Sala balowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala balowa
Okazała sala balowa w rezydencji Lady Adelaide Nott gościła niejeden sabat. To jedno z ważniejszych miejsc dla młodych szlachciców, bowiem każdy, kto pragnie zaistnieć w świecie arystokracji musi choć raz zatańczyć na marmurach Hampton Court. Sala jest bardzo jasna, z akcentami kolorystycznymi charakterystycznymi dla rodu Nottów; na podwyższeniu w jednym z rogów sali stoją instrumenty gotowe zagrać najpiękniejszą muzykę do tańca, znajdująca się na półpiętrze arkada, na którą prowadzą szerokie i kręte marmurowe schody umożliwia dogodne obserwowanie parkietu, a gdzie nie gdzie pod ścianami stoją sofy o skórzanych obiciach, zapraszające zmęczonych tancerzy do chwili wypoczynku. Jednak zdecydowanie najbardziej kunsztowny element wystroju stanowią bogate żyrandole, mieniące się tysiącami kryształów umieszczonych na ramionach ze szczerego złota.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.08.21 21:21, w całości zmieniany 9 razy
Uśmiechnęła się sama do siebie z satysfakcją. Nie musiała wcale długo czekać, aby uzyskać pożądany efekt. Kiedy Xavier w końcu zwrócił na niej swój wzrok, poczuła, jak jej serce zaczęło łomotać nieco szybciej, a jej momentalnie zrobiło się… jakby goręcej. Mimo lodowatego drinka, który jeszcze przed chwilą chłodził jej rozpalone od emocji policzki.
Lecz mimo wszystko, chyba poczuła ukłucie rozczarowania, kiedy mąż niemalże od razu, jak z procy, wystrzelił ku niej. Tyle czasu spędziła na planowaniu tejże… niespodzianki. Na ukrywaniu stroju, na projektowaniu, kupowaniu, na knucie tego całego spisku – a miała wrażenie, że ten przejrzał ją od razu.
Czy może zawsze patrzył tak również na inne kobiety?
Odgoniła szybko natrętnego diabełka, który pojawił się tuż przy jej uchu zupełnie niespodziewanie, i dygnęła z godnością, kiedy Xavier ukłonił jej się na powitanie. Zmrużyła nieco oczy. Całą zabawę utrudniał fakt, że i jej mąż dzisiaj przykrywał pełną twarz pod maską, więc… nieco ciężej było jej odczytywać jego emocje. Inaczej było tego wieczoru, kiedy się poznali – oboje utonęli we własnych spojrzeniach, we własnych uśmiechach, z niecierpliwością oczekując następnego dnia i… być może czegoś więcej, co mogło nadejść niebawem. I nadeszło.
Nie spodziewała się poczuć tak samo, jak tamtego dnia, a jednak… Już gdy tylko odezwał się do niej, uniosła w lekkim zaskoczeniu brwi. Mówił do niej ciepłym, niskim głosem, który w tym momencie roztopiłby każdy lód zaszczepiony przez trzymanego w dłoni drinka. Niemalże poczuła, jak uginają się pod nią kolana, jak myśli wypełnia przyjemna, choć nieco dziwna pustka, a w brzuchu pojawia się i fruwa cała chmara motyli…
Niesamowite, że jedna niespodzianka i odrobina złośliwości, którą chciała mu zrobić, przeradzała się w niezwykle silny magnetyzm i uczucie, które towarzyszyło im tego pierwszego dnia, pierwszego spotkania…
Jej wargi rozciągnął szerszy uśmiech, słysząc szereg pochwał wylewających się z ust Xaviera. Od samego początku był bezpośredni, i chyba to też ją w nim ujęło. Jak widać, ten dziwny czar działał do tej pory, i dopiero po chwili złapała się na tym, że pozostawiła go kompletnie bez reakcji na tak wspaniałe słowa – co byłoby niewybaczalne dla lady! A tym bardziej takiej, która przyciągnęła już wzrok pewnego bardzo konkretnego lorda…
Dlatego skłoniła się jeszcze raz, niby ze skromnością, jakby jego komplementy kompletnie jej się nie należały.
— Dziękuję – odpowiedziała ze słyszalnym wręcz w głosie uśmiechem.
Lecz to by było na tyle ze skromnej, porządnej panny. Ani nie odwzajemniła się komplementem, póki co, ani nie powiedziała nic więcej. Zamiast tego, jedynie uśmiechnęła się szerzej, czego nie mógł i tak zobaczyć, po czym pokręciła delikatnie głową. Żałując przy okazji, że nie miała ze sobą wachlarza. Wachlarz był idealnym narzędziem do kokietowania...
Musiała poradzić sobie bez niego.
Dlatego z głośnym westchnięciem, ruszyła powolutku przed siebie, ale nie na parkiet. I nie, aby przyjąć jego dłoń. Zamiast tego, obeszła go, niczym lwica upatrująca własną ofiarę, mówiąc przesłodko:
— Powątpiewam, mój Lordzie, że byłabym w stanie dorównać kroku komuś tak… silnemu, postawnemu i czarującemu jak Ty – mówiła, wracając nareszcie na miejsce, z którego rozpoczęła swój krótki obchód.
Oczywiście, że nie zamierzała mu odmawiać… przynajmniej później. Teraz, chociaż była mała szansa, że Xavier jej nie rozpoznał, nie zamierzała mu niczego ułatwiać. Zamiast tego, chciała się odrobinę pobawić. Może podroczyć.
Miała nadzieję, że doceni jej humor i odrobinę nieprzewidywalności, którą wprowadzała dzisiaj w ich małżeństwo.
Jakby na dopełnienie tych słów, sięgnęła drugą dłonią po drinka na przelatującej akurat w pobliżu tacy, i kątem oka dostrzegła gęstą, mleczną konsystencję napoju. Następnie wyciągnęła dłoń w kierunku Xaviera, przechylając nieco głowę w bok.
— Może zamiast tego, wzniesiemy niewielki toast za nadchodzący nowy rok? – zaproponowała, nachylając się przy okazji delikatnie ku niemu, co normalnie nie przystałoby dobrze wychowanej lady.
Cóż. Najwyżej po tym wieczorze na ich nazwisko spadnie niemały skandal, ale… Na Merlina, warto było. A jeszcze bardziej warto dopiero będzie. Była tego pewna.
Xavier dostaje od Lotty kolejną grzywę aetonana
Lecz mimo wszystko, chyba poczuła ukłucie rozczarowania, kiedy mąż niemalże od razu, jak z procy, wystrzelił ku niej. Tyle czasu spędziła na planowaniu tejże… niespodzianki. Na ukrywaniu stroju, na projektowaniu, kupowaniu, na knucie tego całego spisku – a miała wrażenie, że ten przejrzał ją od razu.
Czy może zawsze patrzył tak również na inne kobiety?
Odgoniła szybko natrętnego diabełka, który pojawił się tuż przy jej uchu zupełnie niespodziewanie, i dygnęła z godnością, kiedy Xavier ukłonił jej się na powitanie. Zmrużyła nieco oczy. Całą zabawę utrudniał fakt, że i jej mąż dzisiaj przykrywał pełną twarz pod maską, więc… nieco ciężej było jej odczytywać jego emocje. Inaczej było tego wieczoru, kiedy się poznali – oboje utonęli we własnych spojrzeniach, we własnych uśmiechach, z niecierpliwością oczekując następnego dnia i… być może czegoś więcej, co mogło nadejść niebawem. I nadeszło.
Nie spodziewała się poczuć tak samo, jak tamtego dnia, a jednak… Już gdy tylko odezwał się do niej, uniosła w lekkim zaskoczeniu brwi. Mówił do niej ciepłym, niskim głosem, który w tym momencie roztopiłby każdy lód zaszczepiony przez trzymanego w dłoni drinka. Niemalże poczuła, jak uginają się pod nią kolana, jak myśli wypełnia przyjemna, choć nieco dziwna pustka, a w brzuchu pojawia się i fruwa cała chmara motyli…
Niesamowite, że jedna niespodzianka i odrobina złośliwości, którą chciała mu zrobić, przeradzała się w niezwykle silny magnetyzm i uczucie, które towarzyszyło im tego pierwszego dnia, pierwszego spotkania…
Jej wargi rozciągnął szerszy uśmiech, słysząc szereg pochwał wylewających się z ust Xaviera. Od samego początku był bezpośredni, i chyba to też ją w nim ujęło. Jak widać, ten dziwny czar działał do tej pory, i dopiero po chwili złapała się na tym, że pozostawiła go kompletnie bez reakcji na tak wspaniałe słowa – co byłoby niewybaczalne dla lady! A tym bardziej takiej, która przyciągnęła już wzrok pewnego bardzo konkretnego lorda…
Dlatego skłoniła się jeszcze raz, niby ze skromnością, jakby jego komplementy kompletnie jej się nie należały.
— Dziękuję – odpowiedziała ze słyszalnym wręcz w głosie uśmiechem.
Lecz to by było na tyle ze skromnej, porządnej panny. Ani nie odwzajemniła się komplementem, póki co, ani nie powiedziała nic więcej. Zamiast tego, jedynie uśmiechnęła się szerzej, czego nie mógł i tak zobaczyć, po czym pokręciła delikatnie głową. Żałując przy okazji, że nie miała ze sobą wachlarza. Wachlarz był idealnym narzędziem do kokietowania...
Musiała poradzić sobie bez niego.
Dlatego z głośnym westchnięciem, ruszyła powolutku przed siebie, ale nie na parkiet. I nie, aby przyjąć jego dłoń. Zamiast tego, obeszła go, niczym lwica upatrująca własną ofiarę, mówiąc przesłodko:
— Powątpiewam, mój Lordzie, że byłabym w stanie dorównać kroku komuś tak… silnemu, postawnemu i czarującemu jak Ty – mówiła, wracając nareszcie na miejsce, z którego rozpoczęła swój krótki obchód.
Oczywiście, że nie zamierzała mu odmawiać… przynajmniej później. Teraz, chociaż była mała szansa, że Xavier jej nie rozpoznał, nie zamierzała mu niczego ułatwiać. Zamiast tego, chciała się odrobinę pobawić. Może podroczyć.
Miała nadzieję, że doceni jej humor i odrobinę nieprzewidywalności, którą wprowadzała dzisiaj w ich małżeństwo.
Jakby na dopełnienie tych słów, sięgnęła drugą dłonią po drinka na przelatującej akurat w pobliżu tacy, i kątem oka dostrzegła gęstą, mleczną konsystencję napoju. Następnie wyciągnęła dłoń w kierunku Xaviera, przechylając nieco głowę w bok.
— Może zamiast tego, wzniesiemy niewielki toast za nadchodzący nowy rok? – zaproponowała, nachylając się przy okazji delikatnie ku niemu, co normalnie nie przystałoby dobrze wychowanej lady.
Cóż. Najwyżej po tym wieczorze na ich nazwisko spadnie niemały skandal, ale… Na Merlina, warto było. A jeszcze bardziej warto dopiero będzie. Była tego pewna.
Xavier dostaje od Lotty kolejną grzywę aetonana
Ostatnio zmieniony przez Charlotta Burke dnia 01.09.21 0:43, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
The member 'Charlotta Burke' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 15
'k20' : 15
Pierwsze wrażenie, jakie zrobił na Deirdre Sabat, nie zniknęło z upływem czasu. Mijały kolejne, skrzące się w magicznym blasku – nie tylko świec, ale i całego tego oszałamiającego blichtru, niedorzecznie drogich sukien, jubilerskich ozdób, dekoracji, masek i woni – sekundy, później całe minuty, które spędziła praktycznie przytłoczona intensywnym bodźcami, docierającymi do nadwrażliwych na piękno zmysłów. Rozglądała się po sali balowej na tyle dyskretnie, na ile potrafiła, raz po raz zahipnotyzowana czyimś, perfekcyjnie zaprojektowanym w najmniejszych detalach ,wyglądem. Nikt ze zgromadzonych nie wydawał się przejęty wojennym niedostatkiem, ubrania wykonano z najdroższych tkanin, alkohol smakował wykwintnie, a unoszące się w powietrzu perfumy pachniały absurdalnie bogato. W całym tym arystokratycznym ferworze Mericourt czuła się trochę biednie, i choć stała wyprostowana, dumna i pewna tego, że zadbała o to, by prezentować się co najmniej godnie, to pod przybraną maską pojawiły się wątpliwości. Potrafiła doskonale udawać, że pasuje do tego świata, ba, okłamywała na ten temat samą siebie, lecz czasem prawda wypełzała z trzewi aż pod skórę wybroczynami irytującego zawstydzenia. Odsłonięte przedramiona nie były tak szlachetnie blade, suknia aż tak zdobna, a brak gorsetu zdawał się narażać na zbyt długie spojrzenia. Mimo to szybko otrząsnęła się z tego wrażenia, nie, nie pozwoli zepsuć sobie zabawy, ta noc będzie wytchnieniem i spędzi ją na samych przyjemnościach.
Najpierw płynęły one z drinka, szybko pomagającemu w stłumieniu wszelkich trosk. Dzięki magicznemu alkoholowi stały się one nieistotne, błahe w pespektywie wręcz jasnowidzkiej głębi; trzecie oko otuliło gardło przyjemnym chłodem, promieniując także na wyobraźnię i umysł. Te stały się przejrzystsze, czystsze, spokojniejsze, skupione na przyszłości. Sączyła trunek powoli, wsłuchując się w przemowę lady Nott, w odpowiednim momencie wzniosła także toast i oklaskała debiutantki, mimo wszystko nie mogąc pozbyć się wrażenia obcości. Łagodniejącego z chwilą rozpoczęcia występu. Takiej atrakcji się nie spodziewała, z rosnącą fascynacją śledziła cały spektakl, nie odrywając ani na moment wzroku od akrobatów, tancerzy i artystów, zabierających ich w wyjątkową podróż do ptasiego raju. Umiejętności przedstawicieli cyrku były nieziemskie, a lekkość, z jaką się poruszali, budziła zdrową zazdrość – i motywowała do tego, by bardziej przyłożyć się do ćwiczeń gibkości. Deirdre mimo oczarowania pokazem, potrafiła wyciągnąć z niego konkretne korzyści i pojąć jego propagandowe znaczenie. Gdy podniebne szaleństwo się zakończyło, z trudem otrząsnęła się z wywołanego nim czaru, dołączając do oklasków, upewniając się najpierw, że jest to odpowiednia reakcja.
Później – nie zdążyła nawet przejąć się tym, co powinna robić dalej, bowiem zanim odwróciła się w stronę drzwi prowadzących w labirynt posiadłości, spostrzegła zmierzającego ku niej mężczyznę. Uniosła na niego spojrzenie, coś znajomego było w jego chodzie, w sposobie w jaki poprawiał mankiety i dumnie wypinał pierś, w końcu – w pozornie pokornym tonie głosu, jakim prosił ją do tańca.
Uśmiechnęła się. Lekko i kpiąco zarazem, rada, że pozłacana, wyrzeźbiona w węże maska odsłaniała uszminkowane na krwawą czerwień usta, pozwalając choć w ten sposób wykorzystywać siłę mimiki.
- Czy pierwszego tańca na sabacie nie powinno się podarować komuś wyjątkowemu? – odpowiedziała pytaniem, przekrzywiając głowę nieco w bok. Leniwym gestem odłożyła skończonego drinka na tacę przechodzącego kelnera. – Narzeczonemu? Najbogatszemu z adoratorów? - kontynuowała w autentycznym zaciekawieniu, wzbogaconym jednak o element rozbawienia. Sallow powinien wiedzieć więcej o sabatowych zwyczajach, obracał się dłużej w towarzystwie możnych magicznego świata. Dziwnie potoczyły się ich losy, a ścieżki skrzyżowały się w satysfakcjonującym ją momencie, gdy mogła poczuć się górą. W końcu. Już nie kuliła się w jego cieniu, a przerosła najśmielsze oczekiwania. – Prowadź – zgodziła się w końcu łaskawie, przyjmując wyciągniętą dłoń, kładąc na jego palcach własne, odziane w długą rękawiczkę, zakrywającą Mroczny Znak – i podkreślającą egzotyczny koloryt skóry ramion.
Najpierw płynęły one z drinka, szybko pomagającemu w stłumieniu wszelkich trosk. Dzięki magicznemu alkoholowi stały się one nieistotne, błahe w pespektywie wręcz jasnowidzkiej głębi; trzecie oko otuliło gardło przyjemnym chłodem, promieniując także na wyobraźnię i umysł. Te stały się przejrzystsze, czystsze, spokojniejsze, skupione na przyszłości. Sączyła trunek powoli, wsłuchując się w przemowę lady Nott, w odpowiednim momencie wzniosła także toast i oklaskała debiutantki, mimo wszystko nie mogąc pozbyć się wrażenia obcości. Łagodniejącego z chwilą rozpoczęcia występu. Takiej atrakcji się nie spodziewała, z rosnącą fascynacją śledziła cały spektakl, nie odrywając ani na moment wzroku od akrobatów, tancerzy i artystów, zabierających ich w wyjątkową podróż do ptasiego raju. Umiejętności przedstawicieli cyrku były nieziemskie, a lekkość, z jaką się poruszali, budziła zdrową zazdrość – i motywowała do tego, by bardziej przyłożyć się do ćwiczeń gibkości. Deirdre mimo oczarowania pokazem, potrafiła wyciągnąć z niego konkretne korzyści i pojąć jego propagandowe znaczenie. Gdy podniebne szaleństwo się zakończyło, z trudem otrząsnęła się z wywołanego nim czaru, dołączając do oklasków, upewniając się najpierw, że jest to odpowiednia reakcja.
Później – nie zdążyła nawet przejąć się tym, co powinna robić dalej, bowiem zanim odwróciła się w stronę drzwi prowadzących w labirynt posiadłości, spostrzegła zmierzającego ku niej mężczyznę. Uniosła na niego spojrzenie, coś znajomego było w jego chodzie, w sposobie w jaki poprawiał mankiety i dumnie wypinał pierś, w końcu – w pozornie pokornym tonie głosu, jakim prosił ją do tańca.
Uśmiechnęła się. Lekko i kpiąco zarazem, rada, że pozłacana, wyrzeźbiona w węże maska odsłaniała uszminkowane na krwawą czerwień usta, pozwalając choć w ten sposób wykorzystywać siłę mimiki.
- Czy pierwszego tańca na sabacie nie powinno się podarować komuś wyjątkowemu? – odpowiedziała pytaniem, przekrzywiając głowę nieco w bok. Leniwym gestem odłożyła skończonego drinka na tacę przechodzącego kelnera. – Narzeczonemu? Najbogatszemu z adoratorów? - kontynuowała w autentycznym zaciekawieniu, wzbogaconym jednak o element rozbawienia. Sallow powinien wiedzieć więcej o sabatowych zwyczajach, obracał się dłużej w towarzystwie możnych magicznego świata. Dziwnie potoczyły się ich losy, a ścieżki skrzyżowały się w satysfakcjonującym ją momencie, gdy mogła poczuć się górą. W końcu. Już nie kuliła się w jego cieniu, a przerosła najśmielsze oczekiwania. – Prowadź – zgodziła się w końcu łaskawie, przyjmując wyciągniętą dłoń, kładąc na jego palcach własne, odziane w długą rękawiczkę, zakrywającą Mroczny Znak – i podkreślającą egzotyczny koloryt skóry ramion.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Mijał dzień za dniem, godzina za godziną - rutyna wdrapywała się w każdy zakamarek umysłu, pod powieki, pod paznokcie, wybijając tym samym dobrze znany rytm. Uderzenie, jedno, drugie, dziesiąte; wszystko pracowało jak w zegarku. Nic nie miało prawa wykoleić pociągu mknącego po przyzwyczajenie. Pacjenci w szpitalu, pacjenci w domu. Dokumentacje, własne badania nad przeróżnymi zagadnieniami ze świata. Nie odpuszczał, nie pozwalał ani emocjom, ani myślom na wyślizgnięcie się z potężnego więzienia jakie dla nich zbudował. To dlatego, że przeczuwał problemy. Obawiał się o kolejne pęknięcia w idealnym wychowaniu zdystansowanych Flintów. Nie pasował do nich, nie tak do końca; tak jak nie pasował do tej ideologii, która szerzyła coraz większe kręgi wokół niego. Bał się tego, że wreszcie przestanie walczyć. Podda się i wstąpi na ścieżkę, z której nie będzie odwrotu. Obawiał się samego siebie, tej nieprzewidywalności jaką ostatnio u siebie zauważył. Czy zbliżał się do rodowego szaleństwa matki? Wizje dojrzałych czereśni i czernicy w oparach z bielunia nawiedzały go częściej niż chciałby kiedykolwiek przyznać. Dostrzegał puste, zabielone oczy zmarłych krewnych - oraz ojca. Pomimo braku źrenic był w stanie wyczytać z nich zawód oraz rozczarowanie. Coś, co miało już nigdy nie boleć, zabliźnić się oraz zniknąć z podświadomości, powróciło z dziwnym, tępym bólem pod mostkiem. Nie chciał tego dostrzegać, nie chciał pamiętać ani czuć, upatrując w tym swoją największą słabość.
Nie pojmował dlaczego w obliczu ogólnego cierpienia, jakie widział coraz częściej, przyszło im się bawić. Udawać, że te wszystkie poczynione zmiany miały charakter wyłącznie pozytywny. Nie rozumiał skąd brała się potrzeba uczczenia terroru oraz głodu. Nie wiedział jeszcze wielu rzeczy będąc relatywnie młody, prawdopodobnie naiwny… wychowywany z dala od polityki oraz zwyczajowych gierek na szczycie jedynie udawał, że odnajduje się w ich gąszczu. Każdy sabat był dla niego testem, jakby za każdym razem uczył się pływać na nowo. W lodowatej, nieprzyjaznej wodzie. Zawsze jednak zakładał odpowiednią maskę z postanowieniem dobrej zabawy. Nic więcej i nic mniej. Kilka niezobowiązujących rozmów, lekkich tańców, rzuconych żartów bez głębszego dna. Ot, przyjęcie. Stronił od tematów trudnych, zaraz zmywając się z danej grupki dyskutantów, mając w pogotowiu parę wymyślonych wymówek. Zabawne, nie obchodziło go, czy mu wybaczą, a oni zapominali o nim chwilę później.
Dzisiejsza uroczystość miała wyglądać podobnie. Pełna lekkości, pozbawiona większego znaczenia. Pokaże się, pobawi przez parę godzin, wróci do Charnwood jak gdyby nigdy nic. Nie, nawet tam nie zazna ukojenia.
Strój wybrał dokładnie, chociaż nie potrafił wykrzesać z siebie entuzjazmu na myśl o wydawaniu instrukcji oraz przebierankach. Postawił na klasyczną prostotę i chociaż szata wykonana została z drogich materiałów, nie było w niej przepychu zdobień. Ot, czarny ubiór ze złotymi nićmi. Większą fantazję kreatywności zostawił masce styl bauta, obitej czarnym aksamitem; wyjątkiem stanowiła przestrzeń wokół oczu zamalowana zieloną farbą, co przypominała liście dębu, których znaczenie pozostawało wiadome jedynie niewielkiemu gronu. Całość została zamknięta w finezyjnych, złotych ozdobach przypominające wijące się pnącza.
Wydawało się, że przez brak ust Oleander pragnął dzisiejszej nocy milczeć i tak poniekąd było, chociaż zaangażował się w kilka powitalnych rozmów. Oczami cały czas wypatrywał jednej, konkretnej sylwetki, którą obiecał odnaleźć. Odnalazł ją, jednak spętaną obowiązkami debiutantki, dlatego nie przeszkadzał w chłonięciu tej niezwykłej atmosfery. Zamiast tego podziwiał wystrój, z ciekawością przeprowadził inspekcję zespołu oraz części jadalnianej, aż powrócił na rozpoczęcie przyjęcia przez gospodynię. Ciężko było dołączyć się do toastu, gdy miał zaciśnięte usta, ale nie pozwolił sobie na żaden błąd. Zwłaszcza, że wkrótce nadszedł czas na występ cyrkowców, który skutecznie odwrócił uwagę Flinta od wszelkich słabości. Oglądał przedstawienie w skupieniu oraz kontemplacji, aż na koniec dołączył się do wszechobecnych pochwał. Był wdzięczny za tę chwilę oddechu, wytchnienia, zdecydowanie potrzebnego resetu.
Dopiero wtedy, będąc przytomnym oraz rozluźnionym, zadecydował przedrzeć się przez tłum i odnaleźć główny powód przybycia na noworoczny sabat. Będąc tuż obok skłonił się oraz uśmiechnął, ale tego akurat nikt nie mógł dostrzec. - Och, moja lady, tak się cieszę, że zdążyłem przed hordą oczarowanych tobą kawalerów! Proszę, uczyń mi ten zaszczyt i podaruj mi swój taniec - wyrzekł do kobiety po powitaniu jej stojących nieopodal krewnych. Był ciekaw czy go poznała. Mogła, po zbyt zuchwałym spojrzeniu, po zbyt teatralnym ukłonie, po ręce zbyt pewnie wyciągniętej w jej stronę. Po sercu dudniącym w piersi jak wtedy, w saniach; nie wiedzieć czemu, ale był pewien, że słyszała zdradzieckie uderzenia wtedy i słyszała je teraz pomimo grającej wokół muzyki. Przeklinał za to siebie niezmiennie, nie znosił być tak obnażony. Tym zabawniejsze, że przecież twarz skrywała maska.
Nie pojmował dlaczego w obliczu ogólnego cierpienia, jakie widział coraz częściej, przyszło im się bawić. Udawać, że te wszystkie poczynione zmiany miały charakter wyłącznie pozytywny. Nie rozumiał skąd brała się potrzeba uczczenia terroru oraz głodu. Nie wiedział jeszcze wielu rzeczy będąc relatywnie młody, prawdopodobnie naiwny… wychowywany z dala od polityki oraz zwyczajowych gierek na szczycie jedynie udawał, że odnajduje się w ich gąszczu. Każdy sabat był dla niego testem, jakby za każdym razem uczył się pływać na nowo. W lodowatej, nieprzyjaznej wodzie. Zawsze jednak zakładał odpowiednią maskę z postanowieniem dobrej zabawy. Nic więcej i nic mniej. Kilka niezobowiązujących rozmów, lekkich tańców, rzuconych żartów bez głębszego dna. Ot, przyjęcie. Stronił od tematów trudnych, zaraz zmywając się z danej grupki dyskutantów, mając w pogotowiu parę wymyślonych wymówek. Zabawne, nie obchodziło go, czy mu wybaczą, a oni zapominali o nim chwilę później.
Dzisiejsza uroczystość miała wyglądać podobnie. Pełna lekkości, pozbawiona większego znaczenia. Pokaże się, pobawi przez parę godzin, wróci do Charnwood jak gdyby nigdy nic. Nie, nawet tam nie zazna ukojenia.
Strój wybrał dokładnie, chociaż nie potrafił wykrzesać z siebie entuzjazmu na myśl o wydawaniu instrukcji oraz przebierankach. Postawił na klasyczną prostotę i chociaż szata wykonana została z drogich materiałów, nie było w niej przepychu zdobień. Ot, czarny ubiór ze złotymi nićmi. Większą fantazję kreatywności zostawił masce styl bauta, obitej czarnym aksamitem; wyjątkiem stanowiła przestrzeń wokół oczu zamalowana zieloną farbą, co przypominała liście dębu, których znaczenie pozostawało wiadome jedynie niewielkiemu gronu. Całość została zamknięta w finezyjnych, złotych ozdobach przypominające wijące się pnącza.
Wydawało się, że przez brak ust Oleander pragnął dzisiejszej nocy milczeć i tak poniekąd było, chociaż zaangażował się w kilka powitalnych rozmów. Oczami cały czas wypatrywał jednej, konkretnej sylwetki, którą obiecał odnaleźć. Odnalazł ją, jednak spętaną obowiązkami debiutantki, dlatego nie przeszkadzał w chłonięciu tej niezwykłej atmosfery. Zamiast tego podziwiał wystrój, z ciekawością przeprowadził inspekcję zespołu oraz części jadalnianej, aż powrócił na rozpoczęcie przyjęcia przez gospodynię. Ciężko było dołączyć się do toastu, gdy miał zaciśnięte usta, ale nie pozwolił sobie na żaden błąd. Zwłaszcza, że wkrótce nadszedł czas na występ cyrkowców, który skutecznie odwrócił uwagę Flinta od wszelkich słabości. Oglądał przedstawienie w skupieniu oraz kontemplacji, aż na koniec dołączył się do wszechobecnych pochwał. Był wdzięczny za tę chwilę oddechu, wytchnienia, zdecydowanie potrzebnego resetu.
Dopiero wtedy, będąc przytomnym oraz rozluźnionym, zadecydował przedrzeć się przez tłum i odnaleźć główny powód przybycia na noworoczny sabat. Będąc tuż obok skłonił się oraz uśmiechnął, ale tego akurat nikt nie mógł dostrzec. - Och, moja lady, tak się cieszę, że zdążyłem przed hordą oczarowanych tobą kawalerów! Proszę, uczyń mi ten zaszczyt i podaruj mi swój taniec - wyrzekł do kobiety po powitaniu jej stojących nieopodal krewnych. Był ciekaw czy go poznała. Mogła, po zbyt zuchwałym spojrzeniu, po zbyt teatralnym ukłonie, po ręce zbyt pewnie wyciągniętej w jej stronę. Po sercu dudniącym w piersi jak wtedy, w saniach; nie wiedzieć czemu, ale był pewien, że słyszała zdradzieckie uderzenia wtedy i słyszała je teraz pomimo grającej wokół muzyki. Przeklinał za to siebie niezmiennie, nie znosił być tak obnażony. Tym zabawniejsze, że przecież twarz skrywała maska.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
|W odpowiedzi na post Zacharego
Gdy nie tańczysz lub gdy nie rozmawiasz masz szansę obserwować innych na sali, a dzięki temu zbierało się informacje, choć teraz jej umysł krążył wokół przyjemniejszych spraw. Wciąż czuła posmak drinka na końcu języka i zastanawiała się czy ponownie nie skusić się na jakiegoś by sprawdzić jego działanie. Spojrzała za jedną z unoszących się tac, ale w ostatniej chwili uznała, że jeszcze to nie jest dobry moment na eksperymentowanie. Mathieu Rosier, bo była pewna, że był to Mathieu zniknął już gdzieś w tłumie poszukując tej, którą od początku wypatrywał, a czas oczekiwania na jej przybycie zajął tańcem z lady Burke. Cóż, nie mogła tego wiedzieć więc jedynie przesuwała się powoli by patrzeć jak zabawa dzieje się w najlepsze. Cyrkowiec, który dawał popis swojego kunsztu zachwycał i szczerze podziwiała jego umiejętności, ileż to ćwiczeń i prób musiał wykonać aby takie mistrzostwo osiągnąć? Dostrzegła w tłumie Charlotte, żonę Xaviera, która w swej błękitnej sukni prezentowała się zachwycająco, jak na kobietę z rodu Nott wypadało. W końcu była krewniaczką gospodyni tego wydarzenia więc poniekąd reprezentowała swoje korzenie.
Kolejne takty tańca, kolejne pary dołączały do tego przedstawienia sunąć z gracją po parkiecie. Patrząc na przepych i blichtr można było śmiało stwierdzić, że wojny nie ma, ale to było jedynie złudzenie. Ucieczka na jedną noc, by następnego dnia planować kolejne działania, rzucić się w wir pracy, a nie tańca. Oho! Xavier uznał, że czas wyciągnąć swoją małżonkę na parkiet, nie inaczej uznał Edgar prowadzący Adeline. Uniosła do góry brwi, bo oto dwóch przedstawicieli rodu Burke właśnie dołączyło do zabawy! Czy ktoś śmie jeszcze powiedzieć, że Burke są ponurzy i nie znają się na dobrej zabawie? Pomówienia. Zaśmiała się do własnych myśli, bowiem pamiętała jak brat starał się łagodnie odpowiedzieć lady Nott na jej zaczepny ton, a jednak z każdym rokiem jego odpowiedzieć była coraz bardziej oschła. To mieli z nestorem wspólne - zwięzłe i konkretne odpowiedzi, uważane za byciem zimnym oraz nieugiętym, a przecież prosili jedynie o bycie konkretnym.
Muzycy wybili takty kolejnego walca, tego w którym zdaje się, że płyniesz, wręcz suniesz po parkiecie w jego kolejnych figurach. Zbytnio skupiona na obserwacji nie zarejestrowała zbliżającego się niebezpieczeństwa w osobie zamaskowanego mężczyzny, który się z nią zderzył. Zachwiała się i podniosła na niego spojrzenie ukryte pod maską. Głos rozpoznała prawie natychmiast.
-Przeprosiny przyjęte, kto by się gniewał w wieczór jak ten. - Odpowiedziała swobodnie zaskoczona miękkością swojego głosu, zapewne spowodowaną drinkiem. -A tańca nigdy nie odmówię. - Ukłoniła się jak nakazywał zwyczaj nim ujęła podaną jej dłoń. Dała się poprowadzić na parkiet przez czarodzieja i zawirowała w figurze tańca, do którego dołączyli. Granatowy materiał zawirował z cichym szelestem tworząc tym samym dla nich przestrzeń pomiędzy innymi parami. Dłoń przy dłoni, krok za krokiem, płynęli po parkiecie.
Gdy nie tańczysz lub gdy nie rozmawiasz masz szansę obserwować innych na sali, a dzięki temu zbierało się informacje, choć teraz jej umysł krążył wokół przyjemniejszych spraw. Wciąż czuła posmak drinka na końcu języka i zastanawiała się czy ponownie nie skusić się na jakiegoś by sprawdzić jego działanie. Spojrzała za jedną z unoszących się tac, ale w ostatniej chwili uznała, że jeszcze to nie jest dobry moment na eksperymentowanie. Mathieu Rosier, bo była pewna, że był to Mathieu zniknął już gdzieś w tłumie poszukując tej, którą od początku wypatrywał, a czas oczekiwania na jej przybycie zajął tańcem z lady Burke. Cóż, nie mogła tego wiedzieć więc jedynie przesuwała się powoli by patrzeć jak zabawa dzieje się w najlepsze. Cyrkowiec, który dawał popis swojego kunsztu zachwycał i szczerze podziwiała jego umiejętności, ileż to ćwiczeń i prób musiał wykonać aby takie mistrzostwo osiągnąć? Dostrzegła w tłumie Charlotte, żonę Xaviera, która w swej błękitnej sukni prezentowała się zachwycająco, jak na kobietę z rodu Nott wypadało. W końcu była krewniaczką gospodyni tego wydarzenia więc poniekąd reprezentowała swoje korzenie.
Kolejne takty tańca, kolejne pary dołączały do tego przedstawienia sunąć z gracją po parkiecie. Patrząc na przepych i blichtr można było śmiało stwierdzić, że wojny nie ma, ale to było jedynie złudzenie. Ucieczka na jedną noc, by następnego dnia planować kolejne działania, rzucić się w wir pracy, a nie tańca. Oho! Xavier uznał, że czas wyciągnąć swoją małżonkę na parkiet, nie inaczej uznał Edgar prowadzący Adeline. Uniosła do góry brwi, bo oto dwóch przedstawicieli rodu Burke właśnie dołączyło do zabawy! Czy ktoś śmie jeszcze powiedzieć, że Burke są ponurzy i nie znają się na dobrej zabawie? Pomówienia. Zaśmiała się do własnych myśli, bowiem pamiętała jak brat starał się łagodnie odpowiedzieć lady Nott na jej zaczepny ton, a jednak z każdym rokiem jego odpowiedzieć była coraz bardziej oschła. To mieli z nestorem wspólne - zwięzłe i konkretne odpowiedzi, uważane za byciem zimnym oraz nieugiętym, a przecież prosili jedynie o bycie konkretnym.
Muzycy wybili takty kolejnego walca, tego w którym zdaje się, że płyniesz, wręcz suniesz po parkiecie w jego kolejnych figurach. Zbytnio skupiona na obserwacji nie zarejestrowała zbliżającego się niebezpieczeństwa w osobie zamaskowanego mężczyzny, który się z nią zderzył. Zachwiała się i podniosła na niego spojrzenie ukryte pod maską. Głos rozpoznała prawie natychmiast.
-Przeprosiny przyjęte, kto by się gniewał w wieczór jak ten. - Odpowiedziała swobodnie zaskoczona miękkością swojego głosu, zapewne spowodowaną drinkiem. -A tańca nigdy nie odmówię. - Ukłoniła się jak nakazywał zwyczaj nim ujęła podaną jej dłoń. Dała się poprowadzić na parkiet przez czarodzieja i zawirowała w figurze tańca, do którego dołączyli. Granatowy materiał zawirował z cichym szelestem tworząc tym samym dla nich przestrzeń pomiędzy innymi parami. Dłoń przy dłoni, krok za krokiem, płynęli po parkiecie.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Skinięciem głowy wyraził aprobatę na propozycję toastu za czystą krew, godną celebracji szczególnie na tak ważnym wydarzeniu. Jego siostra wiedziała, co powiedzieć, by połechtać rozweselonego trunkiem brata, by dostrzec na jego twarzy zadowolenie. Z każdym łykiem chłodnego trunku jego serce paradoksalnie się rozgrzewało na myśl o wspomnieniach z młodości. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając szereg bielutkich zębów, gdy Lady Black podsunęła temat różnic między tradycją wczoraj a dziś.
- Każde przyjęcie u lady Nott cechuje się osobliwością i nawet subtelne różnice wpływają na ogólny ich odbiór. Naście lat temu sabat był tradycją bardziej konserwatywną. Panowała inna moda: suknie były mniej frywolne, włosy u panien zawsze rozpuszczone, podczas gdy kobiety zamężne nosiły upięte koki. Na przestrzeni lat wzrósł również wiek debiutantek, a sama tradycja przybierała formy wielorakie, do czego lady Nott zdołała na już przyzwyczaić. Proszę mi wierzyć, gdyby zachwycać się każdym sabatem z osobna, nie starczyłoby nam wieczoru - zapewniam jednak, że szczególnie teraz, kiedy wszystkim nam przyświeca wspólna idea, a świat zmierza ku czystości - kolejne wydarzenia będą jeszcze bardziej ekscytujące. - salonowa grzeczność wymagała kłamania jak z nut, bowiem sam Malfoy nie do końca wierzył w to, co mówił. Bankiety w takim gronie przynosiły intratne układy i tylko to się dla niego liczyło.
W milczeniu oddał szacunek zmarłemu Alphardowi, o którym napomknęła szlachetna dama. Gdy Cordelia wspomniała o mężczyźnie w sukience, nawet się nie obruszył - jego uwagę skutecznie odwrócił Cygnus, który odbiegł od nudnych pogawędek o aktualnej imprezie, przechodząc do ulubionego tematu Abraxasa.
- Jak dobrze wiesz, Cygnusie, Ministerstwo wprowadza w życie komisje służb magowojskowych już pierwszego stycznia. Zobowiązani do stawiennictwa otrzymają stosowny list z pouczeniem o konsekwencjach nieobecności, lecz jeśli zależy nam na powodzeniu przedsięwzięcia, musimy zminimalizować ryzyko niesubordynacji wobec dyrektywy. Tym właśnie będę się zajmować w najbliższej przyszłości, a pierwsze efekty według planów ujrzymy na przełomie piątego i szóstego stycznia. - jeśli Blackowie byli już wtajemniczeni w tę inicjatywę, wiedzieli, z czym kojarzyć tę datę i jakich rezultatów się spodziewać. Nie uchylił jednak rąbka tajemnicy, zachowując plany dla ściśle zaangażowanych osób.
W ten czas nadeszła chwila na pokaz akrobatów, który obejrzał w ciszy, choć bez większego skupienia. Wzrokiem starał się odszukać więcej charakterystycznych masek, które mógłby skojarzyć ze znajomymi twarzami, świadom, jakoby za chwilę trzeba będzie wypuścić młodą Cordelie spod braterskich skrzydeł i pozwolić jej oczarować sabatowe towarzystwo swym urokiem.
- Celebrujemy dziś wejście w nowy rok, Cordelio, choć zapewniam, że twą prośbę rozważę bliżej daty urodzin. Tymczasem obowiązki salonowe nas wzywają, droga siostro - winnaś poznać więcej osób tego wieczoru, a i ja dziękuję za wyborne towarzystwo. - skłonił się pożegnalnie w kierunku reprezentantów zaprzyjaźnionego rodu. - Lordzie Black, Lady Black.
- Każde przyjęcie u lady Nott cechuje się osobliwością i nawet subtelne różnice wpływają na ogólny ich odbiór. Naście lat temu sabat był tradycją bardziej konserwatywną. Panowała inna moda: suknie były mniej frywolne, włosy u panien zawsze rozpuszczone, podczas gdy kobiety zamężne nosiły upięte koki. Na przestrzeni lat wzrósł również wiek debiutantek, a sama tradycja przybierała formy wielorakie, do czego lady Nott zdołała na już przyzwyczaić. Proszę mi wierzyć, gdyby zachwycać się każdym sabatem z osobna, nie starczyłoby nam wieczoru - zapewniam jednak, że szczególnie teraz, kiedy wszystkim nam przyświeca wspólna idea, a świat zmierza ku czystości - kolejne wydarzenia będą jeszcze bardziej ekscytujące. - salonowa grzeczność wymagała kłamania jak z nut, bowiem sam Malfoy nie do końca wierzył w to, co mówił. Bankiety w takim gronie przynosiły intratne układy i tylko to się dla niego liczyło.
W milczeniu oddał szacunek zmarłemu Alphardowi, o którym napomknęła szlachetna dama. Gdy Cordelia wspomniała o mężczyźnie w sukience, nawet się nie obruszył - jego uwagę skutecznie odwrócił Cygnus, który odbiegł od nudnych pogawędek o aktualnej imprezie, przechodząc do ulubionego tematu Abraxasa.
- Jak dobrze wiesz, Cygnusie, Ministerstwo wprowadza w życie komisje służb magowojskowych już pierwszego stycznia. Zobowiązani do stawiennictwa otrzymają stosowny list z pouczeniem o konsekwencjach nieobecności, lecz jeśli zależy nam na powodzeniu przedsięwzięcia, musimy zminimalizować ryzyko niesubordynacji wobec dyrektywy. Tym właśnie będę się zajmować w najbliższej przyszłości, a pierwsze efekty według planów ujrzymy na przełomie piątego i szóstego stycznia. - jeśli Blackowie byli już wtajemniczeni w tę inicjatywę, wiedzieli, z czym kojarzyć tę datę i jakich rezultatów się spodziewać. Nie uchylił jednak rąbka tajemnicy, zachowując plany dla ściśle zaangażowanych osób.
W ten czas nadeszła chwila na pokaz akrobatów, który obejrzał w ciszy, choć bez większego skupienia. Wzrokiem starał się odszukać więcej charakterystycznych masek, które mógłby skojarzyć ze znajomymi twarzami, świadom, jakoby za chwilę trzeba będzie wypuścić młodą Cordelie spod braterskich skrzydeł i pozwolić jej oczarować sabatowe towarzystwo swym urokiem.
- Celebrujemy dziś wejście w nowy rok, Cordelio, choć zapewniam, że twą prośbę rozważę bliżej daty urodzin. Tymczasem obowiązki salonowe nas wzywają, droga siostro - winnaś poznać więcej osób tego wieczoru, a i ja dziękuję za wyborne towarzystwo. - skłonił się pożegnalnie w kierunku reprezentantów zaprzyjaźnionego rodu. - Lordzie Black, Lady Black.
Pytanie Fantine zamigotało w jego głowie mnogością różnorakich odpowiedzi i możliwych scenariuszy i chociaż niektóre z nich zakrawały już o miano porządnych, szerokozakrojonych teorii spiskowych, tak nie był w stanie wykluczyć tego, że faktycznie delikwenci, nad którymi deliberowali, stawili się w Hampton Court, rezygnując z uprzednich konsultacji z rodziną. Jeśli nie jawna deklaracja, w grę wchodziła już tylko rażąca ignorancja.
- Czyż nie jest to najbardziej prawdopodobna opcja? Wszak nie każdy nestor lubuje się w sabatach i nie każdy partycypuje ochoczo w przygotowaniach, nadzorując tym samym prezencję swych krewnych - właściwie na poczekaniu byłby w stanie wymienić kilka nazwisk, których protektorzy nie wydawali się być zbytecznie zainteresowani spędami towarzyskimi; zasada ta znajdowała zwyczajowo zastosowanie również w przypadku sir Dagoneta, który wydawał się być wręcz znużony napływającymi zaproszeniami na kolejne pomniejsze wydarzenia (czy można mu się dziwić? w ilu podobnych brał udział przez całe swe życie - cielesne i nie?), za godne jego uwagi uznając tylko tradycyjny wieczór sylwestrowy oraz ambitniejsze w rozmiarach przedsięwzięcia maskarady, najczęściej te organizowane nigdzie indziej, jak w Bulstrode Park. Wtedy i tylko wtedy doglądał wszystkiego i wszystkich, dyskutował z niespotykaną żywiołowością o symbolice tworzonych na zamówienie masek i sycił martwe oczy feerią barw i ozdób, wspominając zapewne czasy swej młodości w dworskim przepychu i chwale otaczającej Rycerzy Okrągłego Stołu - czasy, w których cierpliwie przywdziewał błazeńską czapkę i wiecznie roześmianą maskę, czasy, w których w pozornie niepoważnych żartach przemycał sugestie i mądrości, czasy, w których niedostrzegalnie wpływał na decyzje króla Artura, przysłuchując się najważniejszym rozmowom, będąc jednocześnie kompletnie niezauważanym i zakulisowo pociągając za sznurki zdarzeń, czasy, w których umacniał swą pozycję i pozwalał, by minęły lata, nim możni panowie przekonali się o jego odwadze i sprycie oraz o słuszności nadanego w żartach tytułu rycerskiego. Ze swego życia uczynił epos, wzór do naśladowania, nadający jednocześnie przewodni ton losom latorośli noszących nazwisko Bulstrode. Lecz czy sam nie przeżył już i nie doświadczył wszystkiego? Jak dziwnie musiał się czuć, oglądając przemijanie kolejnych pokoleń, samemu pozostając jednocześnie w stanie niezmiennym? Maghnusa często nurtowała ta myśl, lecz nigdy nie wykazał się tak skrajną impertynencją, by zapytać o to protoplastę. Zamiast tego chętnie korzystał z jego mądrości i doświadczeń, nie znając lepszego sposobu na odkrywanie arkanów historii niż szukanie odpowiedzi u samego źródła - u osoby, która sama ją współtworzyła przez tyle wieków.
Odwzajemnił uśmiech, zastanawiając się przy tym jakie myśli kryły się pod misternie uczesaną fryzurą. Nie wyglądała na jedną z tych panien z byle powodu wybiegających planami daleko wprzód, tkających życzenia w gęsty dywan, po którym następnie przechadzały się tanecznym krokiem z nieprzebranymi pokładami nadziei wyglądając w przyszłość. Nie wyglądała jednak również na osobę rzucającą słowa na wiatr, nieprzywiązującą większej wagi do swych wypowiedzi czy czynów, narażającą się na powiedzenie czegoś, czego później nie można już cofnąć - widział wyraźnie, że nie pozwalała sobie na zbyt wielką frywolność, że i ona kalkulowała swe ruchy i przetrawiała słowa przed wypowiedzeniem. Czy robiła to jednak zawsze, czy tylko przy nim, dając tym samym upust napiętym stosunkom rodowym?
- Jeśli uczynisz to, lady Rosier, nim sam zdołam się z nim rozmówić, wiedz, że z obietnicy, którą pragniesz mi złożyć, nie będziesz miała sposobności się wywiązać - oznajmił miękkim tonem, w którym nie wybrzmiewało w pełni ostrzeżenie, które pragnął zawrzeć, nie widząc możliwości, by lord nestor spojrzał przychylnie na jego propozycję po tym, jak Maghnusa w informowaniu o zamiarach pertraktacji miałaby wyręczyć Fantine. Nie była to jej rola, teraz ani nigdy, nie powinna się wszak wplątywać w męskie rozmowy, w których sama nie była stroną decydującą, a jedynie obiektem, naokoło którego rozbijać się miała cała sprawa. Jej wyrywność (szczera czy żartobliwa?) przyniosłaby więcej szkody niż pożytku, ujmując mu tym samym szacunku w oczach wszystkich - jej rodziny i jego własnych. Za przekazaną w dłonie szlachcianki jagodą i niosącymi się echem wieściami o śmiałku, który porwał się na podobny czyn, nie musiało przecież iść nic więcej; maskarada trwała w najlepsze, zachęcając skostniałe towarzystwo do rozluźnienia się choć przez jeden wieczór, a tradycja była tradycją - wszyscy zebrani z pewnością mieli świadomość, że ryzykownie było ją ignorować.
Powodów do plotek nie dali zresztą wiele. Zuchwałość, jaką naznaczone było uleganie zwyczajom w punkcie centralnym sabatu, w sali balowej w otoczeniu pozostałych gości, nie znalazła odzwierciedlenia w samym pocałunku, trwającym zaledwie kilka uderzeń serca. Nie nalegał na więcej niż wypadało, nie zamierzał szkodzić reputacji, jej i swojej własnej, w imię ulotnej krotochwili pod jemiołą. Wyprostował się, ponownie górując nad nią wzrostem, a na jego usta wpełzł nieznaczny uśmiech, zadowolony, lecz nie w obcesowy sposób.
- Ależ, droga lady, do deseru jeszcze daleka droga, był to wszak zaledwie aperitif - skontrował jej słowa w podobnym tonie, przypatrując się jeszcze przez parę chwil karminowym wargom, by następnie odnaleźć spojrzeniem malachitowe tęczówki pobłyskujące w oczodołach zdobnej maski. - Miód, chociaż słodki, nadmiarem słodyczy tłumi apetyt i sprowadza mdłości - zacytował dramat Williama Shakespeare'a w odpowiedzi, pozwalając kwestii jego domniemanej zachłanności pozostać w sferze niedopowiedzeń i domysłów, okraszonej pełnym rozbawienia uśmiechem.
Wtem orkiestra zaczęła grać walca, a przestrzeń w centralnej części sali balowej zagęściła się znacząco; nie wypadało już dłużej trwonić czasu szlachcianki na rozmowach, ten wieczór miał się w końcu odbywać pod hasłem hucznej zabawy i wirowania na parkiecie aż do upadłego. Wyciągnął więc ponownie dłoń w kierunku Fantine, zamierzając poddać próbie słowność jej obietnic. - Czy uczynisz mi, pani, ten zaszczyt i zatańczysz ze mną?
- Czyż nie jest to najbardziej prawdopodobna opcja? Wszak nie każdy nestor lubuje się w sabatach i nie każdy partycypuje ochoczo w przygotowaniach, nadzorując tym samym prezencję swych krewnych - właściwie na poczekaniu byłby w stanie wymienić kilka nazwisk, których protektorzy nie wydawali się być zbytecznie zainteresowani spędami towarzyskimi; zasada ta znajdowała zwyczajowo zastosowanie również w przypadku sir Dagoneta, który wydawał się być wręcz znużony napływającymi zaproszeniami na kolejne pomniejsze wydarzenia (czy można mu się dziwić? w ilu podobnych brał udział przez całe swe życie - cielesne i nie?), za godne jego uwagi uznając tylko tradycyjny wieczór sylwestrowy oraz ambitniejsze w rozmiarach przedsięwzięcia maskarady, najczęściej te organizowane nigdzie indziej, jak w Bulstrode Park. Wtedy i tylko wtedy doglądał wszystkiego i wszystkich, dyskutował z niespotykaną żywiołowością o symbolice tworzonych na zamówienie masek i sycił martwe oczy feerią barw i ozdób, wspominając zapewne czasy swej młodości w dworskim przepychu i chwale otaczającej Rycerzy Okrągłego Stołu - czasy, w których cierpliwie przywdziewał błazeńską czapkę i wiecznie roześmianą maskę, czasy, w których w pozornie niepoważnych żartach przemycał sugestie i mądrości, czasy, w których niedostrzegalnie wpływał na decyzje króla Artura, przysłuchując się najważniejszym rozmowom, będąc jednocześnie kompletnie niezauważanym i zakulisowo pociągając za sznurki zdarzeń, czasy, w których umacniał swą pozycję i pozwalał, by minęły lata, nim możni panowie przekonali się o jego odwadze i sprycie oraz o słuszności nadanego w żartach tytułu rycerskiego. Ze swego życia uczynił epos, wzór do naśladowania, nadający jednocześnie przewodni ton losom latorośli noszących nazwisko Bulstrode. Lecz czy sam nie przeżył już i nie doświadczył wszystkiego? Jak dziwnie musiał się czuć, oglądając przemijanie kolejnych pokoleń, samemu pozostając jednocześnie w stanie niezmiennym? Maghnusa często nurtowała ta myśl, lecz nigdy nie wykazał się tak skrajną impertynencją, by zapytać o to protoplastę. Zamiast tego chętnie korzystał z jego mądrości i doświadczeń, nie znając lepszego sposobu na odkrywanie arkanów historii niż szukanie odpowiedzi u samego źródła - u osoby, która sama ją współtworzyła przez tyle wieków.
Odwzajemnił uśmiech, zastanawiając się przy tym jakie myśli kryły się pod misternie uczesaną fryzurą. Nie wyglądała na jedną z tych panien z byle powodu wybiegających planami daleko wprzód, tkających życzenia w gęsty dywan, po którym następnie przechadzały się tanecznym krokiem z nieprzebranymi pokładami nadziei wyglądając w przyszłość. Nie wyglądała jednak również na osobę rzucającą słowa na wiatr, nieprzywiązującą większej wagi do swych wypowiedzi czy czynów, narażającą się na powiedzenie czegoś, czego później nie można już cofnąć - widział wyraźnie, że nie pozwalała sobie na zbyt wielką frywolność, że i ona kalkulowała swe ruchy i przetrawiała słowa przed wypowiedzeniem. Czy robiła to jednak zawsze, czy tylko przy nim, dając tym samym upust napiętym stosunkom rodowym?
- Jeśli uczynisz to, lady Rosier, nim sam zdołam się z nim rozmówić, wiedz, że z obietnicy, którą pragniesz mi złożyć, nie będziesz miała sposobności się wywiązać - oznajmił miękkim tonem, w którym nie wybrzmiewało w pełni ostrzeżenie, które pragnął zawrzeć, nie widząc możliwości, by lord nestor spojrzał przychylnie na jego propozycję po tym, jak Maghnusa w informowaniu o zamiarach pertraktacji miałaby wyręczyć Fantine. Nie była to jej rola, teraz ani nigdy, nie powinna się wszak wplątywać w męskie rozmowy, w których sama nie była stroną decydującą, a jedynie obiektem, naokoło którego rozbijać się miała cała sprawa. Jej wyrywność (szczera czy żartobliwa?) przyniosłaby więcej szkody niż pożytku, ujmując mu tym samym szacunku w oczach wszystkich - jej rodziny i jego własnych. Za przekazaną w dłonie szlachcianki jagodą i niosącymi się echem wieściami o śmiałku, który porwał się na podobny czyn, nie musiało przecież iść nic więcej; maskarada trwała w najlepsze, zachęcając skostniałe towarzystwo do rozluźnienia się choć przez jeden wieczór, a tradycja była tradycją - wszyscy zebrani z pewnością mieli świadomość, że ryzykownie było ją ignorować.
Powodów do plotek nie dali zresztą wiele. Zuchwałość, jaką naznaczone było uleganie zwyczajom w punkcie centralnym sabatu, w sali balowej w otoczeniu pozostałych gości, nie znalazła odzwierciedlenia w samym pocałunku, trwającym zaledwie kilka uderzeń serca. Nie nalegał na więcej niż wypadało, nie zamierzał szkodzić reputacji, jej i swojej własnej, w imię ulotnej krotochwili pod jemiołą. Wyprostował się, ponownie górując nad nią wzrostem, a na jego usta wpełzł nieznaczny uśmiech, zadowolony, lecz nie w obcesowy sposób.
- Ależ, droga lady, do deseru jeszcze daleka droga, był to wszak zaledwie aperitif - skontrował jej słowa w podobnym tonie, przypatrując się jeszcze przez parę chwil karminowym wargom, by następnie odnaleźć spojrzeniem malachitowe tęczówki pobłyskujące w oczodołach zdobnej maski. - Miód, chociaż słodki, nadmiarem słodyczy tłumi apetyt i sprowadza mdłości - zacytował dramat Williama Shakespeare'a w odpowiedzi, pozwalając kwestii jego domniemanej zachłanności pozostać w sferze niedopowiedzeń i domysłów, okraszonej pełnym rozbawienia uśmiechem.
Wtem orkiestra zaczęła grać walca, a przestrzeń w centralnej części sali balowej zagęściła się znacząco; nie wypadało już dłużej trwonić czasu szlachcianki na rozmowach, ten wieczór miał się w końcu odbywać pod hasłem hucznej zabawy i wirowania na parkiecie aż do upadłego. Wyciągnął więc ponownie dłoń w kierunku Fantine, zamierzając poddać próbie słowność jej obietnic. - Czy uczynisz mi, pani, ten zaszczyt i zatańczysz ze mną?
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jej małżonek nie przepadał za corocznymi balami urządzanymi w Hampton Court przez lady Nott. Jednakże, tym bardziej teraz, ich obecność na podobnej uroczystości była obowiązkiem. Dlatego Adeline dbała, aby jej uśmiech był bardziej olśniewający niż zwykle, a postawa nienaganna i szlachetna. Wyprostowana sylwetka nie zdradzała tego, jaki ciężar ciążył na ramionach lady Burke. Każdym słowem i gestem reprezentowała bowiem nie jeden, a dwa rody. Chociaż już prawie dekadę z dumą nosiła nazwisko Burke, nie dało się zapomnieć o starożytnej krwi Crouchów płynącej w jej żyłach.
Zaskoczył ją. Zaaferowana gamą kolorów prezentowaną przez kreacje zebranych na maskaradzie, nie zwróciła uwagi na jemiołę, która zawisła tuż nad ich głowami. Jej wargi wygięły się w delikatnym uśmiechu, gdy ku jej zaskoczeniu, Edgar skradł jej krótki pocałunek. Subtelny gest, strzępek czułości, zapewne przez wielu niezauważony nadał uśmiechowi lady Burke niecodziennej szczerości. Nie powiedziała jednak nic – wierzyła, że nie musi. Zamiast tego chwyciła jeden kieliszek z tacy i spokojnie czekała aż gospodyni przystąpi do corocznego toastu. I razem z wszystkimi wzniosła kieliszek w górę ku chwale Czarnego Pana. Upiła nieznaczny łyk, wraz z którym po jej ciele rozeszła się niespodziewana błogość. Niemalże od razu w momencie, w którym płyn przelał się przez jej gardło poczuła trudną do opisania lekkość i beztroskę – uczucia tak obce w ostatnim czasie. Wszystko to sprawiało, że z każdą chwilą humor lady doyenne ulegał znacznemu polepszeniu. Bez słowa sprzeciwu ruszyła wraz z mężem w stronę cyrkowców, którzy swymi barwnymi strojami i niezwykłymi akrobacjami przyciągali zebranych w Hampton gości. Przez chwilę przyglądała się im z uwagą, a z ledwo uchylonych warg wydobyło się jedno słowo. – Niesamowite – słowa podziwu wydarły się z gardła Adeline wraz z cichym westchnięciem. Zaciekawiona przypatrywała się występom, od czasu do czasu zawieszając wzrok na sylwetkach zebranych tu znamienitych gości. Elegancja materiału skrzyła się w sztucznym świetle, maski intrygowały zdobieniami i jedynie połowicznie ukrywały tożsamość tych, którzy się za nimi chowali.
Naturalnie nie odmówiła Edgarowi, kiedy ten poprosił ją do tańca. Prowadzona przez swojego męża, niemalże płynęła po parkiecie. Beztroska i lekkość nie opuszczały jej nawet teraz, kiedy poruszali się w takt walca. Coś sprawiło, że Adeline przeniosła się wspomnieniami do ich pierwszego tańca na noworocznym sabacie lady Nott. – Pamiętasz, gdy pierwszy raz tańczyliśmy w tej sali? – zagadnęła, a słowa popłynęły lekko, układając się na wygrywanej przez muzyków melodii. Wtedy – mimo zgrzytów i irracjonalnej złości między nimi – nadal czuła w sobie tę beztroskę, którą teraz odebrała jej pozycja oraz lata doświadczenia. Teraz na powrót czuła się tak, jakby trzymała w palcach namiastkę tej młodzieńczej naiwności, która utrzymywała kąciki jej ust w nieco mniej zakłamanym uśmiechu.
Zaskoczył ją. Zaaferowana gamą kolorów prezentowaną przez kreacje zebranych na maskaradzie, nie zwróciła uwagi na jemiołę, która zawisła tuż nad ich głowami. Jej wargi wygięły się w delikatnym uśmiechu, gdy ku jej zaskoczeniu, Edgar skradł jej krótki pocałunek. Subtelny gest, strzępek czułości, zapewne przez wielu niezauważony nadał uśmiechowi lady Burke niecodziennej szczerości. Nie powiedziała jednak nic – wierzyła, że nie musi. Zamiast tego chwyciła jeden kieliszek z tacy i spokojnie czekała aż gospodyni przystąpi do corocznego toastu. I razem z wszystkimi wzniosła kieliszek w górę ku chwale Czarnego Pana. Upiła nieznaczny łyk, wraz z którym po jej ciele rozeszła się niespodziewana błogość. Niemalże od razu w momencie, w którym płyn przelał się przez jej gardło poczuła trudną do opisania lekkość i beztroskę – uczucia tak obce w ostatnim czasie. Wszystko to sprawiało, że z każdą chwilą humor lady doyenne ulegał znacznemu polepszeniu. Bez słowa sprzeciwu ruszyła wraz z mężem w stronę cyrkowców, którzy swymi barwnymi strojami i niezwykłymi akrobacjami przyciągali zebranych w Hampton gości. Przez chwilę przyglądała się im z uwagą, a z ledwo uchylonych warg wydobyło się jedno słowo. – Niesamowite – słowa podziwu wydarły się z gardła Adeline wraz z cichym westchnięciem. Zaciekawiona przypatrywała się występom, od czasu do czasu zawieszając wzrok na sylwetkach zebranych tu znamienitych gości. Elegancja materiału skrzyła się w sztucznym świetle, maski intrygowały zdobieniami i jedynie połowicznie ukrywały tożsamość tych, którzy się za nimi chowali.
Naturalnie nie odmówiła Edgarowi, kiedy ten poprosił ją do tańca. Prowadzona przez swojego męża, niemalże płynęła po parkiecie. Beztroska i lekkość nie opuszczały jej nawet teraz, kiedy poruszali się w takt walca. Coś sprawiło, że Adeline przeniosła się wspomnieniami do ich pierwszego tańca na noworocznym sabacie lady Nott. – Pamiętasz, gdy pierwszy raz tańczyliśmy w tej sali? – zagadnęła, a słowa popłynęły lekko, układając się na wygrywanej przez muzyków melodii. Wtedy – mimo zgrzytów i irracjonalnej złości między nimi – nadal czuła w sobie tę beztroskę, którą teraz odebrała jej pozycja oraz lata doświadczenia. Teraz na powrót czuła się tak, jakby trzymała w palcach namiastkę tej młodzieńczej naiwności, która utrzymywała kąciki jej ust w nieco mniej zakłamanym uśmiechu.
Adeline Burke
Zawód : Arystokratka
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
part of her mystery
is how she is calm
in the storm and
anxious in the quiet
is how she is calm
in the storm and
anxious in the quiet
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przewrócił lekko oczami na słowa brata. Że to on miałby zostać osądzony przez drogą Charlottę? I za co, za niedopilnowanie młodszego brata? Był już przecież dorosły i nie wymagał niańczenia. Mógł w pełni odpowiadać za swoje własne czyny. Craig nie zamierzał przyjmować do wiadomości żadnej innej wersji.
Kosztowanie różnorakich trunków mogłoby być ciekawą rozrywką, szczególnie dla braci, którzy najwyraźniej mieli dziś pewien problem ze znalezieniem dla siebie towarzystwa... a przynajmniej tak się zdawało starszemu. Nie za bardzo widział za kim poleciał Xavier, wszyscy byli przecież przekonani, że jego małżonka pozostała w domu, narzekając na kiepskie samopoczucie tego dnia. Całkiem sprytny fortel uknuła ta jego szwagierka, nie ma co. W każdym razie, Craig pozostał sam. Taki stan rzeczy należało jednak odczynić, wstydem przecież było chowanie się po kątach niczym jakaś młódka, która nie pragnie nadmiernej uwagi ze strony potencjalnych adoratorów. Życzył przecież Primrose dobrej zabawy. Właściwie życzył tego całej ich trójce, i jak widać dwójce udało się te życzenia spełnić. Craig przez krótki moment obserwował, jak jego kuzynka, a także brat dołączają do par wirujących w tańcu na parkiecie. Przy takim podejściu do spędów szlacheckich, raczej prędzej niż później ród Burke pozbędzie się łatki nieprzyjemnych mruków - choć raczej żadne z nich nie pragnęłoby aby zamiast tego byli postrzegani jako wielbiciele tego typu przyjęć.
Odstawił pusty kieliszek na jedną z tac, na języku wciąż czuł gorzki posmak napitku. Ruszył w końcu przed siebie, nie będąc do końca pewnym, gdzie właściwie nogi go poniosą. Mijał szlachciców pogrążonych w rozmowie, jego wzrok odruchowo wypatrywał jakichś znajomych cech. Trzeba jednak przyznać, że maski w połączeniu z niezwykłymi drinkami, które miały właściwości zmieniające głos pijącego, zapewniały całkiem intrygujące połączenie, zapewniające niektórym z gości tę upragnioną nutę anonimowości. Gdy więc Burke wypatrzył samotną lady, odprowadzającą wzrokiem jakiegoś jegomościa, nie od razu rozpoznał w jej osobie Astorię. Choć trzeba przyznać, tak jasny kolor kosmyków nie mógł należeć do wielu dam, krew Malfoyów zawsze wybijała się w tej jednej, konkretnej cesze. Nietrudno było więc domyślić się, kim był odchodzący na bok mężczyzna.
- Milady, jak miło ujrzeć tak znamienitą postać wśród tego tłumu - pióra na jego masce poruszyły się lekko, gdy skłonił się przed nią nisko w geście powitania. Z lordem Lestrange znał się nie od dziś, choć ciężko byłoby ich nazwać przyjaciółmi. Astoria zawsze stanowiła dla niego jednak pewną zagadkę. Burke'om i Malfoyom nigdy nie było szczególnie po drodze, nawet jeśli wspólnie uważali się za sojuszników. Dziś jednak był szczególny dzień. Craig ciekaw był, co kobieta myślała o całym tym wydarzeniu - poniekąd odbywającym się przecież na cześć jej młodszej siostry. Samej Cordelii nie odważyłby się spytać, młodsza Malfoyówna była w jego mniemaniu nieco zbyt entuzjastyczna i... kolorowa. - Wyglądasz prawdziwie olśniewająco, moja droga. Czy pozwoliłabyś mi skraść krótką chwilę twojego czasu? - wyciągnął ku niej dłoń. Nie był pewny, czy rozpoznała jego osobę. Nie wyróżniał się żadnymi znakami szczególnymi w kwestii ubioru czy też maski. Podążając za tematem dzisiejszego balu, powstrzymał się nawet przed tym by przypiąć do piersi rodową broszę z makiem. - To zbrodnia, byś stała z boku, zamiast urzekać wszystkich swoją obecnością na parkiecie. Jestem pewien, że twój mąż nie będzie miał nic przeciwko. - chyba nie odmówi mu jednego tańca?
Kosztowanie różnorakich trunków mogłoby być ciekawą rozrywką, szczególnie dla braci, którzy najwyraźniej mieli dziś pewien problem ze znalezieniem dla siebie towarzystwa... a przynajmniej tak się zdawało starszemu. Nie za bardzo widział za kim poleciał Xavier, wszyscy byli przecież przekonani, że jego małżonka pozostała w domu, narzekając na kiepskie samopoczucie tego dnia. Całkiem sprytny fortel uknuła ta jego szwagierka, nie ma co. W każdym razie, Craig pozostał sam. Taki stan rzeczy należało jednak odczynić, wstydem przecież było chowanie się po kątach niczym jakaś młódka, która nie pragnie nadmiernej uwagi ze strony potencjalnych adoratorów. Życzył przecież Primrose dobrej zabawy. Właściwie życzył tego całej ich trójce, i jak widać dwójce udało się te życzenia spełnić. Craig przez krótki moment obserwował, jak jego kuzynka, a także brat dołączają do par wirujących w tańcu na parkiecie. Przy takim podejściu do spędów szlacheckich, raczej prędzej niż później ród Burke pozbędzie się łatki nieprzyjemnych mruków - choć raczej żadne z nich nie pragnęłoby aby zamiast tego byli postrzegani jako wielbiciele tego typu przyjęć.
Odstawił pusty kieliszek na jedną z tac, na języku wciąż czuł gorzki posmak napitku. Ruszył w końcu przed siebie, nie będąc do końca pewnym, gdzie właściwie nogi go poniosą. Mijał szlachciców pogrążonych w rozmowie, jego wzrok odruchowo wypatrywał jakichś znajomych cech. Trzeba jednak przyznać, że maski w połączeniu z niezwykłymi drinkami, które miały właściwości zmieniające głos pijącego, zapewniały całkiem intrygujące połączenie, zapewniające niektórym z gości tę upragnioną nutę anonimowości. Gdy więc Burke wypatrzył samotną lady, odprowadzającą wzrokiem jakiegoś jegomościa, nie od razu rozpoznał w jej osobie Astorię. Choć trzeba przyznać, tak jasny kolor kosmyków nie mógł należeć do wielu dam, krew Malfoyów zawsze wybijała się w tej jednej, konkretnej cesze. Nietrudno było więc domyślić się, kim był odchodzący na bok mężczyzna.
- Milady, jak miło ujrzeć tak znamienitą postać wśród tego tłumu - pióra na jego masce poruszyły się lekko, gdy skłonił się przed nią nisko w geście powitania. Z lordem Lestrange znał się nie od dziś, choć ciężko byłoby ich nazwać przyjaciółmi. Astoria zawsze stanowiła dla niego jednak pewną zagadkę. Burke'om i Malfoyom nigdy nie było szczególnie po drodze, nawet jeśli wspólnie uważali się za sojuszników. Dziś jednak był szczególny dzień. Craig ciekaw był, co kobieta myślała o całym tym wydarzeniu - poniekąd odbywającym się przecież na cześć jej młodszej siostry. Samej Cordelii nie odważyłby się spytać, młodsza Malfoyówna była w jego mniemaniu nieco zbyt entuzjastyczna i... kolorowa. - Wyglądasz prawdziwie olśniewająco, moja droga. Czy pozwoliłabyś mi skraść krótką chwilę twojego czasu? - wyciągnął ku niej dłoń. Nie był pewny, czy rozpoznała jego osobę. Nie wyróżniał się żadnymi znakami szczególnymi w kwestii ubioru czy też maski. Podążając za tematem dzisiejszego balu, powstrzymał się nawet przed tym by przypiąć do piersi rodową broszę z makiem. - To zbrodnia, byś stała z boku, zamiast urzekać wszystkich swoją obecnością na parkiecie. Jestem pewien, że twój mąż nie będzie miał nic przeciwko. - chyba nie odmówi mu jednego tańca?
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszechobecny gwar wypełnił komnatę, muzyka popłynęła zewsząd, szelest sukni zsynchronizował się z rozmowami i stukotem kieliszków; gdzieś w tym wszystkim nie zauważała już momentów, w których myśli odpływały gdzieś dalej, a ona zdawała się odcinać od gąszczu bodźców, równocześnie wciąż balansując na krawędzi uwagi, gotowa w każdej chwili wrócić – poniekąd do własnych obowiązków. Bo choć sabat wystawnością łechtał przyjemnie ego zgromadzonych, stanowiąc miejsce i czas dla zabawy i przyjemności, Astoria traktowała wydarzenia tego typu jak obowiązek, a ten towarzyszył jej od lat najmłodszych po dziś dzień.
Obowiązkiem były także rozmowy, tańce i uczty; perliste uśmiechy i komplementy posyłane w kierunku potencjalnych znajomych – nie do końca rozpoznawała wszystkich przyjaciół, krewnych, czy dalekich spoufalonych, którzy wciąż i wciąż przemykali przez salę, posyłając uprzejmości i skinienia głową.
Sama takowym pożegnała sylwetkę męża, która w ślad za jej radą oddaliła się w jedną ze stron, znikając niedługo w tłumie fraków i odświętnych szat, poszukując odpowiedniego towarzystwa odpowiedniego mężczyzny. Sama Astoria błądząc ponownie po balowym parkiecie, na moment zawiesiła spojrzenie na specyficznej sukni jednej z dam, idealnie wyniosłej i wyprostowanej; materiał kreacji ozdobiony różami był zbyt rozpoznawalny, by poznała tożsamość tej, która stała obok mężczyzny tak dobrze zapamiętanego, by nie mogła się pomylić.
Nim wzrok uciekł jednak w kierunku łagodniejszym dla serca, nim lady Lestrange odnalazła ponownie zielonym spojrzeniem jasne pasma włosów brata, a zaraz obok niego różową, błyszczącą bezę o imieniu Cordelia, kroki odmierzane równo prędko zidentyfikowała jako stawiane w swoją stronę. Zieleń tęczówek zmieniła cel, kilka mrugnięć później wzrok zza srebrnej colombiny spoczął na sylwetce mężczyzny, który podszedł doń.
Próbowała rozpoznać – po postawie, skrojeniu odzienia, finalnie pierzastej masce – tego, z kim mogła mieć do czynienia. Życzliwy uśmiech w odpowiedzi na jego słowa pozostał jednak bez wyraźnego przywitania; bo choć on znał ją, ona nie odkryła jeszcze jego tożsamości.
– To aura tegoż niezwykłego przyjęcia, szanowny panie – kącik ust drgnął wyżej wraz z jego komplementem, drobne kiwnięcie głową wyraziło podziękowanie – Bal to przecież głównie tańce, czyż nie? Z wielką chęcią. Jestem pewna, że małżonek nie będzie miał nic przeciwko – wraz z wyciągniętą w jej kierunku ręką skłoniła się zgodnie z etykietą, niedługo później kładąc własną dłoń na tej należącej do niego – Zdradzisz mi panie, któż kryje się za pięknem tej maski? Czy jednak wolisz zostać dziś pod płaszczem tajemnic?
Obowiązkiem były także rozmowy, tańce i uczty; perliste uśmiechy i komplementy posyłane w kierunku potencjalnych znajomych – nie do końca rozpoznawała wszystkich przyjaciół, krewnych, czy dalekich spoufalonych, którzy wciąż i wciąż przemykali przez salę, posyłając uprzejmości i skinienia głową.
Sama takowym pożegnała sylwetkę męża, która w ślad za jej radą oddaliła się w jedną ze stron, znikając niedługo w tłumie fraków i odświętnych szat, poszukując odpowiedniego towarzystwa odpowiedniego mężczyzny. Sama Astoria błądząc ponownie po balowym parkiecie, na moment zawiesiła spojrzenie na specyficznej sukni jednej z dam, idealnie wyniosłej i wyprostowanej; materiał kreacji ozdobiony różami był zbyt rozpoznawalny, by poznała tożsamość tej, która stała obok mężczyzny tak dobrze zapamiętanego, by nie mogła się pomylić.
Nim wzrok uciekł jednak w kierunku łagodniejszym dla serca, nim lady Lestrange odnalazła ponownie zielonym spojrzeniem jasne pasma włosów brata, a zaraz obok niego różową, błyszczącą bezę o imieniu Cordelia, kroki odmierzane równo prędko zidentyfikowała jako stawiane w swoją stronę. Zieleń tęczówek zmieniła cel, kilka mrugnięć później wzrok zza srebrnej colombiny spoczął na sylwetce mężczyzny, który podszedł doń.
Próbowała rozpoznać – po postawie, skrojeniu odzienia, finalnie pierzastej masce – tego, z kim mogła mieć do czynienia. Życzliwy uśmiech w odpowiedzi na jego słowa pozostał jednak bez wyraźnego przywitania; bo choć on znał ją, ona nie odkryła jeszcze jego tożsamości.
– To aura tegoż niezwykłego przyjęcia, szanowny panie – kącik ust drgnął wyżej wraz z jego komplementem, drobne kiwnięcie głową wyraziło podziękowanie – Bal to przecież głównie tańce, czyż nie? Z wielką chęcią. Jestem pewna, że małżonek nie będzie miał nic przeciwko – wraz z wyciągniętą w jej kierunku ręką skłoniła się zgodnie z etykietą, niedługo później kładąc własną dłoń na tej należącej do niego – Zdradzisz mi panie, któż kryje się za pięknem tej maski? Czy jednak wolisz zostać dziś pod płaszczem tajemnic?
| Odpowiadam na post Octavii.
Jeżeli miał być szczery, to nie sądził, aby ktokolwiek — poza czarownicami w słusznym wieku, których obecność na sabacie zawsze wiązała się z ocenianiem strojów gości oraz typowaniem, którzy nestorzy wkrótce będą rozsyłać zaproszenia na przyjęcia zaręczynowe — zainteresował się ich drobnym żartem, co było mu bardzo na rękę. W tym roku nieszczególnie chciał rzucać się w oczy, lecz nie chciał, aby jego przyjaciółka była jedyną osobliwością; w końcu jeżeli nie mógł na nią wpłynąć, to przynajmniej będzie trzymał ją za rękę i nie pozwoli jej zrobić sobie krzywdy. Tak, jak robił to od lat. — Sprawdzę, moja droga. Niebawem sama się przekonasz — rzucił enigmatycznie, zaciskając nieco mocniej palce na wcięciu w talii Octavii, jakby bał się, że ta zaraz mu ucieknie.
— Nie znikną, jeżeli będziemy grzecznie podpierać ściany. Chcesz sprawić przykrość organizatorce tak wybornego przyjęcia? — pokręcił głową, pozwalając zaprowadzić się do stolika z trukami, lecz — mimo, że był to jego pomysł — zamiast wziąć się za alkohol od razu, zwrócił swoją głowę w kierunku zamieszania, jakie wywołały występy artystów z cyrku Carringtonów.
Co zrobiłby, gdyby wiedział, że występujący akrobata jest powodem, dla którego Perseus nie chciał w ogóle zjawiać się w Hampton Court? Kroplą, która przelała czarę i eskalowała w myśli o jego samounicestwieniu? Na pewno nie urządziłby sceny — to niegodne i niepodobne do arystokraty, który całe swe życie wykazywał się opanowaniem (przynajmniej publicznie). Zaskoczenie młodzieńca w ciemnej uliczce, choć skuteczne, było zachowaniem obrzydliwym i niehonorowym, a wyzwaniem go na pojedynek o kogoś, o kogo walczyć już nie chciał, byłoby ośmieszeniem nie tylko dla niego, ale i całego rodu Blacków.
Ale Perseus nie zdawał sobie sprawy z tego, kim był akrobata w ptasiej masce, którego właśnie podziwiał, którego na koniec występu obdarzył go gromkimi brawami, co czyniło tę sytuację jednocześnie tragiczną i komiczną. Lecz czy ta wiedza mogłaby cokolwiek zmienić, poza jego samopoczuciem?
— Za znalezienie miłości życia i przetańczenia z nią całej nocy ku uciesze naszych drogich Pań Matek — roześmiał się, unosząc do góry kieliszek z kolorową zawartością, by wypić toast z lady Lestange. Zajęty jednak degustacją trunków wraz ze swoją towarzyszką, nie miał zbyt wielkiej sposobności, by przyjrzeć się występowi kolejnej artystki, lecz gracja, z jaką się poruszała sprawiła, iż młody magipsychiatra zaczął się zastanawiać, czy ma do czynienia z tancerką z cyrku, czy baletnicą z Fantasmagorii. Wielka szkoda, jeżeli prawdą okazałoby się to pierwsze; wprawdzie niewiele znał się na balecie, ale jego skromnym zdaniem nadawałaby się do pas de deux pośród marmurów bardziej niż do zabawiania prostych ludzi na zbitej z kilku desek scenie.
I wtedy, zupełnie niespodziewanie, w ich towarzystwie pojawił się ktoś nowy.
— Wspaniały wieczór, czyż nie... och, proszę mi jedynie zdradzić, czy mam się do pani zwracać mademoiselle, czy madame? — zwrócił się do Vivienne, ukłaniając się przy tym lekko. Gdyby nie maska zakrywająca całą twarz być może pozwoliłby sobie (a raczej to kobieta pozwoliłaby jemu) na ucałowanie jej dłoni. — Nie będę wam przeszkadzać. Mam nadzieję, że zatańczysz ze mną później, mon petit ami — posłał Octavii znaczące spojrzenie, po czym oddalił się od dam i ruszył w głąb sali balowej, starając się odnaleźć wzrokiem kogoś znajomego. Choć twarze (jak zdążył zauważyć, w większości przypadków tylko częściowo) skryte były pod maskami, tak nie każdemu udało się zachować swą tożsamość w tajemnicy przed Perseusem; mieszkając z pewnymi ludźmi pod jednym dachem przez blisko ćwierć wieku zaczynało się rozróżniać ich głosy, sylwetki, sposób chodzenia, czy gesty nawet pośród setki nieznajomych. A nawet jeżeli to było za mało, to niewątpliwie charakterystyczny kieszonkowy zegarek w dłoni Rigela nieco rozjaśnił mu sytuację. Wolnym krokiem ruszył w stronę w kuzyna, zaszedł go od tyłu i położył dłoń na jego ramieniu. — Schowaj to lepiej, zanim sprawisz wielką przykrość lady Nott — rzucił rozbawiony, czego wprawdzie nie dało się zobaczyć, lecz było słyszalne w głosie Perseusa —Sabat ledwo się zaczął, a ty już odliczasz czas do jego końca? — westchnął, przenosząc niby od niechcenia wzrok na drugi koniec sali. Wtedy też jego wzrok przyciągnęła odziana w różową suknię dama u boku dwóch mężczyzn (Cygnusa i lorda Abraxasa Malfoya, lecz tego nie potrafił w tamtym momencie stwierdzić).
— Czy wiesz, kim ona jest? — zapytał półszeptem, dyskretnie kiwając głową w stronę Cordelii. — Jest... zjawiskowa.
Jeżeli miał być szczery, to nie sądził, aby ktokolwiek — poza czarownicami w słusznym wieku, których obecność na sabacie zawsze wiązała się z ocenianiem strojów gości oraz typowaniem, którzy nestorzy wkrótce będą rozsyłać zaproszenia na przyjęcia zaręczynowe — zainteresował się ich drobnym żartem, co było mu bardzo na rękę. W tym roku nieszczególnie chciał rzucać się w oczy, lecz nie chciał, aby jego przyjaciółka była jedyną osobliwością; w końcu jeżeli nie mógł na nią wpłynąć, to przynajmniej będzie trzymał ją za rękę i nie pozwoli jej zrobić sobie krzywdy. Tak, jak robił to od lat. — Sprawdzę, moja droga. Niebawem sama się przekonasz — rzucił enigmatycznie, zaciskając nieco mocniej palce na wcięciu w talii Octavii, jakby bał się, że ta zaraz mu ucieknie.
— Nie znikną, jeżeli będziemy grzecznie podpierać ściany. Chcesz sprawić przykrość organizatorce tak wybornego przyjęcia? — pokręcił głową, pozwalając zaprowadzić się do stolika z trukami, lecz — mimo, że był to jego pomysł — zamiast wziąć się za alkohol od razu, zwrócił swoją głowę w kierunku zamieszania, jakie wywołały występy artystów z cyrku Carringtonów.
Co zrobiłby, gdyby wiedział, że występujący akrobata jest powodem, dla którego Perseus nie chciał w ogóle zjawiać się w Hampton Court? Kroplą, która przelała czarę i eskalowała w myśli o jego samounicestwieniu? Na pewno nie urządziłby sceny — to niegodne i niepodobne do arystokraty, który całe swe życie wykazywał się opanowaniem (przynajmniej publicznie). Zaskoczenie młodzieńca w ciemnej uliczce, choć skuteczne, było zachowaniem obrzydliwym i niehonorowym, a wyzwaniem go na pojedynek o kogoś, o kogo walczyć już nie chciał, byłoby ośmieszeniem nie tylko dla niego, ale i całego rodu Blacków.
Ale Perseus nie zdawał sobie sprawy z tego, kim był akrobata w ptasiej masce, którego właśnie podziwiał, którego na koniec występu obdarzył go gromkimi brawami, co czyniło tę sytuację jednocześnie tragiczną i komiczną. Lecz czy ta wiedza mogłaby cokolwiek zmienić, poza jego samopoczuciem?
— Za znalezienie miłości życia i przetańczenia z nią całej nocy ku uciesze naszych drogich Pań Matek — roześmiał się, unosząc do góry kieliszek z kolorową zawartością, by wypić toast z lady Lestange. Zajęty jednak degustacją trunków wraz ze swoją towarzyszką, nie miał zbyt wielkiej sposobności, by przyjrzeć się występowi kolejnej artystki, lecz gracja, z jaką się poruszała sprawiła, iż młody magipsychiatra zaczął się zastanawiać, czy ma do czynienia z tancerką z cyrku, czy baletnicą z Fantasmagorii. Wielka szkoda, jeżeli prawdą okazałoby się to pierwsze; wprawdzie niewiele znał się na balecie, ale jego skromnym zdaniem nadawałaby się do pas de deux pośród marmurów bardziej niż do zabawiania prostych ludzi na zbitej z kilku desek scenie.
I wtedy, zupełnie niespodziewanie, w ich towarzystwie pojawił się ktoś nowy.
— Wspaniały wieczór, czyż nie... och, proszę mi jedynie zdradzić, czy mam się do pani zwracać mademoiselle, czy madame? — zwrócił się do Vivienne, ukłaniając się przy tym lekko. Gdyby nie maska zakrywająca całą twarz być może pozwoliłby sobie (a raczej to kobieta pozwoliłaby jemu) na ucałowanie jej dłoni. — Nie będę wam przeszkadzać. Mam nadzieję, że zatańczysz ze mną później, mon petit ami — posłał Octavii znaczące spojrzenie, po czym oddalił się od dam i ruszył w głąb sali balowej, starając się odnaleźć wzrokiem kogoś znajomego. Choć twarze (jak zdążył zauważyć, w większości przypadków tylko częściowo) skryte były pod maskami, tak nie każdemu udało się zachować swą tożsamość w tajemnicy przed Perseusem; mieszkając z pewnymi ludźmi pod jednym dachem przez blisko ćwierć wieku zaczynało się rozróżniać ich głosy, sylwetki, sposób chodzenia, czy gesty nawet pośród setki nieznajomych. A nawet jeżeli to było za mało, to niewątpliwie charakterystyczny kieszonkowy zegarek w dłoni Rigela nieco rozjaśnił mu sytuację. Wolnym krokiem ruszył w stronę w kuzyna, zaszedł go od tyłu i położył dłoń na jego ramieniu. — Schowaj to lepiej, zanim sprawisz wielką przykrość lady Nott — rzucił rozbawiony, czego wprawdzie nie dało się zobaczyć, lecz było słyszalne w głosie Perseusa —Sabat ledwo się zaczął, a ty już odliczasz czas do jego końca? — westchnął, przenosząc niby od niechcenia wzrok na drugi koniec sali. Wtedy też jego wzrok przyciągnęła odziana w różową suknię dama u boku dwóch mężczyzn (Cygnusa i lorda Abraxasa Malfoya, lecz tego nie potrafił w tamtym momencie stwierdzić).
— Czy wiesz, kim ona jest? — zapytał półszeptem, dyskretnie kiwając głową w stronę Cordelii. — Jest... zjawiskowa.
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
dla Tati
Z niecierpliwością wyczekiwała oficjalnego rozpoczęcia sabatu noworocznego. Nie zachowywała się, naturalnie, jak jedna z podnieconych młodych dam, która nie potrafi ukryć swojej ekscytacji zbliżającymi się tańcami, pocałunkami pod jemiołą i innymi atrakcjami jakie najprawdopodobniej przygotowała dla wszystkich gości lady Nott; czuła jednak ciekawość wobec tego jak potoczy się ten wieczór i noc. Zeszłoroczne skończyły się dla niej dość... felernie przez jej nieodpowiednie zachowanie. Wciąż nie uważała, aby to było coś wielkiego, elfów lady Nott miała pewnie na pęczki, na wspomnienie rozmowy ze sługą gospodyni wciąż przewracała oczyma - w tym roku jednak nie mogła sobie na to pozwolić. Jako Śmierciożerczyni Sigrun musiała godnie reprezentować swojego Pana, w końcu dzięki niemu i służbie sprawie za jaką walczył, w ogóle dostała zaproszenie na to przyjęcie. Zamierzała zatem powściągnąć swoje mordercze zapędy i tym razem trzymać się z daleka od elfów wszelakich. Ironia chciała, że gdy w sali balowej pojawiła się lady Nott, Sigrun zaś sięgnęła po jeden z drinków, które oferowano gościom, by wznieśli toast - wybierając na chybił trafił wzięła do ręki akurat taki nazywany Wróżką.
Ku chwale ironii.
Nie od razu zorientowała się co jest nie tak. W milczeniu słuchała przemowy starszej kobiety; spodziewała się, że lada chwila znów zacznie się jakaś zgadywanka i tańce, lecz najwyraźniej w tym roku zabawa miała potoczyć się inaczej i zeszłoroczne kalambury to wcale nie była tradycja. Teraz nie poprosi jej do tańca Goyle i nie zaszyje się z nim w labiryncie. Sigrun piła drinka, smakującego skrzacim winem i owocowym musem, zdecydowanie za słodkim jak na jej gusta; piła, obserwując tłum wokoło, chociaż wiedziała, że Caelana tu nie będzie. Nie dzisiaj. Może to i lepiej, bo pewnie tym razem pojawiłby się z żoną i wtedy jej obietnice spokojnego zachowania pełnego klasy mogłyby się nie powieść.
Specjalnie wybrała suknię prostą, czarną, stonowaną, choć efektowną, by wyróżniać się z tłumu błyszczących arystokratek w falbankach i tiulach, lecz ironia losu postanowiła Sigrun znów przypomnieć o zeszłorocznych faux pas. Pijąc drinka przyciągnęła znikąd do siebie brokat. Osiadł na czarnej sukni, niby jej nie plamiąc, sprawiając jednak, ze zaczęła się mienić niczym skrzydła elfa.
- Merlinie... - jęknęła cicho Rookwood, z rozdrażnieniem odkrywając, że jej dość niski głos brzmi teraz piskliwie i elficko. Wspaniale. Zacisnęła usta w wąską kreskę, odstawiając drinka na tacę i zamiast tego sięgnęła po coś innego w nadziei, że kolejny zaczarowany trunek zniweluje ten efekt.
Dojrzawszy w tłumie jedną z czarownic, w diademie na misternej fryzurze i srebrnej sukni, w masce przysłaniającej zaledwie połowę twarzy, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ją kojarzy. Nie była chyba arystokratką, szata różniła się od innych, musiała więc być jedną z Rycerek Walpurgii - dlatego Sigrun zdecydowała się do niej podejść w nadziei, że może to Deirdre, może Cassandra lub Lyanna, choć to bogactwo nie pasowało do żadnej z nich. Wiedziała zaś kto lubił takie błyskotki...
- Jak podoba ci się przyjęcie? - zagaiła piskliwym tonem, do którego zupełnie nie pasowała ognista maska przysłaniająca całą twarz. - Mam nadzieję, że nie spodziewałaś się księcia...
rzut na drinka
Z niecierpliwością wyczekiwała oficjalnego rozpoczęcia sabatu noworocznego. Nie zachowywała się, naturalnie, jak jedna z podnieconych młodych dam, która nie potrafi ukryć swojej ekscytacji zbliżającymi się tańcami, pocałunkami pod jemiołą i innymi atrakcjami jakie najprawdopodobniej przygotowała dla wszystkich gości lady Nott; czuła jednak ciekawość wobec tego jak potoczy się ten wieczór i noc. Zeszłoroczne skończyły się dla niej dość... felernie przez jej nieodpowiednie zachowanie. Wciąż nie uważała, aby to było coś wielkiego, elfów lady Nott miała pewnie na pęczki, na wspomnienie rozmowy ze sługą gospodyni wciąż przewracała oczyma - w tym roku jednak nie mogła sobie na to pozwolić. Jako Śmierciożerczyni Sigrun musiała godnie reprezentować swojego Pana, w końcu dzięki niemu i służbie sprawie za jaką walczył, w ogóle dostała zaproszenie na to przyjęcie. Zamierzała zatem powściągnąć swoje mordercze zapędy i tym razem trzymać się z daleka od elfów wszelakich. Ironia chciała, że gdy w sali balowej pojawiła się lady Nott, Sigrun zaś sięgnęła po jeden z drinków, które oferowano gościom, by wznieśli toast - wybierając na chybił trafił wzięła do ręki akurat taki nazywany Wróżką.
Ku chwale ironii.
Nie od razu zorientowała się co jest nie tak. W milczeniu słuchała przemowy starszej kobiety; spodziewała się, że lada chwila znów zacznie się jakaś zgadywanka i tańce, lecz najwyraźniej w tym roku zabawa miała potoczyć się inaczej i zeszłoroczne kalambury to wcale nie była tradycja. Teraz nie poprosi jej do tańca Goyle i nie zaszyje się z nim w labiryncie. Sigrun piła drinka, smakującego skrzacim winem i owocowym musem, zdecydowanie za słodkim jak na jej gusta; piła, obserwując tłum wokoło, chociaż wiedziała, że Caelana tu nie będzie. Nie dzisiaj. Może to i lepiej, bo pewnie tym razem pojawiłby się z żoną i wtedy jej obietnice spokojnego zachowania pełnego klasy mogłyby się nie powieść.
Specjalnie wybrała suknię prostą, czarną, stonowaną, choć efektowną, by wyróżniać się z tłumu błyszczących arystokratek w falbankach i tiulach, lecz ironia losu postanowiła Sigrun znów przypomnieć o zeszłorocznych faux pas. Pijąc drinka przyciągnęła znikąd do siebie brokat. Osiadł na czarnej sukni, niby jej nie plamiąc, sprawiając jednak, ze zaczęła się mienić niczym skrzydła elfa.
- Merlinie... - jęknęła cicho Rookwood, z rozdrażnieniem odkrywając, że jej dość niski głos brzmi teraz piskliwie i elficko. Wspaniale. Zacisnęła usta w wąską kreskę, odstawiając drinka na tacę i zamiast tego sięgnęła po coś innego w nadziei, że kolejny zaczarowany trunek zniweluje ten efekt.
Dojrzawszy w tłumie jedną z czarownic, w diademie na misternej fryzurze i srebrnej sukni, w masce przysłaniającej zaledwie połowę twarzy, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ją kojarzy. Nie była chyba arystokratką, szata różniła się od innych, musiała więc być jedną z Rycerek Walpurgii - dlatego Sigrun zdecydowała się do niej podejść w nadziei, że może to Deirdre, może Cassandra lub Lyanna, choć to bogactwo nie pasowało do żadnej z nich. Wiedziała zaś kto lubił takie błyskotki...
- Jak podoba ci się przyjęcie? - zagaiła piskliwym tonem, do którego zupełnie nie pasowała ognista maska przysłaniająca całą twarz. - Mam nadzieję, że nie spodziewałaś się księcia...
rzut na drinka
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 3
'k20' : 3
- Tak, chyba ma pan rację - wyrzekła cicho Fantine, na jej twarzy zaś pojawił się wyraz zamyślenia; właściwie trochę o tym nie pomyślała, miała teraz w głowie obraz swego brata, który objął przed ponad rokiem tę funkcję, zdążyła przywyknąć do tego, że nic w Chateau Rose nie mogło umknąć jego uwadze. Na pewno z ich rodowej posiadłości nie wymknąłby się żartowniś w kociej masce. Nie wszyscy byli tacy jak Tristan - młodzi i wciąż zainteresowani sabatami. Słowa Maghnusa przypomniały jej, że wiele głów rodzin nawet nie brało udziału w większości przyjęć, bo mieli ich za sobą tak wiele, że najpewniej zwyczajnie ich znużyły. Szczególnie jednego z nich. - Jak... miewa się pański wuj, sir Dagonet Bulstrode? - spytała z uprzejmości, skoro poruszyli już temat lordów nestorów. Fantine musiała przyznać, że przypadek rodu Bulstrode był ewenementem. Tylko w Bulstrode Park głowa rodziny nie zmieniała się od wieków, dlatego, że była... po prostu martwa. Czyżby sir Dagonet aż tak nie ufał swym krewniakom i nie wierzył, że ktokolwiek inny może nimi pokierować? To niezwykłe, wyjątkowe i zastanawiające. Fantine natychmiast znów zaczęła rozmyślać, czy w rodowej posiadłości Maghnusa wciąż panują średniowieczne obyczaje. Przez konflikt, jaki podzielił przed kilkoma laty ich rodziny, dość dla niej niezrozumiały, nie miała okazji, aby odwiedzić Bulstrode Park i przekonać się o tym na własne oczy. To mogło jednak się wkrótce zmienić - jeśli tylko Maghnus rzeczywiście nie rzucał słów na wiatr.
- Pozostawię to zatem tam, gdzie być powinno, w męskich rękach, lordzie Bulstrode - odpowiedziała tonem niewinnym, niemal potulnym, z premedytacją opuszczając przy tym spojrzenie. Fantine dobrze znała swoje miejsce i wiedziała jaka jest jej rola. Polityczne rozgrywki, sojusze i pertraktacje z innymi rodami nie leżały w kompetencjach i możliwościach młodej damy, chyba że ze specjalnym zadaniem zwróci się do niej sam lord nestor; Tristan nie miał nic przeciwko jej spotkaniom z Maghnusem Bulstrode, gdyby jednak miały być czymś więcej niż towarzyskimi spotkaniami, nie spotkałoby to się z jego zgodą. Fantine zaś, tak jak zapewniała, nie zamierzała buntować się przeciwko tradycji - rola jaką przeznaczył dla niej los w pełni jej odpowiadała.
- Drogi lordzie, czy mam zatem rozumieć, że pragnął pan tym samym pobudzić swój apetyt na więcej? - odrzekła Fantine figlarnym tonem, a jedna z ciemnych brwi uniosła się leciutko w pytającym wyrazie. Jakie masz zatem plany wobec mnie, drogi lordzie, skoro pocałunek pod jemiołą to zaledwie aperitif? Na co masz apetyt? pytały zielone oczy arystokratki. Cytat z Szekspira, jaki padł z ust Maghnusa, można było odebrać dwojako i choć w kontekście poprzednich, jego zainteresowania i zachowania wobec Róży sugerował co innego, to postanowiła złapać go za słówko. - Sugeruje lord, że moje pocałunki mogą sprowadzić mdłości? - spytała lady Kent, znów przyjmując ten nieco zuchwały i prowokujący ton, jakby wyzywała go na słowny pojedynek. Jak zwinny jesteś w słownych potyczkach, lordzie Bulstrode? Oby nie mniej, niż na parkiecie, gdzie pragnął ją poprowadzić, kiedy tylko rozbrzmiały pierwsze takty walca. Pierwszego walca, którego obiecała mu już kilka tygodni wcześniej.
- Dotrzymuję danego słowa, lordzie Bulstrode. Podaruję panu tego walca jednak nie tylko przez wzgląd na obietnicę - odpowiedziała cicho, nagle znów zmieniając front i ton głosu; dygnęła przed nim elegancko, zgodnie z etykietą i podała mężczyźnie dłoń, pozwalając, aby poprowadził ją na parkiet.
Ach, walc! Może i krótkim pocałunkiem pod jemiołą, pozornie i oficjalnie będącym rzecz jasna hołdem dla starej tradycji, nie dali innym wielu powodów do plotek (choć Fantine była pewna, że i tak pojawi się ich wiele), przechodząc jednak od niego prosto do walca - najpewniej już tak. Jeszcze sto pięćdziesiąt lat wcześniej, kiedy zagrano go na brytyjskich salonach po raz pierwszych, wiele dam opuściło sale balowe, uznając taniec ten za niezwykle niemoralny. Któż to bowiem widział, aby niezłączeni węzłem małżeńskim czarodziej i czarownica tańczyli tak blisko siebie? Mimo to walc zdołał jednak podbić serca magicznej socjety i Fantine była z tego powodu niezwykle rada - uwielbiała ten taniec. Może właśnie poniekąd przez to, że wydawał się tak intymny, niezwykły. Bardzo ostrożnie wybierała partnerów do niego; Maghnus Bulstrode mógł poczuć się wyjątkowo.
Znaleźli się na środku sali balowej, pośród kilku innych par; dłonie Fantine splotły się z dłońmi lorda Bulstrode, mogła znów spojrzeć mu w oczy i uśmiechnąć się lekko. Natychmiast przyjęła odpowiednią do tego tańca sylwetkę, czując na sobie wzrok zarówno Maghnusa, jak i innych - zależało jej, aby podczas pierwszego tańca, zwłaszcza walca, zaprezentować się na parkiecie doskonale.
- Dobrze, by pan wiedział, że walc to mój ulubiony taniec - zdradziła mu cicho, niemal konspiracyjnym tonem, jakby wyjawiała wielki sekret.
- Pozostawię to zatem tam, gdzie być powinno, w męskich rękach, lordzie Bulstrode - odpowiedziała tonem niewinnym, niemal potulnym, z premedytacją opuszczając przy tym spojrzenie. Fantine dobrze znała swoje miejsce i wiedziała jaka jest jej rola. Polityczne rozgrywki, sojusze i pertraktacje z innymi rodami nie leżały w kompetencjach i możliwościach młodej damy, chyba że ze specjalnym zadaniem zwróci się do niej sam lord nestor; Tristan nie miał nic przeciwko jej spotkaniom z Maghnusem Bulstrode, gdyby jednak miały być czymś więcej niż towarzyskimi spotkaniami, nie spotkałoby to się z jego zgodą. Fantine zaś, tak jak zapewniała, nie zamierzała buntować się przeciwko tradycji - rola jaką przeznaczył dla niej los w pełni jej odpowiadała.
- Drogi lordzie, czy mam zatem rozumieć, że pragnął pan tym samym pobudzić swój apetyt na więcej? - odrzekła Fantine figlarnym tonem, a jedna z ciemnych brwi uniosła się leciutko w pytającym wyrazie. Jakie masz zatem plany wobec mnie, drogi lordzie, skoro pocałunek pod jemiołą to zaledwie aperitif? Na co masz apetyt? pytały zielone oczy arystokratki. Cytat z Szekspira, jaki padł z ust Maghnusa, można było odebrać dwojako i choć w kontekście poprzednich, jego zainteresowania i zachowania wobec Róży sugerował co innego, to postanowiła złapać go za słówko. - Sugeruje lord, że moje pocałunki mogą sprowadzić mdłości? - spytała lady Kent, znów przyjmując ten nieco zuchwały i prowokujący ton, jakby wyzywała go na słowny pojedynek. Jak zwinny jesteś w słownych potyczkach, lordzie Bulstrode? Oby nie mniej, niż na parkiecie, gdzie pragnął ją poprowadzić, kiedy tylko rozbrzmiały pierwsze takty walca. Pierwszego walca, którego obiecała mu już kilka tygodni wcześniej.
- Dotrzymuję danego słowa, lordzie Bulstrode. Podaruję panu tego walca jednak nie tylko przez wzgląd na obietnicę - odpowiedziała cicho, nagle znów zmieniając front i ton głosu; dygnęła przed nim elegancko, zgodnie z etykietą i podała mężczyźnie dłoń, pozwalając, aby poprowadził ją na parkiet.
Ach, walc! Może i krótkim pocałunkiem pod jemiołą, pozornie i oficjalnie będącym rzecz jasna hołdem dla starej tradycji, nie dali innym wielu powodów do plotek (choć Fantine była pewna, że i tak pojawi się ich wiele), przechodząc jednak od niego prosto do walca - najpewniej już tak. Jeszcze sto pięćdziesiąt lat wcześniej, kiedy zagrano go na brytyjskich salonach po raz pierwszych, wiele dam opuściło sale balowe, uznając taniec ten za niezwykle niemoralny. Któż to bowiem widział, aby niezłączeni węzłem małżeńskim czarodziej i czarownica tańczyli tak blisko siebie? Mimo to walc zdołał jednak podbić serca magicznej socjety i Fantine była z tego powodu niezwykle rada - uwielbiała ten taniec. Może właśnie poniekąd przez to, że wydawał się tak intymny, niezwykły. Bardzo ostrożnie wybierała partnerów do niego; Maghnus Bulstrode mógł poczuć się wyjątkowo.
Znaleźli się na środku sali balowej, pośród kilku innych par; dłonie Fantine splotły się z dłońmi lorda Bulstrode, mogła znów spojrzeć mu w oczy i uśmiechnąć się lekko. Natychmiast przyjęła odpowiednią do tego tańca sylwetkę, czując na sobie wzrok zarówno Maghnusa, jak i innych - zależało jej, aby podczas pierwszego tańca, zwłaszcza walca, zaprezentować się na parkiecie doskonale.
- Dobrze, by pan wiedział, że walc to mój ulubiony taniec - zdradziła mu cicho, niemal konspiracyjnym tonem, jakby wyjawiała wielki sekret.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Było w tym wszystkim coś ekscytującego – i w bibelotach, i w szeleszczących sukniach, nader wszystko bogactwie; niby do niego przywykła, wciąż jednak wysokie szkła i migotliwe kamienie wysadzające żyrandole robiły na Dolohov wrażenie. Robiły też maski – w jej odczuciu idealny punkt tego wieczoru, kiedy posmak tajemnicy można było wyczuć na koniuszku języka czy w nozdrzach.
Teraz jednak, kiedy zbliżyła usta do porwanej prędko szklaneczki, nie czuła słodkich sekretów i kwaśnych niewiadomych – drink, który przypadkowo znalazł się w jej dłoni miał ciężki, palący posmak, który żarłocznie gościł się w krtani i – jak jej się zdawało – coś zmieniał.
Z nutą niezadowolenia wykrzywiającą usta nader prędko odstawiła ledwo tknięte szkło z powrotem na jedną z tac, lewitujących w kelnerzych rękach wzdłuż i wszerz sali.
Odchrząkując cicho ruszyła przed siebie, wciąż utrzymując krok nieopodal ścian pomieszczenia; przechadzała się w te i wewte, kiedy oczy skryte za maską lustrowały poruszające się wkoło sylwetki. Tych tańczących, tych dyskutujących, tych, którzy swoje sekrety wylewali w akompaniamencie śmiechu i alkoholu. Jak wielu rzeczy człowiek mógł dowiedzieć się jednego wieczora?
Odwracała wzrok, kiedy ten spotykał się z przypadkowymi spojrzeniami obcych – chyba? - mężczyzn; nie była to pora na tańce, jeszcze nie. Dolohov chciała na samym początku rozpoznać jak najwięcej twarzy, poza tym w końcu napić się czegoś normalnego.
I za tym właśnie się rozglądała, kiedy zbliżyła się doń sylwetka; pierw sylwetka, później dźwięk dziwnego, jakby nieludzkiego głosu – nieludzkiego, bo był zdecydowanie zbyt wysoki.
Krok jednak wydawał się znajomy, kreacja również, płomienna maska nosiła w sobie kunszt czyiś palców.
– Której z moich słodkich przyjaciółek stała się taka krzywda? – odpowiedziała w ramach powitania, przypatrując się uważniej sylwetce kobiety – Sig? – przypominała Rookwood, ale głos, który wydobywał się zza przysłaniającej twarz maski, był całkowicie odległy od tego dobrze znanego. Jej własny brzmiał niżej, dużo niżej, choć sprawę z tego zdała sobie dopiero po upływie kilku kolejnych sekund. Przeklęty drink.
Teraz jednak, kiedy zbliżyła usta do porwanej prędko szklaneczki, nie czuła słodkich sekretów i kwaśnych niewiadomych – drink, który przypadkowo znalazł się w jej dłoni miał ciężki, palący posmak, który żarłocznie gościł się w krtani i – jak jej się zdawało – coś zmieniał.
Z nutą niezadowolenia wykrzywiającą usta nader prędko odstawiła ledwo tknięte szkło z powrotem na jedną z tac, lewitujących w kelnerzych rękach wzdłuż i wszerz sali.
Odchrząkując cicho ruszyła przed siebie, wciąż utrzymując krok nieopodal ścian pomieszczenia; przechadzała się w te i wewte, kiedy oczy skryte za maską lustrowały poruszające się wkoło sylwetki. Tych tańczących, tych dyskutujących, tych, którzy swoje sekrety wylewali w akompaniamencie śmiechu i alkoholu. Jak wielu rzeczy człowiek mógł dowiedzieć się jednego wieczora?
Odwracała wzrok, kiedy ten spotykał się z przypadkowymi spojrzeniami obcych – chyba? - mężczyzn; nie była to pora na tańce, jeszcze nie. Dolohov chciała na samym początku rozpoznać jak najwięcej twarzy, poza tym w końcu napić się czegoś normalnego.
I za tym właśnie się rozglądała, kiedy zbliżyła się doń sylwetka; pierw sylwetka, później dźwięk dziwnego, jakby nieludzkiego głosu – nieludzkiego, bo był zdecydowanie zbyt wysoki.
Krok jednak wydawał się znajomy, kreacja również, płomienna maska nosiła w sobie kunszt czyiś palców.
– Której z moich słodkich przyjaciółek stała się taka krzywda? – odpowiedziała w ramach powitania, przypatrując się uważniej sylwetce kobiety – Sig? – przypominała Rookwood, ale głos, który wydobywał się zza przysłaniającej twarz maski, był całkowicie odległy od tego dobrze znanego. Jej własny brzmiał niżej, dużo niżej, choć sprawę z tego zdała sobie dopiero po upływie kilku kolejnych sekund. Przeklęty drink.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sala balowa
Szybka odpowiedź