwań. Wszystko nabrało jeszcze większego sensu, gdy dowiedział się o śmierci brata. Nic dziwnego, że pokładano w nim tak wiele nadziei, skoro jeden z nich już nie mógł ich spełnić. Morgoth musiał być więc podwójnie dobry. Wytrzymały za ich obu, wykształtowany w ogniu i lodzie. Nie znał innego życia i nie wyobrażał sobie posiadać odmienną przeszłość czy żyć w alternatywnej jej wersji — gdy poszedł do Hogwartu, słyszał o tym, że niektórzy chłopcy w ogóle nie trzymali w dłoni miecza, sztyletu, szabli. Nie jeździli na polowania, nie znali sposobów odnajdywania drogi wśród bagiennych terenów, nie widzieli z bliska trolla. Zaczytywali się za to w poezji i prozie, wychwalając kulturowy dobytek w sztuce, całymi dniami uczyli się wydobywania dźwięków z instrumentów. Jak zamierzali to wykorzystać na polu walki? Jaka przychodziła z tego zaleta? Czy mieli się tym obronić? Siebie lub swoją rodzinę? Nic więc dziwnego, że arystokracja była słaba, wychowując kolejne córki, a nie synów. Wtedy i teraz.
Czy zdziczał, odkąd posiadł umiejętność przemiany w zwierzę? Czy od zawsze był pełen kontrowersji, nie starając się wybijać z tłumu, a przy okazji niezamierzenie to robiąc? Morgoth nigdy nie zabiegał o atencję, jednak ta jak na złość nigdy go nie opuszczała. Sądził, że młoda kobieta da mu znaleźć spokój i że sama pragnęła go dla siebie. Tak się jednak nie stało, bo zanim zdążył odejść, usłyszał jej głos. Dlaczego to robiła? Dlaczego nie pozwoliła mu odejść? Przecież wiedziała, że nie zignoruje jej słów i będzie musiał zareagować. Nie mógł widzieć twarzy swojej przypadkowej rozmówczyni, jednak nie musiał, by dostrzegać cechy, których nie było w kobietach w jego otoczeniu. Te nie zabierały głosu, gdy nie były o to proszone. Nie odzywały się pierwsze do mężczyzn, a na pewno nie do tych sobie nieznanych. Nie unosiły wyzywająco podbródka, zupełnie jakby rzucały wyzwanie obcemu przeciwnikowi. W tej ostatniej cesze jednak Morgoth dostrzegał wiele z zawziętości, którą sam się odznaczał, będąc w tłumie ludzi, którym nie ufał. A byli nim wszyscy ci noszący maski.
Odczekał chwilę, zupełnie jakby analizował każde usłyszane słowo, chociaż to nie odpowiedzi szukał. W tej ciszy wystawiał na próbę jej osobę. Czy była w stanie ją znieść? Brak natychmiastowej reakcji? Jak cierpliwa była? Jak bardzo chciała poznać jego odpowiedź czy była to tylko tania sztuczka, żeby go powstrzymać przed odejściem? - Hołd należy się poległym - odpowiedział w końcu, patrząc wprost na kobietę. Nie mogła widzieć jego spojrzenia, ale mogła, powinna wręcz je wyczuć. Zionące wprost z czarnych, pustych oczodołów. Dlaczego to powiedział? Czy mówił o tych, którzy już odeszli, czy tych, którzy dopiero mieli to zrobić? Krytykował czy jedynie zauważał nieścisłość, która tej nocy zapanowała? On wiedział, ale czy ona miała zrozumieć? Jeśli miała się za godną mu przeciwniczkę, powinna była. Morgoth widział za jej plecami po drugiej stronie tańczących driad parę kobiet, jedną z nich była Rosalie. Również i ona przyszła, by przystroić miejsce wieńcem lilii. Stos bukietów ułożonych przy fontannie prezentował się jak mogiła. Zamaskowana kobieta przyznałaby mu rację? - Co świętujemy tej nocy? - Pytał, czy rzucał jedynie spostrzeżenie?
Czy zdziczał, odkąd posiadł umiejętność przemiany w zwierzę? Czy od zawsze był pełen kontrowersji, nie starając się wybijać z tłumu, a przy okazji niezamierzenie to robiąc? Morgoth nigdy nie zabiegał o atencję, jednak ta jak na złość nigdy go nie opuszczała. Sądził, że młoda kobieta da mu znaleźć spokój i że sama pragnęła go dla siebie. Tak się jednak nie stało, bo zanim zdążył odejść, usłyszał jej głos. Dlaczego to robiła? Dlaczego nie pozwoliła mu odejść? Przecież wiedziała, że nie zignoruje jej słów i będzie musiał zareagować. Nie mógł widzieć twarzy swojej przypadkowej rozmówczyni, jednak nie musiał, by dostrzegać cechy, których nie było w kobietach w jego otoczeniu. Te nie zabierały głosu, gdy nie były o to proszone. Nie odzywały się pierwsze do mężczyzn, a na pewno nie do tych sobie nieznanych. Nie unosiły wyzywająco podbródka, zupełnie jakby rzucały wyzwanie obcemu przeciwnikowi. W tej ostatniej cesze jednak Morgoth dostrzegał wiele z zawziętości, którą sam się odznaczał, będąc w tłumie ludzi, którym nie ufał. A byli nim wszyscy ci noszący maski.
Odczekał chwilę, zupełnie jakby analizował każde usłyszane słowo, chociaż to nie odpowiedzi szukał. W tej ciszy wystawiał na próbę jej osobę. Czy była w stanie ją znieść? Brak natychmiastowej reakcji? Jak cierpliwa była? Jak bardzo chciała poznać jego odpowiedź czy była to tylko tania sztuczka, żeby go powstrzymać przed odejściem? - Hołd należy się poległym - odpowiedział w końcu, patrząc wprost na kobietę. Nie mogła widzieć jego spojrzenia, ale mogła, powinna wręcz je wyczuć. Zionące wprost z czarnych, pustych oczodołów. Dlaczego to powiedział? Czy mówił o tych, którzy już odeszli, czy tych, którzy dopiero mieli to zrobić? Krytykował czy jedynie zauważał nieścisłość, która tej nocy zapanowała? On wiedział, ale czy ona miała zrozumieć? Jeśli miała się za godną mu przeciwniczkę, powinna była. Morgoth widział za jej plecami po drugiej stronie tańczących driad parę kobiet, jedną z nich była Rosalie. Również i ona przyszła, by przystroić miejsce wieńcem lilii. Stos bukietów ułożonych przy fontannie prezentował się jak mogiła. Zamaskowana kobieta przyznałaby mu rację? - Co świętujemy tej nocy? - Pytał, czy rzucał jedynie spostrzeżenie?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W tym momencie jeszcze nie wiedziałam, jak skończy się dzisiejszy bal sylwestrowy i mogłam w spokoju i radości witać nowy rok i liczyć na przychylność losu oraz mieć nadzieję, że najbliższe miesiące będą spokojniejsze i bezpieczniejsze. Bo to, co zgotował nam magiczny świat w minionym roku przeszło moje wyobrażenia. Nie sądziłam, że wydarzy się aż tyle, a ja dopiero pod koniec roku poznam prawdziwy powód tych wydarzeń. Chciałam to jednak zostawić za sobą, chociaż dzisiaj nie musząc się martwić o nic. Wraz z moim, jeszcze nie narodzonym, dzieckiem chciałam cieszyć się dzisiejszą nocą tak, jak nalegał mój mąż. Abym się dobrze bawiła.
Towarzystwo nieznajomej mi kobiety na pewno umili część dzisiejszej nocy i chociaż maski stawiały nas w tak uprzywilejowanej sytuacji, że teoretycznie mogłyśmy czuć się swobodnie i wyrażać swoje myśli swobodnie, bo żadna z nas nie będzie mogła potem stwierdzić z kim miała do czynienia, to jednak z drugiej strony nie mogłam mieć pewność, że właśnie nie rozmawiam z kimś, kto absolutnie działań nowego Ministra nie popiera, kłamie, a do pojawienia się tutaj została zmuszona przez własną rodzinę. Nie byłam pewna czy ten dreszczyk niepewności mi się podoba. Zachowałam więc dystans, mówiąc to, co kobieta składająca kwiaty ku chwale nowego Ministra mówić powinna i jak widać, spotkałam się z dokładnie tą samą odpowiedzią. Ale przecież nie będziemy całą naszą rozmowę prowadzić tylko i wyłącznie na temat Ministra, bo może ja nie, wszakże zawsze moje serce było blisko polityki, tak moja rozmówczyni mogłaby zanudzić się na śmierć.
- Bardzo chętnie - przystałam na jej propozycję.
Oddaliłyśmy się kawałek od fontanny, by spocząć na ławeczce i całe szczęście, że kobieta to zaproponowała, bo długie stanie było dla mnie już co najmniej męczące. Znałam kobiety, które podczas ciąży wyglądały tak, jakby w ogóle w niej nie były. A ja miałam wrażenie, że wyglądam jak balon. Strasznie ociężały balon i już nie mogłam doczekać się, aż mój potomek przyjdzie na świat, a ja będę mogła wrócić do swojej dawnej formy. Gdy usiadłam, mimowolnie moje dłonie spoczęły na brzuchu i pogładziłam przez skórę sprzedającą mi kopniaka nóżkę.
- Mam wrażenie, nie zapeszając, że tegoroczny bal sylwestrowy przebiegnie w bardzo spokojnej atmosferze. Nie wiem czy lady była obecna podczas zeszłorocznego balu, ale osobiście nie wspominam go zbyt dobrze - powiedziałam chcąc rozpocząć jakąś rozmowę, przecież nie będziemy siedzieć i milczeć.
Wokół nas krążyło wiele par, ludzie rozmawiali ze sobą i śmiali się wesoło. Zastanawiałam się, co nam ten rok przyniesie. Jakie zmiany nadejdą. Dla mnie z pewnością będzie szczególny, czekają mnie przecież narodziny mojego dziecka. A co wydarzy się więcej? Tego nie mogłam przewidzieć.
- Ma lady jakieś plany na nadchodzący rok? Nadzieje? Oczekiwania? - zapytałam lekko nieobecnym głosem, zwracając się w stronę towarzyszki.
Towarzystwo nieznajomej mi kobiety na pewno umili część dzisiejszej nocy i chociaż maski stawiały nas w tak uprzywilejowanej sytuacji, że teoretycznie mogłyśmy czuć się swobodnie i wyrażać swoje myśli swobodnie, bo żadna z nas nie będzie mogła potem stwierdzić z kim miała do czynienia, to jednak z drugiej strony nie mogłam mieć pewność, że właśnie nie rozmawiam z kimś, kto absolutnie działań nowego Ministra nie popiera, kłamie, a do pojawienia się tutaj została zmuszona przez własną rodzinę. Nie byłam pewna czy ten dreszczyk niepewności mi się podoba. Zachowałam więc dystans, mówiąc to, co kobieta składająca kwiaty ku chwale nowego Ministra mówić powinna i jak widać, spotkałam się z dokładnie tą samą odpowiedzią. Ale przecież nie będziemy całą naszą rozmowę prowadzić tylko i wyłącznie na temat Ministra, bo może ja nie, wszakże zawsze moje serce było blisko polityki, tak moja rozmówczyni mogłaby zanudzić się na śmierć.
- Bardzo chętnie - przystałam na jej propozycję.
Oddaliłyśmy się kawałek od fontanny, by spocząć na ławeczce i całe szczęście, że kobieta to zaproponowała, bo długie stanie było dla mnie już co najmniej męczące. Znałam kobiety, które podczas ciąży wyglądały tak, jakby w ogóle w niej nie były. A ja miałam wrażenie, że wyglądam jak balon. Strasznie ociężały balon i już nie mogłam doczekać się, aż mój potomek przyjdzie na świat, a ja będę mogła wrócić do swojej dawnej formy. Gdy usiadłam, mimowolnie moje dłonie spoczęły na brzuchu i pogładziłam przez skórę sprzedającą mi kopniaka nóżkę.
- Mam wrażenie, nie zapeszając, że tegoroczny bal sylwestrowy przebiegnie w bardzo spokojnej atmosferze. Nie wiem czy lady była obecna podczas zeszłorocznego balu, ale osobiście nie wspominam go zbyt dobrze - powiedziałam chcąc rozpocząć jakąś rozmowę, przecież nie będziemy siedzieć i milczeć.
Wokół nas krążyło wiele par, ludzie rozmawiali ze sobą i śmiali się wesoło. Zastanawiałam się, co nam ten rok przyniesie. Jakie zmiany nadejdą. Dla mnie z pewnością będzie szczególny, czekają mnie przecież narodziny mojego dziecka. A co wydarzy się więcej? Tego nie mogłam przewidzieć.
- Ma lady jakieś plany na nadchodzący rok? Nadzieje? Oczekiwania? - zapytałam lekko nieobecnym głosem, zwracając się w stronę towarzyszki.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zmusiła go do zostania, wciąż nie miała jednak pewności, czy na pewno był to dobry pomysł. Skrywający swą tożsamość za upiorną, rogatą maską lord zdawał się ponad wszystko łaknąć samotności. Nie odezwałby się do niej, gdyby nie pomylił jej z Muriel; wraz z chwilą, w której wyjaśniła to nieporozumienie, bezpowrotnie utraciła jego zainteresowanie. Inni mogli zabiegać o względy tajemniczej lady, próbować inicjować rozmowę w bardziej lub mniej elokwentny sposób, lecz on – nie próbował nawet spełnić swych wynikających ze statusu społecznego obowiązków. Nie mogła powiedzieć, by tego nie rozumiała; sama nie miała ochoty na huczny noworoczny bal, od pierwszych taktów kadryla zastanawiała się już tylko, o której mogłaby uciec, by nie popełnić faux pas i nie wzbudzić gniewu ojca. Mimo to przyjmowała na twarz piękne uśmiechy i odpowiadała wszystkim w grzeczny sposób, doskonale pamiętając o powinnościach względem rodu. W piersi czaił się zatruwający wszystko, tłumiony z trudem gniew, o którego istnieniu prawie zapomniała. Ostatnie wydarzenia wystawiały ją na próbę, skutecznie odbierając radość z powrotu w rodzinne strony. Lecz czy mogła pozwolić sobie na komfort skupiania się na sobie, dbania o swe uczucia, gdy ród jej potrzebował? Gdy nestor snuł wobec niej plany? Tylko dlatego pozwolili ci wrócić, Cynthio.
Nie podejrzewała nawet, z kim rozmawia. A nawet gdyby dowiedziała się, że jest to Morgoth, najmłodszy spośród nestorów, głowa rodu Yaxley, nadal nie pojmowałaby w pełni, z kim przyszło się jej mierzyć. Pannie Malfoy brakowało obycia z angielskimi salonami, zaś sporadyczna korespondencja z rodziną czy nielicznymi lordami i lady, z którymi utrzymywała kontakt mimo wygnania, nie mogła zastąpić doświadczania tego na własnej skórze. Miała przed sobą daleką drogę, nim poczuje się tu tak swobodnie, jak we Francji – wśród dalekiej rodziny i znanych z Beauxbatons szlachciców. Czy to nie śmieszne, że dopuścili do tego? By czuła się obco we własnym domu? Wśród towarzystwa, w którym powinna obracać się bez skrępowania…? Dopiero gdyby zyskała świadomość tego, że stoi przed postacią, która zapisała się już na kartach historii, zmieniłaby ton głosu i okazała więcej należytej pannie pokory. Jednak nie mogła tego wiedzieć, dlatego błądziła we mgle niedopowiedzeń, dając się zwieść przybranemu na tę okazję przebraniu. Nie odejmowała od niego wzroku, gdy uparcie tkwił w tym samym miejscu, równie uparcie zachowując milczenie. Potrafiła być cierpliwa, chłodna i uważna; nauczyły ją tego regularnie rozgrywane partie szachów. Z początku, jeszcze jako mała dziewczynka, reagowała zbyt szybko, podejmowała pochopne decyzje, jednak każda kolejna porażka była cenną lekcją pokory. Pan ojciec jej nie oszczędzał, nie dawał wygrać, byle tylko poczuła się lepiej; musiała zrozumieć, w czym leżał problem, a następnie go naprawić. Dostosować się do zasad gry. Tak jak i teraz.
Dwie towarzyszące im kobiety rozmawiały przyciszonymi głosami, z sali balowej wciąż dobiegała do nich muzyka, zaś ich sylwetki skąpane były w miękkim świetle sączącym się przez wysokie okna z wnętrza Hampton Court. Cynthia zaś czekała, aż zatrzymany siłą konwenansów mężczyzna raczy odpowiedzieć na zadane przez nią pytanie. W końcu przerwał napiętą ciszę, a na jej ustach zagościł tajemniczy, wciąż uprzejmy uśmiech. Upiła kolejny łyk alkoholu, zyskując w ten sposób więcej czasu. Czuła, jak gdyby wygrał tę partię; mogła lepiej dobrać słowa, lecz pobyt we Francji nie pozostawał bez wpływu na to, w jaki sposób mówiła. Musiała nad tym popracować. Jak miała pisać dobre, zachwycające słowem sztuki, kiedy zawstydzał ją przypadkowy rozmówca? – W takim razie mam nadzieję, że złożone przy fontannie kwiaty nie okażą się zwiastunem nieszczęścia – odpowiedziała cicho. Bo choć nie było jej tutaj rok temu, to doskonale pamiętała o stratach, jakie ponieśli na poprzednim sabacie. W miejscu, w którym myśleli, że są bezpieczni. Czy godpodyni zrobiła to umyślnie? Czy przynoszone driadom bukiety miały uczcić pamięć zmarłych? – Podobno nadejście nowej ery – przerwała znów ciszę, choć rozmówca zdawał się nie oczekiwać odpowiedzi na swe pytanie. Mówiła miękko, z akcentem; nie próbowała nawet zamaskować pobrzmiewającej w głosie nostalgii. Wciąż jednak trwała w przybranej wcześniej pozie, z wyprostowanymi plecami i uniesionym dumnie podbródkiem. Musiała spoglądać w górę, by dosięgnąć wzrokiem miejsca, w którym powinny znajdować się jego oczy. Chciała stąd uciec nie tylko z powodu zagubienia czy odczuwanej mimowolnie złości; powodem był jeszcze strach. Strach przed tym, do czego może dojść, nim bal dobiegnie końca. Strach przed Lordem Voldemortem, na którego cześć wznosili toasty. – Lecz ja wolałabym poprzestać na świętowaniu kolejnego roku.
Nie podejrzewała nawet, z kim rozmawia. A nawet gdyby dowiedziała się, że jest to Morgoth, najmłodszy spośród nestorów, głowa rodu Yaxley, nadal nie pojmowałaby w pełni, z kim przyszło się jej mierzyć. Pannie Malfoy brakowało obycia z angielskimi salonami, zaś sporadyczna korespondencja z rodziną czy nielicznymi lordami i lady, z którymi utrzymywała kontakt mimo wygnania, nie mogła zastąpić doświadczania tego na własnej skórze. Miała przed sobą daleką drogę, nim poczuje się tu tak swobodnie, jak we Francji – wśród dalekiej rodziny i znanych z Beauxbatons szlachciców. Czy to nie śmieszne, że dopuścili do tego? By czuła się obco we własnym domu? Wśród towarzystwa, w którym powinna obracać się bez skrępowania…? Dopiero gdyby zyskała świadomość tego, że stoi przed postacią, która zapisała się już na kartach historii, zmieniłaby ton głosu i okazała więcej należytej pannie pokory. Jednak nie mogła tego wiedzieć, dlatego błądziła we mgle niedopowiedzeń, dając się zwieść przybranemu na tę okazję przebraniu. Nie odejmowała od niego wzroku, gdy uparcie tkwił w tym samym miejscu, równie uparcie zachowując milczenie. Potrafiła być cierpliwa, chłodna i uważna; nauczyły ją tego regularnie rozgrywane partie szachów. Z początku, jeszcze jako mała dziewczynka, reagowała zbyt szybko, podejmowała pochopne decyzje, jednak każda kolejna porażka była cenną lekcją pokory. Pan ojciec jej nie oszczędzał, nie dawał wygrać, byle tylko poczuła się lepiej; musiała zrozumieć, w czym leżał problem, a następnie go naprawić. Dostosować się do zasad gry. Tak jak i teraz.
Dwie towarzyszące im kobiety rozmawiały przyciszonymi głosami, z sali balowej wciąż dobiegała do nich muzyka, zaś ich sylwetki skąpane były w miękkim świetle sączącym się przez wysokie okna z wnętrza Hampton Court. Cynthia zaś czekała, aż zatrzymany siłą konwenansów mężczyzna raczy odpowiedzieć na zadane przez nią pytanie. W końcu przerwał napiętą ciszę, a na jej ustach zagościł tajemniczy, wciąż uprzejmy uśmiech. Upiła kolejny łyk alkoholu, zyskując w ten sposób więcej czasu. Czuła, jak gdyby wygrał tę partię; mogła lepiej dobrać słowa, lecz pobyt we Francji nie pozostawał bez wpływu na to, w jaki sposób mówiła. Musiała nad tym popracować. Jak miała pisać dobre, zachwycające słowem sztuki, kiedy zawstydzał ją przypadkowy rozmówca? – W takim razie mam nadzieję, że złożone przy fontannie kwiaty nie okażą się zwiastunem nieszczęścia – odpowiedziała cicho. Bo choć nie było jej tutaj rok temu, to doskonale pamiętała o stratach, jakie ponieśli na poprzednim sabacie. W miejscu, w którym myśleli, że są bezpieczni. Czy godpodyni zrobiła to umyślnie? Czy przynoszone driadom bukiety miały uczcić pamięć zmarłych? – Podobno nadejście nowej ery – przerwała znów ciszę, choć rozmówca zdawał się nie oczekiwać odpowiedzi na swe pytanie. Mówiła miękko, z akcentem; nie próbowała nawet zamaskować pobrzmiewającej w głosie nostalgii. Wciąż jednak trwała w przybranej wcześniej pozie, z wyprostowanymi plecami i uniesionym dumnie podbródkiem. Musiała spoglądać w górę, by dosięgnąć wzrokiem miejsca, w którym powinny znajdować się jego oczy. Chciała stąd uciec nie tylko z powodu zagubienia czy odczuwanej mimowolnie złości; powodem był jeszcze strach. Strach przed tym, do czego może dojść, nim bal dobiegnie końca. Strach przed Lordem Voldemortem, na którego cześć wznosili toasty. – Lecz ja wolałabym poprzestać na świętowaniu kolejnego roku.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Fontanna tańczących driad
Szybka odpowiedź