Salonik na uboczu
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Salonik na uboczu
Znajdujący się na uboczu salonik, służy przede wszystkim kameralnym rozmowom, nie tylko we dwoje. Dwie przeciwległe ściany zdobią misterne lustra rozstawione niemal na całą szerokość pomieszczenia, nadający całości charakterystycznej przestrzenności. W pomieszczeniu można dopatrzyć się uzupełnianego na bieżąco barku, okrągłego stolika, na którym rozstawiono mieniące się malachitem szachy, kilka artystycznie rzeźbionych foteli i niewielka, obita miękką skórą kanapa, stojąca pod jednym luster. Zieleń ciężkich, atłasowych zasłon, przetykana złotymi dodatkami okala ramy ścian, a jasności nadaje blask wirujących, żyrandolowych świec, które magicznie zapalają się i gasną, gdy tylko pojawiają się goście.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 23.07.21 20:36, w całości zmieniany 2 razy
/z salonu
Nareszcie. Gra się zakończyła i mogła w końcu odłożyć ten przeklęty kieliszek. Przez cały wieczór nie była ani razu tak zadowolona, jak wtedy, gdy go odstawiła. Nie ma mowy, by do końca Sabatu wypiła jeszcze choćby kropelkę. Jeśli będzie trzeba, będzie udawać, że pije, ale na pewno nie pozwoli sobie na dalsze zabawy z trunkami. Kiedy tylko mogła, oddaliła się natychmiast od innych lady, szukając jakiegoś pustego i spokojnego miejsca. Rozważała bibliotekę, ale była już zajęta, a do ogrodów skierowało się zbyt wiele osób, by mogła tam zebrać myśli. Mężczyźni już przybyli, zauważyła kilku przelotnie, ale nie miała teraz ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Znalazła mały, pusty salonik i z wdzięcznością weszła do środka, siadając na jednym z foteli. Psiknęła się kilka razy lekką perfumą o subtelnym zapachu, którą miała przy sobie, by upewnić się, że na pewno nie będzie od niej czuć alkoholu. Potem skrzyżowała elegancko nogi, złożyła na nich ręce i próbowała skupić się na własnych objętych dziwnym, cichym szumem myślach. Rozejrzała się po pomieszczeniu, wyglądając pewnie bardziej jak posąg niż człowiek. Niestety, powstrzymywanie okazania choćby krztyny upicia będzie ją kosztować większą sztucznością niż zwykle. Jej stan nie był co prawda krytyczny, ale już sam lekki szum w głowie i dziwne uczucie stłumienia rzeczywistości okropnie ją oburzały. Ten Sabat nie zapowiadał się dobrze, bo była pewna, że nie pozbędzie się już tej nocy chęci powrotu do domu. Co nie znaczy, że tego nie przeboleje. Uniosła głowę i splotła ze sobą swoje blade palce. Jeśli czegoś była pewna, to na pewno tego, że niemożliwym jest, aby na tej uroczystości zachowała się w jakikolwiek sposób niegrzecznie i niegodnie, choćby nie wiadomo jak źle się tak naprawdę czuła.
Spojrzała przelotnie na drzwi, kalkulując jak długo mogła siedzieć sama w bocznym salonie, żeby nie zostało to uznane za niegrzeczne.
Nareszcie. Gra się zakończyła i mogła w końcu odłożyć ten przeklęty kieliszek. Przez cały wieczór nie była ani razu tak zadowolona, jak wtedy, gdy go odstawiła. Nie ma mowy, by do końca Sabatu wypiła jeszcze choćby kropelkę. Jeśli będzie trzeba, będzie udawać, że pije, ale na pewno nie pozwoli sobie na dalsze zabawy z trunkami. Kiedy tylko mogła, oddaliła się natychmiast od innych lady, szukając jakiegoś pustego i spokojnego miejsca. Rozważała bibliotekę, ale była już zajęta, a do ogrodów skierowało się zbyt wiele osób, by mogła tam zebrać myśli. Mężczyźni już przybyli, zauważyła kilku przelotnie, ale nie miała teraz ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Znalazła mały, pusty salonik i z wdzięcznością weszła do środka, siadając na jednym z foteli. Psiknęła się kilka razy lekką perfumą o subtelnym zapachu, którą miała przy sobie, by upewnić się, że na pewno nie będzie od niej czuć alkoholu. Potem skrzyżowała elegancko nogi, złożyła na nich ręce i próbowała skupić się na własnych objętych dziwnym, cichym szumem myślach. Rozejrzała się po pomieszczeniu, wyglądając pewnie bardziej jak posąg niż człowiek. Niestety, powstrzymywanie okazania choćby krztyny upicia będzie ją kosztować większą sztucznością niż zwykle. Jej stan nie był co prawda krytyczny, ale już sam lekki szum w głowie i dziwne uczucie stłumienia rzeczywistości okropnie ją oburzały. Ten Sabat nie zapowiadał się dobrze, bo była pewna, że nie pozbędzie się już tej nocy chęci powrotu do domu. Co nie znaczy, że tego nie przeboleje. Uniosła głowę i splotła ze sobą swoje blade palce. Jeśli czegoś była pewna, to na pewno tego, że niemożliwym jest, aby na tej uroczystości zachowała się w jakikolwiek sposób niegrzecznie i niegodnie, choćby nie wiadomo jak źle się tak naprawdę czuła.
Spojrzała przelotnie na drzwi, kalkulując jak długo mogła siedzieć sama w bocznym salonie, żeby nie zostało to uznane za niegrzeczne.
Libra Black
Zawód : Dama/Staż w Ministerstwie Magii
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Prawdziwa szkoła życia zaczyna się od lekcji pokory
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie szukał jej.
Był pewny, że to ona wykona pierwszy ruch, że zgubi ją strach, że zechce się upewnić, przypilnować, aby przypadkiem nie szepnął komuś o kilka słów za dużo. Jeśli posiadała choć odrobinę inteligencji, czy też kobiecej przezorności (mimo ostatnich niefortunnych popisów, nie odejmował Laidan bystrości umysłu) winna na niego czekać i u jego boku wejść na salony lady Nott. Chciał, aby tak właśnie się stało; matka trzymająca pod ramię swego pierworodnego syna, obrazek sielski i anielski, lecz jakże różny od poprzednich lat i przeszłych Sabatów.
Bo nie byli już partnerami, ani w miłości, ani w zbrodni, jakby j e j zdrada z hukiem zatrzasnęła za nimi szklane drzwi, rozpryskujące się wokół raniącymi odłamkami. Nieco chwiejnego kroku nie mógł więc nadrobić, wspierając dłoń na wątłej, kobiecej talii; przemierzał zatem korytarze samotnie, nie łudząc się nawet, że spotka kogoś, kogo toleruje, kogoś, kto przy pierwszej nadarzającej się okazji nie wspomni o jego zmarłej żonie. Ona odeszła, lecz Samael nieprzerwanie kroczył po tej ziemi, właśnie wybijając marsz na pohybel swojej matce. Za wszystko, co zrobiła i za wszystko, czego nie zrobiła.
Jeden tylko Mortimer wiedział co go trapi, lecz mimo niepokojącego wejrzenia w smutki Samaela, nie potrafił odjąć od niego kielicha rozpaczy, ani nawet zgłębić niespokojnych myśli swego kuzyna. Avery nieustannie zmieniał front i taktykę, raz decydując się na manewr Blitzkriegu, a kiedy indziej wybierając wojnę pozycyjną. Walki dłużyły się już od miesięcy, podobno zyskał laur zwycięzcy... ale Samael nie chciał ułudy, potrzebował pewności, której Laidan mimo straceńczej pozycji uparcie mu odmawiała. W niczym nie przypominała chociażby... chociażby lady Black, samotnie siedzącej w pustym, acz z przepychem urządzonym salonie. Detale urody pozostawały bez znaczenia: Avery wspomniał idealne oddanie kobiety ojcu oraz niemą tolerancję jego szaleństwa. W zestawieniu z niemalże obłąkaniem Lai, niewiasta spoczywająca spokojnie w fotelu wydała mu się ciekawą kontrą, wymierzoną naturalnie w resztki spranych uczuć matki.
-Nie bawi się panienka najlepiej, mylę się, lady Black? - spytał uprzejmie Avery. Swobodny, niemalże z lekkością brylujący na salonach mimo niedawnego zgonu małżonki, nie przypominał zupełnie chorego z miłości (najgorszej dolegliwości) mężczyzny, jakiego miała okazję spotkać miesiąc wcześniej. Nie wyrównał jeszcze rachunków, ale część tęsknoty zdążył już wyprzeć, a wobec Laidan zachował zupełnie czyste sumienie.
Był pewny, że to ona wykona pierwszy ruch, że zgubi ją strach, że zechce się upewnić, przypilnować, aby przypadkiem nie szepnął komuś o kilka słów za dużo. Jeśli posiadała choć odrobinę inteligencji, czy też kobiecej przezorności (mimo ostatnich niefortunnych popisów, nie odejmował Laidan bystrości umysłu) winna na niego czekać i u jego boku wejść na salony lady Nott. Chciał, aby tak właśnie się stało; matka trzymająca pod ramię swego pierworodnego syna, obrazek sielski i anielski, lecz jakże różny od poprzednich lat i przeszłych Sabatów.
Bo nie byli już partnerami, ani w miłości, ani w zbrodni, jakby j e j zdrada z hukiem zatrzasnęła za nimi szklane drzwi, rozpryskujące się wokół raniącymi odłamkami. Nieco chwiejnego kroku nie mógł więc nadrobić, wspierając dłoń na wątłej, kobiecej talii; przemierzał zatem korytarze samotnie, nie łudząc się nawet, że spotka kogoś, kogo toleruje, kogoś, kto przy pierwszej nadarzającej się okazji nie wspomni o jego zmarłej żonie. Ona odeszła, lecz Samael nieprzerwanie kroczył po tej ziemi, właśnie wybijając marsz na pohybel swojej matce. Za wszystko, co zrobiła i za wszystko, czego nie zrobiła.
Jeden tylko Mortimer wiedział co go trapi, lecz mimo niepokojącego wejrzenia w smutki Samaela, nie potrafił odjąć od niego kielicha rozpaczy, ani nawet zgłębić niespokojnych myśli swego kuzyna. Avery nieustannie zmieniał front i taktykę, raz decydując się na manewr Blitzkriegu, a kiedy indziej wybierając wojnę pozycyjną. Walki dłużyły się już od miesięcy, podobno zyskał laur zwycięzcy... ale Samael nie chciał ułudy, potrzebował pewności, której Laidan mimo straceńczej pozycji uparcie mu odmawiała. W niczym nie przypominała chociażby... chociażby lady Black, samotnie siedzącej w pustym, acz z przepychem urządzonym salonie. Detale urody pozostawały bez znaczenia: Avery wspomniał idealne oddanie kobiety ojcu oraz niemą tolerancję jego szaleństwa. W zestawieniu z niemalże obłąkaniem Lai, niewiasta spoczywająca spokojnie w fotelu wydała mu się ciekawą kontrą, wymierzoną naturalnie w resztki spranych uczuć matki.
-Nie bawi się panienka najlepiej, mylę się, lady Black? - spytał uprzejmie Avery. Swobodny, niemalże z lekkością brylujący na salonach mimo niedawnego zgonu małżonki, nie przypominał zupełnie chorego z miłości (najgorszej dolegliwości) mężczyzny, jakiego miała okazję spotkać miesiąc wcześniej. Nie wyrównał jeszcze rachunków, ale część tęsknoty zdążył już wyprzeć, a wobec Laidan zachował zupełnie czyste sumienie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie musiała zastanawiać się długo, bo już wkrótce przestała być w salonie sama. Na początku odczuła lekką irytację, ale cóż, nie mogła przecież oczekiwać, że do końca Sabatu nie będzie z nikim rozmawiać. Lepiej zacząć już teraz i oswoić się ze swoim niezbyt przyjemnym stanem. Jeśli ten wieczór ma stać się jej wewnętrzną walką o sprawianie wrażenia absolutnie trzeźwej, to była pewna, że ją wygra. Uniosła głowę, żeby uprzejmie uśmiechnąć się do mężczyzny, który przerwał jej spokojną samotność. Samael Avery. Kiedy widziała go ostatnim razem wyglądał o wiele gorzej niż obecnie, co wydawać się mogło nieco dziwne. Śmierć żony powinna go teoretycznie jeszcze bardziej dobić emocjonalnie. Z drugiej natomiast strony trwał Sabat i Libra nie mogła być jedyną, która ukrywała co naprawdę czuje i myśli. Chociaż mogła istnieć tu jedna różnica - Libra swoje maski miała nałożone każdej jednej sekundy każdego pojedynczego dnia, natomiast większość szlachciców mogło zrzucać je, gdy tylko opuściło oficjalne towarzystwo. Eilis Avery nie znała zbyt dobrze, a nie zamierzała udręczać Samaela sztucznymi kondolencjami. Być może to decyzja podjęta nie do końca czystym umysłem, być może tak było trzeba, ale Libra mogła sobie wyobrazić, że gdyby jej zmarł mąż, nie chciałaby sobie o tym co chwilę przypominać, do tego na tak szczęśliwej uroczystości, jak powitanie Nowego Roku. Poza tym, gdzieś z tyłu głowy ciągle tkwiło jej przekonanie, że miłość tak naprawdę nawet nie istniała. Pytanie Samaela znów przypomniało jej, że schowanie się w bocznym salonie mogło być jednak niezbyt przychylnie odebrane.
- Witam, Lordzie Avery - Ah. Zbyt pusto. Spróbowała włożyć w swój głos więcej łagodnej uprzejmości. - Sabat jest przyjemny i świetnie dopracowany. Lady Nott zadbała o każdy szczegół - powiedziała, umiejętnie omijając własne uczucia, żeby nie musieć kłamać, bo to przecież nie przystoi. - Każdy jednak potrzebuje czasem chwili... odpoczynku - w ostatniej chwili zamieniła słowo "samotności" na "odpoczynku", nie chcąc by zabrzmiało to jak subtelna próba wypędzenia stąd mężczyzny. Alkohol źle działał na jej mowę. Zwykle podczas oficjalnych rozmów, gdy zamierzała coś powiedzieć, wcześniej zdołała to błyskawicznie przeanalizować pod każdym możliwym kątem, aby nie popełnić żadnej gafy. Chyba lepiej, żeby odzywała się jak najmniej, na wszelki wypadek.
Delikatnie poprawiła miękki materiał sukni, posyłając Avery'emu łagodniejszy uśmiech.
- A pan, sir? Czy panu podoba się tegoroczna uroczystość powitania Nowego Roku? - zadała ciche pytanie, nie chcąc mimo wszystko pozostawiać niezręcznej ciszy, zdając sobie sprawę, że to nie jest Ulica Pokątna lub Ministerstwo, gdzie zbytnie milczenie nie może być odebrane w tak zły sposób, jak na Sabacie.
Naprawdę z chęcią wróciłaby do dworku.
- Witam, Lordzie Avery - Ah. Zbyt pusto. Spróbowała włożyć w swój głos więcej łagodnej uprzejmości. - Sabat jest przyjemny i świetnie dopracowany. Lady Nott zadbała o każdy szczegół - powiedziała, umiejętnie omijając własne uczucia, żeby nie musieć kłamać, bo to przecież nie przystoi. - Każdy jednak potrzebuje czasem chwili... odpoczynku - w ostatniej chwili zamieniła słowo "samotności" na "odpoczynku", nie chcąc by zabrzmiało to jak subtelna próba wypędzenia stąd mężczyzny. Alkohol źle działał na jej mowę. Zwykle podczas oficjalnych rozmów, gdy zamierzała coś powiedzieć, wcześniej zdołała to błyskawicznie przeanalizować pod każdym możliwym kątem, aby nie popełnić żadnej gafy. Chyba lepiej, żeby odzywała się jak najmniej, na wszelki wypadek.
Delikatnie poprawiła miękki materiał sukni, posyłając Avery'emu łagodniejszy uśmiech.
- A pan, sir? Czy panu podoba się tegoroczna uroczystość powitania Nowego Roku? - zadała ciche pytanie, nie chcąc mimo wszystko pozostawiać niezręcznej ciszy, zdając sobie sprawę, że to nie jest Ulica Pokątna lub Ministerstwo, gdzie zbytnie milczenie nie może być odebrane w tak zły sposób, jak na Sabacie.
Naprawdę z chęcią wróciłaby do dworku.
Libra Black
Zawód : Dama/Staż w Ministerstwie Magii
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Prawdziwa szkoła życia zaczyna się od lekcji pokory
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skracał dystans, bo już przecież nie musiał budować dookoła siebie muru. Mógł nazwać siebie człowiekiem prawie szczęśliwym. Prawie, bo poczucie spełnienia zostało zmaltretowane jednego feralnego wieczoru i nie zdążył naprostować Laidan przed nadejściem długo oczekiwanej zabawy. Żałował, bo chciał, by do tego czasu między nimi napięcie opadło, by przestała się lękać, by zaufała mu, by towarzyszyła mu przy stole i podczas tańca, by zamknęła się wraz z nim w jakimś zapomnianym pomieszczeniu i by mogli celebrować razem rozpoczęcie Nowego Roku po swojemu. Wyidealizowana wizja Sabatu legła w gruzach - tym razem przez nią - lecz Avery i tak czuł dziwny spokój ducha wraz z napełniającą go powoli radością. Bezpieczną. Nie nagłą, szaleńczą i narwaną, nie nadmiernie afektującą ich nieoczekiwane zbliżenie. Komfort stabilizacji wpływał na mężczyznę kojąco, łagodząc rozbuchaną emocjami psychikę i wreszcie sprawiając, że nie miał ochoty mordować każdego żyjącego stworzenia. Nosiło go tak niespełna kilkadziesiąt godzin temu, gdy gotów był gołymi rękami rozdzierać na strzępy... teraz pozostała mu jedynie chłodna taktyka i parcie naprzód, żeby rzeczywiście dosięgnąć celu, zmieniając Lai z rozkapryszonej suni w tę kobietę, jaką znał i pokochał.
Ona miała dobrze się bawić (postara się o to), jemu też należała się chwila oddechu. Wraz z piękną niewiastą: nie mógł zaprzeczyć urodzie Libry, olśniewającej go nawet pomimo totalnego zaślepienia inną. Ta inna zresztą wcale na niego nie zasługiwała, oddając się pierwszemu lepszemu mężczyźnie i powinna być wdzięczna, że zdecydował się jej wybaczyć. Nie szkodziło to jednak przeciw nad wyraz uprzejmej pogawędce z lady Black - znali się wszak doskonale, choć wyłącznie swe fasady, chroniąc wnętrze przed niepowołanym spojrzeniem. Libra uchodziła za idealną szlachciankę, Avery w pełni się z tym zgadzał, doceniając dystyngowane ruchy dziewczęcia oraz nienaganne maniery, wpisane w arystokratyczną córkę. Ciekawiło go, czy za młodu Laidan również taka była, ale nie wysuwał już żadnych skojarzeń, rozkoszując oko kolejnym pięknym kwitnącym kwiatem Blacków.
-Jest pani nadzwyczaj taktowna, lady Black - skomplementował, dając jej do zrozumienia, iż doskonale wie, cóż skrywa się za jej słowami o zmęczeniu. Ludzie bywają uciążliwi, rozumiem, przekazywał jej niewerbalnie. Ani przez myśl mu nie przeszło, że i jego może uważać za towarzysza niepożądanego - przecież był Averym i choć nie słynął jako salonowa hiena, jak nikt potrafił bawić głupiutkie damy. Nawet w żałobie.
-Tak - odparł krótko, rozsiadając się na przeciwko i uważnie spoglądając na smukłą postać w czarnej szacie, idealnie komponującej się z jego własnym odzieniem - teraz już tak - dodał miękko, uśmiechając się z ukontentowaniem.
Ona miała dobrze się bawić (postara się o to), jemu też należała się chwila oddechu. Wraz z piękną niewiastą: nie mógł zaprzeczyć urodzie Libry, olśniewającej go nawet pomimo totalnego zaślepienia inną. Ta inna zresztą wcale na niego nie zasługiwała, oddając się pierwszemu lepszemu mężczyźnie i powinna być wdzięczna, że zdecydował się jej wybaczyć. Nie szkodziło to jednak przeciw nad wyraz uprzejmej pogawędce z lady Black - znali się wszak doskonale, choć wyłącznie swe fasady, chroniąc wnętrze przed niepowołanym spojrzeniem. Libra uchodziła za idealną szlachciankę, Avery w pełni się z tym zgadzał, doceniając dystyngowane ruchy dziewczęcia oraz nienaganne maniery, wpisane w arystokratyczną córkę. Ciekawiło go, czy za młodu Laidan również taka była, ale nie wysuwał już żadnych skojarzeń, rozkoszując oko kolejnym pięknym kwitnącym kwiatem Blacków.
-Jest pani nadzwyczaj taktowna, lady Black - skomplementował, dając jej do zrozumienia, iż doskonale wie, cóż skrywa się za jej słowami o zmęczeniu. Ludzie bywają uciążliwi, rozumiem, przekazywał jej niewerbalnie. Ani przez myśl mu nie przeszło, że i jego może uważać za towarzysza niepożądanego - przecież był Averym i choć nie słynął jako salonowa hiena, jak nikt potrafił bawić głupiutkie damy. Nawet w żałobie.
-Tak - odparł krótko, rozsiadając się na przeciwko i uważnie spoglądając na smukłą postać w czarnej szacie, idealnie komponującej się z jego własnym odzieniem - teraz już tak - dodał miękko, uśmiechając się z ukontentowaniem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Libra przez chwilę zastanawiała się, czy Lord Avery po krótkiej wymianie zdań wyjdzie i zostawi ją samą, czy jednak zdecyduje się zostać. Po cichu liczyła na to pierwsze, ale niestety mężczyzna widocznie miał ochotę na dłuższą rozmowę. Jedynym co zrobiła było więc tylko usztywnienie swojej postawy, żeby przypadkiem nie zgarbiła ramion. Nie ufała tej swojej dziwnej nowej osobie, która absolutnie i niezaprzeczalnie nie pojawi się w niej już ani razu w czasie nadchodzącego roku. Wcześniej nienawidziła alkoholu za wprowadzanie w nieznany stan słabości, który do dzisiaj widywała tylko u innych. Teraz, kiedy go bardziej poznała, znienawidziła go jeszcze bardziej.
- Dziękuję. To wielki zaszczyt słyszeć od pana taki komplement, sir - odpowiedziała natychmiast i bez zbędnego zastanowienia, bo coś w tym stylu słyszał od niej każdy szlachcic, który za coś ją pochwalił. Być może taktowność nie była czymś niesamowicie wielkim, ale jako, że u arystokratek powoli zanikała... Libra do teraz nie potrafiła tego zrozumieć, jej ojciec bardzo zadbał by tak było. Nie skupiała się zbytnio nad ewentualnym ukrytym przekazem, który mógł jej zafundować Avery. Nigdy nie wsłuchiwała się zbytnio w komplementy, bo słyszała ich w swoim życiu sporo, a dowartościowywać się nigdy nie miała potrzeby. Była Blackiem.
Dopiero następnym, a przecież o wiele krótszym, słowom Samaela poświęciła większą część swojej uwagi. Zastanawiała się, czy miało to być bardziej flirtem, czy po prostu zwykłym stwierdzeniem, że Libra jest przyjemną towarzyszką. Nie było sensu nad tym rozmyślać, poprawna odpowiedź na to i tak była jedna i ta sama. Na początek spojrzała prosto w twarz mężczyzny, który, jak zauważyła, sam uważnie ją obserwował, a potem spuściła trochę głowę i wzrok. Miała nadzieję, że jej trochę mechaniczne ruchy pozwoliły jej na wygląd skromnej panny, a nie marionetki, której ucięto linę podtrzymującą szyję. Efekt nawet mógł się trochę polepszyć, kiedy kilka wolnych, intensywnie czarnych, pasm jej włosów przysłoniło lekko twarz. Guwernantka jak zwykle pozwoliła Librze na Sabat rozluźnić sztywną fryzurę i zachwycić swoimi pięknymi, lekko tylko spiętymi lokami.
- Bardzo się cieszę, jeśli mogłam poprawić panu wieczór, Lordzie Avery - powiedziała cichym, melodyjnym głosem, choć z dobrze dozowaną nutą niepewności, a potem kontynuowała, lekko unosząc kąciki ust. - Ja sama natomiast jestem bardzo wdzięczna, że decyduje się pan na spędzenie części Sabatu właśnie ze mną - zachowała pełną powagę, chociaż wewnętrznie czuła nieokreślone rozbawienie, które nie wiedziała nawet skąd się wzięło.
Na arystokratów nic nie działało lepiej, niż poniżenie się i dziękowanie im za wszystko. Mężczyźni chcieli czuć się ważniejsi, wyjątki zdarzały się dość rzadko. Lubili czuć się panami rozmowy i słabej kobiety przed sobą, nawet jeśli nie była ich córką ani żoną, a Libra wiedziała, że konwersując na uroczystościach typu Sabat nie może zachować się lepiej, niż pokazywać im jak wielki czuje do nich szacunek i respekt. Nawet jeśli na Ulicy Pokątnej mogłaby ich nawet nie zauważyć wśród innych czarodziei, bo rzadko zwracała na takie rzeczy uwagę(z czym walczyła, bo w jej wieku niestety zahaczało już o niegrzeczność nie zauważenie innego arystokraty, jeśli stał w odległości mniejszej niż jakieś 20-30 metrów). Im bardziej wywyższyła szlachcica w rozmowie, tym większa była szansa, że wspomni o niej dobre słowo w towarzystwie - tę zasadę już opanowała, nawet jeśli nigdy nie wypowiedziała jej głośno. Dzięki temu miała też często spokój z pytaniami, które mogłyby ją przymusić do mówienia więcej o sobie. Jeśli nie wiesz o czym rozmawiać z mężczyzną, zacznij go komplementować. Jak ironicznie, że arystokraci myśleli pewnie to samo o kobietach. Libra już dawno nie pozwoliła krążyć swoim myślom tak swobodnie i w momencie, w którym poczuła ochotę na uśmiech, stwierdziła, że wystarczy. Opróżniła głowę z niepotrzebnych myśli, skupiając się na tu i teraz, na Lordzie Averym, Sabacie i tym nieprzyjemnym cichym szumie w uszach.
- Dziękuję. To wielki zaszczyt słyszeć od pana taki komplement, sir - odpowiedziała natychmiast i bez zbędnego zastanowienia, bo coś w tym stylu słyszał od niej każdy szlachcic, który za coś ją pochwalił. Być może taktowność nie była czymś niesamowicie wielkim, ale jako, że u arystokratek powoli zanikała... Libra do teraz nie potrafiła tego zrozumieć, jej ojciec bardzo zadbał by tak było. Nie skupiała się zbytnio nad ewentualnym ukrytym przekazem, który mógł jej zafundować Avery. Nigdy nie wsłuchiwała się zbytnio w komplementy, bo słyszała ich w swoim życiu sporo, a dowartościowywać się nigdy nie miała potrzeby. Była Blackiem.
Dopiero następnym, a przecież o wiele krótszym, słowom Samaela poświęciła większą część swojej uwagi. Zastanawiała się, czy miało to być bardziej flirtem, czy po prostu zwykłym stwierdzeniem, że Libra jest przyjemną towarzyszką. Nie było sensu nad tym rozmyślać, poprawna odpowiedź na to i tak była jedna i ta sama. Na początek spojrzała prosto w twarz mężczyzny, który, jak zauważyła, sam uważnie ją obserwował, a potem spuściła trochę głowę i wzrok. Miała nadzieję, że jej trochę mechaniczne ruchy pozwoliły jej na wygląd skromnej panny, a nie marionetki, której ucięto linę podtrzymującą szyję. Efekt nawet mógł się trochę polepszyć, kiedy kilka wolnych, intensywnie czarnych, pasm jej włosów przysłoniło lekko twarz. Guwernantka jak zwykle pozwoliła Librze na Sabat rozluźnić sztywną fryzurę i zachwycić swoimi pięknymi, lekko tylko spiętymi lokami.
- Bardzo się cieszę, jeśli mogłam poprawić panu wieczór, Lordzie Avery - powiedziała cichym, melodyjnym głosem, choć z dobrze dozowaną nutą niepewności, a potem kontynuowała, lekko unosząc kąciki ust. - Ja sama natomiast jestem bardzo wdzięczna, że decyduje się pan na spędzenie części Sabatu właśnie ze mną - zachowała pełną powagę, chociaż wewnętrznie czuła nieokreślone rozbawienie, które nie wiedziała nawet skąd się wzięło.
Na arystokratów nic nie działało lepiej, niż poniżenie się i dziękowanie im za wszystko. Mężczyźni chcieli czuć się ważniejsi, wyjątki zdarzały się dość rzadko. Lubili czuć się panami rozmowy i słabej kobiety przed sobą, nawet jeśli nie była ich córką ani żoną, a Libra wiedziała, że konwersując na uroczystościach typu Sabat nie może zachować się lepiej, niż pokazywać im jak wielki czuje do nich szacunek i respekt. Nawet jeśli na Ulicy Pokątnej mogłaby ich nawet nie zauważyć wśród innych czarodziei, bo rzadko zwracała na takie rzeczy uwagę(z czym walczyła, bo w jej wieku niestety zahaczało już o niegrzeczność nie zauważenie innego arystokraty, jeśli stał w odległości mniejszej niż jakieś 20-30 metrów). Im bardziej wywyższyła szlachcica w rozmowie, tym większa była szansa, że wspomni o niej dobre słowo w towarzystwie - tę zasadę już opanowała, nawet jeśli nigdy nie wypowiedziała jej głośno. Dzięki temu miała też często spokój z pytaniami, które mogłyby ją przymusić do mówienia więcej o sobie. Jeśli nie wiesz o czym rozmawiać z mężczyzną, zacznij go komplementować. Jak ironicznie, że arystokraci myśleli pewnie to samo o kobietach. Libra już dawno nie pozwoliła krążyć swoim myślom tak swobodnie i w momencie, w którym poczuła ochotę na uśmiech, stwierdziła, że wystarczy. Opróżniła głowę z niepotrzebnych myśli, skupiając się na tu i teraz, na Lordzie Averym, Sabacie i tym nieprzyjemnym cichym szumie w uszach.
Libra Black
Zawód : Dama/Staż w Ministerstwie Magii
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Prawdziwa szkoła życia zaczyna się od lekcji pokory
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wyczuwał ani sztuczności, ani obojętności, ani manier zaciskających się wokół tali Libry ciasnym gorsetem, podobnym do tego, który nosiła pod suknią, by wyszczuplał jej i tak zgrabną sylwetkę. Był kompletnie ambiwalentny, czy pozostaje z nim szczera, czy tylko udaje. Na polecenie ojca? Pełna poszanowania dla tradycji, według której kobieta winna jedynie spełniać zachcianki męża, być pokorna, cicha i posłuszna? Avery nie musiał posiadać odpowiedzi na niewypowiedziane pytania, nie musiał wiedzieć. Wystarczył mu ten czas, nieco oderwany od filisterskiego Sabatu, od dandysów proszących do tańca wielkie panie, od strumieni alkoholu, od Laidan, brylującej wśród kobiet w podobnym wieku i udającej, że rok 1955 i dla nie był pasmem sukcesów i przyjemności.
Prócz ostatnich dwóch miesięcy - z pewnością. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spędzili ze sobą niewyobrażalnie wiele dni i nocy, Reagan nigdy równie często nie wyjeżdżał na dyplomatycznie misje, a oni wspięli się na totalne wyżyny pożądania, realizując swoje żądze bezzwłocznie i wedle uznania. Spontanicznie, młodzieńczo, radośnie, jakby oboje zapomnieli o swoim wieku. Odrzucili nazwisko, tytuły, obowiązki, z powrotem stając się parą zadurzonych w sobie nastolatków.
Nie musiał jednak myśleć o niej. Gdzieś tam była, otoczona ludźmi, zagubiona, pozostawiona całkiem sobie. Nie wątpił, iż Reagan zechce ją odnaleźć, udowodnić wśród swych przyjaciół, jak cudowną, idealną żonę posiada. Własność, już podczas świąt dość naoglądał się obrzydliwych popisów, jakby ojciec całkowicie zrezygnował z pozorów i nie miał już żadnych oporów, by przy bliskich traktować Lai przedmiotowo. Bańka szczęśliwego małżeństwa między nimi prysła, ale... to była dla Avery'ego kolejna szansa, by zbliżyć ją do siebie. On prócz policzków niegdyś dawał jej radość, mogła to odzyskać, musiała jedynie chcieć. I bardzo się postarać.
Z Librą nie potrzebował udawać radości, zachowywać dystansu, ani silić się na rozmowy, których nie znosił prowadzić wymuszenie. Milczenie w obecności tej jakże dystyngowanej damy nie wydawało mu się zresztą faux pas, zwłaszcza, iż i sama lady Black prezentowała się chyba jeszcze bardziej dostojnie, jako milcząca statua. Piękna, kamienna rzeźba, perfekcyjna kandydatka na małżonkę... Lord Black doskonale wywiązał się ze swego zadania, projektując damę idealną. Avery jednak zupełnie nie o tym myślał, kiedy podawał jej swoją dłoń, prowadząc do tańca. Rozkosznie erotycznego, przeznaczonego tylko dla nich, w salonie, gdzie dobiegały ich jedynie przytłumione oddźwięki muzyki, sprawiające, że Samael mógł prowadzić ją we własnym rytmie, trzymając delikatne kobiece ramiona. Ze smakiem, kołysząc się z Librą delikatnie w takt utkany z jego snu, wprost nie mogąc się doczekać, kiedy zamieni towarzyską rozrywkę z piękną dziewczyną, przyjemnością dla oczu, w walcowanie z Laidan. Tym razem fundując rozkosz duszy, przy szeptaniu matce do uszka kolejnych przykazań, które miały ją... spalić.
Prócz ostatnich dwóch miesięcy - z pewnością. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spędzili ze sobą niewyobrażalnie wiele dni i nocy, Reagan nigdy równie często nie wyjeżdżał na dyplomatycznie misje, a oni wspięli się na totalne wyżyny pożądania, realizując swoje żądze bezzwłocznie i wedle uznania. Spontanicznie, młodzieńczo, radośnie, jakby oboje zapomnieli o swoim wieku. Odrzucili nazwisko, tytuły, obowiązki, z powrotem stając się parą zadurzonych w sobie nastolatków.
Nie musiał jednak myśleć o niej. Gdzieś tam była, otoczona ludźmi, zagubiona, pozostawiona całkiem sobie. Nie wątpił, iż Reagan zechce ją odnaleźć, udowodnić wśród swych przyjaciół, jak cudowną, idealną żonę posiada. Własność, już podczas świąt dość naoglądał się obrzydliwych popisów, jakby ojciec całkowicie zrezygnował z pozorów i nie miał już żadnych oporów, by przy bliskich traktować Lai przedmiotowo. Bańka szczęśliwego małżeństwa między nimi prysła, ale... to była dla Avery'ego kolejna szansa, by zbliżyć ją do siebie. On prócz policzków niegdyś dawał jej radość, mogła to odzyskać, musiała jedynie chcieć. I bardzo się postarać.
Z Librą nie potrzebował udawać radości, zachowywać dystansu, ani silić się na rozmowy, których nie znosił prowadzić wymuszenie. Milczenie w obecności tej jakże dystyngowanej damy nie wydawało mu się zresztą faux pas, zwłaszcza, iż i sama lady Black prezentowała się chyba jeszcze bardziej dostojnie, jako milcząca statua. Piękna, kamienna rzeźba, perfekcyjna kandydatka na małżonkę... Lord Black doskonale wywiązał się ze swego zadania, projektując damę idealną. Avery jednak zupełnie nie o tym myślał, kiedy podawał jej swoją dłoń, prowadząc do tańca. Rozkosznie erotycznego, przeznaczonego tylko dla nich, w salonie, gdzie dobiegały ich jedynie przytłumione oddźwięki muzyki, sprawiające, że Samael mógł prowadzić ją we własnym rytmie, trzymając delikatne kobiece ramiona. Ze smakiem, kołysząc się z Librą delikatnie w takt utkany z jego snu, wprost nie mogąc się doczekać, kiedy zamieni towarzyską rozrywkę z piękną dziewczyną, przyjemnością dla oczu, w walcowanie z Laidan. Tym razem fundując rozkosz duszy, przy szeptaniu matce do uszka kolejnych przykazań, które miały ją... spalić.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
A więc milczenie. Jak bardzo odpowiadało to Librze, która przecież właśnie po to tu przyszła, do tego małego, zapomnianego pomieszczenia Hampton Court. Gdyby tylko do milczenia mogła dodać samotność byłaby to mieszanka idealna, ale nie zamierzała narzekać. Towarzystwo jednego mężczyzny było lepsze niż głośne, wyniszczające uszy szumy głównych sal Sabatu.
Musiała przyznać, że Lordowi Avery'emu udało się ją zaskoczyć. Taniec? Tutaj? - miała ochotę zapytać, ale cicho i z pewną apatią przyjęła oferowaną jej rękę. Nie czuła absolutnie nic, kiedy dała się prowadzić mężczyźnie, który pociągnął ją do swojego własnego rytmu, słabo powiązanego z ledwie dobiegającą tutaj muzyką. Była świetną tancerką, oczywiście, była to jedna z tych rzeczy, które musiała ćwiczyć od wczesnego dzieciństwa, tak więc nawet nieszczególnie skupiała się na krokach, ruszając się instynktownie, swobodnie, przewidując następne kroki równie utalentowanego w tej dziedzinie Avery'ego. Przez cały czas nie przerywała z nim kontaktu wzrokowego, unosząc głowę i wpatrując się w ciemnoniebieskie tęczówki. Nie należała do tych panien, które podczas tańca rozglądały się po sali, byleby tylko nie spojrzeć w oczy mężczyźnie i nie spłonąć wstydliwym rumieńcem. Rumieniec? Czy Libra byłaby wstanie w ogóle przybarwić swoje śmiertelnie blade policzki jakimkolwiek żywszym odcieniem, jeśli nie byłoby to spowodowane zimnem lub ewentualnie alkoholem? Och, no tak oczywiście. Była w stanie się lekko zarumienić ze wstydu, kiedy z jakiegoś powodu zawiodła ojca, ale to nie zdarzało się często.
Dla Libry wpatrywanie się w czyjeś oczy nie było bardziej krępujące, niż obserwowanie jego szaty, czy fryzury. Nawet, jeśli nie opanowała sztuki oklumencji. Ale kto miałby ochotę ją legilimentować? I czy w ogóle miała cokolwiek do ukrycia?
Przez cały czas starała się trzymać od Lorda Avery'ego jak największy dystans, bowiem sama już wizja samotnego tańca w dyskretnym pokoju wydawała się być niewłaściwa dla młodej, niezamężnej panny i mężczyzny, który przeżywał żałobę po zmarłej żonie. Zwykła kultura nie pozwoliła jej odmówić, ale niestosowność tej sytuacji i próba wyobrażenia sobie możliwej reakcji kogoś, kto mógłby się tu pojawić, popchnęła ją do przerwania tej chwili swobody. W sposób tak grzeczny, jak tylko się dało. Postanowiła nie ufać swojej mowie, nie chcąc narażać się na powiedzenie czegoś, co mogłoby zostać uznane za nieprzyjazne. Zatrzymała się po prostu i kładąc jedną z chudych dłoni na ramieniu mężczyzny, odsunęła się trochę do tyłu. Mówiło to samo za siebie. Dość.
Musiała przyznać, że Lordowi Avery'emu udało się ją zaskoczyć. Taniec? Tutaj? - miała ochotę zapytać, ale cicho i z pewną apatią przyjęła oferowaną jej rękę. Nie czuła absolutnie nic, kiedy dała się prowadzić mężczyźnie, który pociągnął ją do swojego własnego rytmu, słabo powiązanego z ledwie dobiegającą tutaj muzyką. Była świetną tancerką, oczywiście, była to jedna z tych rzeczy, które musiała ćwiczyć od wczesnego dzieciństwa, tak więc nawet nieszczególnie skupiała się na krokach, ruszając się instynktownie, swobodnie, przewidując następne kroki równie utalentowanego w tej dziedzinie Avery'ego. Przez cały czas nie przerywała z nim kontaktu wzrokowego, unosząc głowę i wpatrując się w ciemnoniebieskie tęczówki. Nie należała do tych panien, które podczas tańca rozglądały się po sali, byleby tylko nie spojrzeć w oczy mężczyźnie i nie spłonąć wstydliwym rumieńcem. Rumieniec? Czy Libra byłaby wstanie w ogóle przybarwić swoje śmiertelnie blade policzki jakimkolwiek żywszym odcieniem, jeśli nie byłoby to spowodowane zimnem lub ewentualnie alkoholem? Och, no tak oczywiście. Była w stanie się lekko zarumienić ze wstydu, kiedy z jakiegoś powodu zawiodła ojca, ale to nie zdarzało się często.
Dla Libry wpatrywanie się w czyjeś oczy nie było bardziej krępujące, niż obserwowanie jego szaty, czy fryzury. Nawet, jeśli nie opanowała sztuki oklumencji. Ale kto miałby ochotę ją legilimentować? I czy w ogóle miała cokolwiek do ukrycia?
Przez cały czas starała się trzymać od Lorda Avery'ego jak największy dystans, bowiem sama już wizja samotnego tańca w dyskretnym pokoju wydawała się być niewłaściwa dla młodej, niezamężnej panny i mężczyzny, który przeżywał żałobę po zmarłej żonie. Zwykła kultura nie pozwoliła jej odmówić, ale niestosowność tej sytuacji i próba wyobrażenia sobie możliwej reakcji kogoś, kto mógłby się tu pojawić, popchnęła ją do przerwania tej chwili swobody. W sposób tak grzeczny, jak tylko się dało. Postanowiła nie ufać swojej mowie, nie chcąc narażać się na powiedzenie czegoś, co mogłoby zostać uznane za nieprzyjazne. Zatrzymała się po prostu i kładąc jedną z chudych dłoni na ramieniu mężczyzny, odsunęła się trochę do tyłu. Mówiło to samo za siebie. Dość.
Libra Black
Zawód : Dama/Staż w Ministerstwie Magii
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Prawdziwa szkoła życia zaczyna się od lekcji pokory
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciemne włosy, ostre rysy twarzy, wyrazista uroda: wszystko różniło ją od Laidan prócz porcelanowej cery oraz nienagannej postawy, godnej prawdziwej szlachcianki. Avery mimowolnie porównywał Librę ze swą matką, traktując przy tym lady Black niezmiernie krzywdząco. Nie miała przecież wpływu na wiele czynników, aczkolwiek Avery zazwyczaj sprawiedliwy w wymierzaniu kar oraz rozdawaniu nagród, nie uwzględniał przyczyn biologicznych jako okoliczności łagodzącej. Odbiegał jednak nieco od swych zwyczajów, z każdą mijającą sekundą coraz bardziej skupiając się na dziewczęciu, kołysanym w objęciu jego mocnych ramion. Wydawała mu się autonomicznym tworem, jakby nagle - może pod wpływem impulsu? - odciął od niej metkę, szufladkującą ją, jako kolejną z ślicznych, rozchichotanych i niezbyt bystrych arystokratek. Był on, a obok niego, wirująca we wspólnym tańcu istniała Libra, pełna gracji, urocza i idealnie milcząca. Miał ochotę poklepać ją po głowie jak grzecznego psiaka, pobłażliwym głosem wypowiadając pochwałę i rzucając smakołyk na zachętę, lecz kontrolował się zbyt dobrze, wiedząc, że na podobne gesty może pozwolić sobie wyłącznie z Laidan. Oddzielił jednak obie kobiety grubą kreską, zaciekle uciekając od nakładających się na siebie, wielce deprymujących obrazów. Gdy obracał się z Librą w takt imaginacyjnej muzyki, miał wrażenie, iż wiruje z Lai, że to ją delikatnie przechyla, że to jej musujące od wina wargi muska swoimi... Ale matka nigdy by się od niego nie odsunęła, nigdy by go nie odepchnęła (zwłaszcza teraz, poraniona brzemieniem ciężkiego, żelaznego doświadczenia) i tylko stąd czerpał pewność, że wciąż trzyma w objęciach lady Black. Zwiększającą dystans tak subtelnie, iż prawie tego nie zauważył, zaabsorbowany wyszukanymi tanecznymi figurami. Dopiero wyczuwając lekki opór, przystanął, skłaniając się - nisko, jak na jego standardy (przyzwyczajony, iż to przed nim chylono głowy) - i dziękując Librze tak, by wyglądało to na celowy zabieg z jego strony. Jemu przecież nikt nie śmiał odmówić, zaś na Sabacie za unikanie tańca musiałby chować do dziewczęcia niemałą urazę. Na szczęście mimo wypitego alkoholu, jeszcze myślał trzeźwo i... Laidan ponownie stała się priorytetem.
Przypilnowanie jej?
Upewnienie się, czy aby na pewno bawi się dobrze?
A może zmienieni tegorocznego Sabatu w piekło, aby nie ważyła się zapomnieć, kto od teraz rozporządza jej życiem.
-Panienka wybaczy - wyłgał się kurtuazją, muskając wierzch jej dłoni spierzchniętymi ustami. Głodnymi Laidan, na którą nie mógł już dłużej czekać, w starannie wyreżyserowanej obojętności opuszczając salonik.
|zt
Przypilnowanie jej?
Upewnienie się, czy aby na pewno bawi się dobrze?
A może zmienieni tegorocznego Sabatu w piekło, aby nie ważyła się zapomnieć, kto od teraz rozporządza jej życiem.
-Panienka wybaczy - wyłgał się kurtuazją, muskając wierzch jej dłoni spierzchniętymi ustami. Głodnymi Laidan, na którą nie mógł już dłużej czekać, w starannie wyreżyserowanej obojętności opuszczając salonik.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10.03?
To był czas i miejsce, kiedy Isabelle odnajdowała się w życiu. Zupełnie jakby stworzona do posyłania promiennych uśmiechów w kierunku salutujących jej kieliszkami dżentelmenów, wirowania na parkiecie w dostojnych walcach czy też odrobinę pantomimicznych lansjerach. Syciła oczy widokiem idealnie dopasowanych, barwnych kreacji innych panien, rozkoszując się pełną galanterii atmosferą w migotliwym, ciepłym blasku świec.
Tak było zazwyczaj.
Tym razem po przestąpieniu progu w jej żyłach rozeszło się napięcie i niepokój. Umiejętnie przykryła go figlarnym uśmiechem, ale przy najbliższej okazji wymknęła się do jednego z mniejszych salonów, bo miała wrażenie, że tłum ją pochłania. Głośny i burzliwy, wciągał w swe odmęty i porywał z prądem, podczas gdy ona.. niezupełnie pamiętała jak się ‘pływa’.
Przyznanie tego było jednak zbyt upokarzające. Mogła się zwierzyć jedynie przed najbliższymi oraz tymi, którzy potrafili by jej pomóc. Profesjonalnie. Nie przypadkiem do tego grona postanowiła zatem włączyć lorda Parkinsona. Znajomy z dawnych lat, z którym łączyła ją niezobowiązująca znajomość oraz wspólna pasja- taniec. Nie potrafiła wyobrazić sobie lepszego partnera, który poprowadziłby ją delikatnie i stanowczo, ratując jednocześnie przed popełnieniem kompromitującego kroku, mogącego zakończyć się upadkiem. Wiedziała, że dawne nauki są gdzieś niedaleko, dryfujące tuż pod powierzchnią świadomości, gotowe by je pochwycić, odzyskać.
I jak gdyby dopiero teraz zdając sobie sprawę kto za chwilę będzie jej towarzyszył, powolnym krokiem podeszła do odsłoniętego, wysokiego okna, z którego światło rozlewało się szeroką łuną na skąpany w ciemności trawnik. Dyskretnie przyjrzała się swemu odbiciu.
Nie była próżna i nie miała swoim widokiem powalić Marcela na kolana, chociaż miło by było, po prostu chciała sprostać wymaganiom kogoś o tak wyrobionym smaku. Po raz pierwszy od bardzo dawna matka pomagała jej w zarówno w doborze sukni jak i dodatków, bo ona zdawała się mieć pewne zaległości w tym. Jak wiele mogło się zmienić przez trzy lata? Dla kogoś kto nie przywiązuje wagi do detali- zapewne niewiele, w rzeczywistości jednak to było wiele przegapionych sezonów.
Ostatecznie padło na suknie o głębokim, niebieskim odcieniu, która dzięki dekoltowi w serce odsłaniała jej ramiona oraz plecy. Zawiązana pod piersią aksamitna, czarna wstęga, pozwalała na lekkie rozłożenie się materiału poniżej, sięgając samej ziemi. Wszystkiego dopełniała skromna, perłowa biżuteria, tak modne ostatnio długie rękawiczki oraz gęste, kruczoczarne włosy opadające się w miękkich, połyskujących brokatem lokach.
Nie prezentowała się źle, to pewne, ale czy zastanawianie się nad tym wszystkim teraz miało jakikolwiek sens? Uśmiechnęła się sama do siebie z politowaniem i zgrabnie pochwyciła kieliszek z przepływającej obok tacy, częstując się małym łykiem. O wszystkim się przekona jeżeli jeszcze chwilę zaczeka. Tak, była prawie pewna, że umówili się właśnie tutaj, aby uniknąć problemu z odszukaniem się.
A gdyby coś wypadło jej dzisiejszemu towarzyszowi, uniemożliwiając tym samym zjawienie się, nie będzie miała wyboru jak dać porwać się szaleństwu. W sumie to może być całkiem zabawne, odkrywanie podobnych spotkań od nowej strony. Jak gdyby parkiet pokrył sie diabelskimi sidłami, dla niej pozostawiając jedynie obrzeża obfitujące w nowiny powtarzane z ust do ust. Czy była jednak wystarczająco biegła w wymyślaniu wymówek? Znała odpowiedź, jej nawet odmowy przychodziły z trudem, chyba że coś było już bardzo sprzeczne z jej kodeksem moralnym albo światopoglądem. Cóż.. tak czy inaczej ten wieczór nie mógł być nieinteresujący.
To był czas i miejsce, kiedy Isabelle odnajdowała się w życiu. Zupełnie jakby stworzona do posyłania promiennych uśmiechów w kierunku salutujących jej kieliszkami dżentelmenów, wirowania na parkiecie w dostojnych walcach czy też odrobinę pantomimicznych lansjerach. Syciła oczy widokiem idealnie dopasowanych, barwnych kreacji innych panien, rozkoszując się pełną galanterii atmosferą w migotliwym, ciepłym blasku świec.
Tak było zazwyczaj.
Tym razem po przestąpieniu progu w jej żyłach rozeszło się napięcie i niepokój. Umiejętnie przykryła go figlarnym uśmiechem, ale przy najbliższej okazji wymknęła się do jednego z mniejszych salonów, bo miała wrażenie, że tłum ją pochłania. Głośny i burzliwy, wciągał w swe odmęty i porywał z prądem, podczas gdy ona.. niezupełnie pamiętała jak się ‘pływa’.
Przyznanie tego było jednak zbyt upokarzające. Mogła się zwierzyć jedynie przed najbliższymi oraz tymi, którzy potrafili by jej pomóc. Profesjonalnie. Nie przypadkiem do tego grona postanowiła zatem włączyć lorda Parkinsona. Znajomy z dawnych lat, z którym łączyła ją niezobowiązująca znajomość oraz wspólna pasja- taniec. Nie potrafiła wyobrazić sobie lepszego partnera, który poprowadziłby ją delikatnie i stanowczo, ratując jednocześnie przed popełnieniem kompromitującego kroku, mogącego zakończyć się upadkiem. Wiedziała, że dawne nauki są gdzieś niedaleko, dryfujące tuż pod powierzchnią świadomości, gotowe by je pochwycić, odzyskać.
I jak gdyby dopiero teraz zdając sobie sprawę kto za chwilę będzie jej towarzyszył, powolnym krokiem podeszła do odsłoniętego, wysokiego okna, z którego światło rozlewało się szeroką łuną na skąpany w ciemności trawnik. Dyskretnie przyjrzała się swemu odbiciu.
Nie była próżna i nie miała swoim widokiem powalić Marcela na kolana, chociaż miło by było, po prostu chciała sprostać wymaganiom kogoś o tak wyrobionym smaku. Po raz pierwszy od bardzo dawna matka pomagała jej w zarówno w doborze sukni jak i dodatków, bo ona zdawała się mieć pewne zaległości w tym. Jak wiele mogło się zmienić przez trzy lata? Dla kogoś kto nie przywiązuje wagi do detali- zapewne niewiele, w rzeczywistości jednak to było wiele przegapionych sezonów.
Ostatecznie padło na suknie o głębokim, niebieskim odcieniu, która dzięki dekoltowi w serce odsłaniała jej ramiona oraz plecy. Zawiązana pod piersią aksamitna, czarna wstęga, pozwalała na lekkie rozłożenie się materiału poniżej, sięgając samej ziemi. Wszystkiego dopełniała skromna, perłowa biżuteria, tak modne ostatnio długie rękawiczki oraz gęste, kruczoczarne włosy opadające się w miękkich, połyskujących brokatem lokach.
Nie prezentowała się źle, to pewne, ale czy zastanawianie się nad tym wszystkim teraz miało jakikolwiek sens? Uśmiechnęła się sama do siebie z politowaniem i zgrabnie pochwyciła kieliszek z przepływającej obok tacy, częstując się małym łykiem. O wszystkim się przekona jeżeli jeszcze chwilę zaczeka. Tak, była prawie pewna, że umówili się właśnie tutaj, aby uniknąć problemu z odszukaniem się.
A gdyby coś wypadło jej dzisiejszemu towarzyszowi, uniemożliwiając tym samym zjawienie się, nie będzie miała wyboru jak dać porwać się szaleństwu. W sumie to może być całkiem zabawne, odkrywanie podobnych spotkań od nowej strony. Jak gdyby parkiet pokrył sie diabelskimi sidłami, dla niej pozostawiając jedynie obrzeża obfitujące w nowiny powtarzane z ust do ust. Czy była jednak wystarczająco biegła w wymyślaniu wymówek? Znała odpowiedź, jej nawet odmowy przychodziły z trudem, chyba że coś było już bardzo sprzeczne z jej kodeksem moralnym albo światopoglądem. Cóż.. tak czy inaczej ten wieczór nie mógł być nieinteresujący.
Gość
Gość
Obudził się z bolącymi plecami. Na Merlina, nie miał nawet trzydziestu lat, a w krzyżu łupało go niemiłosiernie, jakby z dnia na dzień postarzał się o dobre pół wieku! Oczywiście powód był Marcelowi doskonale znany - geniusz czuł się zbyt zmęczony, aby po treningu dowlec się do łóżka, nie wziął ze sobą nawet różdżki (zresztą wątpił, by w stanie takiego fizycznego wyczerpania jakiekolwiek zaklęcie mu wyszło), więc po prostu runął jak długi na podłogę w sali baletowej. Regenerująca drzemka okazała się jednak niedźwiedzim snem, a kiedy Parkinson otworzył oczy, praktycznie nie mógł się poruszyć. Ostry ból przygiął jego kark z powrotem do parkietu, a on ze łzami w oczach próbował przeczołgać się do swej sypialni. I w taki oto sposób przekonał się na własnej skórze, iż spot wcale nie jest taki zdrowy, jak mawiano. Przecież gdyby nie zdecydował się na forsowny trening, nie zachciałoby mu się spać, nie zdrzemnąłby się na twardej podłodze, a w efekcie nie bolałyby go plecy! Wyciągnął stąd prosty wniosek: taniec również bywa niebezpieczny, zaś balet w szczególności. Złe samopoczucie i nieustannie dający się we znaki kręgosłup nie powstrzymał jednak Marcela przed obiecaniem swego towarzystwa lady Slughorn, która zaprosiła go na miłą potańcówkę w Hampton Court. Nie odczuł najmniejszego zdziwienia, że poczciwa ciocia Nott (jak ponoć nazywali ją młodsi Nottowie) tak szybko po feralnym sabacie znowu zaprasza na swe salony szlachtę - należało przecież jak najszybciej zapomnieć o owej tragedii i zająć myśli czymś weselszym! Tańce, bale, bankiety nadawały się idealnie do zmazania, a przynajmniej zamazania wspomnień o sabatowej rzezi, zaś Marce nie widział przeszkód, by wziąć udział w kolejnym, kulturalnym wydarzeniu, zwłaszcza na prośbę drogie Isabelle. Ileż nocy przetańczyli razem, ileż butów zdarli, ileż kłótni przeżyli! Jedna z wielu jego partnerek odznaczała się wszakże również zadziwiającą stałością: wciąż pozostali w kontakcie mimo znacznego upływu czasu. I choć ów kontakt czasami się urywał, zawsze wracali, aby ze sobą zatańczyć. Ckliwy rytuał, idealna opowiastka dla spragnionych uroczych historyjek pismaków. Nie była tyle warta, ile niektóre z Marcelowych przygód, lecz Parkinson i tak szacował ją na okolice pierwszej strony. Nie wiedząc, czego może się spodziewać, spędził przed otwartą szafą dobrą godzinę, nim zdecydował się na konkretny strój. Tweedowa marynarka sprawiała, że wyglądał gustownie, acz nie tak zobowiązująco, jak gdyby wystroił się w jedwabie. Ponadto okazało się, że kolorystycznie idealnie dobrał się z Isabelle - przez chwilę stał w drzwiach, obserwując jej drobną figurkę, by dopiero po chwili podejść i się przywitać.
-Następnym razem wybierz pastele - zawyrokował, choć skinął głową, że jej prezencja poza nie do końca trafionym kolorem sukni nie pozostawia nic do zarzucenia. Dopiero wtedy zreflektował się, że nie zachował się zbyt grzecznie, więc czym prędzej poprawił się, starym, szlacheckim zwyczajem sięgając po jej dłoń. W rękawiczce. I tu zrodził się w Marcelowej główce niemały dylemat. Szybko jednak zamaskowany, bo po prostu przyciągnął do siebie lady Slughorn, prowadząc ją w zaimprowizowanym walcu wiedeńskim - jakbym nie mógł dotrzymać ci kroku, przepraszam najmocniej - wyspał, gdy wirowali sobie w tańcu, jednocześnie lawirując między meblami, nieszczęśliwie ustawionymi pośrodku - robię się zdziadziały, za to ty, moja droga, jesteś w doskonałej formie - skomplementował ją, uśmiechając się radośnie.
-Następnym razem wybierz pastele - zawyrokował, choć skinął głową, że jej prezencja poza nie do końca trafionym kolorem sukni nie pozostawia nic do zarzucenia. Dopiero wtedy zreflektował się, że nie zachował się zbyt grzecznie, więc czym prędzej poprawił się, starym, szlacheckim zwyczajem sięgając po jej dłoń. W rękawiczce. I tu zrodził się w Marcelowej główce niemały dylemat. Szybko jednak zamaskowany, bo po prostu przyciągnął do siebie lady Slughorn, prowadząc ją w zaimprowizowanym walcu wiedeńskim - jakbym nie mógł dotrzymać ci kroku, przepraszam najmocniej - wyspał, gdy wirowali sobie w tańcu, jednocześnie lawirując między meblami, nieszczęśliwie ustawionymi pośrodku - robię się zdziadziały, za to ty, moja droga, jesteś w doskonałej formie - skomplementował ją, uśmiechając się radośnie.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słysząc za sobą jakże nietypowe powitanie uśmiechnęła się pod nosem, nie zamierzając obrażać za uwagę. Była przyzwyczajona do podobnych, a co więcej rozczarowałaby się nawet trochę na jej brak. Dobre rady zawsze były mile widziane.
- Tobie za to udało się dopasować idealnie- odparła, odwracając się przodem do partnera.- Nie pierwszy raz zresztą.
Kolejny ruch z jego strony był niemniej sprytny, świetnie udało mu się zakamuflować zawahanie i popełnienie drobnego faux pas. Kto by jednak zwrócił na to uwagę, skoro pozostawali tu póki co sami? Nie takie rzeczy wybaczało się w znajomym gronie.
I bez żadnego ostrzeżenia nagle znaleźli się w tańcu, wirując po pokoju całkiem płynnie i z gracją ku jej zaskoczeniu.
Cóż, bez zastanawiania się nad tym, szlo jej widocznie całkiem nieźle.
- Obyś zaraz nie pożałował tej pochwały- ostrzegła go jedynie z rozbawieniem i jakby zaraz na potwierdzenie swoich słów, potknęła się, myląc nogi przy obrocie.- Wybacz- rzuciła bez większego skrępowania.
Nie sposób było jej jednak ukryć rumieńca pełnego zażenowania, kiedy owe pomyłki powtórzyły się wkrótce po raz drugi, trzeci i.. kolejny. Ktoś kto słabo tańczy może by nawet i nie zauważył, ale Marcel musiał, ona podobnie, bo zaburzało to cały rytm, do którego szybko powracała po to tylko aby wszystko zaraz się powtórzyło.
Wiedziała, że skupiając się na tym wcale sobie nie pomaga. Co rusz było jej dane natknąć się na lukę, czarną dziurę wypełnioną niczym więcej a lekkim ukłuciem paniki- ponieważ nie pamięta.
Wierzyła jednak, że jest w stanie to zmienić. Odświeżyć sobie kilka wspomnień a reszta przyjdzie sama.
- Więc co ci miałam wybaczyć? Jakieś nienadążanie..? - wyrzuciła z siebie zaczepnie w przerwie pomiędzy oddechami, ciesząc się, że zaczęli od małej sali. Nie zniosła by gdyby co najmniej kilka innych par oczu było świadkami czegoś podobnego.
Byłoby to zbyt krępujące.
Kiedy usłyszała więc, że ktoś wchodzi do pomieszczenia, gwałtownie zatrzymała się w miejscu, co nie było zbyt rozsądne. Jej partner wpadł na nią, wyhamowując na szczęście nieco impet, dzięki czemu nie miała bliskiego spotkania z niewątpliwie twardą podłogą.
Przybyły mężczyzna obrzucił pomieszczenie szybkim spojrzeniem, po czym z uprzejmym skinieniem w ich stronę wycofał się, na powrót zostawiając ich samych. Isabelle odchrząknęła na to jedynie, by po chwili roześmiać się.
- Wybacz, nie chciałam, ale jak widzisz dzisiaj ja także nie jestem w formie. Tym razem nie bez powodu zaproponowałam to spotkanie- przyznała z uroczym uśmiechem i podeszła do ustawionego na uboczu stolika, na którym znajdował się jej kieliszek. - Skoro ciebie dopadła starość..- uniosła brew w pełnym sceptyzmu ale i rozbawienia geście-.. to mnie chyba demencja starcza.
Lubiła sobie pożartować, słabości obracając w powód do śmiechu, bo on ponoć przedłużał życie w przeciwieństwie do łez. Poza tym zaczerwienione oczy wyglądały dalece mniej elegancko niż uśmiech.
Upiła łyka z kieliszka, zaraz jednak go odstawiając.
- Aha i do tego jeszcze alkohol! A tak wcześnie.. - nie był mocny, ale był dobry i tu był cały problem.- Możemy spróbować jeszcze raz jeżeli nie masz nic przeciwko, tylko tym razem wolniej?
Będą wtedy mieli przynajmniej chwilę czasu żeby porozmawiać bez gubienia słów. Poza tym wyczuła, że ruchy Marcela są momentami zbyt sztywne, zupełnie tak jakby coś sprawiało mu ból i miał blokadę przed forsowaniem się. Powód zamierzała dopiero poznać, jeżeli oczywiście będzie jej dane.
- Tobie za to udało się dopasować idealnie- odparła, odwracając się przodem do partnera.- Nie pierwszy raz zresztą.
Kolejny ruch z jego strony był niemniej sprytny, świetnie udało mu się zakamuflować zawahanie i popełnienie drobnego faux pas. Kto by jednak zwrócił na to uwagę, skoro pozostawali tu póki co sami? Nie takie rzeczy wybaczało się w znajomym gronie.
I bez żadnego ostrzeżenia nagle znaleźli się w tańcu, wirując po pokoju całkiem płynnie i z gracją ku jej zaskoczeniu.
Cóż, bez zastanawiania się nad tym, szlo jej widocznie całkiem nieźle.
- Obyś zaraz nie pożałował tej pochwały- ostrzegła go jedynie z rozbawieniem i jakby zaraz na potwierdzenie swoich słów, potknęła się, myląc nogi przy obrocie.- Wybacz- rzuciła bez większego skrępowania.
Nie sposób było jej jednak ukryć rumieńca pełnego zażenowania, kiedy owe pomyłki powtórzyły się wkrótce po raz drugi, trzeci i.. kolejny. Ktoś kto słabo tańczy może by nawet i nie zauważył, ale Marcel musiał, ona podobnie, bo zaburzało to cały rytm, do którego szybko powracała po to tylko aby wszystko zaraz się powtórzyło.
Wiedziała, że skupiając się na tym wcale sobie nie pomaga. Co rusz było jej dane natknąć się na lukę, czarną dziurę wypełnioną niczym więcej a lekkim ukłuciem paniki- ponieważ nie pamięta.
Wierzyła jednak, że jest w stanie to zmienić. Odświeżyć sobie kilka wspomnień a reszta przyjdzie sama.
- Więc co ci miałam wybaczyć? Jakieś nienadążanie..? - wyrzuciła z siebie zaczepnie w przerwie pomiędzy oddechami, ciesząc się, że zaczęli od małej sali. Nie zniosła by gdyby co najmniej kilka innych par oczu było świadkami czegoś podobnego.
Byłoby to zbyt krępujące.
Kiedy usłyszała więc, że ktoś wchodzi do pomieszczenia, gwałtownie zatrzymała się w miejscu, co nie było zbyt rozsądne. Jej partner wpadł na nią, wyhamowując na szczęście nieco impet, dzięki czemu nie miała bliskiego spotkania z niewątpliwie twardą podłogą.
Przybyły mężczyzna obrzucił pomieszczenie szybkim spojrzeniem, po czym z uprzejmym skinieniem w ich stronę wycofał się, na powrót zostawiając ich samych. Isabelle odchrząknęła na to jedynie, by po chwili roześmiać się.
- Wybacz, nie chciałam, ale jak widzisz dzisiaj ja także nie jestem w formie. Tym razem nie bez powodu zaproponowałam to spotkanie- przyznała z uroczym uśmiechem i podeszła do ustawionego na uboczu stolika, na którym znajdował się jej kieliszek. - Skoro ciebie dopadła starość..- uniosła brew w pełnym sceptyzmu ale i rozbawienia geście-.. to mnie chyba demencja starcza.
Lubiła sobie pożartować, słabości obracając w powód do śmiechu, bo on ponoć przedłużał życie w przeciwieństwie do łez. Poza tym zaczerwienione oczy wyglądały dalece mniej elegancko niż uśmiech.
Upiła łyka z kieliszka, zaraz jednak go odstawiając.
- Aha i do tego jeszcze alkohol! A tak wcześnie.. - nie był mocny, ale był dobry i tu był cały problem.- Możemy spróbować jeszcze raz jeżeli nie masz nic przeciwko, tylko tym razem wolniej?
Będą wtedy mieli przynajmniej chwilę czasu żeby porozmawiać bez gubienia słów. Poza tym wyczuła, że ruchy Marcela są momentami zbyt sztywne, zupełnie tak jakby coś sprawiało mu ból i miał blokadę przed forsowaniem się. Powód zamierzała dopiero poznać, jeżeli oczywiście będzie jej dane.
Gość
Gość
29 listopada
Im bliżej grudnia, tym bardziej doniosły stawał się głos sztuki na salonach. Zimowy miesiąc to moment świętowania, znakomitych koncertów i przyjęć, a co za tym idzie – w środowisku artystów wrzało. Premiery gwiazdkowych sztuk, klimatyczne pieśni i wprawiające w zachwyt osadzone w głębokich ramach zimowe pejzaże. Nic więc dziwnego, że młode damy pragnęły być na czasie i poznać wszelkie nowinki. Być może to te podsłuchane gdzieś w elitarnych zakątkach Londynu pieśni będą mogły zaśpiewać we własnym domu, kiedy ten świąteczny nastrój opanuje już każdy z pięknych korytarzy. Szerzył się przejmujący nastrój oczekiwania, rumieniły się młode, nieskazitelne policzki na wieść o tym, że będą mogły podyskutować i spotkać się z najnowszymi trendami w sztuce. W Hampton Court zorganizowano spotkanie, na które zaproszono wszystkie wysoko urodzone, niezamężne damy, aby mogły poznać znakomitych artystów i zderzyć się z nowymi nurtami w świecie muzyki, teatru czy malarstwa. Bella była bardzo podekscytowana tym wydarzeniem i, zapewne jak wszystkie inne, ubrała jedną ze swoich najnowszych sukienek (błękitno-białą), a także upięła włosy w nieco mniej konwencjonalny sposób. Długi, gruby warkocz i rozmaite, różnokolorowe spinki, które nadawały jej wizerunkowi dziwnej lekkości. Aż nazbyt dobrze wiedziała, że takie spotkania to bardziej rewia mody i ploteczki, niż faktyczne wdychanie pełną piersią znakomitej sztuki. Tak, chodziło o te nuty i te rzeźby, ale młode panienki chciały się też pokazać, podejrzeć stroje innych i usłyszeć, co dzieje się gdzieś daleko, na drogim końcu kraju. Wiele z nich znało się od lat, były w podobnym wieku, witały się i zalewały komplementami, ale tak naprawdę te przyjaźnie istniały od sabatu do sabatu, bo zwyczajnie najczęściej poza takimi wydarzeniami się nie widywały.
Przez cały dzień odbywały się pokazy różnorodnych szanowanych artystów, a w przerwie dziewczęta rozchodziły się po mniejszych salonikach, piły herbatki i rozmawiały – o tych znakomitych kreskach francuskiego rysownika albo i o wyśmienitych rękawiczkach tamtej aktorki. Każda z dziewcząt dzieliła podobny los, ale wychowywały się w różnych domach i ich spojrzenie na rzeczywistość bywało bardzo odmienne.
Bella przechodziła właśnie przez jedno z pomieszczeń, gdy jej uwagę przykuło dziwne spojrzenie Lady Nott. Stanęła przy niej i spróbowała podejrzeć, czemu takiemu się dziewczyna przygląda. Och, jedna z dam miała na sobie identyczną sukienkę! Otworzyła szeroko buzię, ale szybko przyłożyła dłoń do ust. To przecież absurdalne, może trochę zabawne, ale gdyby ją coś takiego spotkało, na pewno czym prędzej uciekłaby lub zaczarowała sukienkę, by wyglądała jakoś inaczej. Współczuła biednej Elise – nawet jeśli ich stosunki pozostawały raczej dość chłodne.
- Och, Lady Nott, nie widziałam jej bardzo dawno. Jestem pewna, że nie zna się na najnowszych krojach i podejrzała Twój strój – zaczęła, krytykując tamtą drugą. – Nie powinna chodzić w sukience, którą miałaś z pewnością jako pierwsza – powiedziała pewnie, zastanawiając się w duchu, czy w ogóle zna tamtą dziewczynę. Może to jakaś mniej szlachetna dama? Na pewno jednak nie powinna w te sposób obrażać Lady Nott – szczególnie że zaproszono ją do domu jej krewnych.
Anomalie nadal rzucały głęboki cień na życie Elise i utrudniały jej normalne funkcjonowanie, skoro na każde wyjście musiała mieć zgodę kogoś z rodziny i oczywiście towarzysza, zwykle w postaci służki lub jakiejś ciotki. Niemniej jednak końcówka roku była czasem, kiedy salony zawsze się ożywiały – podobno, bo ostatnie siedem lat spędzała na „wygnaniu” w Hogwarcie, ale powracając każdego roku na przerwę świąteczną zawsze mogła się tym okresem choć trochę nacieszyć. Lecz prawdziwe atrakcje były zarezerwowane dla dorosłych dam po debiucie, więc dopiero w tym roku mogła się cieszyć dorosłością na poważnie. Gdyby jeszcze nie te anomalie i wciąż wiszące ciężko nad rodami konsekwencje szczytu w Stonehenge, byłoby po prostu idealnie.
Z chęcią opuściła Ashfield Manor, by pojawić się w posiadłości ciotki Adelaide. I w przyszłości bywała tu regularnie, tu też zadebiutowała na swoim pierwszym sabacie, dlatego dwór ten kojarzył jej się pozytywnie, choć czasem zastanawiała się, czemu ciotka mieszkała tak daleko od ziem Nottów, na terytorium innego rodu. Niemniej jednak, mimo swojego staropanieństwa, była ona personą szanowaną nie tylko przez samych Nottów, ale i przez inne rody. Była cenionym autorytetem i inspiracją dla młodych dam, czuwającą nad przebiegiem sabatów i stanowiącą szarą eminencję świata wyższych sfer.
Elise zawsze była dumna ze swojej przynależności do Nottów, którzy organizowali najlepsze przyjęcia, a ich Skorowidz Czystości Krwi był powszechnie respektowany. Także pojawiając się dziś w posiadłości ciotki puchła z dumy i nosiła głowę wysoko, odziana w strojną suknię w rodowych barwach i w biżuterię zdobioną symboliką rodu Nott, tak aby nikt nie miał wątpliwości, kim była. Tym bardziej że była debiutantką, jej gwiazda dopiero niedawno rozbłysła na salonach, choć większość zaproszonych tu dziś dam była młoda, a więc większość przynajmniej kojarzyła, niektóre znała całkiem dobrze. Zdecydowana większość była niezamężna, choć na te, które zbliżały się do granicznego wieku dwudziestu pięciu lat i nadal nie miały na palcu obrączki ślubnej, spoglądała z przyganą, zastanawiając się, jakie wady sprawiały, że jeszcze ich nikt nie zechciał. A może uległy zgubnej modzie na niezależność? Elise naprawdę gardziła taką postawą, wychodząc z założenia że dobre zamążpójście powinno być najważniejszym życiowym celem każdej kobiety, zwłaszcza wysoko urodzonej.
Spędziła więc przyjemny czas, plotkując z koleżankami i krytycznie oceniając potencjalne stare panny, a także poznając sztukę zaprezentowaną im dziś. Starannie omijała temat Stonehenge i utraty członka rodziny, choć miała wrażenie, że niektóre dziewczęta patrzą na nią i szepczą za jej plecami, jakby ktoś z jej rodziny umarł. Bo w pewnym sensie tak było – Percival dla Nottów był martwy.
Niemniej jednak jej dobry nastrój utrzymywał się aż do momentu, w którym ujrzała damę odzianą w bardzo podobną suknię do jej własnej, z niemal identycznymi zdobieniami. A Elise nie lubiła jak ktoś wyglądał zbyt podobnie do niej – to ona miała być wyjątkowa, była lwicą Nottów, perłą w koronie swego rodu. To ona miała przyciągać pełne zachwytu spojrzenia. Miała być niezwykła, a nie jedna z dwóch, ale najwyraźniej nie tylko jej spodobał się taki krój i zdobienia sukni z najnowszej kolekcji Parkinsonów.
I choć większość ludzi miała pewnie poważniejsze problemy, Elise należała do kategorii dam, które z takich rzeczy potrafiły zrobić coś na miarę tragedii. Nawet jeśli panowała nad wyrazem twarzy i starała się powstrzymać wszelkie kąśliwe, uszczypliwe uwagi, to jednak jej spojrzenie wyrażało niechęć. Gdyby spojrzenia mogła zabijać, dziewczyna w podobnej sukni niewątpliwie padłaby martwa.
Ale chwilę później na horyzoncie pojawił się ktoś inny, i zagadał Elise. Odwróciła więc wzrok od panny w drugim końcu pokoju. Normalnie pewnie by wstała i wyszła, ale to nie ona powinna się kryć i uciekać, a ta druga, obca, nie będąca Nottem. To ją swoją postawą chciała zmusić do wycofania się i wyrzutów sumienia, że ośmieliła się swoim wyglądem urazić dumę najmłodszej lwicy.
Nie znała lady Selwyn zbyt dobrze, bo choć w Hogwarcie dzieliły je tylko dwa lata, jakoś nigdy się nie zaprzyjaźniły. Isabella zawsze wydawała jej się nieco dziwna, a kiedy w ostatnich miesiącach Selwynowie zboczyli na złą drogę, wstydem dla niej byłoby przebywać w ich towarzystwie. Dopiero kiedy w październiku się nawrócili znowu zaczęła patrzeć na nich łaskawiej, zadowolona że poszli po rozum do głowy i przestali kalać wartości Skorowidzu. Była więc dla nich nadzieja, choć Elise była ciekawa, czy Isabella identyfikuje się z nową ścieżką rodu, czy może utożsamia z tą zgubną, którą wyznawali przez ostatnie miesiące i którą podążył jej wyklęty krewniak wraz z Percivalem, na myśl o którym poczuła falę tęsknoty pomieszanej ze złością.
- O tak, w rzeczy samej – przyznała, marszcząc kształtny nosek, zadowolona że ktoś jej przytaknął i ją poparł. – W Domu Mody Parkinsonów zapewniano mnie że to najnowszy krzyk mody i że nikt inny nie będzie miał podobnej – dodała, czując się nieco oszukana. Jak większość dam czasem lubiła się poskarżyć na to, co jej się nie podobało. – No cóż, nadal uważam że wyglądam w niej zdecydowanie dużo lepiej – uniosła dumnie podbródek, krytycznie zerkając na damę w drugim końcu pomieszczenia, która nie miała tak dobrej figury jak Elise ani tak dobrej fryzury. – Twoja suknia również wygląda zachwycająco, droga lady Selwyn – obdarzyła ją komplementem, nieco słodząc. Tak już wyglądały typowe pogawędki między damami. – Prawda, że moja droga ciotka zorganizowała bardzo ładny dzień? Lubię mieć do czynienia ze sztuką, a zwłaszcza z muzyką – mówiła dalej, podtrzymując tą grzecznościową rozmowę. W sumie nie musiałaby; gdyby Selwynowie nie zmienili poglądów, pewnie szybko by się stąd oddaliła, nie chcąc, by ktoś posądził ją o znajomość z osobą promugolską. Ale w świetle wydarzeń ze szczytu nie było już nic niestosownego w takiej rozmowie, poza tym, jeśli Isabella błądziła, Elise chętnie wskaże jej dobre ścieżki, którymi powinna kroczyć każda lady. Więc ta rozmowa mogła być dobrą okazją do wybadania gruntu, ale i zabicia chwilowej nudy; aktualnie trwała przerwa od atrakcji i damy rozpierzchły się po rozmaitych salonikach, oddając się rozmowom, a także patrząc na siebie ukradkiem i oceniając nawzajem swój wygląd. Miała nadzieję, że ona sama nie zostanie dziś zapamiętania z faktu posiadania podobnej sukni do innej dziewczyny, i że to raczej tamtej zarzucą kopiowanie nienagannego stylu lady Nott.
Z chęcią opuściła Ashfield Manor, by pojawić się w posiadłości ciotki Adelaide. I w przyszłości bywała tu regularnie, tu też zadebiutowała na swoim pierwszym sabacie, dlatego dwór ten kojarzył jej się pozytywnie, choć czasem zastanawiała się, czemu ciotka mieszkała tak daleko od ziem Nottów, na terytorium innego rodu. Niemniej jednak, mimo swojego staropanieństwa, była ona personą szanowaną nie tylko przez samych Nottów, ale i przez inne rody. Była cenionym autorytetem i inspiracją dla młodych dam, czuwającą nad przebiegiem sabatów i stanowiącą szarą eminencję świata wyższych sfer.
Elise zawsze była dumna ze swojej przynależności do Nottów, którzy organizowali najlepsze przyjęcia, a ich Skorowidz Czystości Krwi był powszechnie respektowany. Także pojawiając się dziś w posiadłości ciotki puchła z dumy i nosiła głowę wysoko, odziana w strojną suknię w rodowych barwach i w biżuterię zdobioną symboliką rodu Nott, tak aby nikt nie miał wątpliwości, kim była. Tym bardziej że była debiutantką, jej gwiazda dopiero niedawno rozbłysła na salonach, choć większość zaproszonych tu dziś dam była młoda, a więc większość przynajmniej kojarzyła, niektóre znała całkiem dobrze. Zdecydowana większość była niezamężna, choć na te, które zbliżały się do granicznego wieku dwudziestu pięciu lat i nadal nie miały na palcu obrączki ślubnej, spoglądała z przyganą, zastanawiając się, jakie wady sprawiały, że jeszcze ich nikt nie zechciał. A może uległy zgubnej modzie na niezależność? Elise naprawdę gardziła taką postawą, wychodząc z założenia że dobre zamążpójście powinno być najważniejszym życiowym celem każdej kobiety, zwłaszcza wysoko urodzonej.
Spędziła więc przyjemny czas, plotkując z koleżankami i krytycznie oceniając potencjalne stare panny, a także poznając sztukę zaprezentowaną im dziś. Starannie omijała temat Stonehenge i utraty członka rodziny, choć miała wrażenie, że niektóre dziewczęta patrzą na nią i szepczą za jej plecami, jakby ktoś z jej rodziny umarł. Bo w pewnym sensie tak było – Percival dla Nottów był martwy.
Niemniej jednak jej dobry nastrój utrzymywał się aż do momentu, w którym ujrzała damę odzianą w bardzo podobną suknię do jej własnej, z niemal identycznymi zdobieniami. A Elise nie lubiła jak ktoś wyglądał zbyt podobnie do niej – to ona miała być wyjątkowa, była lwicą Nottów, perłą w koronie swego rodu. To ona miała przyciągać pełne zachwytu spojrzenia. Miała być niezwykła, a nie jedna z dwóch, ale najwyraźniej nie tylko jej spodobał się taki krój i zdobienia sukni z najnowszej kolekcji Parkinsonów.
I choć większość ludzi miała pewnie poważniejsze problemy, Elise należała do kategorii dam, które z takich rzeczy potrafiły zrobić coś na miarę tragedii. Nawet jeśli panowała nad wyrazem twarzy i starała się powstrzymać wszelkie kąśliwe, uszczypliwe uwagi, to jednak jej spojrzenie wyrażało niechęć. Gdyby spojrzenia mogła zabijać, dziewczyna w podobnej sukni niewątpliwie padłaby martwa.
Ale chwilę później na horyzoncie pojawił się ktoś inny, i zagadał Elise. Odwróciła więc wzrok od panny w drugim końcu pokoju. Normalnie pewnie by wstała i wyszła, ale to nie ona powinna się kryć i uciekać, a ta druga, obca, nie będąca Nottem. To ją swoją postawą chciała zmusić do wycofania się i wyrzutów sumienia, że ośmieliła się swoim wyglądem urazić dumę najmłodszej lwicy.
Nie znała lady Selwyn zbyt dobrze, bo choć w Hogwarcie dzieliły je tylko dwa lata, jakoś nigdy się nie zaprzyjaźniły. Isabella zawsze wydawała jej się nieco dziwna, a kiedy w ostatnich miesiącach Selwynowie zboczyli na złą drogę, wstydem dla niej byłoby przebywać w ich towarzystwie. Dopiero kiedy w październiku się nawrócili znowu zaczęła patrzeć na nich łaskawiej, zadowolona że poszli po rozum do głowy i przestali kalać wartości Skorowidzu. Była więc dla nich nadzieja, choć Elise była ciekawa, czy Isabella identyfikuje się z nową ścieżką rodu, czy może utożsamia z tą zgubną, którą wyznawali przez ostatnie miesiące i którą podążył jej wyklęty krewniak wraz z Percivalem, na myśl o którym poczuła falę tęsknoty pomieszanej ze złością.
- O tak, w rzeczy samej – przyznała, marszcząc kształtny nosek, zadowolona że ktoś jej przytaknął i ją poparł. – W Domu Mody Parkinsonów zapewniano mnie że to najnowszy krzyk mody i że nikt inny nie będzie miał podobnej – dodała, czując się nieco oszukana. Jak większość dam czasem lubiła się poskarżyć na to, co jej się nie podobało. – No cóż, nadal uważam że wyglądam w niej zdecydowanie dużo lepiej – uniosła dumnie podbródek, krytycznie zerkając na damę w drugim końcu pomieszczenia, która nie miała tak dobrej figury jak Elise ani tak dobrej fryzury. – Twoja suknia również wygląda zachwycająco, droga lady Selwyn – obdarzyła ją komplementem, nieco słodząc. Tak już wyglądały typowe pogawędki między damami. – Prawda, że moja droga ciotka zorganizowała bardzo ładny dzień? Lubię mieć do czynienia ze sztuką, a zwłaszcza z muzyką – mówiła dalej, podtrzymując tą grzecznościową rozmowę. W sumie nie musiałaby; gdyby Selwynowie nie zmienili poglądów, pewnie szybko by się stąd oddaliła, nie chcąc, by ktoś posądził ją o znajomość z osobą promugolską. Ale w świetle wydarzeń ze szczytu nie było już nic niestosownego w takiej rozmowie, poza tym, jeśli Isabella błądziła, Elise chętnie wskaże jej dobre ścieżki, którymi powinna kroczyć każda lady. Więc ta rozmowa mogła być dobrą okazją do wybadania gruntu, ale i zabicia chwilowej nudy; aktualnie trwała przerwa od atrakcji i damy rozpierzchły się po rozmaitych salonikach, oddając się rozmowom, a także patrząc na siebie ukradkiem i oceniając nawzajem swój wygląd. Miała nadzieję, że ona sama nie zostanie dziś zapamiętania z faktu posiadania podobnej sukni do innej dziewczyny, i że to raczej tamtej zarzucą kopiowanie nienagannego stylu lady Nott.
Był pewien wyścig w całym tym byciu niezamężną damą. Żadna (prawie) o tym głośno nie śmiała powiedzieć, ale wszystkie zdawały sobie sprawę z tego, że należało przyciągnąć dobrego kandydata, zanim przekroczy się magiczną linię wieku. To jeden z głównych tematów niosących się w przerwie w dyskusji między dziewczętami. Niektóre wolały go unikać i płoszyły się rumiane, a inne pozwalały sobie na całkiem śmiałe wywody. Isabella nie umiała wybrać, w której jest grupie. Pasowała ewidentnie bardziej do tej drugiej, chociaż też nie do końca tak było. Najchętniej po prostu wolałaby poruszać inne tematy, bo kiedy wygłaszała swoje zdanie w tym, często świdrowały ją długie rzęsy zdziwienia. Każde kolejne spotkanie mocniej utwierdzało ją w tym przekonaniu.
Mimo to podczas takich wydarzeń ożywała. Ostatnie tygodnie w tej nieznośnej pogodzie trzymały ją w domu przez większość czasu, z dala od ukochanego ogrodu i długich spacerów wśród zieleni. Omijały ją rozrywki bliskie sercu. Stąd też piękne salony, stare, dobrze znane twarze i te nowe, które przecież też musiały mieć wiele do powiedzenia, stanowiły pewne przyjemne urozmaicenie. Porozstawiane w kącikach szczebiotały w zaprzyjaźnionych grupkach, oceniały swoje sukienki i wypytywały o nowinki na wielkim szlacheckim dworze. Niektóre widziały się pierwszy raz, a inne znały się bardzo dobrze. Isabella wcześniej z nadzieją wypatrywała swojej przyjaciółki lady Bulstrode, ale ta chyba nie zaszczyciła swą obecnością dworu Nottów. Poza Uną było jednak mnóstwo opowieści i emocji, na które bardzo liczyła. Towarzystwo rodziców i ludzi spoza ich grupy wiekowej na dłuższą metę potrafiło zmęczyć, a młodzi mieli w sobie świeżość i podobne spojrzenie na świat. Dyskutowały więc śmiało o wszystkim i dzieliły się opiniami. Nie oznaczało to jednak, że mogły być w tym zupełnie swobodne. Bella wiedziała, że podstawową zasadą okazywało się uważanie na słowa i zatrzymanie zbyt osobistego zdania w chwili, kiedy mogło ono zagrozić opinii o jej rodzinie. Oczywiście, że pytały o Stonehenge. Niektóre z nich nigdy nie doświadczyły utraty krewnego w taki właśnie sposób. Kłamała wtedy z bezbłędnym spojrzeniem, że ślad po Alexie zaginął, ale nikt z rodziny się nim nie interesował. Zniknął. Tak było bezpieczniej, tak należało mówić i tak należało myśleć.
Może właśnie sytuacja lady Nott, choć pod żadnym pozorem się z niej nie cieszyła, przyszła jej z pomocą i pozwoliła porzucić nasączone nostalgią myśli o kuzynie. Wolała mieć właśnie takie zmartwienia jak ona. Były typowo kobiece i mogła z czystym sumieniem współczuć jej tak skandalicznej sytuacji. Tamta dziewczyna nie była żadnym Nottem, więc nie miała prawa w tak oczywisty sposób emanować tymi barwami pod ich własnym dachem. Nie szkodziła lady Nott, ale z pewnością zasługiwała na naganę. Na pewno wiedziała aż nazbyt doskonale, co robi. W takich chwilach dziewczęta pozostawały solidarne z prawowitą i jedyną właścicielką sukienki – ponad podziałami, po ludzku i w bardzo kobiecym, nieco kłótliwym stylu.
- Dom Mody zawiódł? – zapytała, powątpiewając w to. Przecież Parkinsownowie byli tak szlachetną rodziną, nie ośmieliliby się. Tak przynajmniej wydawało się Isabelli. – To takie niegodne. – Westchnęła z zawodem. – Powinna zmienić strój, na pewno Ciebie ujrzała. Mimo to wydaje się taka niewzruszona – zauważyła, nie kryjąc nutki oburzenia wobec tej postawy. Nawet jeśli doszło do tak nieszczęśliwej pomyłki, to należało to naprawić. To nie tylko obraza dla lady Nott, ale i dla gospodarzy tego spotkania. Przez to gasła wyjątkowość obydwu dam, a przecież tego pragnęły najbardziej – nie zginąć w tłumie uroczych sukienek.
Przytaknęła lekko na jej słowa. Nie sposób odmówić tej opinii racji. Szczególnie w takiej sytuacji. Lady Nott była ozdobą dla sukienki, a tamta druga…no cóż, tamtą sukienka po prostu ozdabiała. – To tylko nieudana kopia – powiedziała, próbując podnieść Elise na duchu. – Lady Nott, bardzo dziękuję – odpowiedziała machinalnie na przemiły komplement. Nie spodziewała się go jednak, nigdy nie były wielkimi fankami swoich osób. Nie rozumiały się i pochodziły z tak odmiennych, a jednocześnie wybitnie bliskich, przestrzeni. Być może jednak Nott dostrzegła w niej sprzymierzeńca.
Bella nie myślała jak Elise, nie wychodziła do człowieka, bo wypadało, bo jego sytuacja rodzinna na to pozwalała lub nie. Ona po prostu lgnęła do ludzi jako do miłego towarzystwa, gdzieś na margines przesuwała zgrabnie istniejące wysoko ponad nimi podziały, stare kontrakty i spisane lub nie relacje miedzy rodami. Wbrew pozorom wszystkie dziewczęta tutaj były od siebie podobne, przed nimi te same role i te same problemy, z którym mierzą się każdego dnia lub przyjdzie im mierzyć się w przyszłości.
- To bardzo miłe wydarzenie, lady Nott. Wielka pociecha szczególnie teraz, kiedy ta niewdzięczna pogoda nie pozwala nam spędzać zbyt wiele czasu na świeżym powietrzu. Jaką muzykę lubisz? – zapytała, wyrażając szczere zaciekawienie. Sama co prawda jedynie śpiewała, ale uwielbiała teatr, któremu przecież zawsze towarzyszyła muzyka.
Mimo to podczas takich wydarzeń ożywała. Ostatnie tygodnie w tej nieznośnej pogodzie trzymały ją w domu przez większość czasu, z dala od ukochanego ogrodu i długich spacerów wśród zieleni. Omijały ją rozrywki bliskie sercu. Stąd też piękne salony, stare, dobrze znane twarze i te nowe, które przecież też musiały mieć wiele do powiedzenia, stanowiły pewne przyjemne urozmaicenie. Porozstawiane w kącikach szczebiotały w zaprzyjaźnionych grupkach, oceniały swoje sukienki i wypytywały o nowinki na wielkim szlacheckim dworze. Niektóre widziały się pierwszy raz, a inne znały się bardzo dobrze. Isabella wcześniej z nadzieją wypatrywała swojej przyjaciółki lady Bulstrode, ale ta chyba nie zaszczyciła swą obecnością dworu Nottów. Poza Uną było jednak mnóstwo opowieści i emocji, na które bardzo liczyła. Towarzystwo rodziców i ludzi spoza ich grupy wiekowej na dłuższą metę potrafiło zmęczyć, a młodzi mieli w sobie świeżość i podobne spojrzenie na świat. Dyskutowały więc śmiało o wszystkim i dzieliły się opiniami. Nie oznaczało to jednak, że mogły być w tym zupełnie swobodne. Bella wiedziała, że podstawową zasadą okazywało się uważanie na słowa i zatrzymanie zbyt osobistego zdania w chwili, kiedy mogło ono zagrozić opinii o jej rodzinie. Oczywiście, że pytały o Stonehenge. Niektóre z nich nigdy nie doświadczyły utraty krewnego w taki właśnie sposób. Kłamała wtedy z bezbłędnym spojrzeniem, że ślad po Alexie zaginął, ale nikt z rodziny się nim nie interesował. Zniknął. Tak było bezpieczniej, tak należało mówić i tak należało myśleć.
Może właśnie sytuacja lady Nott, choć pod żadnym pozorem się z niej nie cieszyła, przyszła jej z pomocą i pozwoliła porzucić nasączone nostalgią myśli o kuzynie. Wolała mieć właśnie takie zmartwienia jak ona. Były typowo kobiece i mogła z czystym sumieniem współczuć jej tak skandalicznej sytuacji. Tamta dziewczyna nie była żadnym Nottem, więc nie miała prawa w tak oczywisty sposób emanować tymi barwami pod ich własnym dachem. Nie szkodziła lady Nott, ale z pewnością zasługiwała na naganę. Na pewno wiedziała aż nazbyt doskonale, co robi. W takich chwilach dziewczęta pozostawały solidarne z prawowitą i jedyną właścicielką sukienki – ponad podziałami, po ludzku i w bardzo kobiecym, nieco kłótliwym stylu.
- Dom Mody zawiódł? – zapytała, powątpiewając w to. Przecież Parkinsownowie byli tak szlachetną rodziną, nie ośmieliliby się. Tak przynajmniej wydawało się Isabelli. – To takie niegodne. – Westchnęła z zawodem. – Powinna zmienić strój, na pewno Ciebie ujrzała. Mimo to wydaje się taka niewzruszona – zauważyła, nie kryjąc nutki oburzenia wobec tej postawy. Nawet jeśli doszło do tak nieszczęśliwej pomyłki, to należało to naprawić. To nie tylko obraza dla lady Nott, ale i dla gospodarzy tego spotkania. Przez to gasła wyjątkowość obydwu dam, a przecież tego pragnęły najbardziej – nie zginąć w tłumie uroczych sukienek.
Przytaknęła lekko na jej słowa. Nie sposób odmówić tej opinii racji. Szczególnie w takiej sytuacji. Lady Nott była ozdobą dla sukienki, a tamta druga…no cóż, tamtą sukienka po prostu ozdabiała. – To tylko nieudana kopia – powiedziała, próbując podnieść Elise na duchu. – Lady Nott, bardzo dziękuję – odpowiedziała machinalnie na przemiły komplement. Nie spodziewała się go jednak, nigdy nie były wielkimi fankami swoich osób. Nie rozumiały się i pochodziły z tak odmiennych, a jednocześnie wybitnie bliskich, przestrzeni. Być może jednak Nott dostrzegła w niej sprzymierzeńca.
Bella nie myślała jak Elise, nie wychodziła do człowieka, bo wypadało, bo jego sytuacja rodzinna na to pozwalała lub nie. Ona po prostu lgnęła do ludzi jako do miłego towarzystwa, gdzieś na margines przesuwała zgrabnie istniejące wysoko ponad nimi podziały, stare kontrakty i spisane lub nie relacje miedzy rodami. Wbrew pozorom wszystkie dziewczęta tutaj były od siebie podobne, przed nimi te same role i te same problemy, z którym mierzą się każdego dnia lub przyjdzie im mierzyć się w przyszłości.
- To bardzo miłe wydarzenie, lady Nott. Wielka pociecha szczególnie teraz, kiedy ta niewdzięczna pogoda nie pozwala nam spędzać zbyt wiele czasu na świeżym powietrzu. Jaką muzykę lubisz? – zapytała, wyrażając szczere zaciekawienie. Sama co prawda jedynie śpiewała, ale uwielbiała teatr, któremu przecież zawsze towarzyszyła muzyka.
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salonik na uboczu
Szybka odpowiedź