Labirynt
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
Po wyjściu z sali balowej, schodząc marmurowymi schodkami z niewielkiego tarasu, trafia się do zachodniej części ogrodu. Latem, spacerującym wśród idealnie przyciętych tui umila czas plusk niewielkich fontann z urokliwymi, białymi rzeźbami nimf leśnych. Jednakże to nie niewielke ogrodowe alejki stanowią główną atrakcję tej części posiadłości - tuż za fontannami znajduje się wejście do majestatycznego labiryntu. Równo przycięty, gęsty żywopłot wije się na przestrzeni kilku hektarów. Wąskie ścieżki co kilkadziesiąt metrów rozszerzają się na większe pola, gdzie ulokowano ozdobne posągi lwów i nimf leśnych, krzewy czy ławeczki, na których można odpocząć. Jednakże Lady Adalaide co rusz ostrzega swoich gości, że zapuszczając się zbyt daleko, odnalezienie drogi powrotnej może zakończyć się fiaskiem - bowiem labirynt co chwila zmienia położenie swoich ścieżek, a ponadto kilkumetrowe ściany zieleni skutecznie uniemożliwiają odnalezienie wyjścia.
-A ja absolutnie nie narzekam- mówi przez nos, albo bez użycia nosa, w sumie ciężko stwierdzić, ale brzmi jak pijany. Bo jest i to bardzo. - A ten nowy Nott calkiem elegancki lord. Oby się nie wrodzil w Cezara, a sam poblogoslawie temu związkowi- śmieje się, myśląc o rozwiazlosci lordów pokroju Cezara czy Morfeusza. Oboje niby tacy dyndasi, ale mają te kobiety. Pewnie dlatego ich mają tyle, bo każda na jedną oc, bo nie chce powtarzać tych katorg. Percival zaś wydladal na takiego, który umiałby zatrzymać przy sobie kobietę. Deimos miał nadzieję, że to nie tylko wrażenie.
- Ale absolutnie nie wiem co na to Inara, bo ty się z nią częściej widujesz niż ja- wyrzuca Megarce, a potem drpecze drogą, która mu wskazuje.
- Megara, ale już nie idziemy na kolejna zabawę, bo niedługo stanę się jakimś królem parkietu- jęczy z niezadowolenia, jęczy bo jest męczący i pijany, a biedna Megarka ciągnie go do sali balowej na tańce.
- Ale absolutnie nie wiem co na to Inara, bo ty się z nią częściej widujesz niż ja- wyrzuca Megarce, a potem drpecze drogą, która mu wskazuje.
- Megara, ale już nie idziemy na kolejna zabawę, bo niedługo stanę się jakimś królem parkietu- jęczy z niezadowolenia, jęczy bo jest męczący i pijany, a biedna Megarka ciągnie go do sali balowej na tańce.
Megara nie bardzo rozumiała co Percival ma do Cezara ale chyba nie chciała w to wnikać. Niech sobie panowie lordowie zachowają dla siebie to co ukrywają w łóżkach. Jej życie będzie dużo spokojniejsze bez tak szczegółowych informacji. - Nott to wspaniała rodzina - powtórzyła swoje słowa nie znajdując lepszego komentarza. - Nic mi nie mówiła. Pewnie chciała poczekać do oficjalnego ogłoszenia - wzruszyłaby ramionami ale na jednym z nich właśnie wspierał się Deimos. Przewróciła oczami słuchając następnego wywodu. - Następna będzie dopiero podczas wiosennego przesilenia –przypomniała mu bo w tej konkretnej chwili miała już inne plany na obchodzenie swoich urodzin i Walentynek . [b]- Jakoś to przeżyjesz[ /b]- dodała ciągnąc go w odpowiednią stronę.
/zt
/zt
| 21 czerwca
Wieczór, który miał być wieczorem obfitującym w przeżycia, był takim tylko połowicznie. Mimo najszczerszych prób, myślami wciąż wracała do gorącego Egiptu. Nie sądziła, że tak krótka przecież w konfrontacji z tym, ile żyła, podróż, tak wiele zmieni. Przede wszystkim sposób jej postrzegania kraju, w którym się przecież wychowała i przynajmniej w teorii, powinna mieć wiele dobrych wspomnień. To nie tak, że chłodne wyspy Brytyjskie w ogóle przestały jej odpowiadać; gdyby tak mogła wszystkich swoich krewnych (no, może z kilkoma wyjątkami) i przyjaciół przenieść prosto do Egiptu, wtedy byłaby może w pełni usatysfakcjonowana.
Na nic jednak jej pobożne życzenia; była tutaj i nic nie zapowiadało, że ma się to w przyszłości zmienić. W trakcie sabatu nie bawiła się może źle, ale myślami wydawała się niejako nieobecna. Oczywiście spełniała swoje obowiązki, przystając i rozmawiając z kim trzeba, w zadumie trzymając kielich. Jak zwykle jednak unikała centrum wydarzeń, snując się niczym duch pośród krużganków z charakterystycznym dla siebie, enigmatycznym uśmiechem.
Znużona już gwarem i hałasem, postanowiła na chwilę się oddalić, korzystając z tego, że chwilowo nikt się nią specjalnie nie interesował. Przywykła do zaciekawionych spojrzeń. Mimo, że wychowała się tutaj, wciąż była tą obcą, tak różną od panien o eterycznej, europejskiej urodzie. Nie czuła się z tego powodu ani gorsza, ani lepsza; ot, traktowała to jako oczywistość, bo taką zresztą było. Hołdowała zasadzie, że nie ma sensu przejmować się czymś, na co i tak nie ma się wpływu.
Spacerowała po ogrodach już dłuższą chwilę, w duchu modląc się, by ojciec jak najdłużej nie zaczął się zastanawiać, gdzie jego najmłdosza córka mogła zniknąć. Znał ją już; wiedział, że najpewniej umknęła gdzieś w cień, by wyłonić się z niego, kiedy już podładuje baterie i będzie gotowa do dalszego stawiania czoła dworskiej etykiecie.
Pora zrobiła się absurdalnie późna, śmiało mogła stwierdzić, że jest już po północy. Musiała przyznać, że posiadłość robiła wrażenie. Dla wszystkich obecnych była zapewne zupełnie normalna i niczym się nie wyróżniająca. Dla Nephthys, która przywykła do zgoła odmiennego stylu architektonicznego, było wręcz przeciwnie. Odnajdowała zatem przyjemność w przechadzaniu się alejkami, szczelnie opatulając peleryną. Towarzyszyła jej tylko cisza, przerywana chrzęstem śniegu, gdy schodziła na chwilę z wytyczonego szlaku, by przyjrzeć się jakiejś sadzawce. W jednej z nich dostrzegła coś, co przywodziło na myśl lotosy, postanowiła zatem podejść bliżej, by to zweryfikować. Szybko spostrzegła, że się pomyliła, ale podnosząc wzrok natrafiła na coś zgoła ciekawszego: labirynt. Podeszła kilka kroków bliżej wejścia, nie przekroczyła jednak progu, wyraźnie się wahając. W końcu lady Adalaide ostrzegała.
Wieczór, który miał być wieczorem obfitującym w przeżycia, był takim tylko połowicznie. Mimo najszczerszych prób, myślami wciąż wracała do gorącego Egiptu. Nie sądziła, że tak krótka przecież w konfrontacji z tym, ile żyła, podróż, tak wiele zmieni. Przede wszystkim sposób jej postrzegania kraju, w którym się przecież wychowała i przynajmniej w teorii, powinna mieć wiele dobrych wspomnień. To nie tak, że chłodne wyspy Brytyjskie w ogóle przestały jej odpowiadać; gdyby tak mogła wszystkich swoich krewnych (no, może z kilkoma wyjątkami) i przyjaciół przenieść prosto do Egiptu, wtedy byłaby może w pełni usatysfakcjonowana.
Na nic jednak jej pobożne życzenia; była tutaj i nic nie zapowiadało, że ma się to w przyszłości zmienić. W trakcie sabatu nie bawiła się może źle, ale myślami wydawała się niejako nieobecna. Oczywiście spełniała swoje obowiązki, przystając i rozmawiając z kim trzeba, w zadumie trzymając kielich. Jak zwykle jednak unikała centrum wydarzeń, snując się niczym duch pośród krużganków z charakterystycznym dla siebie, enigmatycznym uśmiechem.
Znużona już gwarem i hałasem, postanowiła na chwilę się oddalić, korzystając z tego, że chwilowo nikt się nią specjalnie nie interesował. Przywykła do zaciekawionych spojrzeń. Mimo, że wychowała się tutaj, wciąż była tą obcą, tak różną od panien o eterycznej, europejskiej urodzie. Nie czuła się z tego powodu ani gorsza, ani lepsza; ot, traktowała to jako oczywistość, bo taką zresztą było. Hołdowała zasadzie, że nie ma sensu przejmować się czymś, na co i tak nie ma się wpływu.
Spacerowała po ogrodach już dłuższą chwilę, w duchu modląc się, by ojciec jak najdłużej nie zaczął się zastanawiać, gdzie jego najmłdosza córka mogła zniknąć. Znał ją już; wiedział, że najpewniej umknęła gdzieś w cień, by wyłonić się z niego, kiedy już podładuje baterie i będzie gotowa do dalszego stawiania czoła dworskiej etykiecie.
Pora zrobiła się absurdalnie późna, śmiało mogła stwierdzić, że jest już po północy. Musiała przyznać, że posiadłość robiła wrażenie. Dla wszystkich obecnych była zapewne zupełnie normalna i niczym się nie wyróżniająca. Dla Nephthys, która przywykła do zgoła odmiennego stylu architektonicznego, było wręcz przeciwnie. Odnajdowała zatem przyjemność w przechadzaniu się alejkami, szczelnie opatulając peleryną. Towarzyszyła jej tylko cisza, przerywana chrzęstem śniegu, gdy schodziła na chwilę z wytyczonego szlaku, by przyjrzeć się jakiejś sadzawce. W jednej z nich dostrzegła coś, co przywodziło na myśl lotosy, postanowiła zatem podejść bliżej, by to zweryfikować. Szybko spostrzegła, że się pomyliła, ale podnosząc wzrok natrafiła na coś zgoła ciekawszego: labirynt. Podeszła kilka kroków bliżej wejścia, nie przekroczyła jednak progu, wyraźnie się wahając. W końcu lady Adalaide ostrzegała.
شاهدني من فوق
|po fontannie
Znał to miejsce. Był tu poprzednim razem na sabacie grudniowym, którego koniec zwiastował początek rozsypki i zagubienia wśród szlacheckich elit. Brutalne morderstwo nestorów rodów, w tym również Yaxleyów, było kroplą, która przeważyła szalę w niewypowiedzianym konflikcie między arystokracją, a Ministerstwem Magii - lub można by rzec Gellertem Grindelwaldem. Do teraz pamiętał ich nazwiska. Malcolm Avery, Haslett Salazar Yaxley, Iceni Albus Flint, Adam Lowell Travers. Do teraz widział ich twarze. Lub to co z nich pozostało. Grudzień wydawał się innym życiem, w końcu tak wiele się od tego czasu wydarzyło; tak wiele się w nim zmieniło, a jednak wspomnienie tamtejszej nocy wypaliło się w jego pamięci niczym najświeższe ze wspomnień. Zupełnie jakby widział to kilka godzin wcześniej. Zakrzepłą krew, zielono-żółte mózgi i kawałki czaszki odbijające się w rozgruchotanym żyrandolu. A pomiędzy wykrzywionymi ciałami dostrzegł twarz nestora Yaxley'ów. Swojego rodu. Czy gdyby posiadał już wtedy umiejętność animagii, wykorzystałby ją, by złapać winnego? Mimo wszystko istniały pytania, na które odpowiedzi znać nie chciał. Szczególnie że posiadając wtedy świadomość odpowiedzialności, ściągnąłby uwagę wszystkich obecnych zamieniając się publicznie w wilka i równocześnie potwierdzając brak rejestracji. Dojście do prawdy było jednak równie ważne, ale dbanie o to, by nikt nie dowiedział się, jakie sekrety skrywał jedyny syn obecnego seniora jednego ze znamienniejszych rodzin o błękitnej krwi, było równie ważne. Już damo wyjawienie animagii na spotkaniu ze Śmierciożercami, obdarło go z pewnej dozy zaskoczenia, ale jeśli taka miała być cena ocalenia swoich bliskich, niech i tak będzie. Pogodził się z tym, chociaż pewien niesmak miał w nim pozostać jeszcze długi czas. Każdy kolejny dzień miał go jednak przybliżać do nieuchronnego, a wizyta w Azkabanie niemalże wisiała nad nim od miesiąca. Nic dziwnego, że unikał też towarzystwa bardziej niż zwykle, a spóźnienie się na sabat było mu wręcz na rękę. Niestety pozostała część już mniej. Trafienie wpierw na Lucindę Selwyn, a później lady Lestrange wcale nie było fortunnym zrządzeniem losu. Gdyby był przesądny, dostrzegłby w tym pewnego rodzaju ironię, chociaż daleko było mu od podobnych, zabobonnych wręcz insynuowań. Każda ze spotkanych przez niego dam była pewnego rodzaju przypomnieniem o niecodziennych wydarzeniach, których był uczestnikiem. Co prawda żadnej z nich nie mógł niczego zarzucić, lecz natknięcie się na ich znajome twarze na pewno nie oznaczało spokoju ducha. Wręcz przeciwnie. Lucinda trąciła strunę, odpowiadającą za wspomnienia o wspólnej sprawie ratowania życia matce Yaxleya i wszystkiego, co wydarzyło się po niej. Młoda Marine Lestrange szukała u niego pomocy, którą zgodził się nieść. Nad nimi unosiła się jeszcze jedna kobieca postać, która nie opuszczała myśli Morgotha. Troska o siostrę i jej zdrowie do głębi go przejęła, a oderwanie się od myślenia o niej było wręcz niemożliwością. Stan młodszej zaledwie o rok Lei wciąż się pogarszał i nikt nie mógł pomóc jej uśmierzyć bólu.
W podobnym stanie odszedł od przedstawicieli rodziny Lestrange, by pobyć ponownie samemu z daleka od spojrzeń i podszeptów arystokratycznej braci. Uprzednio odpowiednio się pożegnał kolejno wpierw z Marine, następnie z jej kuzynem. Obecność tego ostatniego była jak dodatkowy kamień na nierównej już wadze - w każdej chwili mógł nastąpić przechył. Wcześniej spotkanie Yaxleya z lady Lestrange również zostało przerwane, chociaż wtedy było to zrobione umiejętnie. Teraz Morgo poczuł się jakby postępował niezgodnie z zasadami etykiety, a wcale tak nie było. Poznanie sytuacji było pierwszą czynnością, którą powinno się zrobić przed oceną i wysuwaniem pochopnych wniosków. Nie odpowiadał jednak za innych, dlatego też wycofał się. Odnalezienie spokoju w dalszych częściach ogrodu Hampton Court nie było takie trudne. Większość gości wróciła na wielką salę, by odbyć kolejny taniec przy boku partnera i zalśnić na parkiecie. Dlatego też pokryte śniegiem alejki opustoszały, pozostawiając jedynie biel. Nie wiedział, ile już tak snuł się po ścieżkach wydeptanych przez innych, gdy natrafił spojrzeniem na tkwiącą przy wejściu do labiryntu postać. Kolejna samotna. Kolejna w tym miejscu jak lady Travers wiele miesięcy temu. Przez chwilę obserwował ją z daleka, nim postanowił podejść bliżej. Z pewną dozą ulgi zarejestrował fakt, że wraz z rozpoznaniem ów persony, pewien ciężar trosk został z jego serca zdjęty.
- Lady Shafiq - przywitał się, równocześnie ściągając na siebie jej uwagę. Nie chciał jej przeszkadzać, dlatego podszedł do niej z pewnym dystansem. Nie mógł ukryć pewnego, niemalże niezauważalnego półuśmiechu, który pojawił się na jego twarzy, gdy dostrzegł znajomą sylwetkę. Nie zamierzał zwracać się do niej po imieniu, a przynajmniej jeszcze nie. Znalezienie Nephthys w podobnej scenerii nie było niczym zaskakującym, chociaż na pewno to spotkanie po długim czasie milczenia mogło się do takowych zaliczać.
Znał to miejsce. Był tu poprzednim razem na sabacie grudniowym, którego koniec zwiastował początek rozsypki i zagubienia wśród szlacheckich elit. Brutalne morderstwo nestorów rodów, w tym również Yaxleyów, było kroplą, która przeważyła szalę w niewypowiedzianym konflikcie między arystokracją, a Ministerstwem Magii - lub można by rzec Gellertem Grindelwaldem. Do teraz pamiętał ich nazwiska. Malcolm Avery, Haslett Salazar Yaxley, Iceni Albus Flint, Adam Lowell Travers. Do teraz widział ich twarze. Lub to co z nich pozostało. Grudzień wydawał się innym życiem, w końcu tak wiele się od tego czasu wydarzyło; tak wiele się w nim zmieniło, a jednak wspomnienie tamtejszej nocy wypaliło się w jego pamięci niczym najświeższe ze wspomnień. Zupełnie jakby widział to kilka godzin wcześniej. Zakrzepłą krew, zielono-żółte mózgi i kawałki czaszki odbijające się w rozgruchotanym żyrandolu. A pomiędzy wykrzywionymi ciałami dostrzegł twarz nestora Yaxley'ów. Swojego rodu. Czy gdyby posiadał już wtedy umiejętność animagii, wykorzystałby ją, by złapać winnego? Mimo wszystko istniały pytania, na które odpowiedzi znać nie chciał. Szczególnie że posiadając wtedy świadomość odpowiedzialności, ściągnąłby uwagę wszystkich obecnych zamieniając się publicznie w wilka i równocześnie potwierdzając brak rejestracji. Dojście do prawdy było jednak równie ważne, ale dbanie o to, by nikt nie dowiedział się, jakie sekrety skrywał jedyny syn obecnego seniora jednego ze znamienniejszych rodzin o błękitnej krwi, było równie ważne. Już damo wyjawienie animagii na spotkaniu ze Śmierciożercami, obdarło go z pewnej dozy zaskoczenia, ale jeśli taka miała być cena ocalenia swoich bliskich, niech i tak będzie. Pogodził się z tym, chociaż pewien niesmak miał w nim pozostać jeszcze długi czas. Każdy kolejny dzień miał go jednak przybliżać do nieuchronnego, a wizyta w Azkabanie niemalże wisiała nad nim od miesiąca. Nic dziwnego, że unikał też towarzystwa bardziej niż zwykle, a spóźnienie się na sabat było mu wręcz na rękę. Niestety pozostała część już mniej. Trafienie wpierw na Lucindę Selwyn, a później lady Lestrange wcale nie było fortunnym zrządzeniem losu. Gdyby był przesądny, dostrzegłby w tym pewnego rodzaju ironię, chociaż daleko było mu od podobnych, zabobonnych wręcz insynuowań. Każda ze spotkanych przez niego dam była pewnego rodzaju przypomnieniem o niecodziennych wydarzeniach, których był uczestnikiem. Co prawda żadnej z nich nie mógł niczego zarzucić, lecz natknięcie się na ich znajome twarze na pewno nie oznaczało spokoju ducha. Wręcz przeciwnie. Lucinda trąciła strunę, odpowiadającą za wspomnienia o wspólnej sprawie ratowania życia matce Yaxleya i wszystkiego, co wydarzyło się po niej. Młoda Marine Lestrange szukała u niego pomocy, którą zgodził się nieść. Nad nimi unosiła się jeszcze jedna kobieca postać, która nie opuszczała myśli Morgotha. Troska o siostrę i jej zdrowie do głębi go przejęła, a oderwanie się od myślenia o niej było wręcz niemożliwością. Stan młodszej zaledwie o rok Lei wciąż się pogarszał i nikt nie mógł pomóc jej uśmierzyć bólu.
W podobnym stanie odszedł od przedstawicieli rodziny Lestrange, by pobyć ponownie samemu z daleka od spojrzeń i podszeptów arystokratycznej braci. Uprzednio odpowiednio się pożegnał kolejno wpierw z Marine, następnie z jej kuzynem. Obecność tego ostatniego była jak dodatkowy kamień na nierównej już wadze - w każdej chwili mógł nastąpić przechył. Wcześniej spotkanie Yaxleya z lady Lestrange również zostało przerwane, chociaż wtedy było to zrobione umiejętnie. Teraz Morgo poczuł się jakby postępował niezgodnie z zasadami etykiety, a wcale tak nie było. Poznanie sytuacji było pierwszą czynnością, którą powinno się zrobić przed oceną i wysuwaniem pochopnych wniosków. Nie odpowiadał jednak za innych, dlatego też wycofał się. Odnalezienie spokoju w dalszych częściach ogrodu Hampton Court nie było takie trudne. Większość gości wróciła na wielką salę, by odbyć kolejny taniec przy boku partnera i zalśnić na parkiecie. Dlatego też pokryte śniegiem alejki opustoszały, pozostawiając jedynie biel. Nie wiedział, ile już tak snuł się po ścieżkach wydeptanych przez innych, gdy natrafił spojrzeniem na tkwiącą przy wejściu do labiryntu postać. Kolejna samotna. Kolejna w tym miejscu jak lady Travers wiele miesięcy temu. Przez chwilę obserwował ją z daleka, nim postanowił podejść bliżej. Z pewną dozą ulgi zarejestrował fakt, że wraz z rozpoznaniem ów persony, pewien ciężar trosk został z jego serca zdjęty.
- Lady Shafiq - przywitał się, równocześnie ściągając na siebie jej uwagę. Nie chciał jej przeszkadzać, dlatego podszedł do niej z pewnym dystansem. Nie mógł ukryć pewnego, niemalże niezauważalnego półuśmiechu, który pojawił się na jego twarzy, gdy dostrzegł znajomą sylwetkę. Nie zamierzał zwracać się do niej po imieniu, a przynajmniej jeszcze nie. Znalezienie Nephthys w podobnej scenerii nie było niczym zaskakującym, chociaż na pewno to spotkanie po długim czasie milczenia mogło się do takowych zaliczać.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nephthys drgnęła zaskoczona, choć jej głowa odwróciła się w stronę dobiegającego zza jej pleców głosu dopiero po chwili ociągania. Jakby zwlekając, wydłużala sobie chwilę samotności, którą ktoś jej niecnie przerwał. Kurtyna czarnych włosów opadła na plecy, kiedy piwne spojrzenie podążyło za źródłem dźwięku i wbiło się z ostrożną badawczością w pozornie obcą sylwetkę. Kilka ulotnych sekund zajęło jej rozpoznanie, kto stoi nieopodal niej. W pierwszej chwili zamarła jak stała, z dłońmi splecionymi przed sobą.
Nie widzieli się dość długo; właściwie od ładnych paru miesięcy. Neph nie mogła wiedzieć, jaki ciężar nosi na swoich barkach Morgoth, ale nie trzeba było być specjalnie odkrywczym, by odgadnąć, że coś go trapi. Nie była świadoma tajemnic, które skrywały zielone oczy. I był w tym pewnie jakiś urok, który lata temu ją urzekł, ale w końcu przepadł na drodze dorosłości. Panowało między nimi jednak zwykle coś na kształt ugody milczenia. Umowy, której nikt oficjalnie nie zawierał, a która traktowała o tym, że nikt nie będzie napastował drugiej strony pytaniami, na które nie chce odpowiadać. Być może dlatego w ubiegłych latach tak dobrze się ze sobą dogadywali, nawet jeśli okazji do spotkań było tak niewiele.
Początkowe, wprawnie ukryte za etykietą zdumienie, ustąpiło w końcu szczeremu uśmiechowi, który śmiało rozjaśnił twarz Nephthys.
- Lord Yaxley - odparła równie oficjalnie, choć była przekonana, że tego typu konwenanse mają już za sobą. Tym bardziej, gdy jak okiem sięgnąć, brak żywej duszy. - Gdybym wiedziała, że tu pana zastanę, wzięłabym ze sobą książkę, którą przywiozłam z Egiptu. Pomyślałam, że "Historia hodowli smoków w Afryce" mogła by wydać się panu interesująca - zagaiła. Trochę rozbawiona, wciąż tym samym oficjalnym tonem, po chwili milczącego przyglądania się mężczyźnie, jakby chciała się upewnić, że anomalia przynajmniej fizycznie ominęła go swoim działaniem i nie doznał jakiegoś dotkliwego uszczerbku na zdrowiu. Miała niemiłe wrażenie, że całe to zamartwianie się o wszystkich wkoło, w końcu ją kiedyś zgubi.
Odwróciła twarz z powrotem w stronę labiryntu, pozostawiając Morgotha z decyzją, czy chce do niej dołączyć, czy po powitaniu zniknie gdzieś dalej, w przepastnych odmętach ogrodu. Ktoś, kto przychodził w takie miejsce, zwykle poszukiwał samotności. Nie miałaby mu tego za złe; życie nauczyło ją ogroma dystansu do tego, jak zachowują się w stosunku do niej inni ludzie. Jej siostry tak dały jej popalić, że już mało co mogło na niej zrobić wrażenie. Poza tym z jakiegoś powodu sabaty zwykle były doskonałą okazją do kontemplowania swojego żywota gdzieś na uboczu. Docierało wtedy do człowieka w pełni, w jak przedziwnym świecie przyszło mu się obracać. Pięknym, ale dziwnym.
- W Egipcie takie labirynty często strzegły dostępu do grobowców - rzuciła, właściwie bardziej w powietrze, niepewna, czy lord Yaxley zdecydował się zostać, czy może wolał oddawać się samotności gdzie indziej. Jeśli jednak postanowił jej towarzyszyć, zwróciła na niego spojrzenie raz jeszcze.
- Jak myślisz, co kryje się w sercu tego? - Zapytała, a w jej głosie pobrzmiała czysta ciekawość, co najmniej jakby spodziewała się, że ktoś tam ukrył coś niezwykle cennego, co tylko czeka na odkrycie. Być może było to małostkowe z perspektywy kogoś, kto stawał przed znacznie bardziej niebezpiecznymi wyzwaniami jako Śmierciożerca, ale przecież punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Nie widzieli się dość długo; właściwie od ładnych paru miesięcy. Neph nie mogła wiedzieć, jaki ciężar nosi na swoich barkach Morgoth, ale nie trzeba było być specjalnie odkrywczym, by odgadnąć, że coś go trapi. Nie była świadoma tajemnic, które skrywały zielone oczy. I był w tym pewnie jakiś urok, który lata temu ją urzekł, ale w końcu przepadł na drodze dorosłości. Panowało między nimi jednak zwykle coś na kształt ugody milczenia. Umowy, której nikt oficjalnie nie zawierał, a która traktowała o tym, że nikt nie będzie napastował drugiej strony pytaniami, na które nie chce odpowiadać. Być może dlatego w ubiegłych latach tak dobrze się ze sobą dogadywali, nawet jeśli okazji do spotkań było tak niewiele.
Początkowe, wprawnie ukryte za etykietą zdumienie, ustąpiło w końcu szczeremu uśmiechowi, który śmiało rozjaśnił twarz Nephthys.
- Lord Yaxley - odparła równie oficjalnie, choć była przekonana, że tego typu konwenanse mają już za sobą. Tym bardziej, gdy jak okiem sięgnąć, brak żywej duszy. - Gdybym wiedziała, że tu pana zastanę, wzięłabym ze sobą książkę, którą przywiozłam z Egiptu. Pomyślałam, że "Historia hodowli smoków w Afryce" mogła by wydać się panu interesująca - zagaiła. Trochę rozbawiona, wciąż tym samym oficjalnym tonem, po chwili milczącego przyglądania się mężczyźnie, jakby chciała się upewnić, że anomalia przynajmniej fizycznie ominęła go swoim działaniem i nie doznał jakiegoś dotkliwego uszczerbku na zdrowiu. Miała niemiłe wrażenie, że całe to zamartwianie się o wszystkich wkoło, w końcu ją kiedyś zgubi.
Odwróciła twarz z powrotem w stronę labiryntu, pozostawiając Morgotha z decyzją, czy chce do niej dołączyć, czy po powitaniu zniknie gdzieś dalej, w przepastnych odmętach ogrodu. Ktoś, kto przychodził w takie miejsce, zwykle poszukiwał samotności. Nie miałaby mu tego za złe; życie nauczyło ją ogroma dystansu do tego, jak zachowują się w stosunku do niej inni ludzie. Jej siostry tak dały jej popalić, że już mało co mogło na niej zrobić wrażenie. Poza tym z jakiegoś powodu sabaty zwykle były doskonałą okazją do kontemplowania swojego żywota gdzieś na uboczu. Docierało wtedy do człowieka w pełni, w jak przedziwnym świecie przyszło mu się obracać. Pięknym, ale dziwnym.
- W Egipcie takie labirynty często strzegły dostępu do grobowców - rzuciła, właściwie bardziej w powietrze, niepewna, czy lord Yaxley zdecydował się zostać, czy może wolał oddawać się samotności gdzie indziej. Jeśli jednak postanowił jej towarzyszyć, zwróciła na niego spojrzenie raz jeszcze.
- Jak myślisz, co kryje się w sercu tego? - Zapytała, a w jej głosie pobrzmiała czysta ciekawość, co najmniej jakby spodziewała się, że ktoś tam ukrył coś niezwykle cennego, co tylko czeka na odkrycie. Być może było to małostkowe z perspektywy kogoś, kto stawał przed znacznie bardziej niebezpiecznymi wyzwaniami jako Śmierciożerca, ale przecież punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
شاهدني من فوق
Patrząc na to co się wydarzyło, na to, co robił i na to, jakie podejmował niektóre decyzje, mógł wyrzucać sobie swoją naiwność i głupotę. Nie chciał do tego wracać ani dać sobą kierować innym ludziom czy własnym emocjom, dlatego ukrycie ich jeszcze głębiej było dokładnie tym, czego potrzebował. Owszem. Widział na twarzy matki, siostry, Rosalie niepewność i niezrozumienie. Nawet trwogę o to, co się z nim działo, ale nie zamierzał im mówić niczego, co mogłoby im zaszkodzić. Nie należał też do osób, które otwarcie przyznawały się do obaw, sukcesów czy po prostu uczuć. Jeśli ktokolwiek tego od niego oczekiwał, musiał być równie naiwny co on kiedyś. Od zawsze milczał, preferując poznawanie świata poprzez własne obserwacje, unikając przy okazji wszelakie insynuacje ze strony innych ludzi. Wiedział w ojcu niedościgniony ideał i autorytet, lecz przychodził taki czas, w którym Morgoth nie szedł ślepo za swoim rodzicem - zmieniło się grono osób, w których bywali, miejsca, tematy rozmów czy chociażby sprawy Rycerzy, którym Leon Vasilas poświęcał zdecydowanie mniejszą uwagę niż jego jedyny syn. Dlatego zbierał własne informacje, analizując i wyrabiając sobie opinię według tego, co wiedział, słyszał, widział. Niezależnie i obiektywnie, by dopiero po jakimś czasie nabrać subiektywnego spojrzenia. Nic więc dziwnego, że niektórym jego towarzystwo było wyjątkowo nie w smak, gdyż nie czuli się dobrze z człowiekiem, który mówił mniej niż ktokolwiek i uważnie dostrzegał nawet najmniejsze zmiany czy szczegóły. Pochodzącej z rodu Shafiqów młodszej o niecałe dwa lata Nephthys zdawało się to nie przeszkadzać, a przynajmniej nie wspominała o tym ani nie unikała jego obecności. Wręcz przeciwnie, co było początkowo dość zaskakujące, jeśli przypomnieli sobie pewną niezręczną sytuację, której byli uczestnikami przy pierwszym spotkaniu. Za sprawą jednej lub dwóch sióstr bliźniaczek zawiązali pewną nić porozumienia, która utrzymywała się przez lata w mniejszym lub większym stopniu. Im starsi się stawali, tym ich relacja przechodziła w bardziej wysublimowane i zdystansowane progi jak nakazywały obyczaje. W końcu dzieciom o wiele więcej uchodziło płazem niż dorosłym już dworskim dziedzicom, których czekało już tylko jedno przed pełną dojrzałością. Kuzyni Morgotha już trwali w szczęśliwych małżeństwa lub przechadzali się właśnie po korytarzach Hampton Court z narzeczonymi u boku. On wciąż pozostawał sam, lecz nie było to nic dziwnego. Męska część arystokracji najczęściej zawierała związki dopiero będąc blisko trzydziestki - nie oznaczało to jednak, że senior rodu Yaxleyów zamierzał tyle czekać z odszukaniem właściwej partii dla swojego syna. Ów temat był ostatnio dość często poruszany w towarzystwie opiekuna smoków, chociaż nigdy przez samego nestora. Lupus wydawał się niezwykle zainteresowany stanem cywilnym kuzyna lub jego wyraźnym brakiem, zupełnie jakby rekompensował sobie wczesne zaręczyny zahaczaniem o te sprawy raz po raz. Jakakolwiek miała być decyzja, Morgoth pozostawał wierny i posłuszny woli ojca. Na niczym tak naprawdę nie zależało mu bardziej jak właśnie na spełnieniu obowiązku, który został na niego nałożony.
Dzisiejszy wieczór nie był dla niego fortunny, jednak nie spodziewał się szczególnych rarytasów. Zadowolił się spotkaniem z Lupusem i jego młodą narzeczoną, chwilą rozmowy z matką i odpowiedzią werbalną na list lady Lestrange. Nie był miłośnikiem podobnych wydarzeń, dlatego gdy tylko mógł, uciekał przed wszelkimi tłumem, który mógłby go zaskoczyć. Nie spodziewał się zastać nikogo w ogrodach o tej porze, a na pewno nie wtedy gdy zaczynały się prawdziwe tańce. Nie żadna profanacja na lodzie. Było to niezwykle oburzające i nie wiedział jakim sposobem uznająca się za wzór cnót wszelakich lady Nott pozwoliła na ów barbarzyństwo. Znajoma twarz była pewnego rodzaju miłym zaskoczeniem. Szczególnie że Nephthys wyjechała do Egiptu na początku roku. I nie spodziewał się, że niedawno wróciła. Tak po prawdzie sądził, że nigdy nie zamierzała już pojawiać się na angielskich ziemiach. Najwyraźniej pomylił się, ale zobaczenie jej wcale nie było przykrym doznaniem. Słysząc jej słowa o książce traktującej o smokach, jego nikły uśmiech niewiele się poszerzył - pamięć o jego zajęciu było naprawdę pomyślnym ewenementem. Gdy ona badała spojrzeniem swojego towarzysza pod względem zmian, Morgoth zastanawiał się nad tym czy aby ów anomalie nie dosięgnęły również dalekich krajów. Prada rozpisywała się jedynie o sprawach wagi państwowej i tego, co działo się na jej terenach - poza granicami zdawało się jakby nic nie istniało. Musiał podpytać o to lady Shafiq. Która odwróciła od niego wzrok, by skupić uwagę na labiryncie przed sobą. Yaxley nie otrzymawszy wyraźnego znaku, by odszedł, przesunął się o krok, wstępując w krąg światła bijącego od niedalekiej pochodni. Dopiero teraz Neph mogła dostrzec bliznę na jego twarzy, której nie było w chwili, w które widzieli się ostatnio.
Jak myślisz, co kryje się w sercu tego?
- Czego lady Nott może tak silnie strzec? - odpowiedział pytaniem na pytanie, nie stawiając kroku ani w przód, ani w tył. Sugestywna wypowiedź mogła mieć kilka znaczeń, jednak nie bał się wyjawiać chociażby odrobiny swoich myśli w jej towarzystwie. Wiedział, że wejście do labiryntu z nią mogło być odebrane w dwójnasób, lecz chwilowo po prostu trwał. Słyszał o tym miejscu wiele opowieści - dobrych, złych, strasznych, tragicznych. Większość była spowita tajemnicą, a czy nie był to idealny zabieg na opowiedzenie czegoś, co nie kryło w sobie krzty tajemniczości? Lekkie ubarwienie swych zasług było niczym chleb powszedni szlachciców.
Dzisiejszy wieczór nie był dla niego fortunny, jednak nie spodziewał się szczególnych rarytasów. Zadowolił się spotkaniem z Lupusem i jego młodą narzeczoną, chwilą rozmowy z matką i odpowiedzią werbalną na list lady Lestrange. Nie był miłośnikiem podobnych wydarzeń, dlatego gdy tylko mógł, uciekał przed wszelkimi tłumem, który mógłby go zaskoczyć. Nie spodziewał się zastać nikogo w ogrodach o tej porze, a na pewno nie wtedy gdy zaczynały się prawdziwe tańce. Nie żadna profanacja na lodzie. Było to niezwykle oburzające i nie wiedział jakim sposobem uznająca się za wzór cnót wszelakich lady Nott pozwoliła na ów barbarzyństwo. Znajoma twarz była pewnego rodzaju miłym zaskoczeniem. Szczególnie że Nephthys wyjechała do Egiptu na początku roku. I nie spodziewał się, że niedawno wróciła. Tak po prawdzie sądził, że nigdy nie zamierzała już pojawiać się na angielskich ziemiach. Najwyraźniej pomylił się, ale zobaczenie jej wcale nie było przykrym doznaniem. Słysząc jej słowa o książce traktującej o smokach, jego nikły uśmiech niewiele się poszerzył - pamięć o jego zajęciu było naprawdę pomyślnym ewenementem. Gdy ona badała spojrzeniem swojego towarzysza pod względem zmian, Morgoth zastanawiał się nad tym czy aby ów anomalie nie dosięgnęły również dalekich krajów. Prada rozpisywała się jedynie o sprawach wagi państwowej i tego, co działo się na jej terenach - poza granicami zdawało się jakby nic nie istniało. Musiał podpytać o to lady Shafiq. Która odwróciła od niego wzrok, by skupić uwagę na labiryncie przed sobą. Yaxley nie otrzymawszy wyraźnego znaku, by odszedł, przesunął się o krok, wstępując w krąg światła bijącego od niedalekiej pochodni. Dopiero teraz Neph mogła dostrzec bliznę na jego twarzy, której nie było w chwili, w które widzieli się ostatnio.
Jak myślisz, co kryje się w sercu tego?
- Czego lady Nott może tak silnie strzec? - odpowiedział pytaniem na pytanie, nie stawiając kroku ani w przód, ani w tył. Sugestywna wypowiedź mogła mieć kilka znaczeń, jednak nie bał się wyjawiać chociażby odrobiny swoich myśli w jej towarzystwie. Wiedział, że wejście do labiryntu z nią mogło być odebrane w dwójnasób, lecz chwilowo po prostu trwał. Słyszał o tym miejscu wiele opowieści - dobrych, złych, strasznych, tragicznych. Większość była spowita tajemnicą, a czy nie był to idealny zabieg na opowiedzenie czegoś, co nie kryło w sobie krzty tajemniczości? Lekkie ubarwienie swych zasług było niczym chleb powszedni szlachciców.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spojrzenie Nephthys nie był natarczywe, choć serce zabiło jej trochę szybciej na widok blizny. Nie skrzywiła się jednak, choć i jej zupełnie nie zignorowała. Choć mogłoby ją to zaniepokoić, zdawała sobie przecież sprawę, że pracując ze smokami, takie blizny nie są rzadkością. Wątpliwość budziło jednak, dlaczego nie została usunięta. Postanowiła jednak w ramach ich niepisanej umowy o to nie pytać, uznając, że być może kiedyś sam zechce jej wyjawić, skąd wzięła się ta skaza. Skaza, która w istocie nawet nią nie była. Kolejna drobna niesprawiedliwość, jaką przygotował dla niej ten świat - gdyby to twarz szlachcianki zdobił taki ślad, byłaby nawet mowa o oszpeceniu. To nie był przychylny kobietom świat.
Morgo miał czas, jeśli o ożenek chodzi, Nephthys natomiast ten czas się z każdym dniem coraz bardziej kurczył. Wiedziała, że niedługo już przyjdzie jej kryć się w cieniu starszej siostry, dla której to w pierwszej kolejności poszukiwano kandydata. Już słyszała od ojca coś na ten temat, a choć lubiła myśleć o sobie jako o dość pokornie poddającej się woli rodziciela, wszak taka jej rola, dusiła się na samą myśl, że wkrótce na takie sabaty przyjdzie jej przychodzić w towarzystwie narzeczonego. Starała się jak mogła, ugrać sobie jeszcze trochę czasu, ale to było jedynie odkładanie w czasie czegoś, co nieuchronne. Nawet jeżeli ostatnio coraz częściej oswajała się z tą myślą, jakby próbując samą siebie przekonać, że to przecież nie koniec świata.
- Być może niczego. Tak na dobrą sprawę wszystkie te ostrzeżenia mogą być jedynie pretekstem, by ściągać tu większą liczbę śmiałków - uśmiechnęła się, lekko unosząc w górę kąciki ust. Jej wzrok wciąż uważnie lustrował gęstwinę ścian labiryntu, jakby chciała prześwietlić tę przeszkodę na wylot i zobaczyć, co jest w środku.
Nie przepadała za tańcami, częściowo dlatego tak nagle zniknęła. Miała świadomość, że wiek, w jakim się obecnie znajdowali wymuszał na otoczeniu upatrywanie się w każdym z kontaktów damsko - męskich przyszłego ożenku. To psuło zabawę nawet z tak przyjemnej rzeczy, jaką był taniec. Dlatego też zmuszeni byli do traktowania się z takim dystansem, na który w normalnych warunkach nie musiałoby być miejsca. Niestety, pewnych aspektów przeskoczyć się nie da; ten był jednym z nich.
Gdyby mogła, niechybnie zostałaby w Egipcie, chwilowo nie było o tym jednak mowy. Nie w obliczu niestabilnej sytuacji w Anglii. Choć jej stosunki z członkami najbliższej rodziny dalekie były od idealnych, nie mogła ich po prostu zostawić. Zawsze istniała opcja, by wyjechali wszyscy; to by jednak oznaczało porzucenie wszystkiego, co mieli jak dotąd. Wszak jej ojciec też wychował się tutaj, nie w Afryce, którą choć odwiedzał chętnie, chyba nigdy nie postrzegał jako swój dom w pełnym tego słowa znaczeniu.
- Ciekawe, czy choćby część z tych opowieści jest prawdziwa, czy to jedynie śmiało podkoloryzowana prawda, podana w ładnym opakowaniu - westchnęła, szczelniej owijając się kawałkiem materiału, robiącym za zwiewny szal, dopełniający jej szaty wyjściowej w kolorze przygaszonego oranżu. Miał podkreślać przyjemny dla oka kolor jej skóry, w praktyce jednak, na tle ogrodu przykrytego cienką warstwą białego puchu, wyglądała niemal nie na miejscu. Jakby ktoś ją wyjął z innej bajki i na siłę umieścił tutaj, bez podania kontekstu i przyczyny; jak jakiś przedziwny posłannik lata, który zgubił się po drodze i wylądował w samym środku zimowej scenerii.
- Nie idzie pan tańczyć? - Zapytała po dłuższej chwili milczącego kontemplowania tego, czy wchodzić do labiryntu, czy niekoniecznie. Jakby wręcz sugerowała, że zapewne oczekiwano by od niego, że to tam będzie, nie w ciemnych i zimnych ogrodach. Wyczuwała obecność Morgo, nawet jeżeli ten, jak zwykle kurtuazyjnie nie podchodził bliżej. Maniery godne prawdziwego lorda, to jedno wydawało się pozostawać niezmiennym, choć tęskniła do czasów, gdy jako dzieciom wolno było im więcej. Najdrobniejsze gesty nie był wtedy jeszcze postrzegane jako coś niestosownego.
Postąpiła krok do przodu, stając u progu labiryntu.
- Jeśli się zgubię, będzie pan ostatnią osobą, która widziała mnie żywą - odwróciła się na chwilę do mężczyzny z tym pełnym rozbawienia komunikatem, odsłaniając w uśmiechu równy rząd zębów. Nie zamierzała się gubić, raczej przejść raptem kawałek, jakby chciała się na własne oczy przekonać, że przeszkoda ciągnie się dalej, a nie jest jedynie atrapą albo iluzją, mającą czynić to miejsce bardziej wyjątkowym i tajemniczym.
Morgo miał czas, jeśli o ożenek chodzi, Nephthys natomiast ten czas się z każdym dniem coraz bardziej kurczył. Wiedziała, że niedługo już przyjdzie jej kryć się w cieniu starszej siostry, dla której to w pierwszej kolejności poszukiwano kandydata. Już słyszała od ojca coś na ten temat, a choć lubiła myśleć o sobie jako o dość pokornie poddającej się woli rodziciela, wszak taka jej rola, dusiła się na samą myśl, że wkrótce na takie sabaty przyjdzie jej przychodzić w towarzystwie narzeczonego. Starała się jak mogła, ugrać sobie jeszcze trochę czasu, ale to było jedynie odkładanie w czasie czegoś, co nieuchronne. Nawet jeżeli ostatnio coraz częściej oswajała się z tą myślą, jakby próbując samą siebie przekonać, że to przecież nie koniec świata.
- Być może niczego. Tak na dobrą sprawę wszystkie te ostrzeżenia mogą być jedynie pretekstem, by ściągać tu większą liczbę śmiałków - uśmiechnęła się, lekko unosząc w górę kąciki ust. Jej wzrok wciąż uważnie lustrował gęstwinę ścian labiryntu, jakby chciała prześwietlić tę przeszkodę na wylot i zobaczyć, co jest w środku.
Nie przepadała za tańcami, częściowo dlatego tak nagle zniknęła. Miała świadomość, że wiek, w jakim się obecnie znajdowali wymuszał na otoczeniu upatrywanie się w każdym z kontaktów damsko - męskich przyszłego ożenku. To psuło zabawę nawet z tak przyjemnej rzeczy, jaką był taniec. Dlatego też zmuszeni byli do traktowania się z takim dystansem, na który w normalnych warunkach nie musiałoby być miejsca. Niestety, pewnych aspektów przeskoczyć się nie da; ten był jednym z nich.
Gdyby mogła, niechybnie zostałaby w Egipcie, chwilowo nie było o tym jednak mowy. Nie w obliczu niestabilnej sytuacji w Anglii. Choć jej stosunki z członkami najbliższej rodziny dalekie były od idealnych, nie mogła ich po prostu zostawić. Zawsze istniała opcja, by wyjechali wszyscy; to by jednak oznaczało porzucenie wszystkiego, co mieli jak dotąd. Wszak jej ojciec też wychował się tutaj, nie w Afryce, którą choć odwiedzał chętnie, chyba nigdy nie postrzegał jako swój dom w pełnym tego słowa znaczeniu.
- Ciekawe, czy choćby część z tych opowieści jest prawdziwa, czy to jedynie śmiało podkoloryzowana prawda, podana w ładnym opakowaniu - westchnęła, szczelniej owijając się kawałkiem materiału, robiącym za zwiewny szal, dopełniający jej szaty wyjściowej w kolorze przygaszonego oranżu. Miał podkreślać przyjemny dla oka kolor jej skóry, w praktyce jednak, na tle ogrodu przykrytego cienką warstwą białego puchu, wyglądała niemal nie na miejscu. Jakby ktoś ją wyjął z innej bajki i na siłę umieścił tutaj, bez podania kontekstu i przyczyny; jak jakiś przedziwny posłannik lata, który zgubił się po drodze i wylądował w samym środku zimowej scenerii.
- Nie idzie pan tańczyć? - Zapytała po dłuższej chwili milczącego kontemplowania tego, czy wchodzić do labiryntu, czy niekoniecznie. Jakby wręcz sugerowała, że zapewne oczekiwano by od niego, że to tam będzie, nie w ciemnych i zimnych ogrodach. Wyczuwała obecność Morgo, nawet jeżeli ten, jak zwykle kurtuazyjnie nie podchodził bliżej. Maniery godne prawdziwego lorda, to jedno wydawało się pozostawać niezmiennym, choć tęskniła do czasów, gdy jako dzieciom wolno było im więcej. Najdrobniejsze gesty nie był wtedy jeszcze postrzegane jako coś niestosownego.
Postąpiła krok do przodu, stając u progu labiryntu.
- Jeśli się zgubię, będzie pan ostatnią osobą, która widziała mnie żywą - odwróciła się na chwilę do mężczyzny z tym pełnym rozbawienia komunikatem, odsłaniając w uśmiechu równy rząd zębów. Nie zamierzała się gubić, raczej przejść raptem kawałek, jakby chciała się na własne oczy przekonać, że przeszkoda ciągnie się dalej, a nie jest jedynie atrapą albo iluzją, mającą czynić to miejsce bardziej wyjątkowym i tajemniczym.
شاهدني من فوق
Nie obraziłby się, gdyby spytała. W końcu odpowiedź była prosta - nie zamierzał pozbywać się czegoś, co przypominało mu o pomyłce. Morgoth nie należał do grona osób przesadnie dbających o swój wizerunek, chociaż nie oznaczało to, że pozostawał na tę wizję obojętny. Odpowiednia prezencja świadczyła o człowieku i jego szacunku wobec innych. Nie tylko względem siebie. Jednak nie usuwał żadnej z blizn, które zdobiły, w pewnym sensie, jego ciało. Każda kolejna była pamiątką po byciu nieostrożnym, po błędzie, który popełnił, a równocześnie miały niezwykle wiążące znaczenie. Nie chciał zapomnieć i wyciągał lekcję z każdego potknięcia. Nic dziwnego, że nosił na sobie doświadczenia ze spotkania między innymi ze smokiem czy wilkołakiem. Zresztą nie przeszkadzały mu. Teraz cała jego lewa ręka była pewna znamion - od blizn po Mroczny Znak. Lewe oko również nosiło ze sobą wspomnienie i chociaż już dawno zabliźnione, wciąż zwracało uwagę. Być może w pewnym sensie ją polubił; na pewno przywykł do delikatnej kreski, która przecinała brew i kończyła się cal pod okiem. Dla kobiecej części społeczności podobne znamiona na pewno nie były powodem do dumy, a niekiedy wręcz maniakalna dbałość o szczegóły przechodziła w obsesję. Jemu na szczęście to nie groziło, ale być może jako jeden z nielicznych nie widział wystarczającego uzasadnienia w odsuwaniu się od oszpeconej części szlacheckiej społeczności. Świat jednak działał na innych zasadach i niekoniecznie zgodnych z opiniami młodego Yaxleya. Wiedział za to, że ojciec na pewno nie wybierze mu kobiety, która posiadałaby podobną skazę. Miała mieć odpowiedni rodowód, a przy okazji również stanowić ozdobę męża nie tylko pod względem jasności umysłu, ale również fizycznego piękna. Morgoth znał swojego ojca i był pewny, że już wkrótce przyjdzie mu się zmierzyć z postanowieniem nałożonym odgórnie. Tym razem senior i rodzic w jednej osobie stanowili absolut, przed którym należało się uginać. A Śmierciożerca nie widział w tym żadnego problemu. Wiedział jednak że zanim się to stanie, będzie czekało go zadanie odbicia więźniów z Azkabanu, którego końca nie można było znać i odczytać. Czy pomyślnie miało one przebiec, czy wręcz przeciwnie - Morgoth chciał tylko tego, by jego ewentualna śmierć coś dała. Brak narzeczonej czy żony był mu w tym przypadku na rękę, bo zdecydowanie nie chciałby myśleć jeszcze o konsekwencjach, które mogłyby trafić w potencjalną przedstawicielkę szlachetnej socjety. Teraz, chociaż na chwilę, jego myśli kręciły się gdzieś poza tą sferą. Poza niewyjaśnionymi snami, dawnymi słabościami, przyszłymi niepewnościami. Dostrzegał w tym również zasługę Shafiq, która była uderzeniem dziecięcych wspomnień. I chociaż niektóre z nich można było zakwalifikować do niefortunnych to dobrze im się wspólnie milczało. Zresztą nie tylko to sprawiało, że jako jedna z nielicznych młodych szlachcianek zdobyła jego uwagę we wczesnych latach życia. Intrygowały go te ciemne oczy i czarne włosy. W połączeniu ze śniadą cerą były czymś nowym. Czymś czego nie znał, ale poznał pierwszy raz, gdy rodzina Flint wyprawiła spory bankiet, spraszając sojuszników i rodzinę. Nie pamiętał, ile dokładnie miał wtedy lat, ale na pewno nie chodził jeszcze do Hogwartu. Już wtedy miał się za lorda Yaxleya, który dumnie podbiegał raz po raz ku ojcu, starając się dotrzymać mu kroku. Tak. Te wspomnienia były miłym powiewem świeżości w zdecydowanie przeciążonym sabacie. Jego milczenie po jej słowach oznaczać mogło wiele. ale przebywając z nim nieco dłużej, można było rozpoznać czy milczał ze względu na naganę, czy wręcz przeciwnie. Zgadzał się z nią - lady Nott zawsze lubiła rozdmuchiwać otaczające ją tematy, dlatego nie zdziwiłby się, gdyby w jej labiryncie nie było niczego niezwykłego. Czego nie można było powiedzieć o dwójce osób różniących się wszystkim - od stroju przez kolor skóry do ilości wypowiadanych słów.
Nie idzie pan tańczyć?
- Czekam na odpowiednią partnerkę - odpowiedział spokojnie, uciekając znów do Yaxley's Hall, gdzie została jego siostra. Brakowało mu jej na tym sabacie. Nigdy nie pozwalała na to, by został sam z tymi wszystkimi ludźmi i wymyślała czasem absurdalne wytłumaczenia na to, by został jeszcze przy stoliku i nie musiał szukać pary do tańca. Chociaż najczęściej to właśnie ona i kuzynki stanowiły jego odniesienie. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tańczył z przyjemnością, bo chociaż ślub Rosalie i Cynerica przyniósł mu wiele ciepła, wisiała jeszcze wizja zbliżających się ponurych dni, których nie mógł odrzucić. Dopiero poruszenie się obok wyrwało go z zamyślenia i zanim zdążył coś powiedzieć, jego towarzyszka stała w wejściu do labiryntu i patrzyła na niego z uśmiechem. Jej słowa, chociaż wypowiedziane z żartem, sprawiły, że Morgoth na moment znieruchomiał. Barry'ego Weasleya również widział jako ostatni...
- Nephthys. Czekaj - rzucił za nią, dokładnie tak samo jak wiele lat wcześniej, gdy oznajmiła mu, że idzie znaleźć centaury i nikt jej w tym nie przeszkodzi. Ruszył za nią i teraz, nie zamierzając pozwolić się jej zagubić. Tym razem jednak zrównał się z nią krokiem. Obejrzał się jeszcze krótko przez ramię, zdając sobie sprawę, że nigdy nie powinni się tutaj znaleźć, ale było już za późno. Ostatnio nie miał szczęścia do takich spotkań. Nie oznaczało to jednak, że nie miał czerpać z tego aktualnego przyjemności. Zupełnie jakby znów miał dziesięć lat i niczego się nie bał. - Przypomina ci to coś? - spytał po jakimś czasie, zastanawiając się czy i ona poruszała się tym tokiem myślenia co on.
Nie idzie pan tańczyć?
- Czekam na odpowiednią partnerkę - odpowiedział spokojnie, uciekając znów do Yaxley's Hall, gdzie została jego siostra. Brakowało mu jej na tym sabacie. Nigdy nie pozwalała na to, by został sam z tymi wszystkimi ludźmi i wymyślała czasem absurdalne wytłumaczenia na to, by został jeszcze przy stoliku i nie musiał szukać pary do tańca. Chociaż najczęściej to właśnie ona i kuzynki stanowiły jego odniesienie. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tańczył z przyjemnością, bo chociaż ślub Rosalie i Cynerica przyniósł mu wiele ciepła, wisiała jeszcze wizja zbliżających się ponurych dni, których nie mógł odrzucić. Dopiero poruszenie się obok wyrwało go z zamyślenia i zanim zdążył coś powiedzieć, jego towarzyszka stała w wejściu do labiryntu i patrzyła na niego z uśmiechem. Jej słowa, chociaż wypowiedziane z żartem, sprawiły, że Morgoth na moment znieruchomiał. Barry'ego Weasleya również widział jako ostatni...
- Nephthys. Czekaj - rzucił za nią, dokładnie tak samo jak wiele lat wcześniej, gdy oznajmiła mu, że idzie znaleźć centaury i nikt jej w tym nie przeszkodzi. Ruszył za nią i teraz, nie zamierzając pozwolić się jej zagubić. Tym razem jednak zrównał się z nią krokiem. Obejrzał się jeszcze krótko przez ramię, zdając sobie sprawę, że nigdy nie powinni się tutaj znaleźć, ale było już za późno. Ostatnio nie miał szczęścia do takich spotkań. Nie oznaczało to jednak, że nie miał czerpać z tego aktualnego przyjemności. Zupełnie jakby znów miał dziesięć lat i niczego się nie bał. - Przypomina ci to coś? - spytał po jakimś czasie, zastanawiając się czy i ona poruszała się tym tokiem myślenia co on.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Blizny to historia. Blizny to przypomnienie o otrzymanej przez życie lekcji. Usuwanie ich było równie uzasadnione, co nie usuwanie, Neph jednak nie miałayby szerokiego pola do popisu. Na szczęście jak na razie oszczędzono jej stawania przed tego typu dylematem, mimo że nie była delikatnym dziewczęciem trzymanym pod kloszem, nawet jeżeli tak na pierwszy rzut oka można było ocenić jej drobną posturę i choć bez wątpienia egzotyczną, to łagodną urodę, której kwintesencja tkwiła w uśmiechu.
Nephthys pewnie byłaby zmartwiona mając wiedzę na temat tego, jaką misję zamierza powziąć Morgo. Nie mogła oczywiście o nic go podejrzewać, poniekąd nieświadoma istnienia Rycerzy Walpurgii jako takich; wszak ich egzystencja nie była czynnikiem zależnym od czarnej magii, którą dziewczyna pokątnie również się interesowała, nawet jeżeli bez niej nie istnieli. Martwiłoby ją zapewne to, że jeśli zostałby przyłapany w Azkabanie, jej ojciec już nie byłby skłonny wyrażać zgody na jakiekolwiek kontakty z lordem Yaxleyem. Nephthys nie byłaby jednak taka negatywna w osądzie; wolała wszystkiego dowiadywać się sama, zamiast polegać na cudzej wiedzy. Gdyby jednak ta misja się nie powiodła, nie byłoby ku temu okazji. Dywagacje tego typu można jednak całkowicie pominąć, bo oszczędzono jej wiedzy na temat sekretnego działania Morgo w jakiejkolwiek organizacji i zapewne była dzięki temu szczęśliwsza, pomimo i tak doskwierających jej ostatnimi czasy trosk.
- Wybredny jak zawsze. Widziałam tam z tuzin panien, które byłyby wniebowzięte - odparła, nie napastując go już wzrokiem, właściwie brzmiąc, jakby mówiła to sama do siebie. To nie było oskarżenie, rozumiała go. Przecież mógł jej zadać to samo pytanie, też powinna być tam, zamiast tkwić tutaj, kontemplując zawartość labiryntu, który przynajmniej z założenia wcale nie miał być większą atrakcją, niż sam sabat, a jednak w ich wypadku stało się inaczej.
Różnili się, ale dzieci nie dostrzegają takich drobnych w ich mniemaniu szczegółów. Morgoth był jedną z niewielu osób, przy których nie czuła się obcą w świecie, który był przecież jej domem. W końcu tu się urodziła i wychowała, a mimo to nigdy nie była traktowana jak ktoś w pełni stąd, ale nie przez młodego Yaxleya. Ten, nawet jeżeli miał podobne odczucia co większość arystokracji, nigdy jej tego nie okazał. Był jedną z osób, dzięki którym jakoś zniosła nieszczęsne lata dzieciństwa i docinek sióstr. W ciągu roku szkolnego przeżywała prawdziwe katusze, gdy wszyscy jej rówieśnicy wyjeżdżali do szkół, a ona zostawała, by kształcić się w domu. Pocieszenie płynęło z listów, ale i tak zawsze z niecierpliwością wyczekiwała wakacji i odwiedzin w domach przedstawicieli angielskiej szlachty. Wszystko było wtedy nowe i nieodmiennie fascynujące. Wciąż zachowała sporą dawkę tej ciekawości świata, pewnie dlatego z taką zaciekłością drążyła temat labiryntu.
Przystanęła, gdy ją zawołał, skrywając uśmiech, jakby każde wypowiedziane przez niego słowo było jej małym zwycięstwem. Wychwyciła to krótkie, aczkolwiek sugestywne spojrzenie przez ramię, doskonale wiedząc, skąd się wzięło. Nie był to jej pierwszy sabat, wiedziała, że plotki potrafią być bezlitosne. Sama wydawała się o to jednak trochę spokojniejsza, niż gdyby była kimkolwiek innym. Ojciec prędzej wyda ją za któregoś z kuzynów, niż za szlachcica z angielskiego rodu. Pozostawała jednak kwestia tego, czy gdyby ktoś ich tu zobaczył i fama poszłaby w świat, nie stanowiłoby to skazy na jej reputacji, choć przecież nic nieodpowiedniego się nie działo. Być może dlatego poczuła ten dziwny rodzaj ekscytacji, wiążącej się z robieniem czegoś, czego robić się nie powinno, tożsame z pewną sytuacją z ich przeszłości, która nasunęła jej się w chwilę przed tym, jak mężczyzna zapytał, czy coś jej to przypomina. Uśmiechnęła się szeroko, choć w cieniu ścian labiryntu nie było to tak łatwo dostrzegalne.
- Oczywiście. Byłam zdeterminowana, żeby w lesie nieopodal rezydencji Flintów odnaleźć centaury. Ktoś mi opowiadał, że są tam ich całe stada... Może to była Cressida? - Urwała na chwilę, wspominając przyjaciółkę. Po chwili kontynuowała:
- Ubzdurałam sobie, że jeśli znajdę w lesie jakiś włos, będzie znacznie świeższy, niż zakupiony w sklepie z ingrediencjami. Na swoje usprawiedliwienie dodam tylko, że miałam jakieś osiem lat. A ty, jako starszy, poważny następca swojego ojca, już za młodu odpowiedzialny lord Yaxley, nie pozwoliłeś mi robić głupot w pojedynkę - roześmiała się, a ten przyjemny dla ucha dźwięk poniósł się wzdłuż gęstego listowia ścian labiryntu. Tęskniła za beztroską tamtych lat. Zastanawiała się, jakby to było, gdyby wiele wydarzeń potoczyło się inaczej.
- A potem zawarliśmy umowę, że nigdy nikomu o tym nie powiemy. Dotrzymałeś obietnicy, Morgo? - Dodała już trochę ciszej, dopiero teraz pozwalając sobie, by na niego spojrzeć. To zabawne, że obietnice składane tak wiele lat temu, choć wówczas wydawały się najważniejsze na świecie, obecnie były raptem małostkową namiastką dorosłego życia. Mimo to, Nephthys dotrzymała tajemnicy.
Tęczówki w kolorze miodu prześlizgnęły się po bliźnie.
- Co ci się stało? - Zapytała krótko.
Nephthys pewnie byłaby zmartwiona mając wiedzę na temat tego, jaką misję zamierza powziąć Morgo. Nie mogła oczywiście o nic go podejrzewać, poniekąd nieświadoma istnienia Rycerzy Walpurgii jako takich; wszak ich egzystencja nie była czynnikiem zależnym od czarnej magii, którą dziewczyna pokątnie również się interesowała, nawet jeżeli bez niej nie istnieli. Martwiłoby ją zapewne to, że jeśli zostałby przyłapany w Azkabanie, jej ojciec już nie byłby skłonny wyrażać zgody na jakiekolwiek kontakty z lordem Yaxleyem. Nephthys nie byłaby jednak taka negatywna w osądzie; wolała wszystkiego dowiadywać się sama, zamiast polegać na cudzej wiedzy. Gdyby jednak ta misja się nie powiodła, nie byłoby ku temu okazji. Dywagacje tego typu można jednak całkowicie pominąć, bo oszczędzono jej wiedzy na temat sekretnego działania Morgo w jakiejkolwiek organizacji i zapewne była dzięki temu szczęśliwsza, pomimo i tak doskwierających jej ostatnimi czasy trosk.
- Wybredny jak zawsze. Widziałam tam z tuzin panien, które byłyby wniebowzięte - odparła, nie napastując go już wzrokiem, właściwie brzmiąc, jakby mówiła to sama do siebie. To nie było oskarżenie, rozumiała go. Przecież mógł jej zadać to samo pytanie, też powinna być tam, zamiast tkwić tutaj, kontemplując zawartość labiryntu, który przynajmniej z założenia wcale nie miał być większą atrakcją, niż sam sabat, a jednak w ich wypadku stało się inaczej.
Różnili się, ale dzieci nie dostrzegają takich drobnych w ich mniemaniu szczegółów. Morgoth był jedną z niewielu osób, przy których nie czuła się obcą w świecie, który był przecież jej domem. W końcu tu się urodziła i wychowała, a mimo to nigdy nie była traktowana jak ktoś w pełni stąd, ale nie przez młodego Yaxleya. Ten, nawet jeżeli miał podobne odczucia co większość arystokracji, nigdy jej tego nie okazał. Był jedną z osób, dzięki którym jakoś zniosła nieszczęsne lata dzieciństwa i docinek sióstr. W ciągu roku szkolnego przeżywała prawdziwe katusze, gdy wszyscy jej rówieśnicy wyjeżdżali do szkół, a ona zostawała, by kształcić się w domu. Pocieszenie płynęło z listów, ale i tak zawsze z niecierpliwością wyczekiwała wakacji i odwiedzin w domach przedstawicieli angielskiej szlachty. Wszystko było wtedy nowe i nieodmiennie fascynujące. Wciąż zachowała sporą dawkę tej ciekawości świata, pewnie dlatego z taką zaciekłością drążyła temat labiryntu.
Przystanęła, gdy ją zawołał, skrywając uśmiech, jakby każde wypowiedziane przez niego słowo było jej małym zwycięstwem. Wychwyciła to krótkie, aczkolwiek sugestywne spojrzenie przez ramię, doskonale wiedząc, skąd się wzięło. Nie był to jej pierwszy sabat, wiedziała, że plotki potrafią być bezlitosne. Sama wydawała się o to jednak trochę spokojniejsza, niż gdyby była kimkolwiek innym. Ojciec prędzej wyda ją za któregoś z kuzynów, niż za szlachcica z angielskiego rodu. Pozostawała jednak kwestia tego, czy gdyby ktoś ich tu zobaczył i fama poszłaby w świat, nie stanowiłoby to skazy na jej reputacji, choć przecież nic nieodpowiedniego się nie działo. Być może dlatego poczuła ten dziwny rodzaj ekscytacji, wiążącej się z robieniem czegoś, czego robić się nie powinno, tożsame z pewną sytuacją z ich przeszłości, która nasunęła jej się w chwilę przed tym, jak mężczyzna zapytał, czy coś jej to przypomina. Uśmiechnęła się szeroko, choć w cieniu ścian labiryntu nie było to tak łatwo dostrzegalne.
- Oczywiście. Byłam zdeterminowana, żeby w lesie nieopodal rezydencji Flintów odnaleźć centaury. Ktoś mi opowiadał, że są tam ich całe stada... Może to była Cressida? - Urwała na chwilę, wspominając przyjaciółkę. Po chwili kontynuowała:
- Ubzdurałam sobie, że jeśli znajdę w lesie jakiś włos, będzie znacznie świeższy, niż zakupiony w sklepie z ingrediencjami. Na swoje usprawiedliwienie dodam tylko, że miałam jakieś osiem lat. A ty, jako starszy, poważny następca swojego ojca, już za młodu odpowiedzialny lord Yaxley, nie pozwoliłeś mi robić głupot w pojedynkę - roześmiała się, a ten przyjemny dla ucha dźwięk poniósł się wzdłuż gęstego listowia ścian labiryntu. Tęskniła za beztroską tamtych lat. Zastanawiała się, jakby to było, gdyby wiele wydarzeń potoczyło się inaczej.
- A potem zawarliśmy umowę, że nigdy nikomu o tym nie powiemy. Dotrzymałeś obietnicy, Morgo? - Dodała już trochę ciszej, dopiero teraz pozwalając sobie, by na niego spojrzeć. To zabawne, że obietnice składane tak wiele lat temu, choć wówczas wydawały się najważniejsze na świecie, obecnie były raptem małostkową namiastką dorosłego życia. Mimo to, Nephthys dotrzymała tajemnicy.
Tęczówki w kolorze miodu prześlizgnęły się po bliźnie.
- Co ci się stało? - Zapytała krótko.
شاهدني من فوق
Każdy postrzegał życie na swój sposób. Podobnie jak wydarzenia mające na nie wpływ. Morgoth widział to jako ciąg przeróżnych poziomów, opcji, kilku możliwości, które mogły mieć miejsce. Bez przerwy analizował i odrzucał te wersje, które były nieodpowiedni lub w dalszym rozumowaniu nie przynosiły efektów. Jeśli podejmował decyzję, nie była ona podejmowana na gorąco. Wszystko musiało przejść przez jego wewnętrzny system opłacalności i bezpieczeństwa z mocnym odniesieniem się do rodziny. Wszystko, co robił, robił właśnie dla niej. Nic innego nie miało znaczenia i nie mogło zwyczajnie mieć. Jeśli zgubiłby swoją motywację i główny cel, przepadłby. Czy to samo nie groziło mu podczas nieumyślnych spotkań z Lucindą? Przy niej nie potrafił już normalnie funkcjonować, dlatego też podjęcie decyzji o całkowitym zerwaniu kontaktów musiało nadejść. Bo jeśli miałby wybrać między nią, a rodziną - wybór był bardzo prosty. Nigdy nie chciałby zaszkodzić nazwisku, które nosił. To było przyczyną oczywistego spięcia, gdy już na wejściu spotkał nikogo innego jak właśnie lady Selwyn. Nie ułatwiała mu zadania, które polegało na szybkiej ucieczce z pola widzenia jak i rażenia, jednak koniec końców, chociaż mogłoby zostać wzięte to jako nieuprzejme, odszedł, życząc jej powodzenia w zabawie na sabacie. Zapewne jeszcze przez długi czas miał tak reagować za każdym razem, gdy dane im będzie się spotkać, ale czas był mistrzem cierpliwości. A Morgoth akurat z tym nie miał problemów.
Nic dziwnego, że Nephthys nie wiedziała nic o istnieniu Rycerzy Walpurgii i Yaxley życzył jej, by nigdy nie musiała się dowiedzieć. Ostatnia szlachcianka, która należał do ich grona, zginęła wraz z anomaliami, chociaż samo jej bytowanie w organizacji było jedną wielką pomyłką. Jej osoba nią była. Nie życzył jej źle, lecz czy jej przykład nie miał być potwierdzeniem pewnej reguły? Ten zamknięty krąg nie był dla każdego, a szczególnie nie dla kobiet, które posiadały w sobie szlachetną krew. Morgoth nie był w żadnym wypadku szowinistą - uważał jednak, że arystokratki miały obowiązek wspierania swoich mężów dbając przy okazji o dom. A nie bawiąc się różdżką niczym mężczyzna i ryzykować życiem dla czegoś, czego pojąć nie powinny. Taka postać przynosiła hańbę na swoje nazwisko i tym samym ośmieszała nie tylko siebie, lecz również bliskie osoby oraz całą ideę Rycerzy. Nie on jednak podejmował decyzje o tym kto znajdował się w tych szeregach. Mógł jedynie liczyć na to, że nigdy nie zobaczy na spotkaniach znajomych, kobiecych twarzy z salonów. Nie podejrzewał swojej towarzyszki z dzieciństwa o podobne fanaberie. Wiedział, że nawet posiadając ów pojęcie, nie zrobiłaby z tym nic, co okryłoby ją lub jej rodzinę skazą. Towarzystwo kundli, szaleńców i innych deprawatorów nie było dla niej odpowiednim. Nie było dla nikogo, ale z braku innego trzeba było pójść na niektóre ustępstwa. Niestety.
- To co zdobywa się łatwo, nie ma wartości - odpowiedział jej na swój sposób, jednak, tak jak ona zdawała się mówić sama do siebie, tak samo on nie podnosił głosu. Można było powiedzieć, że szeptał. I nie mówił tego w kontekście jedynie partnerki do tańca. Nephthys znała go na tyle, by wiedzieć, że żadne z jego słów nie było pozbawione znaczenia. Można było interpretować jego słowa na wiele sposobów i jeśli ktoś nie władał biegle sztuką, jaką była retoryka, mógł nie wyłapać niektórych kwestii, spłycając sobie wypowiedzi Yaxleya. Jednak chyba też słynęła z tego arystokracja - umiłowania gierek słownych, w których ciężko było wyłonić zwycięzcę. Opiekun smoków jednak nie zniżał się do podobnego poziomu, preferując korzystać z tej umiejętności w inny sposób. Bardziej przystający szlachcicowi. Idąc ramię w ramię z lady Shafiq, słuchał jej słów i poczuł dziwną ulgę, gdy bezbłędnie przywołała wspomnienie, które nawiedziło również jego myśli. Do teraz mógłby opowiedzieć o tym jak dziarskim krokiem szła naprzód, nie bacząc na to, że krańce szaty zaplątały się w krzaki. Mam takich setki, rzuciła wtedy. Morgoth nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego w tamtym momencie nie był z Cynericiem. Ani Lupusem. Przecież większość swojego dziecięcego życia spędził właśnie w towarzystwie najbliższych mu kuzynów. Dlaczego wtedy byli sami? Ciężko było mu stwierdzić. Fakt faktem, gdy ona próbowała znaleźć jakiś włos centaura, on dotrzymywał jej kroku jako ten bardziej odpowiedzialny. Nie chciał, żeby stała jej się krzywda i być można właśnie dlatego teraz robił dokładnie to samo. Szedł za nią. Dotrzymałeś obietnicy, Morgo? Nawet nie zauważył, że za każdym razem gdy wymawiała zdrobniale jego imię, czuł dziwne ukłucie smutku. Dopiero gdy zawiesiła głos, zauważył to. Ostatnio zwracała się tak do niego Selwyn. Odetchnął głęboko jakby chciał pozbyć się tego brzmienia i przeniósł spojrzenie na Nephthys właśnie wtedy z delikatnym uśmiechem, który ginął w ciemnościach. - Wiesz, że tak - odparł spokojnie, zostawiając za plecami gwar dopływający z posiadłości lady Nott. Ów obietnica była bardziej wymuszona przez młodszą Shafiq, ale Morgoth nie zamierzał się z nią wtedy sprzeczać. Pozwalał jej wręcz na to, by szła przodem i zmuszała go do postawienia kolejnego kroku. Bo wiedziała, że jej nie zostawi. Gdy spytała o bliznę, przesunął spojrzeniem na moment po jej twarzy. - Niefortunne spotkanie z wilkiem - odparł po dłuższej chwili milczenia, podczas której obserwował jej reakcje. Nie zamierzał wspominać jej o tym, że dał się porwać świstoklikowi do katakumb, gdzie cmentarne zwierzę powaliło go dość brutalnie na ziemię. Raczej wolałaby nie słuchać o tym, co się wtedy wydarzyło. - Martwi cię to? - spytał nieco przekornie, uśmiechając się pod nosem. Dokładnie tak samo przecież sam reagował na każde jej potknięcie. I nawet nie w lesie Flintów, ale również i dużo później. Nawet nie sądził, że ten sabat będzie miał pewną pozytywną nutę.
Nic dziwnego, że Nephthys nie wiedziała nic o istnieniu Rycerzy Walpurgii i Yaxley życzył jej, by nigdy nie musiała się dowiedzieć. Ostatnia szlachcianka, która należał do ich grona, zginęła wraz z anomaliami, chociaż samo jej bytowanie w organizacji było jedną wielką pomyłką. Jej osoba nią była. Nie życzył jej źle, lecz czy jej przykład nie miał być potwierdzeniem pewnej reguły? Ten zamknięty krąg nie był dla każdego, a szczególnie nie dla kobiet, które posiadały w sobie szlachetną krew. Morgoth nie był w żadnym wypadku szowinistą - uważał jednak, że arystokratki miały obowiązek wspierania swoich mężów dbając przy okazji o dom. A nie bawiąc się różdżką niczym mężczyzna i ryzykować życiem dla czegoś, czego pojąć nie powinny. Taka postać przynosiła hańbę na swoje nazwisko i tym samym ośmieszała nie tylko siebie, lecz również bliskie osoby oraz całą ideę Rycerzy. Nie on jednak podejmował decyzje o tym kto znajdował się w tych szeregach. Mógł jedynie liczyć na to, że nigdy nie zobaczy na spotkaniach znajomych, kobiecych twarzy z salonów. Nie podejrzewał swojej towarzyszki z dzieciństwa o podobne fanaberie. Wiedział, że nawet posiadając ów pojęcie, nie zrobiłaby z tym nic, co okryłoby ją lub jej rodzinę skazą. Towarzystwo kundli, szaleńców i innych deprawatorów nie było dla niej odpowiednim. Nie było dla nikogo, ale z braku innego trzeba było pójść na niektóre ustępstwa. Niestety.
- To co zdobywa się łatwo, nie ma wartości - odpowiedział jej na swój sposób, jednak, tak jak ona zdawała się mówić sama do siebie, tak samo on nie podnosił głosu. Można było powiedzieć, że szeptał. I nie mówił tego w kontekście jedynie partnerki do tańca. Nephthys znała go na tyle, by wiedzieć, że żadne z jego słów nie było pozbawione znaczenia. Można było interpretować jego słowa na wiele sposobów i jeśli ktoś nie władał biegle sztuką, jaką była retoryka, mógł nie wyłapać niektórych kwestii, spłycając sobie wypowiedzi Yaxleya. Jednak chyba też słynęła z tego arystokracja - umiłowania gierek słownych, w których ciężko było wyłonić zwycięzcę. Opiekun smoków jednak nie zniżał się do podobnego poziomu, preferując korzystać z tej umiejętności w inny sposób. Bardziej przystający szlachcicowi. Idąc ramię w ramię z lady Shafiq, słuchał jej słów i poczuł dziwną ulgę, gdy bezbłędnie przywołała wspomnienie, które nawiedziło również jego myśli. Do teraz mógłby opowiedzieć o tym jak dziarskim krokiem szła naprzód, nie bacząc na to, że krańce szaty zaplątały się w krzaki. Mam takich setki, rzuciła wtedy. Morgoth nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego w tamtym momencie nie był z Cynericiem. Ani Lupusem. Przecież większość swojego dziecięcego życia spędził właśnie w towarzystwie najbliższych mu kuzynów. Dlaczego wtedy byli sami? Ciężko było mu stwierdzić. Fakt faktem, gdy ona próbowała znaleźć jakiś włos centaura, on dotrzymywał jej kroku jako ten bardziej odpowiedzialny. Nie chciał, żeby stała jej się krzywda i być można właśnie dlatego teraz robił dokładnie to samo. Szedł za nią. Dotrzymałeś obietnicy, Morgo? Nawet nie zauważył, że za każdym razem gdy wymawiała zdrobniale jego imię, czuł dziwne ukłucie smutku. Dopiero gdy zawiesiła głos, zauważył to. Ostatnio zwracała się tak do niego Selwyn. Odetchnął głęboko jakby chciał pozbyć się tego brzmienia i przeniósł spojrzenie na Nephthys właśnie wtedy z delikatnym uśmiechem, który ginął w ciemnościach. - Wiesz, że tak - odparł spokojnie, zostawiając za plecami gwar dopływający z posiadłości lady Nott. Ów obietnica była bardziej wymuszona przez młodszą Shafiq, ale Morgoth nie zamierzał się z nią wtedy sprzeczać. Pozwalał jej wręcz na to, by szła przodem i zmuszała go do postawienia kolejnego kroku. Bo wiedziała, że jej nie zostawi. Gdy spytała o bliznę, przesunął spojrzeniem na moment po jej twarzy. - Niefortunne spotkanie z wilkiem - odparł po dłuższej chwili milczenia, podczas której obserwował jej reakcje. Nie zamierzał wspominać jej o tym, że dał się porwać świstoklikowi do katakumb, gdzie cmentarne zwierzę powaliło go dość brutalnie na ziemię. Raczej wolałaby nie słuchać o tym, co się wtedy wydarzyło. - Martwi cię to? - spytał nieco przekornie, uśmiechając się pod nosem. Dokładnie tak samo przecież sam reagował na każde jej potknięcie. I nawet nie w lesie Flintów, ale również i dużo później. Nawet nie sądził, że ten sabat będzie miał pewną pozytywną nutę.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
A czy nie z każdym było tak, że bez wyznaczonego jasno celu, gubił drogę? Nephthys lubiła myśleć, że człowiek to istota, która potrzebuje do czegoś dążyć, w przeciwnym wypadku prędko schodzi ze ścieżki i podejmuje decyzje, które prowadzą donikąd. Nie przepadała za podobnym rozumowaniem, wolała konkrety. Jeśli nie było jej dane ich otrzymać, tworzyła je sobie sama, albo przynajmniej starała się, wszystko jednak na tyle umiejętnie, by nikt nie mógł zarzucić jej okrywania rodziny hańbą. Jako kobieta miała praktycznie związane ręce, a dodatkowo świadomość, że próba zmiany takiego stanu rzeczy, może skończyć się źle. Czyż nie tak było w przypadku jej matki? O tym nie wiedział jednak nikt spoza najbliższego otoczenia Nephthys; łagodne, może trochę zbyt dojrzałe jak na swój wiek spojrzenie dziewczyny, kryło więcej tajemnic, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Dlatego choć posłuszna tradycjom i wartościom wyznawanym przez rodzinę, nie wahała się działać w miarę swoich możliwości, zamiast ograniczać się do przesiadywania w rezydencji i zgłębiania tajników kaligrafii, czy innych równie wzniosłych, co niepotrzebnych dziedzin, które w teorii miały z niej w przyszłości czynić dobrą i wykształconą żonę. W praktyce, to się zapewne okaże.
Zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że słowa Morgo miały inne znaczenie, poza tym oczywistym, nawiązującym do tego, co sama przed chwilą powiedziała. Nie mogła się jednak nie uśmiechnąć, bo właśnie w skonfrontowaniu z jej wypowiedzią, ukazywały namiastkę tego, jaki był lord Yaxley.
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że właśnie je obraziłeś - odparła z rozbawieniem, wyciągając rękę w bok, by dotknąć żywopłotu. Wraz z każdym stawianym krokiem, gałązki krzewów uginały się pod naporem jej ręki, zrzucając z siebie pierzynę śniegu, która zdążyła je pokryć. Czy zarzucała mu opieszałość? Bynajmniej. Gdybym cię nie znała, ale znała, a przynajmniej tak jej się wydawało, choć już powoli zaczęła odkrywać, że musi zweryfikować sobie to, co myślała że wie o Morgo. Wydawał się jeszcze bardziej zdystansowany. I choć w żaden sposób jej to nie przeszkadzało, to zastanawiało ją, skąd ta zmiana. Ze wścibstwa? Nie, raczej z banalnego zainteresowania. Znali się przecież tyle lat. Zgadzała się jednak co do tego, że to co przychodziło łatwo, równie łatwo odchodziło. Ciężko szanować zdobycie czegoś, co nie kosztowało ani trochę wysiłku. Jako szlachciance możnaby zarzucić jej brak poznania smaku ciężkiej pracy, ale byłoby to stereotypowe postrzeganie świata. Ona też ślęczała godzinami nad kociołkiem, nikt nie dał jej tego, co potrafiła, za darmo.
Oczywiście, że obietnica została wymuszna przez małą Neph. Wiele ryzykownych sytuacji, na które napotkali w dzieciństwie, było zresztą w większej części jej zasługą, choć nic poważnego się nigdy nie stało. Odpowiedzialny Morgo czuwał i szedł za nią, nawet jeśli być może inne dziecko na jego miejscu, dawno obróciłoby się na pięcie i poszło poskarżyć rodzicom. Już wtedy wczuwał się w swoją rolę. Shafiq chciała mu wówczas zwyczajnie trochę zaimponować, porażona możliwością posiadania przyjaciela, który byłby tylko jej. Nie Bastet, nic Isis. Jej. Szybko odkryła, że musi zweryfikować nieco swoje pobożne życzenia, które z hukiem rozbiły się o mur, który wybudował wokół siebie lord Yaxley. Ale jakoś się dogadywali.
- To dobrze. Chyba nawet powiedziałam ci wtedy, że może to nie przysięga wieczysta, ale jeśli mnie zdradzisz, to skutki będę podobne. - Chłód śniegu zaczął doskwierać jej dłoni, więc splotła je przed sobą i ukryła pod jednym ze zwojów szala, którym była opatulona niczym jakimś egzotycznym wężem. Nie sądziła, by wziął wtedy jej groźby na poważnie, właściwie sama ich za takie nie brała. Przecież byli tylko dziećmi.
Jako że by zapytać, co stało się Margo przystanęli, zauważyła ten nikły uśmiech. Jej wzrok z blizny, przeniósł się na zieleń jego oczu. Mógł bez trudu zauważyć, że choć próbowała to powstrzymać, kąciki jej ust i tak drgnęły w uśmiechu. Trwało to raptem chwilę, bo zaraz odwróciła głowę przed siebie i znowu zdecydowanym, choć nie pospiesznym krokiem, ruszyła dalej, wzdłuż żwyopłotu. Teraz też miała setki takich sukien, zmienił się jednak kontekst i potargany materiał urósłby do rangi skandalu, nawet jeżeli faktycznie jego przyczyną byłyby krzewy. Tak już było.
- Tak. Zastanawiałam się, czy wilk uszedł z tego starcia cało - odparła z równą przekorą. Dotarli do pierwszego zakrętu, a Nephthys wyjrzała za niego z zainteresowaniem. Labirynt, czy atrapa? Wychodziło na to, że jednak labirynt. Kolejna aleja ciągnęła się kilkaset metrów, a jej koniec ginął we mgle. Jednak nie tylko lord Yaxley się zmienił; Neph nie była już małą, nieustraszoną dziewczynką, która liczyła, że jeśli rzuci się niebezpieczeństwu na pożarcie, ktoś będzie próbował ją przed tym powstrzymać. Pewnie dlatego przystanęła i nie postawiła kroku dalej, nagle wyjątkowo rada, że jednak tu z nią przyszedł, choć gdyby tego nie zrobił, pewnie i tak by tutaj stała, zastanawiając się, co dalej.
Pewnie uznałaby za paradoksalnie poetyckie, że sama weszła właśnie z wilkiem do labiryntu. Przecież był Śmierciożercą. Błogosławiona niech będzie nieświadomość. Czy gdyby wiedziała, kim się stał, byłoby tak samo? A może by się przestraszyła, choć nie była kobietą o gołębim sercu?
- Co na to powiesz, głosie rozsądku? Czy gra jest warta świeczki? - Zapytała, spoglądając przez ramię na Morgo, przy drugim pytaniu odsłaniając zęby w uśmiechu. To zabrzmiało niemal jak wyzwanie.
Zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że słowa Morgo miały inne znaczenie, poza tym oczywistym, nawiązującym do tego, co sama przed chwilą powiedziała. Nie mogła się jednak nie uśmiechnąć, bo właśnie w skonfrontowaniu z jej wypowiedzią, ukazywały namiastkę tego, jaki był lord Yaxley.
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że właśnie je obraziłeś - odparła z rozbawieniem, wyciągając rękę w bok, by dotknąć żywopłotu. Wraz z każdym stawianym krokiem, gałązki krzewów uginały się pod naporem jej ręki, zrzucając z siebie pierzynę śniegu, która zdążyła je pokryć. Czy zarzucała mu opieszałość? Bynajmniej. Gdybym cię nie znała, ale znała, a przynajmniej tak jej się wydawało, choć już powoli zaczęła odkrywać, że musi zweryfikować sobie to, co myślała że wie o Morgo. Wydawał się jeszcze bardziej zdystansowany. I choć w żaden sposób jej to nie przeszkadzało, to zastanawiało ją, skąd ta zmiana. Ze wścibstwa? Nie, raczej z banalnego zainteresowania. Znali się przecież tyle lat. Zgadzała się jednak co do tego, że to co przychodziło łatwo, równie łatwo odchodziło. Ciężko szanować zdobycie czegoś, co nie kosztowało ani trochę wysiłku. Jako szlachciance możnaby zarzucić jej brak poznania smaku ciężkiej pracy, ale byłoby to stereotypowe postrzeganie świata. Ona też ślęczała godzinami nad kociołkiem, nikt nie dał jej tego, co potrafiła, za darmo.
Oczywiście, że obietnica została wymuszna przez małą Neph. Wiele ryzykownych sytuacji, na które napotkali w dzieciństwie, było zresztą w większej części jej zasługą, choć nic poważnego się nigdy nie stało. Odpowiedzialny Morgo czuwał i szedł za nią, nawet jeśli być może inne dziecko na jego miejscu, dawno obróciłoby się na pięcie i poszło poskarżyć rodzicom. Już wtedy wczuwał się w swoją rolę. Shafiq chciała mu wówczas zwyczajnie trochę zaimponować, porażona możliwością posiadania przyjaciela, który byłby tylko jej. Nie Bastet, nic Isis. Jej. Szybko odkryła, że musi zweryfikować nieco swoje pobożne życzenia, które z hukiem rozbiły się o mur, który wybudował wokół siebie lord Yaxley. Ale jakoś się dogadywali.
- To dobrze. Chyba nawet powiedziałam ci wtedy, że może to nie przysięga wieczysta, ale jeśli mnie zdradzisz, to skutki będę podobne. - Chłód śniegu zaczął doskwierać jej dłoni, więc splotła je przed sobą i ukryła pod jednym ze zwojów szala, którym była opatulona niczym jakimś egzotycznym wężem. Nie sądziła, by wziął wtedy jej groźby na poważnie, właściwie sama ich za takie nie brała. Przecież byli tylko dziećmi.
Jako że by zapytać, co stało się Margo przystanęli, zauważyła ten nikły uśmiech. Jej wzrok z blizny, przeniósł się na zieleń jego oczu. Mógł bez trudu zauważyć, że choć próbowała to powstrzymać, kąciki jej ust i tak drgnęły w uśmiechu. Trwało to raptem chwilę, bo zaraz odwróciła głowę przed siebie i znowu zdecydowanym, choć nie pospiesznym krokiem, ruszyła dalej, wzdłuż żwyopłotu. Teraz też miała setki takich sukien, zmienił się jednak kontekst i potargany materiał urósłby do rangi skandalu, nawet jeżeli faktycznie jego przyczyną byłyby krzewy. Tak już było.
- Tak. Zastanawiałam się, czy wilk uszedł z tego starcia cało - odparła z równą przekorą. Dotarli do pierwszego zakrętu, a Nephthys wyjrzała za niego z zainteresowaniem. Labirynt, czy atrapa? Wychodziło na to, że jednak labirynt. Kolejna aleja ciągnęła się kilkaset metrów, a jej koniec ginął we mgle. Jednak nie tylko lord Yaxley się zmienił; Neph nie była już małą, nieustraszoną dziewczynką, która liczyła, że jeśli rzuci się niebezpieczeństwu na pożarcie, ktoś będzie próbował ją przed tym powstrzymać. Pewnie dlatego przystanęła i nie postawiła kroku dalej, nagle wyjątkowo rada, że jednak tu z nią przyszedł, choć gdyby tego nie zrobił, pewnie i tak by tutaj stała, zastanawiając się, co dalej.
Pewnie uznałaby za paradoksalnie poetyckie, że sama weszła właśnie z wilkiem do labiryntu. Przecież był Śmierciożercą. Błogosławiona niech będzie nieświadomość. Czy gdyby wiedziała, kim się stał, byłoby tak samo? A może by się przestraszyła, choć nie była kobietą o gołębim sercu?
- Co na to powiesz, głosie rozsądku? Czy gra jest warta świeczki? - Zapytała, spoglądając przez ramię na Morgo, przy drugim pytaniu odsłaniając zęby w uśmiechu. To zabrzmiało niemal jak wyzwanie.
شاهدني من فوق
Gdybym cię nie znała...
Czy ktoś w ogóle mógł powiedzieć do niego te słowa w taki sposób, by ten nie poczułby, że oszukuje bliskie mu osoby? W końcu tak wiele się zmieniło od ich ostatniego spotkania. I wcale nie miał na myśli tych wszystkich anomalii czy kolejnych uroczystości wydawanych raz po raz dla ugłaskania znerwicowanej socjety. Gdyby przedstawił jej wszystko po kolei, zapewne pomyślałaby, że nie było jej wiele lat. Sojusze upadały prędzej niż były zawiązywane. Szlachcice i reszta czarodziejów padała jak muchy w nieznanych okolicznościach. Zakon Feniksa deptał im po piętach. On wyjechał, by wrócić z wiedzą, która miała zapoczątkować jego dalsze działania związane z pracą ze smokami. Kto by się pokusił o połączenie swojego umysłu ze smoczym? Tak naprawdę nigdy nie zdjął tego zaklęcia, które straciło na sile i nie ukazywało mu świata oczami jednego z podopiecznych. Czy mogło się więc przerodzić w sny, które miewał, a przy okazji współdzielił z drugą osobą? Odrzucił już transmutację z tego powodu, że już nie wyczuwał w tym żadnej magii tego rodzaju. Transmutacja mogła połączyć umysł czarodzieja ze zwierzęcym, lecz to legilimencja odcisnęła piętno na współgraniu ludzkich myśli. Jednak teraz był to jego najmniejszy problem. Tak samo zresztą jak sabat i jego skutki. Rozmyślał nad Azkabanem i tym jak powinien się do niego przygotować. Zdecydował, że skupi się na transmutacji. Czarna magia była błędem. I chociaż dawała siłę, o której można było tylko pomarzyć, nie była również rozwiązaniem wielu problemów. Będąc w Rycerzach, a później w elitarnej jednostce Śmierciożerców widział, co robiła z tymi, którzy jej używali. Dziczeli i zatracali swoje ludzkie odruchy. Działali niczym roboty bez pewnego czynnika, który sprawiał, że Morgoth widział w nich kogoś więcej niż jedynie ślepych wyznawców. Zatracili to. Czy nie o tym też wspominał Cynericowi, gdy wprowadzał go w jej tajniki? Używanie tych czarów przynosiło swoją cenę i nikt nie mógł nic z tym zrobić. Niewinne zaklęcia codziennego użytku nie były groźne i nie mogły nikogo skrzywdzić. Cóż. A przynajmniej w teorii - zanim pojawiły się anomalie.
Podniósł głowę nieco szybciej niż zamierzał, gdy Nephthys wspomniała o przysiędze wieczystej. Serce na chwilę zabiło mu szybciej, lecz równie prędko się uspokoiło. Nie mogła wiedzieć. Nie mogła wiedzieć, że zawarł umowę. I chociaż absolutnie nie chodziło jej o Mroczny Znak, fala gorąca powoli ulatniała się z niego, zupełnie jakby przyłapała go na prawdzie. Nie odpowiedział na jej słowa, starając się jakoś przywrócić do wcześniejszego spokoju. Tak. Wtedy byli beztroscy. Dalecy od zmartwień i konwenansów, które ograniczały ich w tym momencie. Spędzanie czasu w tamtych latach sam na sam nie było niczym złym - pod pewnymi względami poszerzanie horyzontów kulturowych i społecznych było bardzo wskazane. Chociaż bardziej odpowiadało to matce pochodzącej od bardziej otwartych Flintów niż ojca. Surowego lorda Yaxleya. A teraz on nosił ten tytuł i niedługo miał go przekazać kolejnemu pokoleniu. A przynajmniej taki był plan. Wpierw jednak musiał wrócić z Azkabanu. I nie miał to być zwykły powrót. Miał wrócić.
Czy wilk uszedł z tego starcia cało?
Morgoth dostrzegł uśmiech, którego jego towarzyszka nie mogła ukryć i w pewnym sensie poczuł się jakby należał do złego rodu. To nazwisko Rowle kojarzyło się niezmiennie z tymi zwierzętami, a mimo to młody Yaxley miał o wiele więcej z nimi wspólnego niż niejeden członek tamtej rodziny. Nigdy nie spodziewałby się, że to właśnie wilk stanie się jego drugim ucieleśnieniem. Czarnym, silnym, dzikim i nie mogącym się powstrzymać przed pragnieniem krwi. Czasami wracał do tej nocy, w której zostawił ciało Barry'ego Weasleya w lesie na pożarcie dzikich zwierząt. Pewność młodego czarodzieja co do tego, że miał przed sobą animaga była niezwykła. Czy naprawdę potrafił rozpoznać w nim ludzką postać? Czy było to możliwe, cz były to jedynie majaki odurzonego narkotykami dzieciaka? Czy Nephthys wciąż patrzyłaby na niego w ten sposób, gdyby dowiedziała się, co zrobił? Wiedział, że jego rodzicielka domyślała się, że Morgoth nie pracował jedynie w rezerwacie smoków. Że tu chodziło o coś więcej - i tak jak w przypadku jego ojca, nie pytała o nic. Życzył swojej towarzyszce by nigdy nie musiała stanąć twarzą w twarz z prawdą, która otaczała niekoniecznie jego osobę, ale zgniliznę roztaczającą się dokoła. Gdy wychyliła się ku dalszej stronie labiryntu, nie ruszył za nią.
- Nie kuś losu - stwierdził w odpowiedzi, prostując się i przenosząc na chwilę spojrzenie na ścieżkę, którą tu przyszli. W oddali widać było zarys i światła wydobywające się z Hampton Court. Kiedyś po tych terenach przechadzali się wielcy ludzie tego kraju - z królem Henrykiem VIII włącznie, chociaż Morgoth nie postrzegał tego jako zaszczyt. Czy znaleźliby tutaj jego ducha? Lub jego kolejno mordowanych żon? Neph musiała jednak usłyszeć w jego głosie nie tylko to, bo raczej nie ostrzegał jej przed duchami. Lady Adelaine nie słynęła ze swojej reputacji jedynie dlatego, że obserwowała paniątka na wielkiej sali balowej. Gdyby tak było, każdy mógłby przejąć jej tytuł, a przy okazji przedstawiać swoje znaleziska w o wiele bardziej pikantniejszej scenerii. Hipokryzją było dostrzeganie takich rzeczy, a przy okazji brak zainteresowania stroną politycznej sceny, która dla Morgotha miała o wiele większą wagę niż ukradkowe spojrzenia przypadkowych gości. Już wystarczająco długo wszyscy odwracali wzrok. Czekając na powrót niepokornej szlachcianki, wyjął papierośnicę i wyjął z niej papierosa. Nie odezwał się więcej, a jedynie stał, czując jak znajomy dym wędrował mu w gardle, płucach. I chociaż nie powinien to wciąż wpatrywał się w lady Shafiq jakby samym spojrzeniem miał ją sprowadzić z powrotem. - Powinniśmy wracać - dodał po chwili, przejeżdżając dłonią we włosach, które zdążyły już pokryć się świeżymi płatkami śniegu. Na czerni odbijały się nawet w ciemnościach.
Czy ktoś w ogóle mógł powiedzieć do niego te słowa w taki sposób, by ten nie poczułby, że oszukuje bliskie mu osoby? W końcu tak wiele się zmieniło od ich ostatniego spotkania. I wcale nie miał na myśli tych wszystkich anomalii czy kolejnych uroczystości wydawanych raz po raz dla ugłaskania znerwicowanej socjety. Gdyby przedstawił jej wszystko po kolei, zapewne pomyślałaby, że nie było jej wiele lat. Sojusze upadały prędzej niż były zawiązywane. Szlachcice i reszta czarodziejów padała jak muchy w nieznanych okolicznościach. Zakon Feniksa deptał im po piętach. On wyjechał, by wrócić z wiedzą, która miała zapoczątkować jego dalsze działania związane z pracą ze smokami. Kto by się pokusił o połączenie swojego umysłu ze smoczym? Tak naprawdę nigdy nie zdjął tego zaklęcia, które straciło na sile i nie ukazywało mu świata oczami jednego z podopiecznych. Czy mogło się więc przerodzić w sny, które miewał, a przy okazji współdzielił z drugą osobą? Odrzucił już transmutację z tego powodu, że już nie wyczuwał w tym żadnej magii tego rodzaju. Transmutacja mogła połączyć umysł czarodzieja ze zwierzęcym, lecz to legilimencja odcisnęła piętno na współgraniu ludzkich myśli. Jednak teraz był to jego najmniejszy problem. Tak samo zresztą jak sabat i jego skutki. Rozmyślał nad Azkabanem i tym jak powinien się do niego przygotować. Zdecydował, że skupi się na transmutacji. Czarna magia była błędem. I chociaż dawała siłę, o której można było tylko pomarzyć, nie była również rozwiązaniem wielu problemów. Będąc w Rycerzach, a później w elitarnej jednostce Śmierciożerców widział, co robiła z tymi, którzy jej używali. Dziczeli i zatracali swoje ludzkie odruchy. Działali niczym roboty bez pewnego czynnika, który sprawiał, że Morgoth widział w nich kogoś więcej niż jedynie ślepych wyznawców. Zatracili to. Czy nie o tym też wspominał Cynericowi, gdy wprowadzał go w jej tajniki? Używanie tych czarów przynosiło swoją cenę i nikt nie mógł nic z tym zrobić. Niewinne zaklęcia codziennego użytku nie były groźne i nie mogły nikogo skrzywdzić. Cóż. A przynajmniej w teorii - zanim pojawiły się anomalie.
Podniósł głowę nieco szybciej niż zamierzał, gdy Nephthys wspomniała o przysiędze wieczystej. Serce na chwilę zabiło mu szybciej, lecz równie prędko się uspokoiło. Nie mogła wiedzieć. Nie mogła wiedzieć, że zawarł umowę. I chociaż absolutnie nie chodziło jej o Mroczny Znak, fala gorąca powoli ulatniała się z niego, zupełnie jakby przyłapała go na prawdzie. Nie odpowiedział na jej słowa, starając się jakoś przywrócić do wcześniejszego spokoju. Tak. Wtedy byli beztroscy. Dalecy od zmartwień i konwenansów, które ograniczały ich w tym momencie. Spędzanie czasu w tamtych latach sam na sam nie było niczym złym - pod pewnymi względami poszerzanie horyzontów kulturowych i społecznych było bardzo wskazane. Chociaż bardziej odpowiadało to matce pochodzącej od bardziej otwartych Flintów niż ojca. Surowego lorda Yaxleya. A teraz on nosił ten tytuł i niedługo miał go przekazać kolejnemu pokoleniu. A przynajmniej taki był plan. Wpierw jednak musiał wrócić z Azkabanu. I nie miał to być zwykły powrót. Miał wrócić.
Czy wilk uszedł z tego starcia cało?
Morgoth dostrzegł uśmiech, którego jego towarzyszka nie mogła ukryć i w pewnym sensie poczuł się jakby należał do złego rodu. To nazwisko Rowle kojarzyło się niezmiennie z tymi zwierzętami, a mimo to młody Yaxley miał o wiele więcej z nimi wspólnego niż niejeden członek tamtej rodziny. Nigdy nie spodziewałby się, że to właśnie wilk stanie się jego drugim ucieleśnieniem. Czarnym, silnym, dzikim i nie mogącym się powstrzymać przed pragnieniem krwi. Czasami wracał do tej nocy, w której zostawił ciało Barry'ego Weasleya w lesie na pożarcie dzikich zwierząt. Pewność młodego czarodzieja co do tego, że miał przed sobą animaga była niezwykła. Czy naprawdę potrafił rozpoznać w nim ludzką postać? Czy było to możliwe, cz były to jedynie majaki odurzonego narkotykami dzieciaka? Czy Nephthys wciąż patrzyłaby na niego w ten sposób, gdyby dowiedziała się, co zrobił? Wiedział, że jego rodzicielka domyślała się, że Morgoth nie pracował jedynie w rezerwacie smoków. Że tu chodziło o coś więcej - i tak jak w przypadku jego ojca, nie pytała o nic. Życzył swojej towarzyszce by nigdy nie musiała stanąć twarzą w twarz z prawdą, która otaczała niekoniecznie jego osobę, ale zgniliznę roztaczającą się dokoła. Gdy wychyliła się ku dalszej stronie labiryntu, nie ruszył za nią.
- Nie kuś losu - stwierdził w odpowiedzi, prostując się i przenosząc na chwilę spojrzenie na ścieżkę, którą tu przyszli. W oddali widać było zarys i światła wydobywające się z Hampton Court. Kiedyś po tych terenach przechadzali się wielcy ludzie tego kraju - z królem Henrykiem VIII włącznie, chociaż Morgoth nie postrzegał tego jako zaszczyt. Czy znaleźliby tutaj jego ducha? Lub jego kolejno mordowanych żon? Neph musiała jednak usłyszeć w jego głosie nie tylko to, bo raczej nie ostrzegał jej przed duchami. Lady Adelaine nie słynęła ze swojej reputacji jedynie dlatego, że obserwowała paniątka na wielkiej sali balowej. Gdyby tak było, każdy mógłby przejąć jej tytuł, a przy okazji przedstawiać swoje znaleziska w o wiele bardziej pikantniejszej scenerii. Hipokryzją było dostrzeganie takich rzeczy, a przy okazji brak zainteresowania stroną politycznej sceny, która dla Morgotha miała o wiele większą wagę niż ukradkowe spojrzenia przypadkowych gości. Już wystarczająco długo wszyscy odwracali wzrok. Czekając na powrót niepokornej szlachcianki, wyjął papierośnicę i wyjął z niej papierosa. Nie odezwał się więcej, a jedynie stał, czując jak znajomy dym wędrował mu w gardle, płucach. I chociaż nie powinien to wciąż wpatrywał się w lady Shafiq jakby samym spojrzeniem miał ją sprowadzić z powrotem. - Powinniśmy wracać - dodał po chwili, przejeżdżając dłonią we włosach, które zdążyły już pokryć się świeżymi płatkami śniegu. Na czerni odbijały się nawet w ciemnościach.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czarna magia. Wiedza dostępna, a właściwie zakazana, choć nie wśród rodów szlacheckich. Ród Shafiq nie był od tej reguły wyjątkiem. Przesiadując godzinami w bibliotece, byle nie natknąć się na siostry, miała w rękach wiele rękopisów traktujących o tej dziedzinie magii. Żeby jednak je zrozumieć, potrzebowała wyjaśnień, takimi dysponował jej nauczyciel alchemii. Tarik podchodził jednak do sprawy w sposób bardzo powierzchowny, ostrzegając Nephthys przed skutkami, nie wychodząc poza to, co jawiło się jako nieszkodliwe. I tylko ktoś bardzo niezachwiany morlanie mógł ocenić, że tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak nieszkodliwa czarna magia. Ale czy to uzależniające działanie tych czarów, czy głód wiedzy samej Nephthys kazał jej na tym nie poprzestawać. Zachowywała jednak ostrożność. Nie wszędzie mógł jej towarzyszyć ktoś, kto powstrzyma ją w ostatniej chwili przed popełnieniem błędu. Poza tym zdana sama na siebie wykazywała większe pokłady rozsądku, niż mogłoby wydawać się Morgo, oceniając powierzchownie po, być może, lekkomyślnym wejściu do labiryntu.
Nephthys nie do końca byłaby skłonna porównać lorda Yaxleya do wilka, nie będąc wszak świadomą tego, jakie zmiany zaszły w jego życiu. Nieodłącznie kojarzył jej się jednak ze smokami, jako że miała okazję podziwiać te niezwykłe stworzenia po raz pierwszy właśnie w jego towarzystwie. Ogrom i niebezpieczeństwo, a także destrukcyjna siła, którą ze sobą niosły, zawsze wydawała się ją fascynować. Była to jednak fascynacja z rodzaju tych, które sprawiają, że choć chętnie na nie patrzyła, do tego się ograniczała.
Gdyby ktoś ją o to zapytał (i gdyby kogoś to interesowało, a to wbrew pozorom było wątpliwe), zapewniłaby, że Morgo to godny zastępca swojego ojca. Nieświadoma popełnionych przez niego zbrodni postrzegala go jako obowiązkowego młodzieńca, który dobrze sprawdzi się w tej roli. Choć dostrzegła to gwałtowne podniesienie przez niego głowy, zbyt gwałtowne, nie miała żadnej teorii dotyczącej tego, skąd mogło się wziąć. Ciąg dalszy tajemnic. Czy to miałoby szansę kiedykolwiek się zmienić? Nie zamierzała o tym myśleć, to była tylko strata czasu. Mimo słów o niekuszeniu losu, nie zawróciła od razu, przez chwilę jeszcze stojąc z nieokreśloną miną, wpatrując się w mglisty koniec roztaczającej się przed nią alei. Jakaś część jej osobowości zaczęła zastanawiać się, co byłoby, gdyby po prostu rzuciła się naprzód, nie bacząc na nic. Gdyby się zgubiła, zaginęła i nikt jej nigdy nie odnalazł. Oczywiście to były tylko hipotetyczne rozważania, choć na krótko uległa złudnemu wrażeniu, że jest tu sama, w ciszy, którą potęgował padający śnieg. Nie miało to nic wspólnego z tym, że marzyła jej się ucieczka od obowiązków. To raczej ten dziwny rodzaj myśli, która pojawia się znikąd, gdy stojąc nad krawędzią urwiska coś kusi, by skoczyć i przekonać się, jak to jest.
Duchy... To nie duchów się lękała. Sympatyzując z Anną Boleyn, pewnie chętnie spotkała by ją i zamieniła z nią parę słów. Piękna historia z tragicznym finałem; nie myślała o tym teraz jednak, skupiając się na tym, że istotnie ktoś w końcu może ich tu zauważyć i będzie ją czekała reprymenda od ciotki. Odwróciła się w stronę mężczyzny, dostrzegając dziwne spojrzenie, którym ją uraczył. Przez krótki moment nawet je odwzajemniała z ostrożną ciekawością, by w końcu westchnąć, zerknąć raz jeszcze przez ramię w kierunku, w którym na pewno już dzisiaj się nie uda, a w końcu nikle uśmiechnąć.
- Owszem, powinniśmy - zgodziła się, zerkając z nieprzeniknioną miną na dym, który spowił lorda Yaxleya. Po chwili zrównała się z nim na tej samej szerokości alejki, obserwując płatki, które strącił z włosów. Sama zostawiła te w swoich włosach w spokoju, zajmie się tym później. Nie zamierzała jeszcze wracać na salę, nie odnajdując radości w tańcu. Przez dłuższą chwilę milczała, nie czując bynajmniej niezręczności. Odnajdowała spokój w tej ciszy.
- To niezdrowe - stwierdziła nagle, nawiązując do papierosa, który trzymał w dłoni. Na wszelki wypadek odsunęła się pół kroku, świadoma, że jeśli ktoś wyczuje od niej ten dym, może czekać ją konieczność tłumaczenia się. Ostry zapach tytoniu miał to do siebie, że przebijał się nawet przez najlepszej jakości perfumy. Z tego też względu wolała nie ryzykować dziwnych dywagacji, skoro jak Morgo sam zauważył, lady Nott słynęła ze swojej dociekliwości i na pewno nie zadowoliłaby się tłumaczeniem, że to tylko rozmowa.
- Coś się zmieniło, Morgo. Nie wiem co i nie wiem czemu, ale jest inaczej. Nie mów mi, nie muszę wiedzieć - stwierdziła, wodząc spojrzeniem po ścianach labiryntu, teraz kierując się z powrotem do wyjścia. Nim dotarła do końca swojej wypowiedzi, zwróciła twarz w stronę mężczyzny. - Tylko nie zaprzeczaj - dokończyła, jeszcze przez chwilę pozwalając sobie na przyglądanie się mu z naukową ciekawością, nim żywopłot przestanie ich kryć i będzie to postrzegane jako nietakt.
Nephthys nie do końca byłaby skłonna porównać lorda Yaxleya do wilka, nie będąc wszak świadomą tego, jakie zmiany zaszły w jego życiu. Nieodłącznie kojarzył jej się jednak ze smokami, jako że miała okazję podziwiać te niezwykłe stworzenia po raz pierwszy właśnie w jego towarzystwie. Ogrom i niebezpieczeństwo, a także destrukcyjna siła, którą ze sobą niosły, zawsze wydawała się ją fascynować. Była to jednak fascynacja z rodzaju tych, które sprawiają, że choć chętnie na nie patrzyła, do tego się ograniczała.
Gdyby ktoś ją o to zapytał (i gdyby kogoś to interesowało, a to wbrew pozorom było wątpliwe), zapewniłaby, że Morgo to godny zastępca swojego ojca. Nieświadoma popełnionych przez niego zbrodni postrzegala go jako obowiązkowego młodzieńca, który dobrze sprawdzi się w tej roli. Choć dostrzegła to gwałtowne podniesienie przez niego głowy, zbyt gwałtowne, nie miała żadnej teorii dotyczącej tego, skąd mogło się wziąć. Ciąg dalszy tajemnic. Czy to miałoby szansę kiedykolwiek się zmienić? Nie zamierzała o tym myśleć, to była tylko strata czasu. Mimo słów o niekuszeniu losu, nie zawróciła od razu, przez chwilę jeszcze stojąc z nieokreśloną miną, wpatrując się w mglisty koniec roztaczającej się przed nią alei. Jakaś część jej osobowości zaczęła zastanawiać się, co byłoby, gdyby po prostu rzuciła się naprzód, nie bacząc na nic. Gdyby się zgubiła, zaginęła i nikt jej nigdy nie odnalazł. Oczywiście to były tylko hipotetyczne rozważania, choć na krótko uległa złudnemu wrażeniu, że jest tu sama, w ciszy, którą potęgował padający śnieg. Nie miało to nic wspólnego z tym, że marzyła jej się ucieczka od obowiązków. To raczej ten dziwny rodzaj myśli, która pojawia się znikąd, gdy stojąc nad krawędzią urwiska coś kusi, by skoczyć i przekonać się, jak to jest.
Duchy... To nie duchów się lękała. Sympatyzując z Anną Boleyn, pewnie chętnie spotkała by ją i zamieniła z nią parę słów. Piękna historia z tragicznym finałem; nie myślała o tym teraz jednak, skupiając się na tym, że istotnie ktoś w końcu może ich tu zauważyć i będzie ją czekała reprymenda od ciotki. Odwróciła się w stronę mężczyzny, dostrzegając dziwne spojrzenie, którym ją uraczył. Przez krótki moment nawet je odwzajemniała z ostrożną ciekawością, by w końcu westchnąć, zerknąć raz jeszcze przez ramię w kierunku, w którym na pewno już dzisiaj się nie uda, a w końcu nikle uśmiechnąć.
- Owszem, powinniśmy - zgodziła się, zerkając z nieprzeniknioną miną na dym, który spowił lorda Yaxleya. Po chwili zrównała się z nim na tej samej szerokości alejki, obserwując płatki, które strącił z włosów. Sama zostawiła te w swoich włosach w spokoju, zajmie się tym później. Nie zamierzała jeszcze wracać na salę, nie odnajdując radości w tańcu. Przez dłuższą chwilę milczała, nie czując bynajmniej niezręczności. Odnajdowała spokój w tej ciszy.
- To niezdrowe - stwierdziła nagle, nawiązując do papierosa, który trzymał w dłoni. Na wszelki wypadek odsunęła się pół kroku, świadoma, że jeśli ktoś wyczuje od niej ten dym, może czekać ją konieczność tłumaczenia się. Ostry zapach tytoniu miał to do siebie, że przebijał się nawet przez najlepszej jakości perfumy. Z tego też względu wolała nie ryzykować dziwnych dywagacji, skoro jak Morgo sam zauważył, lady Nott słynęła ze swojej dociekliwości i na pewno nie zadowoliłaby się tłumaczeniem, że to tylko rozmowa.
- Coś się zmieniło, Morgo. Nie wiem co i nie wiem czemu, ale jest inaczej. Nie mów mi, nie muszę wiedzieć - stwierdziła, wodząc spojrzeniem po ścianach labiryntu, teraz kierując się z powrotem do wyjścia. Nim dotarła do końca swojej wypowiedzi, zwróciła twarz w stronę mężczyzny. - Tylko nie zaprzeczaj - dokończyła, jeszcze przez chwilę pozwalając sobie na przyglądanie się mu z naukową ciekawością, nim żywopłot przestanie ich kryć i będzie to postrzegane jako nietakt.
شاهدني من فوق
Mało kto zastanawiał się nad tym, czym tak naprawdę była czarna magia i skąd czerpała tak silną moc. W końcu ci, którzy jej używali często byli znanymi, potężnymi czarnoksiężnikami. Co sprawiało, że była tak nęcąca i ludzie wręcz zabijali się, by zdobyć niewielkie skrawki wiedzy, która wykraczała poza dostępne źródła? Mając taką możliwość zgłębiania jej tajemnic, które były zawarte w bibliotece w dawnym pałacu Yaxleyów, Morgoth dostrzegał jedynie zniszczenie. Droga czarnej magii zawierała w sobie gniew, nienawiść oraz inne silne emocje, do których nie był przyzwyczajony. Być może dlatego też nigdy nie fascynowała go ta ścieżka aż tak bardzo. Głównie za sprawą ojca zaczął się interesować tym tematem, lecz im więcej czasu mu poświęcał, tym dostrzegał, że to nie współgrało z jego charakterem. Wolał opierać się na zagadnieniach dyplomatycznych; słowach, nie czarach. Nauczony dostrzegania tego, co innym umykało, nie widział aż takiej potrzeby opierania się jedynie na tej dziedzinie czarów. Być może dlatego skupił się na transmutacji. By nie zatracić się zupełnie w czymś, co, owszem, nagradzało swoich popleczników wielką potęgą, lecz równie łatwo ich wyniszczało. Czarna magia podsuwała proste i skuteczne rozwiązania problemów, równocześnie prowadząc do wycofania się na inne możliwości, zagłuszając zdrowy rozsądek i typowe ludzkie odruchy. Nic więc dziwnego, że wśród Rycerzy Waplurgii można było znaleźć demoralizację i zanik jakiegokolwiek współczucia. Czy nie odczuł tego wyraźnie w chwili, w której ogłosił, że darował Megarze Carrow życie? Nie mógł zrozumieć tylu głosów sprzeciwu, naśmiewania się i braku zrozumienia. Zabijanie dla samego zabijania nie było niczym honorowym. Tym bardziej, że Megara była w ciąży i sama nie skończyła nawet dwudziestu lat. Wciąż pamiętał głos Marianny, która najchętniej pozbawiłaby życia i matkę i dziecko. Co za człowiek mógł podjąć taką decyzję? Kim trzeba było się stać, by zrobić ten krok? Czasami łapał się na tym, że rozmyślał o tamtej nocy. O dziwnym spojrzeniu, które posłała mu na koniec Megara. Jakby ulgi. I nie uczyniła tego czarna magia - same zaklęcia wystarczyły, by kogoś skrzywdzić. Zamiast czerpać siłę z życia, które pomagała wzmocnić nie tylko otoczenie, ale również i czarodzieja, zakazane czary korzystały z destrukcji i negatywnych emocji. Nic więc dziwnego, że pochłaniały swoich użytkowników z taką mocą. Gdy ktoś czuł jedynie kumulację gniewu, złości, bólu, poczucia niesprawiedliwości nie mógł myśleć wystarczająco trzeźwo, by podejmować właściwe decyzje. Jedyne co znał to agresja i odpowiadał nią na wszystko. Opanowywała umysły tych, którzy szukali łatwego przejścia, zagarnięcia jak największej potęgi i kończyli zmagając się z coraz większymi wymaganiami, które stawiała im magia, którą się posługiwali. Chciał to uświadomić swojemu kuzynowi i liczył na to, że Cyneric podejmie właściwą decyzję. Decyzję, której nie będzie żałował.
Nie wiedział, co czaiło się w zakamarkach umysłu Nephthys, ale na pewno nie brał jej za lekkomyślną. Nawet podczas spotkań, gdy byli jeszcze dziećmi, a jej wyprawy w głąb lasu dyktowane były ciekawością, nie opierały się na gorącym porywie. Nie pozwoliła też nikomu twierdzić, że nie zasługuje na miano szlachcianki. Posłuszna swojemu ojcu jak i nestorowi uchodziła za ideał dziecka, którym na pewno z chęcią poszczyciłyby się inne rody. Miłym spostrzeżeniem na spotkaniu po długim czasie milczenia było dostrzeżenie faktu, że niewiele się w tej kwestii zmieniła. Morgoth nie słyszał żadnych słów skargi czy nagany od strony ojca, który czasami wypowiadał się o rodzinach, które trwały z Yaxleyami w sojuszu czy dopiero miały taki zawiązać. Wolał nie rozwodzić się bez przyczyny nad tym tematem, dlatego wszelką ocenę pozostawiał seniorowi, który bez wątpienia wiedział co robi. Oboje z lady Shafiq byli dobrymi reprezentantami swoich rodzin. I mimo że teraz pozwalali sobie na nieco więcej w swoim towarzystwie, nie było aktem nieposłuszeństwa. Raczej szacunkiem wobec siebie i dawnych wspomnień. Teraz jednak nieco dłużej wodził za nią spojrzeniem, próbując sobie przypomnieć w jakich okolicznościach widzieli się ostatnim razem. Dostrzegł również jej wzrok i nutę zniesmaczenia, które towarzyszyło słowom o zdrowiu. Zapewne miała rację, ale póki co nie zamierzał się tym przejmować. Magiczne papierosy miały to do siebie, że nie produkowali ich byle zielarze, dlatego pozwalał sobie na trzymanie ich w pobliżu. Słysząc jej słowa, początkowo nie zareagował. Chyba zapomniał, ile czasu spędzali wspólnie i że zmiany, które zaszły były o wiele mocniej uwypuklone dla kogoś, kto poświęcał mu więcej uwagi niż przeciętny bywalec salonów.
- To normalne - zaczął, idąc kawałek dalej, by nie owiewać jej dymem, od którego uciekła. - Polityka zawsze przynosi zmiany - odparł, unikając tematu swojej osoby. Wiedział, że nie o to pytała, lecz jak sama zauważyła, nie chciała znać odpowiedzi. Gdyby była w Anglii, zapewne doszłyby do niej słuchy o chorobie jego matki i o gorliwej próbie pomocy, której się podejmował jedyny syn. Nikt nie znał szczegółów, ale to od tego się wszystko zaczęło. Od spotkania z lady Selwyn w celu uzyskania odpowiedzi. Potem wszystko układało się niczym domino, a kaskada nie chciała się zatrzymać. Jego wyjazd do Rumunii, zaklęcie wiążące ze smokiem, zadania, które musiał zrobić, by stać się Śmierciożercą... Ta mało czasu, a tak wiele wydarzeń. Wyjechała, gdy przechodził zmiany, a teraz wróciła i mogła podziwiać końcowy efekt. Czy lepszy, czy gorszy od poprzedniego - tego nie mógł powiedzieć. Zamiast jednak kolejnych słów odnoszących się do jej wypowiedzi, odrzucił gaszącego się papierosa, który zniknął dzięki zaklęciu i ponownie zrównał się z Neph, tym razem stając nieco bliżej i również taksując ją spojrzeniem. - Dlaczego wyjechałaś? - Chociaż czy nie właściwsze byłoby pytanie po co wracała, skoro nie czekało jej tu nic innego jak wszechobecne zło? Anomalie mówiły same za siebie, że coś było nie tak. Morgoth sam nie wiedział, dlaczego o to spytał, ale zanim zdołał zamilknąć, słowa opuściły jego usta i teraz mógł jedynie czekać na to, co miał dostać w odpowiedzi.
Nie wiedział, co czaiło się w zakamarkach umysłu Nephthys, ale na pewno nie brał jej za lekkomyślną. Nawet podczas spotkań, gdy byli jeszcze dziećmi, a jej wyprawy w głąb lasu dyktowane były ciekawością, nie opierały się na gorącym porywie. Nie pozwoliła też nikomu twierdzić, że nie zasługuje na miano szlachcianki. Posłuszna swojemu ojcu jak i nestorowi uchodziła za ideał dziecka, którym na pewno z chęcią poszczyciłyby się inne rody. Miłym spostrzeżeniem na spotkaniu po długim czasie milczenia było dostrzeżenie faktu, że niewiele się w tej kwestii zmieniła. Morgoth nie słyszał żadnych słów skargi czy nagany od strony ojca, który czasami wypowiadał się o rodzinach, które trwały z Yaxleyami w sojuszu czy dopiero miały taki zawiązać. Wolał nie rozwodzić się bez przyczyny nad tym tematem, dlatego wszelką ocenę pozostawiał seniorowi, który bez wątpienia wiedział co robi. Oboje z lady Shafiq byli dobrymi reprezentantami swoich rodzin. I mimo że teraz pozwalali sobie na nieco więcej w swoim towarzystwie, nie było aktem nieposłuszeństwa. Raczej szacunkiem wobec siebie i dawnych wspomnień. Teraz jednak nieco dłużej wodził za nią spojrzeniem, próbując sobie przypomnieć w jakich okolicznościach widzieli się ostatnim razem. Dostrzegł również jej wzrok i nutę zniesmaczenia, które towarzyszyło słowom o zdrowiu. Zapewne miała rację, ale póki co nie zamierzał się tym przejmować. Magiczne papierosy miały to do siebie, że nie produkowali ich byle zielarze, dlatego pozwalał sobie na trzymanie ich w pobliżu. Słysząc jej słowa, początkowo nie zareagował. Chyba zapomniał, ile czasu spędzali wspólnie i że zmiany, które zaszły były o wiele mocniej uwypuklone dla kogoś, kto poświęcał mu więcej uwagi niż przeciętny bywalec salonów.
- To normalne - zaczął, idąc kawałek dalej, by nie owiewać jej dymem, od którego uciekła. - Polityka zawsze przynosi zmiany - odparł, unikając tematu swojej osoby. Wiedział, że nie o to pytała, lecz jak sama zauważyła, nie chciała znać odpowiedzi. Gdyby była w Anglii, zapewne doszłyby do niej słuchy o chorobie jego matki i o gorliwej próbie pomocy, której się podejmował jedyny syn. Nikt nie znał szczegółów, ale to od tego się wszystko zaczęło. Od spotkania z lady Selwyn w celu uzyskania odpowiedzi. Potem wszystko układało się niczym domino, a kaskada nie chciała się zatrzymać. Jego wyjazd do Rumunii, zaklęcie wiążące ze smokiem, zadania, które musiał zrobić, by stać się Śmierciożercą... Ta mało czasu, a tak wiele wydarzeń. Wyjechała, gdy przechodził zmiany, a teraz wróciła i mogła podziwiać końcowy efekt. Czy lepszy, czy gorszy od poprzedniego - tego nie mógł powiedzieć. Zamiast jednak kolejnych słów odnoszących się do jej wypowiedzi, odrzucił gaszącego się papierosa, który zniknął dzięki zaklęciu i ponownie zrównał się z Neph, tym razem stając nieco bliżej i również taksując ją spojrzeniem. - Dlaczego wyjechałaś? - Chociaż czy nie właściwsze byłoby pytanie po co wracała, skoro nie czekało jej tu nic innego jak wszechobecne zło? Anomalie mówiły same za siebie, że coś było nie tak. Morgoth sam nie wiedział, dlaczego o to spytał, ale zanim zdołał zamilknąć, słowa opuściły jego usta i teraz mógł jedynie czekać na to, co miał dostać w odpowiedzi.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oczywiście, że starała się być idealnym dzieckiem, ale czy to w ogóle jest możliwe? Bardzo szybko przyszło jej zrozumieć, że niestety doskonałość to ułuda. Człowiek nie może być idealny, a dążenie do tego, to równia pochyła do braku spełnienia w życiu. Starania nie przynoszące skutków, prowadzą tylko do frustracji, nic ponadto, choć był przecież taki czas, gdy Nephthys wydawało się, że to słuszne postępowanie. Zabieganie o uwagę ojca zajęło jej większą część dzieciństwa, nim w końcu zrozumiała, że to bezcelowe. I choć nie porzuciła roli posłusznej arystokratki, zdając sobie sprawę, że byłaby to walka z wiatrakami, na całe życie zapamiętała tę lekcję. Wciąż miała jednak w pamięci wszystkie te niezliczone momenty, gdy chcąc czymś zaimponować ojcu, napotykała na brak zrozumienia i lekceważenie. Czasem wydawało jej się, że zainteresowanie alchemią, które na przestrzeni lat pozostało niezmienne, wzięło się z błędnego przekonania, że dzięki temu ojciec poświęci jej więcej uwagi, tak jej wtedy potrzebnej, a niemożliwej do uzyskania. I nawet jeżeli jej siostry twierdziły co innego, w głębi duszy dobrze wiedziała, że rzekoma poświęcona jej uwaga, to nic ponad chęć przekazania wiedzy. Mimo to kochała ojca i to było w tym wszystkim chyba najbardziej przykre - on o to nie dbał. Tak długo jak była posłuszna, mogła go nawet nienawidzić i nie zrobiłby nic, by to zmienić. Projekcja nienawiści do matki swoich dzieci, na dzieci właśnie, było czynem godnym potępienia, ale nie miał go kto potępić, bo nikt o nim nie wiedział.
Ironicznie Nephthys i tak tkwiła w okowach posłuszeństwa, nie widząc alternatywy. Wpajana jej od dziecka konieczność skrywania emocji i nie unoszenia się nimi, wszak to nie przystoi damie, poniekąd to na niej wymogła. Była więc rozdarta pomiędzy chęcią sprostania narzuconym jej obowiązkom, a uznania je za zupełnie małostkowe. Dlatego raczej dość uważnie dobierała sobie znajome płci żeńskiej, nie marnując czasu na te arystokratki, dla których jedynym tematem do rozmowy były kreacje innych szlachcianek po ostatnim Sabacie. Nie żeby widziała coś złego w takim postępowaniu; kim była by dyktować, co jest dobre, a co nie? To pozostawiała osobom pokroju lady Adalaine. Te wydawały się zawsze niezachwiane w swoich osądach, nawet jeżeli nie miały racji. Świat wyższych sfer był dziwny i zawsze przyglądała mu się ze sporą dozą sceptycyzmu. Ich ród musiał przystosować się do tego, co zastał w Anglii, ale nigdy nie stał się pełnoprawną częścią tego świata i podobnie było z Nephthys, choć nie odgradzała się nigdy od tego, co przynosiło jej życie w Wielkiej Brytanii, czego najlepszym dowodem była jej znajomość z Morgo.
Słowa o polityce sprowadziły ją na ziemię i wyrwały z rozmyślań. Twarz po raz kolejny rozjaśnił jej enigmatyczny uśmiech, bo ciężko było stwierdzić, co ją aż tak rozbawiło; mimo zdawkowej odpowiedzi lorda Yaxleya, mimo dostrzeżenia zmian, jakie w nim zaszły, podobne słowa były tak bardzo wpasowujące się w obraz mężczyzny, jaki zapamiętała, że nie mogła się nie uśmiechnąć. Nie chciała dostać odpowiedzi, bo wiedziała, że obejdzie temat dookoła a z pewnością nie powie, w czym rzecz. Martwiła się tylko, że wplątał się w coś złego. Może nie była do końca świadoma drugiego dna magicznego świata, gdzie kumulowały się złe siły. Może nie wiedziała, skąd biorą się anomalie, które napawały ją takim lękiem i obawą, że atak nadejdzie znikąd, bądź z rąk osób, które zna i szanuje, bo nikt nie jest w stanie zapanować nad tymi, wydawać by się mogło, losowymi atakami nieznanej dotąd mocy. Nie była jednak głupia, przeciwnie, ceniła sobie swoją umiejętność empatii i obserwacji zachowań innych, zwłaszcza tych, których los nie był jej obojętny. Yaxley był nieswój, a w jej głowie zaczęły pleść się nici powiązań i prób znalezienia przyczyny tej zmiany.
- Powinieneś zaangażować się w sprawy polityczne. Chyba nikt tak pięknie i dyplomatycznie nie potrafi zbyć tematu - odparła w końcu. Oboje wiedzieli, że nie o to pytała, a jednak poprowadzili rozmowę w ten sposób, by już do tego nie wracać. Śledziła wzrokiem trajektorię lotu niedopałka, nim ten nie zniknął w niebycie. Dowód ich spotkania wyparował w mgnieniu oka.
- A dlaczego nie? - Odpowiedziała pytaniem na pytanie, spoglądając na Morgo. Widząc jednak, że i on się jej przygląda, odwróciła wzrok, wbijając go w jakiś nieokreślony punkt przed nimi. - Niewiele mnie tu trzymało. Poza tym to była chyba ostatnia okazja by się tam wybrać, nim wetkną mi obrączkę na palec. - Przez jej słowa przebijała się ciężka do wychwycenia rezygnacja. Nie wiedziała, skąd to straszne poczucie, że ślub jest dla niej tożsamy z kresem życia, ale cały czas tak jej się wydawało. Być może wynikało to ze strachu przed nieznanym. Na samą myśl miała wrażenie, że coś ściska ją za gardło, pozbawiając tchu. Przez ostatnie tygodnie trochę się miotała, chcąc załatwić jak najwięcej spraw. Liczyła, że podróż pozwoli jej trafić na coś przełomowego, ale tak się nie stało.
- Zawsze marzyłam, że się tam w końcu wybiorę. Byłam nawet gotowa zostać, gdyby ojciec wyraził zgodę, ale później nastąpiły wszystkie te ataki... A moje miejsce jest przy rodzinie. Zostanie tam byłoby tchórzostwem. Kuszącym, ale wciąż... Tchórzostwem. Jestem przekonana, że na moim miejscu też byś tam nie został - wzruszyła ramionami nieznacznie, ściszając głos o pół tonu, choć nie był to przecież żaden sekret. Co prawda nie zapytał, dlaczego nie została w Egipcie, tylko dlaczego w ogóle zdecydowała się na wyjazd, ale uznała, że powód powrotu jest chyba bardziej istotny.
Ironicznie Nephthys i tak tkwiła w okowach posłuszeństwa, nie widząc alternatywy. Wpajana jej od dziecka konieczność skrywania emocji i nie unoszenia się nimi, wszak to nie przystoi damie, poniekąd to na niej wymogła. Była więc rozdarta pomiędzy chęcią sprostania narzuconym jej obowiązkom, a uznania je za zupełnie małostkowe. Dlatego raczej dość uważnie dobierała sobie znajome płci żeńskiej, nie marnując czasu na te arystokratki, dla których jedynym tematem do rozmowy były kreacje innych szlachcianek po ostatnim Sabacie. Nie żeby widziała coś złego w takim postępowaniu; kim była by dyktować, co jest dobre, a co nie? To pozostawiała osobom pokroju lady Adalaine. Te wydawały się zawsze niezachwiane w swoich osądach, nawet jeżeli nie miały racji. Świat wyższych sfer był dziwny i zawsze przyglądała mu się ze sporą dozą sceptycyzmu. Ich ród musiał przystosować się do tego, co zastał w Anglii, ale nigdy nie stał się pełnoprawną częścią tego świata i podobnie było z Nephthys, choć nie odgradzała się nigdy od tego, co przynosiło jej życie w Wielkiej Brytanii, czego najlepszym dowodem była jej znajomość z Morgo.
Słowa o polityce sprowadziły ją na ziemię i wyrwały z rozmyślań. Twarz po raz kolejny rozjaśnił jej enigmatyczny uśmiech, bo ciężko było stwierdzić, co ją aż tak rozbawiło; mimo zdawkowej odpowiedzi lorda Yaxleya, mimo dostrzeżenia zmian, jakie w nim zaszły, podobne słowa były tak bardzo wpasowujące się w obraz mężczyzny, jaki zapamiętała, że nie mogła się nie uśmiechnąć. Nie chciała dostać odpowiedzi, bo wiedziała, że obejdzie temat dookoła a z pewnością nie powie, w czym rzecz. Martwiła się tylko, że wplątał się w coś złego. Może nie była do końca świadoma drugiego dna magicznego świata, gdzie kumulowały się złe siły. Może nie wiedziała, skąd biorą się anomalie, które napawały ją takim lękiem i obawą, że atak nadejdzie znikąd, bądź z rąk osób, które zna i szanuje, bo nikt nie jest w stanie zapanować nad tymi, wydawać by się mogło, losowymi atakami nieznanej dotąd mocy. Nie była jednak głupia, przeciwnie, ceniła sobie swoją umiejętność empatii i obserwacji zachowań innych, zwłaszcza tych, których los nie był jej obojętny. Yaxley był nieswój, a w jej głowie zaczęły pleść się nici powiązań i prób znalezienia przyczyny tej zmiany.
- Powinieneś zaangażować się w sprawy polityczne. Chyba nikt tak pięknie i dyplomatycznie nie potrafi zbyć tematu - odparła w końcu. Oboje wiedzieli, że nie o to pytała, a jednak poprowadzili rozmowę w ten sposób, by już do tego nie wracać. Śledziła wzrokiem trajektorię lotu niedopałka, nim ten nie zniknął w niebycie. Dowód ich spotkania wyparował w mgnieniu oka.
- A dlaczego nie? - Odpowiedziała pytaniem na pytanie, spoglądając na Morgo. Widząc jednak, że i on się jej przygląda, odwróciła wzrok, wbijając go w jakiś nieokreślony punkt przed nimi. - Niewiele mnie tu trzymało. Poza tym to była chyba ostatnia okazja by się tam wybrać, nim wetkną mi obrączkę na palec. - Przez jej słowa przebijała się ciężka do wychwycenia rezygnacja. Nie wiedziała, skąd to straszne poczucie, że ślub jest dla niej tożsamy z kresem życia, ale cały czas tak jej się wydawało. Być może wynikało to ze strachu przed nieznanym. Na samą myśl miała wrażenie, że coś ściska ją za gardło, pozbawiając tchu. Przez ostatnie tygodnie trochę się miotała, chcąc załatwić jak najwięcej spraw. Liczyła, że podróż pozwoli jej trafić na coś przełomowego, ale tak się nie stało.
- Zawsze marzyłam, że się tam w końcu wybiorę. Byłam nawet gotowa zostać, gdyby ojciec wyraził zgodę, ale później nastąpiły wszystkie te ataki... A moje miejsce jest przy rodzinie. Zostanie tam byłoby tchórzostwem. Kuszącym, ale wciąż... Tchórzostwem. Jestem przekonana, że na moim miejscu też byś tam nie został - wzruszyła ramionami nieznacznie, ściszając głos o pół tonu, choć nie był to przecież żaden sekret. Co prawda nie zapytał, dlaczego nie została w Egipcie, tylko dlaczego w ogóle zdecydowała się na wyjazd, ale uznała, że powód powrotu jest chyba bardziej istotny.
شاهدني من فوق
Labirynt
Szybka odpowiedź