Sala balowa
Strona 1 z 32 • 1, 2, 3 ... 16 ... 32
AutorWiadomość
Sala balowa
Okazała sala balowa w rezydencji Lady Adelaide Nott gościła niejeden sabat. To jedno z ważniejszych miejsc dla młodych szlachciców, bowiem każdy, kto pragnie zaistnieć w świecie arystokracji musi choć raz zatańczyć na marmurach Hampton Court. Sala jest bardzo jasna, z akcentami kolorystycznymi charakterystycznymi dla rodu Nottów; na podwyższeniu w jednym z rogów sali stoją instrumenty gotowe zagrać najpiękniejszą muzykę do tańca, znajdująca się na półpiętrze arkada, na którą prowadzą szerokie i kręte marmurowe schody umożliwia dogodne obserwowanie parkietu, a gdzie nie gdzie pod ścianami stoją sofy o skórzanych obiciach, zapraszające zmęczonych tancerzy do chwili wypoczynku. Jednak zdecydowanie najbardziej kunsztowny element wystroju stanowią bogate żyrandole, mieniące się tysiącami kryształów umieszczonych na ramionach ze szczerego złota.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.08.21 21:21, w całości zmieniany 9 razy
Oczekiwanie na otwarcie wielkiej sali oraz odkrycie tajemnicy, jakież to wielkie atrakcje tego dnia przygotowała dla swoich gości lady Nott, narastało i wydawało się tym bardziej odczuwalne w towarzystwie, im szybciej wskazówki zegara zbliżały się do północy. Alkohol lał się strumieniami, słodkie zakąski pęczniały na srebrnych tacach, wykwintne przystawki pyszniły się bogactwem egzotyki. W kielichach królowała nalewka Toujurs Pour - niewątpliwie również stanowiąca swojego rodzaju symbolikę zdecydowanej większości zgromadzonych tutaj gości. Roztańczone pary, podchmielone panie, panowie, rozchichotane młódki jęły pojawiać się na korytarzu nieopodal wrót głównej sali balowej: lecz z jej wnętrza nie wydobywała się żadna muzyka. A zamiast niej: rozległ się krzyk, przeszywający, przeraźliwy, okrutnie przepełniony boleścią wrzask kobiety, który jedynie krewni byli w stanie zidentyfikować jako głos Adelaidy Nott. Znajdujące się w jej apartamentach Laidan oraz Cedrina usłyszały ten krzyk, mogły go rozpoznać i zejść do sali balowej.
Stojący najbliżej bram czarodzieje pchnęli jej drzwi, a arystokraci, jedni z zaciekawieniem, czy ów krzyk był jedynie wystąpieniem, kolejną zaskakującą atrakcją wywołaną przez gospodynię, inni z trwogą i przejęciem, weszli do środka. A widok, który ujrzeli, zmroził krew w żyłach wszystkich czarodziejów.
Pośrodku, przybici kryształowym żyrandolem, w krwistej kałuży leżało kilka ciał, głównie starców; jak to możliwe, że w przeciągu ostatnich kilku godzin nikt nie zauważył ich nieobecności? Ciszę, jaka wnet zapadła, przebiło jedynie ciche łkanie Adelaidy, która odeszła na bok. Jej ciemnozielona suknia, jej przyprószone siwizną włosy, zroszone był świeżą krwią: musiała stać blisko zdarzenia. Do ciał podszedł starszy czarodziej, który mógł wśród socjety zostać rozpoznany jako Acrux Black. Uzdrowiciel.
Mężczyzna przykucnął przy ciałach i kolejno przyglądając się ich twarzom, doniosłym tonem, niosącym się echem po przestronnej sali, wymieniał ich tożsamości: Malcolm Avery, Haslett Salazar Yaxley, Iceni Albus Flint, Adam Lowell Travers. Nestorowie czterech wyjątkowych rodów, których łączyło jedno: wszyscy czworo otwarcie opowiedzieli się przeciwko Grindelwaldowi. Był ktoś jeszcze, wtulona w siebie we wzruszającym obrazku para przeszyta jednym zaklęciem na wskroś: Neil oraz Rodos Bulstrode'owie. Sir Dagonet poparł owe cztery rody - lecz jako duch umrzeć po raz drugi nie mógł. Wszyscy zarżnięci jak zwierzęta, czarnomagiczne klątwy otworzyły ich ciała w obrzydliwy sposób, co bardziej wrażliwe panny omdlewały, nie potrafiąc oderwać wzroku od przejmującego widoku.
A krew była czerwona.
Darcy, Inara, Lorne, Percival, Quentin, Barry, Caesar: jako jedyni w całym towarzystwie byliście dość trzeźwi, by uchwycić mignięcie czarnego płaszcza w drzwiach w przeciwległym krańcu sali. Prawdopodobnie jako jedyni byliście również na tyle trzeźwi, by móc dogonić tajemniczego sprawcę. Na terenie posiadłości lady Nott nie działały żadne zaklęcia teleportacyjne, mogliście liczyć jedynie na własne nogi: i na to, że się nie poplączą. Na odpis macie 48 godzin. Jeżeli udacie się w pościg, będziecie mogli rozpocząć grę w fabularnym styczniu dopiero po jego zakończeniu.
Pozostałe osoby mogą w tym wątku prowadzić grę po północy, opisać swoją reakcję na zaistniałe wydarzenia. We wszystkich innych tematach możecie wciąż pisać i zaczynać nowe wątki jeszcze przez 10 kolejnych dni i kończyć je sobie na spokojnie, zakładając naturalnie, że wszystkie toczą się jeszcze przed fabularną północą. Nie macie również żadnego limitu czasowego, w którym musicie się zmieścić, pisząc w tej sali.
Stojący najbliżej bram czarodzieje pchnęli jej drzwi, a arystokraci, jedni z zaciekawieniem, czy ów krzyk był jedynie wystąpieniem, kolejną zaskakującą atrakcją wywołaną przez gospodynię, inni z trwogą i przejęciem, weszli do środka. A widok, który ujrzeli, zmroził krew w żyłach wszystkich czarodziejów.
Pośrodku, przybici kryształowym żyrandolem, w krwistej kałuży leżało kilka ciał, głównie starców; jak to możliwe, że w przeciągu ostatnich kilku godzin nikt nie zauważył ich nieobecności? Ciszę, jaka wnet zapadła, przebiło jedynie ciche łkanie Adelaidy, która odeszła na bok. Jej ciemnozielona suknia, jej przyprószone siwizną włosy, zroszone był świeżą krwią: musiała stać blisko zdarzenia. Do ciał podszedł starszy czarodziej, który mógł wśród socjety zostać rozpoznany jako Acrux Black. Uzdrowiciel.
Mężczyzna przykucnął przy ciałach i kolejno przyglądając się ich twarzom, doniosłym tonem, niosącym się echem po przestronnej sali, wymieniał ich tożsamości: Malcolm Avery, Haslett Salazar Yaxley, Iceni Albus Flint, Adam Lowell Travers. Nestorowie czterech wyjątkowych rodów, których łączyło jedno: wszyscy czworo otwarcie opowiedzieli się przeciwko Grindelwaldowi. Był ktoś jeszcze, wtulona w siebie we wzruszającym obrazku para przeszyta jednym zaklęciem na wskroś: Neil oraz Rodos Bulstrode'owie. Sir Dagonet poparł owe cztery rody - lecz jako duch umrzeć po raz drugi nie mógł. Wszyscy zarżnięci jak zwierzęta, czarnomagiczne klątwy otworzyły ich ciała w obrzydliwy sposób, co bardziej wrażliwe panny omdlewały, nie potrafiąc oderwać wzroku od przejmującego widoku.
A krew była czerwona.
Darcy, Inara, Lorne, Percival, Quentin, Barry, Caesar: jako jedyni w całym towarzystwie byliście dość trzeźwi, by uchwycić mignięcie czarnego płaszcza w drzwiach w przeciwległym krańcu sali. Prawdopodobnie jako jedyni byliście również na tyle trzeźwi, by móc dogonić tajemniczego sprawcę. Na terenie posiadłości lady Nott nie działały żadne zaklęcia teleportacyjne, mogliście liczyć jedynie na własne nogi: i na to, że się nie poplączą. Na odpis macie 48 godzin. Jeżeli udacie się w pościg, będziecie mogli rozpocząć grę w fabularnym styczniu dopiero po jego zakończeniu.
Pozostałe osoby mogą w tym wątku prowadzić grę po północy, opisać swoją reakcję na zaistniałe wydarzenia. We wszystkich innych tematach możecie wciąż pisać i zaczynać nowe wątki jeszcze przez 10 kolejnych dni i kończyć je sobie na spokojnie, zakładając naturalnie, że wszystkie toczą się jeszcze przed fabularną północą. Nie macie również żadnego limitu czasowego, w którym musicie się zmieścić, pisząc w tej sali.
Niepokoiła się coraz mocniej. Mimo zbliżającej się północy, wciąż..nie mogła trafić ani na swego ojca, ani na Percivala. Widziała za to kolejnych, znacząco nietrzeźwych szlachciców, chichoczące arystokratki i szum rozmów, który zabijał jakiekolwiek próby pytań. Wymieniła po drodze kilka uśmiechów, przywitała się z kilkoma kobietami, wdała się w niezobowiązujące rozmowy, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest żałośnie sama. I nawet, jeśli było to fałszywe wrażenie, nie mogła odepchnąć natrętnej myśli, że wszystko toczy się zupełnie inaczej niż przewidywała. Tylko..czy cokolwiek mogło uprzedzić tragedię, która się rozegrała?.
Swoją szkatułkę wysłała do dworku, ale księżycowy pierścień, nieco nieprzytomnie włożyła na palec, wcześniej, a nieszczęsną serwetkę wcisnęła w kieszeń płaszcza, już nie należącego do lorda Weasleya, który uratował ją od balkonowego chłodu. Wymieniła go na swój, wiązany pod szyją. Nie zdążyła jednak go zdjąć, bo przeraźliwy krzyk, który rozległ się z sali balowej zmroził jej krew, niemal automatycznie wypłukując z głowy jakiekolwiek inne myśli. Inie zastanawiała się długo, bo z miejsca ruszyła do źródła, czując jak niepokój rozlewa się po ciele, atakując najmniejsze komórki ciała.
A to co zobaczyła na środku parkietu, sparaliżowało jej ciało, wdychajac metaliczno-mdły zapach krwi wywołujący kolejne omdlenia. Sama Inara, był przerażona groteskową, "prawie" artystyczną wizją, która roztaczała się przed jej oczami, szarpiąc ciemnymi mackami lęku aż do serca.
Kurczowo zaciskała dłonie na brzegach swojego płaszcza, ledwie rejestrując rozchodzące się głosy. Wycofała się gwałtownie, pozwalając kolejnym osobom zbliżyć się do zbiegowiska.
Czarna magia.
Podniosła głowę, próbując usunąć się z tłumu, który falował, rozlewając kontrastowo - kolejne krzyki i czasową, mroczną ciszę zapadającą głębiej, niż noże skrytobójców. A strach, był niemal namacalną częścią rzeczywistości, która rozdzierała swoim jestestwem kolejnych, zebranych arystokratów.
Poruszyła niemo ustami, nie mogąc ze ściśniętego gardła wydobyć ani jednego słowa. Postąpiła kilka kolejnych kroków w tył, by w niejasnym odruchu spojrzeć w bok, wystarczająco szybko, by dostrzec czerń falującego płaszcza, który tak nagle zniknął w drzwiach, gdzieś daleko, w krańcu sali balowej. I może miała tego żałować bardzo mocno, może czyniła najbardziej lekkomyślny błąd w swoim życiu, ale...nogi same poniosły ją w kąt rozległej sali, dokładnie do tych samych drzwi, w których umknęła dostrzeżona sylwetka. I może, gdyby nie skupiła całej uwagi na uciekinierze, mordercy?, zauważyłaby, że w tłumie pojawił się ktoś, kogo wyczekiwała cały wieczór (nawet, jeśli nie mówiła o tym głośno).
Nie myśląc jednak o niczym innym, wybiegła przez drzwi, pozostawiając za sobą strach, który roztaczał się za nią, jak narzucony na jej ramiona płaszcz.
Swoją szkatułkę wysłała do dworku, ale księżycowy pierścień, nieco nieprzytomnie włożyła na palec, wcześniej, a nieszczęsną serwetkę wcisnęła w kieszeń płaszcza, już nie należącego do lorda Weasleya, który uratował ją od balkonowego chłodu. Wymieniła go na swój, wiązany pod szyją. Nie zdążyła jednak go zdjąć, bo przeraźliwy krzyk, który rozległ się z sali balowej zmroził jej krew, niemal automatycznie wypłukując z głowy jakiekolwiek inne myśli. Inie zastanawiała się długo, bo z miejsca ruszyła do źródła, czując jak niepokój rozlewa się po ciele, atakując najmniejsze komórki ciała.
A to co zobaczyła na środku parkietu, sparaliżowało jej ciało, wdychajac metaliczno-mdły zapach krwi wywołujący kolejne omdlenia. Sama Inara, był przerażona groteskową, "prawie" artystyczną wizją, która roztaczała się przed jej oczami, szarpiąc ciemnymi mackami lęku aż do serca.
Kurczowo zaciskała dłonie na brzegach swojego płaszcza, ledwie rejestrując rozchodzące się głosy. Wycofała się gwałtownie, pozwalając kolejnym osobom zbliżyć się do zbiegowiska.
Czarna magia.
Podniosła głowę, próbując usunąć się z tłumu, który falował, rozlewając kontrastowo - kolejne krzyki i czasową, mroczną ciszę zapadającą głębiej, niż noże skrytobójców. A strach, był niemal namacalną częścią rzeczywistości, która rozdzierała swoim jestestwem kolejnych, zebranych arystokratów.
Poruszyła niemo ustami, nie mogąc ze ściśniętego gardła wydobyć ani jednego słowa. Postąpiła kilka kolejnych kroków w tył, by w niejasnym odruchu spojrzeć w bok, wystarczająco szybko, by dostrzec czerń falującego płaszcza, który tak nagle zniknął w drzwiach, gdzieś daleko, w krańcu sali balowej. I może miała tego żałować bardzo mocno, może czyniła najbardziej lekkomyślny błąd w swoim życiu, ale...nogi same poniosły ją w kąt rozległej sali, dokładnie do tych samych drzwi, w których umknęła dostrzeżona sylwetka. I może, gdyby nie skupiła całej uwagi na uciekinierze, mordercy?, zauważyłaby, że w tłumie pojawił się ktoś, kogo wyczekiwała cały wieczór (nawet, jeśli nie mówiła o tym głośno).
Nie myśląc jednak o niczym innym, wybiegła przez drzwi, pozostawiając za sobą strach, który roztaczał się za nią, jak narzucony na jej ramiona płaszcz.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 07.07.16 22:30, w całości zmieniany 1 raz
Toujurs Pur.
Nie czekał na otwarcie sali bankietowej. Chciał mieć to wszystko już za sobą. Od początku nie miał ochoty tu przychodzić.
Serce w Alexandrze na chwilę zamarło. Stażysta patrzył się na krwawy stos pośrodku sali, a do jego myśli napłynęło wspomnienie Luno - skatowanego. Martwego.
Toujurs Pur?
Avery, Yaxley, Flint, Travers. Selwyn ostatnimi miesiącami zbyt uważnie śledził wydarzenia na scenie politycznej magicznego świata, by pracujące w jego głowie trybiki nie połączyły ze sobą tych czterech nazwisk. Było źle. Było bardzo źle. Do tej pory mogli tylko się domyślać, że za dziwnymi zdarzeniami może stać Gellert Grindelwald - to było zaś znakiem zbyt wyraźnym, zbytnio krzyczał on do młodego zakonnika, by ten zignorował zaistniałe połączenie. Musiał niezwłocznie powiedzieć Garrettowi.
Toujurs Pur.
Wokół było zamieszanie - czarodzieje przepychali się, niektóre z dam mdlały, ktoś coś pokrzykiwał, ktoś kogoś próbował odnaleźć w tłumie. Sam Alexander nie miał tego problemu - jego kuzyn stał tuż obok.
- Williamie, muszę coś natychmiast zrobić. Wróć do domu, odezwę się - powiedział jak najwyraźniej, mając nadzieję że Will posłucha młodszego, bardziej trzeźwego krewniaka. Było coś w spojrzeniu Lexa, jego postawie, zaciśniętych ustach co sprawiało, że stażysta mógł nazwać się osobą charyzmatyczną. Miał nadzieję, że William usłucha - nie mógł jednak samodzielnie tego sprawdzić, bowiem już szybkim krokiem oddalał się od sali bankietowej. Udał się do pierwszego kominka sieci Fiuu, jaki dojrzał - a nim przeniósł się do domu, do Hylands, by napisać krótki, tajemniczy list. Prawdopodobnie zepsuje tym Weaseyowi dobry humor, jednak ciężko było z taką informacją zwlekać.
Zaczynało się.
| zt
Nie czekał na otwarcie sali bankietowej. Chciał mieć to wszystko już za sobą. Od początku nie miał ochoty tu przychodzić.
Serce w Alexandrze na chwilę zamarło. Stażysta patrzył się na krwawy stos pośrodku sali, a do jego myśli napłynęło wspomnienie Luno - skatowanego. Martwego.
Toujurs Pur?
Avery, Yaxley, Flint, Travers. Selwyn ostatnimi miesiącami zbyt uważnie śledził wydarzenia na scenie politycznej magicznego świata, by pracujące w jego głowie trybiki nie połączyły ze sobą tych czterech nazwisk. Było źle. Było bardzo źle. Do tej pory mogli tylko się domyślać, że za dziwnymi zdarzeniami może stać Gellert Grindelwald - to było zaś znakiem zbyt wyraźnym, zbytnio krzyczał on do młodego zakonnika, by ten zignorował zaistniałe połączenie. Musiał niezwłocznie powiedzieć Garrettowi.
Toujurs Pur.
Wokół było zamieszanie - czarodzieje przepychali się, niektóre z dam mdlały, ktoś coś pokrzykiwał, ktoś kogoś próbował odnaleźć w tłumie. Sam Alexander nie miał tego problemu - jego kuzyn stał tuż obok.
- Williamie, muszę coś natychmiast zrobić. Wróć do domu, odezwę się - powiedział jak najwyraźniej, mając nadzieję że Will posłucha młodszego, bardziej trzeźwego krewniaka. Było coś w spojrzeniu Lexa, jego postawie, zaciśniętych ustach co sprawiało, że stażysta mógł nazwać się osobą charyzmatyczną. Miał nadzieję, że William usłucha - nie mógł jednak samodzielnie tego sprawdzić, bowiem już szybkim krokiem oddalał się od sali bankietowej. Udał się do pierwszego kominka sieci Fiuu, jaki dojrzał - a nim przeniósł się do domu, do Hylands, by napisać krótki, tajemniczy list. Prawdopodobnie zepsuje tym Weaseyowi dobry humor, jednak ciężko było z taką informacją zwlekać.
Zaczynało się.
| zt
Nie pomylił się sądząc, że w posiadłości pojawi się spóźniony; desperacka próba ratowania wieczoru (i honoru) pijanemu Deimosowi, przeprowadzona na spółkę z Adrienem, zajęła mu więcej czasu, niż przypuszczał, więc gdy wreszcie dotarł do Hampton Court, do północy brakowało zaledwie kilkudziesięciu minut. Pozbywszy się płaszcza i zostawiwszy szkatułę z całą zawartością w rękach służby, rozpoczął pospieszne poszukiwania Inary, raz po raz przerywane koniecznością wymiany uprzejmości czy udzielenia odpowiedzi na pozdrowienia mniej lub bardziej wstawionych arystokratów. A minął ich mnóstwo; roześmiane szlachcianki w kolorowych, szeleszczących sukniach, zaczerwienieni na twarzach czarodzieje w szatach z lamówkami w rodowych barwach, dryfujące w powietrzu tace z kieliszkami – wszystko to skutecznie utrudniało mu znalezienie w tłumie kogokolwiek, przyczyniając się za to do rosnącej frustracji. Tym bardziej dokuczliwiej, że przez cały czas zmuszony był do utrzymania na twarzy właściwego gospodarzowi uśmiechu, który nie był już nawet w połowie tak naturalny jak ten w kasynie; zmęczenie dawało mu się we znaki i już miał zacząć zaczepiać przypadkowe osoby z pytaniem, czy nie widzieli gdzieś lady Carrow, gdy powietrze rozdarł krzyk – bynajmniej w niczym nieprzypominający wesołych okrzyków kogoś, kto zwyczajnie przesadził z alkoholem.
Wlał się do sali balowej razem z resztą stojących najbliżej czarodziejów, gorączkowo rozglądając dookoła, z sercem bijącym niespokojnie gdzieś w okolicach krtani. Rozpoznał głos wrzeszczącej kobiety i świadomość, że to dystyngowana, zawsze wyważona lady Nott zdecydowała się złamać etykietę, podnosząc bezładny alarm, zmroził go chyba bardziej niż wykrzywiające się w niemym przerażeniu twarze kolejnych mijanych osób. Zapomniał o manierach; kogoś odepchnął, komuś innemu nadepnął na stopę, przesuwając się coraz bliżej epicentrum jednoaktowej tragedii, która wkrótce ukazała się jego oczom w całej okazałości. Zamarł dosłownie na sekundę, na krótki moment, potrzebny do zlustrowania makabrycznej kompozycji stworzonej z leżących na posadzce ciał i upewnienia się, że nie było wśród nich nikogo mu drogiego. Później cofnął się, gorączkowo przeszukując wzrokiem kolorową mozaikę postaci, przemykając spojrzeniem po ich twarzach w akompaniamencie tej dziwnej ciszy, jaka zapadła, przerwanej wkrótce wymieniającym kolejne nazwiska głosem uzdrowiciela.
Malcolm Avery. Haslett Salazar Yaxley. Przy Iceni Albusie Flincie coś mignęło mu między sylwetkami; kawałek szaty, cień, strzępek czarnej peleryny? Nie był pewien, ruszył w kierunku drzwi odruchowo, początkowo popychany bardziej ciekawością niż czymkolwiek innym, nie do końca przekonany, czy znikający za framugą człowiek nie był jedynie wytworem jego wyobraźni, wywołanym grą świateł. A później zobaczył ją – Inara, co prawda odwrócona tyłem, ale niemożliwa do pomylenia z kimkolwiek innym, w płaszczu wciąż narzuconym na ramiona, wbiegała właśnie w te same drzwi, w stronę których zmierzał. Przyspieszył machinalnie, znajdując kawałek wolnej od tłumu przestrzeni i próbując ją dogonić; co ona sobie myślała? Dostrzegł ją zaraz na początku następnego pomieszczenia, choć skuteczniej niż wzrok, prowadził go stukot trzewiczków na obcasie.
– Co ty wyprawiasz? – bardziej wyszeptał niż krzyknął, docierając do niej i chwytając ją w pasie, żeby się zatrzymała. Przeniósł dłonie na jej ramiona, obracając ją w swoją stronę i przez ułamek sekundy lustrując ją od stóp do głów, tak samo, jak chwilę temu robił to z ciałami pod żyrandolem. Wyglądało na to, że nic jej nie było, ale skąd przyszło jej do głowy udawanie się w pościg za… Właśnie, za kim? Przypomniał sobie o cieniu. – Widziałaś?.. – zapytał, ale nie dokończył, wciąż ściszonym głosem, jednocześnie rozglądając się dookoła. Wydawało mu się, czy nie? I jeśli nie – to dokąd dalej?
Nie zdążył sobie odpowiedzieć na pytanie, drobna dłoń już chwytała go za nadgarstek, ciągnąc do przodu, tam, gdzie – jak sądziła – dostrzegła zbiega. Jaki miał wybór, jeśli nie pobiec za nią?
Wlał się do sali balowej razem z resztą stojących najbliżej czarodziejów, gorączkowo rozglądając dookoła, z sercem bijącym niespokojnie gdzieś w okolicach krtani. Rozpoznał głos wrzeszczącej kobiety i świadomość, że to dystyngowana, zawsze wyważona lady Nott zdecydowała się złamać etykietę, podnosząc bezładny alarm, zmroził go chyba bardziej niż wykrzywiające się w niemym przerażeniu twarze kolejnych mijanych osób. Zapomniał o manierach; kogoś odepchnął, komuś innemu nadepnął na stopę, przesuwając się coraz bliżej epicentrum jednoaktowej tragedii, która wkrótce ukazała się jego oczom w całej okazałości. Zamarł dosłownie na sekundę, na krótki moment, potrzebny do zlustrowania makabrycznej kompozycji stworzonej z leżących na posadzce ciał i upewnienia się, że nie było wśród nich nikogo mu drogiego. Później cofnął się, gorączkowo przeszukując wzrokiem kolorową mozaikę postaci, przemykając spojrzeniem po ich twarzach w akompaniamencie tej dziwnej ciszy, jaka zapadła, przerwanej wkrótce wymieniającym kolejne nazwiska głosem uzdrowiciela.
Malcolm Avery. Haslett Salazar Yaxley. Przy Iceni Albusie Flincie coś mignęło mu między sylwetkami; kawałek szaty, cień, strzępek czarnej peleryny? Nie był pewien, ruszył w kierunku drzwi odruchowo, początkowo popychany bardziej ciekawością niż czymkolwiek innym, nie do końca przekonany, czy znikający za framugą człowiek nie był jedynie wytworem jego wyobraźni, wywołanym grą świateł. A później zobaczył ją – Inara, co prawda odwrócona tyłem, ale niemożliwa do pomylenia z kimkolwiek innym, w płaszczu wciąż narzuconym na ramiona, wbiegała właśnie w te same drzwi, w stronę których zmierzał. Przyspieszył machinalnie, znajdując kawałek wolnej od tłumu przestrzeni i próbując ją dogonić; co ona sobie myślała? Dostrzegł ją zaraz na początku następnego pomieszczenia, choć skuteczniej niż wzrok, prowadził go stukot trzewiczków na obcasie.
– Co ty wyprawiasz? – bardziej wyszeptał niż krzyknął, docierając do niej i chwytając ją w pasie, żeby się zatrzymała. Przeniósł dłonie na jej ramiona, obracając ją w swoją stronę i przez ułamek sekundy lustrując ją od stóp do głów, tak samo, jak chwilę temu robił to z ciałami pod żyrandolem. Wyglądało na to, że nic jej nie było, ale skąd przyszło jej do głowy udawanie się w pościg za… Właśnie, za kim? Przypomniał sobie o cieniu. – Widziałaś?.. – zapytał, ale nie dokończył, wciąż ściszonym głosem, jednocześnie rozglądając się dookoła. Wydawało mu się, czy nie? I jeśli nie – to dokąd dalej?
Nie zdążył sobie odpowiedzieć na pytanie, drobna dłoń już chwytała go za nadgarstek, ciągnąc do przodu, tam, gdzie – jak sądziła – dostrzegła zbiega. Jaki miał wybór, jeśli nie pobiec za nią?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Schodziłam właśnie z Perseusem po schodach, by razem z innymi udać się na wielkie otwarcie sali balowej, w której to mieliśmy pożegnać stary rok. Wszyscy wydawali się podekscytowani, niezależnie od wcześniejszych humorów, każdy z nas zdawał się chcieć (mniej lub bardziej) entuzjastycznie, jednak wciąż pozytywnie wkroczyć w ten nowy, lepszy czas. Nim jednak zdążyłam dotrzeć chociażby do ostatniego stopnia, niemal w całej posiadłości rozległ się przeraźliwy krzyk. Posłałam jedynie krótkie, rozkojarzone spojrzenie mojemu towarzyszowi, by zaledwie kilka sekund później już biec (tak udało mi się, w tych szpilkach, z tą ilością alkoholu we krwi) w stronę pomieszczenia z którego ów niepokojący dźwięk się wydobywał. Siłą przedarłam się do środka, odpychając na bok kolejne osoby, w nosie mając jakiekolwiek zasady etykiety. To co ujrzałam, gdy już zdołałam dostać się na sam przód tłumu zaciekawionych (przerażonych?) czarodziejów, zmroziło mi krew w żyłach. Pośrodku sali leżało kilka ciał, przybitych ogromnym żyrandolem; w okół nich rozlewała się jasnoczerwona kałuża, świeżej krwi. Przytknęłam obie dłonie do ust, ledwo powstrzymując wydobycie z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Czułam jak robi mi się słabo. Gorąco i zimno na przemian. Miałam wrażenie, że wytrzeźwiałam w momencie a wszystkie procenty zdawały się ulecieć w powietrze. Nerwowo skakałam wzrokiem po sali, z trudem rejestrując jakiekolwiek szczegóły. Wszędzie było tyle krwi... Było mi duszno, czułam jak miękną mi nogi. To nie mogło dziać się naprawdę... To nie tak, że miałam wrażliwy żołądek i słabe nerwy, do tego typu widoków i sytuacji przygotowywał mnie mój zawód, to co się stało teraz jednak, mogło być początkiem czegoś znacznie gorszego i o wiele bardziej niebezpiecznego niż dotychczas. Jaki bowiem szaleniec parowałby się na coś równie makabrycznego? Jeszcze jedno nerwowe omiecenie wzrokiem sali i kątem oka dostrzegłam biegnącą gdzieś zawzięcie Inarę.
- INARA! - Wydarłam się i już byłam gotowa ruszyć za nią, gdy nagle poczułam jak czyjaś dłoń zaciska się dość mocno, na moim nadgarstku. Mogłam więc jedynie obserwować jak moja przyjaciółka znika tajemniczo za rogiem a ja nie mogę nic zrobić. Odwróciłam się gwałtownie, gotowa zrugać tego, który ośmielił się powstrzymać mnie przed brawurowym aktem (głupoty?) przyjaźni. Kiedy jednak moim oczom ukazała się aż nazbyt znajoma twarz, zaniechałam podobnych zachowań, ograniczając się jedynie do oswobodzenia swej ręki, po czym raz jeszcze odwróciłam się w kierunku, w którym pognała Lady Carrow. - Cholera! - Warknęłam pod nosem, wyciągając w międzyczasie różdżkę i rozglądając się po raz już setny dookoła. Nic. Poza przerażonym tłumem nie mogłam nic dostrzec. Swe kroki więc skierowałam ku naszej gospodyni, której skunie pokrytą krwią zauważyłam dopiero w tym momencie, z trudem omijając dzielące nas ofiary rzezi.
- Lady Nott... - Zwróciłam się do niej roztrzęsionym głosem. - Nic Pani nie jest? Co... Co tu się stało? - Spytałam, wbijając w nią swoje zmieszane spojrzenie.
- INARA! - Wydarłam się i już byłam gotowa ruszyć za nią, gdy nagle poczułam jak czyjaś dłoń zaciska się dość mocno, na moim nadgarstku. Mogłam więc jedynie obserwować jak moja przyjaciółka znika tajemniczo za rogiem a ja nie mogę nic zrobić. Odwróciłam się gwałtownie, gotowa zrugać tego, który ośmielił się powstrzymać mnie przed brawurowym aktem (głupoty?) przyjaźni. Kiedy jednak moim oczom ukazała się aż nazbyt znajoma twarz, zaniechałam podobnych zachowań, ograniczając się jedynie do oswobodzenia swej ręki, po czym raz jeszcze odwróciłam się w kierunku, w którym pognała Lady Carrow. - Cholera! - Warknęłam pod nosem, wyciągając w międzyczasie różdżkę i rozglądając się po raz już setny dookoła. Nic. Poza przerażonym tłumem nie mogłam nic dostrzec. Swe kroki więc skierowałam ku naszej gospodyni, której skunie pokrytą krwią zauważyłam dopiero w tym momencie, z trudem omijając dzielące nas ofiary rzezi.
- Lady Nott... - Zwróciłam się do niej roztrzęsionym głosem. - Nic Pani nie jest? Co... Co tu się stało? - Spytałam, wbijając w nią swoje zmieszane spojrzenie.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Ostatnio zmieniony przez Lilith Greengrass dnia 06.07.16 17:31, w całości zmieniany 1 raz
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
/ jak coś pomyliłam, to przepraszam
Schodził właśnie z balkonu chcąc skosztować alkoholu i świętować nowy rok, jego myśli były zajęte tym, co pocznie w przyszłym roku. Ludzie szli gdzieś koło niego, on automatycznie tylko głową kiwał jako przywitanie, bez wdawania się w zbędne słownictwo. Zaraz rozbrzmiał się krzyk, którego nie potrafił dopasować do żadnej osoby, więc szybko zbiegł do sali balowej, skąd ono dochodziło.
Lecz nagle spostrzegł krew. Kałużę pełną czerni, która rozprowadzała się po wieściach. stanął w miejscu, całkowicie zdębiały i podniósł wzrok chcąc zobaczyć, czyja to jest krew.
Avery, Yaxley, Flint, Travers. Co prawda może i rody Weasley'ów nie lubili się z Flintami, lecz wolałby nie ujrzeć tego, co właśnie widzi na własne oczy.
Lecz to nie było widocznie wszystko, co było jemu dane ujrzeć. Po przeciwległej stronie ujrzał, jak coś czarnego ucieka. Widział już, że zarówno Inara, jak i Percival rzucili się w pogoń, lecz czy będą w stanie złapać tego ... zabójcę? Ktoś tu też musiał zostać, lecz to nie lepiej pocieszy damy, jak same damy? Mężczyźni powinni być od łapania, a damy od pocieszania. I taką też podjął decyzję, że ruszył w stronę drzwi chcąc dogonić uciekiniera.
- Może zdążymy go złapać, zanim ucieknie.- rzucił w stronę Percivala nie przejmując się brakiem form grzecznościowych. W końcu teraz wspólnie polują na jedną osobę. Tak jakby, chwilowo jest między nimi rozejm? Na czas schwytania tego uciekiniera. A potem znów mogą zabijać siebie wzajemnie wzrokiem.
Schodził właśnie z balkonu chcąc skosztować alkoholu i świętować nowy rok, jego myśli były zajęte tym, co pocznie w przyszłym roku. Ludzie szli gdzieś koło niego, on automatycznie tylko głową kiwał jako przywitanie, bez wdawania się w zbędne słownictwo. Zaraz rozbrzmiał się krzyk, którego nie potrafił dopasować do żadnej osoby, więc szybko zbiegł do sali balowej, skąd ono dochodziło.
Lecz nagle spostrzegł krew. Kałużę pełną czerni, która rozprowadzała się po wieściach. stanął w miejscu, całkowicie zdębiały i podniósł wzrok chcąc zobaczyć, czyja to jest krew.
Avery, Yaxley, Flint, Travers. Co prawda może i rody Weasley'ów nie lubili się z Flintami, lecz wolałby nie ujrzeć tego, co właśnie widzi na własne oczy.
Lecz to nie było widocznie wszystko, co było jemu dane ujrzeć. Po przeciwległej stronie ujrzał, jak coś czarnego ucieka. Widział już, że zarówno Inara, jak i Percival rzucili się w pogoń, lecz czy będą w stanie złapać tego ... zabójcę? Ktoś tu też musiał zostać, lecz to nie lepiej pocieszy damy, jak same damy? Mężczyźni powinni być od łapania, a damy od pocieszania. I taką też podjął decyzję, że ruszył w stronę drzwi chcąc dogonić uciekiniera.
- Może zdążymy go złapać, zanim ucieknie.- rzucił w stronę Percivala nie przejmując się brakiem form grzecznościowych. W końcu teraz wspólnie polują na jedną osobę. Tak jakby, chwilowo jest między nimi rozejm? Na czas schwytania tego uciekiniera. A potem znów mogą zabijać siebie wzajemnie wzrokiem.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nieprzyjemny skręt żołądka, wszystkich wnętrzności razem wziętych i kurcząco się - wydłużających kończyn nie stanowi miłego odczucia. Nawet jeśli trwa ono jedynie chwilę. Chwilę, po której czuję twarde podłoże pod moimi stopami. Będące ziemią obiecaną, stabilnym gruntem idealnym do złapania oddechu. Mój zatrzymuje się na kilka sekund. Układam dłoń na gardle, ze świstem nabierając powietrza w płuca. Oddycham. Wpierw chaotycznie, bez składu i ładu, ale wszystko odzyskuje swój rytm. Patrzę na Arsena pojawiającego się tuż obok, kiwam energicznie głową. Prostuję się dumnie lustrując otoczenie bacznym wzrokiem - nikt nas nie widział. Podziwiam Hampton Court w swojej majestatyczności, przepychu pełnym najznamienitszych ornamentów. Nie dziwię się, nie mogę się dziwić, tak wygląda mój świat. Nawet skrywany za grubą kotarą marazmu czy ponurości błyszczy dostojeństwem. Prawdziwą spuścizną arystokracji. Pokazuję kuzynowi wejście, przez które udajemy się do środka. Okrycia wierzchnie oddajemy personelowi, powolne kroki kierujemy do sali balowej. Wymieniamy się najważniejszymi, zwięzłymi informacjami, na przykład postanowieniem o zaprzestaniu picia alkoholu. Jest całkiem przyjemnie, ludzie nie zwracają na nas uwagi pochłonięci swoimi sprawami. Rzucam luźną uwagę na temat bycia starymi kawalerami w momencie, gdy zegar w hallu wybija północ. Pospiesznie wchodzimy do miejsca spotkania wszystkich czarodziei chcąc świętować nadejście Nowego Roku.
Obkupionego krwią, rzezią na ciele i duszy. Widok kilku nestorów leżących bez życia na drewnianym parkiecie wprawia mnie w osłupienie. Nie zdaję sobie sprawy z tego, ile właśnie chwil minęło odkąd byłem w stanie się poruszyć, zmienić tor spojrzenia. Ześlizguję się wzrokiem z makabrycznego widoku, wrzask lady Nott obija się głuchym echem od ścian czaszki. I wtedy ta… postać? Duch? Cień czarny, migający w oddali? Nie tylko ja go zauważyłem sądząc po wyrwaniu się kilku osób, ich pospiesznym chodzie w tamtą stronę. Nie jestem bohaterem, nigdy nim nie byłem. Gdyby chodziło o kogoś innego, nie ruszyłbym się z miejsca. Lecz kto odważył się na zabójstwo samych nestorów? Równie dobrze mógł tam leżeć lord Burke czy lord Slughorn. Siła premedytacji z jaką został wykonany ten karygodny czyn zasiała we mnie ziarno złości, powolnie kiełkujące po organizmie.
- Trzeba powiadomić służby - mówię cicho do Arsena. Zdaje mi się, że nikt tego jeszcze nie zrobił, nie mam czasu na zastanowienie się. Nie czekając na żaden odzew ruszam szybko za resztą, zza paska wyciągając różdżkę. Równie dobrze napastnik może nadal tu być, chociaż wątpiłem w to. Nie podoba mi się przymusowa współpraca z Weasley’em, ale muszę to zdusić w sobie. Milczeć i zachować czujność.
Obkupionego krwią, rzezią na ciele i duszy. Widok kilku nestorów leżących bez życia na drewnianym parkiecie wprawia mnie w osłupienie. Nie zdaję sobie sprawy z tego, ile właśnie chwil minęło odkąd byłem w stanie się poruszyć, zmienić tor spojrzenia. Ześlizguję się wzrokiem z makabrycznego widoku, wrzask lady Nott obija się głuchym echem od ścian czaszki. I wtedy ta… postać? Duch? Cień czarny, migający w oddali? Nie tylko ja go zauważyłem sądząc po wyrwaniu się kilku osób, ich pospiesznym chodzie w tamtą stronę. Nie jestem bohaterem, nigdy nim nie byłem. Gdyby chodziło o kogoś innego, nie ruszyłbym się z miejsca. Lecz kto odważył się na zabójstwo samych nestorów? Równie dobrze mógł tam leżeć lord Burke czy lord Slughorn. Siła premedytacji z jaką został wykonany ten karygodny czyn zasiała we mnie ziarno złości, powolnie kiełkujące po organizmie.
- Trzeba powiadomić służby - mówię cicho do Arsena. Zdaje mi się, że nikt tego jeszcze nie zrobił, nie mam czasu na zastanowienie się. Nie czekając na żaden odzew ruszam szybko za resztą, zza paska wyciągając różdżkę. Równie dobrze napastnik może nadal tu być, chociaż wątpiłem w to. Nie podoba mi się przymusowa współpraca z Weasley’em, ale muszę to zdusić w sobie. Milczeć i zachować czujność.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dziś wybierzmy życie.
Słowa Isoldy rozbrzmiewają echem wśród dezorientacji, niepewności, niedowierzania, gdy jego wzrok uchwycił groteskową scenerię, miejsce wyrafinowanej zbrodni.
Narzeczona zwrócona w jego kierunku, zamknięta w klatce z jego silnych dłoni zaciśniętych na jej ramionach.
Evandra i Connie odszukane w tłumie, bezpieczne.
Wokół niego otumaniony, przerażony tłum błądzący jak we mgle.
I cień znikający w drzwiach.
Posyłając Bulstrode ostatnie spojrzenie ruszył w pościg za zjawą – mimo bólu w gojącej się nodze, który w oparach znieczulicy i odrętwienia okazywał się jedynym mostem łączącym go z rzeczywistością.
To nie był czas na rozpamiętywanie rodowych konfliktów – podniesiono rękę na całą arystokratyczną społeczność, nieistotne więc obok czyjego boku będzie musiał walczyć, dopadnie mordercę.
Słowa Isoldy rozbrzmiewają echem wśród dezorientacji, niepewności, niedowierzania, gdy jego wzrok uchwycił groteskową scenerię, miejsce wyrafinowanej zbrodni.
Narzeczona zwrócona w jego kierunku, zamknięta w klatce z jego silnych dłoni zaciśniętych na jej ramionach.
Evandra i Connie odszukane w tłumie, bezpieczne.
Wokół niego otumaniony, przerażony tłum błądzący jak we mgle.
I cień znikający w drzwiach.
Posyłając Bulstrode ostatnie spojrzenie ruszył w pościg za zjawą – mimo bólu w gojącej się nodze, który w oparach znieczulicy i odrętwienia okazywał się jedynym mostem łączącym go z rzeczywistością.
To nie był czas na rozpamiętywanie rodowych konfliktów – podniesiono rękę na całą arystokratyczną społeczność, nieistotne więc obok czyjego boku będzie musiał walczyć, dopadnie mordercę.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdy wśród ciał dostrzegł tych, którzy należeli do jego rodu, poczuł jak rozpacz miesza się z nienawiścią. Ileż nieszczęść jeszcze dotknie jego rodzinę? Bulstrodowie kurczą się, zanikają, niedługo staną się marginesem wśród arystokracji. Ale nie... nie było czasu na podobnie rozmyślania. Lorne ścisnął w dłoni rękojeść swojej różdżki.
Otoczony ludźmi, którzy wpatrywali się w tę samą przerażającą scenerię, przez moment nie potrafił się odnaleźć. W tłumie poczuł złudę bezpieczeństwa i solidarności. Wierzył, że nie pozostawią tego jedynie służbom, nie mieli czasu czekać, aż nadejdą.
Wcześniej Lorne nie pił prawie wcale, od samego początku był bardziej biernym obserwatorem. Był względnie trzeźwy, dlatego lustrował wszystko i każdego. Same znajome twarze, wśród żywych głównie rodzina, wśród martwych zaś arystokraci, których znał mniej lub bardziej. Neil. Rodos. Jak to możliwe, że nikt nie dostrzegł nieobecności, ani nie wyczuł unoszącej się wokół czarnej magii? Głupia arystokracjo, która zatraca się w hazardzie i alkoholu. Sam Lorne do niej należał. Sam był tak samo bezużyteczny i na wskroś zepsuty, odpowiedzialny za tę masakrę, podaną jakoby sztukę w jednym akcie. Ale nie. Tak to się nie zakończy. On rozpocznie akt drugi. Kątem oka dostrzegł, jak kawałek szaty znika za drzwiami na końcu sali. Lorne rzucił się w pościg za mordercą lub poszlaką, wiedząc że nie jest sam. Przeczuwał, że dziś liczba ofiar powiększy się. Był gotowy umrzeć.
Otoczony ludźmi, którzy wpatrywali się w tę samą przerażającą scenerię, przez moment nie potrafił się odnaleźć. W tłumie poczuł złudę bezpieczeństwa i solidarności. Wierzył, że nie pozostawią tego jedynie służbom, nie mieli czasu czekać, aż nadejdą.
Wcześniej Lorne nie pił prawie wcale, od samego początku był bardziej biernym obserwatorem. Był względnie trzeźwy, dlatego lustrował wszystko i każdego. Same znajome twarze, wśród żywych głównie rodzina, wśród martwych zaś arystokraci, których znał mniej lub bardziej. Neil. Rodos. Jak to możliwe, że nikt nie dostrzegł nieobecności, ani nie wyczuł unoszącej się wokół czarnej magii? Głupia arystokracjo, która zatraca się w hazardzie i alkoholu. Sam Lorne do niej należał. Sam był tak samo bezużyteczny i na wskroś zepsuty, odpowiedzialny za tę masakrę, podaną jakoby sztukę w jednym akcie. Ale nie. Tak to się nie zakończy. On rozpocznie akt drugi. Kątem oka dostrzegł, jak kawałek szaty znika za drzwiami na końcu sali. Lorne rzucił się w pościg za mordercą lub poszlaką, wiedząc że nie jest sam. Przeczuwał, że dziś liczba ofiar powiększy się. Był gotowy umrzeć.
Lorne Bulstrode
Zawód : łowca smoków i opiekun w rezerwacie Kent
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Dzieci są milsze od dorosłych
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek
no to co
milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie.
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek
no to co
milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lyra ucieszyła się, kiedy udało jej się wreszcie znaleźć Glaucusa. Spędzili ze sobą trochę czasu, wymieniając się wrażeniami z obu części sabatu, jednak później, gdy zbliżała się północ i rozpoczęcie głównej części sabatu, udali się już w kierunku sali balowej. Wszyscy zapewne czekali na rozpoczęcie przyjęcia, nie wyłączając samej Lyry, która nie mogła się doczekać tańca ze swoim mężem. Nastrój wydawał się stosunkowo luźny, biorąc pod uwagę takie zagęszczenie czarodziejów szlachetnej krwi i tylko kwestią czasu było rozpoczęcie zabawy... Jednak nagle, zamiast muzyki, z wnętrza sali balowej dobiegł ją głośny krzyk kobiety.
- Jak myślisz, co tam się dzieje, Glaucusie? – zapytała męża, odruchowo chwytając go za rękę. Nagle poczuła dziwny niepokój, czuła, że wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Coś... złego.
Atmosfera wyraźnie zgęstniała. Lyra poczuła na plecach dreszcz, jednak dała się ponieść przez tłum napierający w kierunku drzwi do sali. Każdy chciał dostać się do środka i zobaczyć, co spowodowało ów przerażający wrzask. Drobniutka, niska Lyra miała problem, żeby cokolwiek dojrzeć, jednak udało jej się przecisnąć między czarodziejami i przedostać bliżej przodu.
To, co ukazało się jej oczom, zmroziło jej krew w żyłach.
Na podłodze spoczywał strzaskany żyrandol, pod którym, jak się okazało, spoczywały sponiewierane i zakrwawione zwłoki kilku czarodziejów. Przejęta tym przerażającym widokiem nawet nie słyszała mężczyzny wymieniającego nazwiska kilku zmarłych nestorów rodów, w tym nestora rodu Glaucusa. Oczy Lyry spoczywały na strużce krwi powoli rozlewającej się na pięknej, marmurowej posadzce. Stała jak struchlała, nie będąc w stanie się poruszyć, mimo że ludzie obok przekrzykiwali się, kilku przebiegło przez salę, chociaż Lyra w tym stanie nie miała pojęcia, za kim ani po co biegną. Zresztą, czy to było ważne?
Jej oddech przyspieszył, a twarz stała się kredowobiała. Zaczęła krzyczeć i chaotycznie wycofywać się, nie patrząc na to, dokąd idzie i na kogo wpada. Nigdy nie widziała czegoś równie drastycznego, choć w swoim krótkim życiu była już świadkiem jednej śmierci. To, co znajdowało się w sali, przechodziło jednak wszelkie pojęcie, nie mieściło się w wyobrażeniu młodziutkiej, wrażliwej malarki.
- Glaucusie... – wyszeptała jeszcze, próbując odwrócić wzrok od makabrycznego widoku i odnaleźć obok męża. Jednak już po chwili nogi ugięły się pod nią i osunęła się na posadzkę, tracąc przytomność.
- Jak myślisz, co tam się dzieje, Glaucusie? – zapytała męża, odruchowo chwytając go za rękę. Nagle poczuła dziwny niepokój, czuła, że wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Coś... złego.
Atmosfera wyraźnie zgęstniała. Lyra poczuła na plecach dreszcz, jednak dała się ponieść przez tłum napierający w kierunku drzwi do sali. Każdy chciał dostać się do środka i zobaczyć, co spowodowało ów przerażający wrzask. Drobniutka, niska Lyra miała problem, żeby cokolwiek dojrzeć, jednak udało jej się przecisnąć między czarodziejami i przedostać bliżej przodu.
To, co ukazało się jej oczom, zmroziło jej krew w żyłach.
Na podłodze spoczywał strzaskany żyrandol, pod którym, jak się okazało, spoczywały sponiewierane i zakrwawione zwłoki kilku czarodziejów. Przejęta tym przerażającym widokiem nawet nie słyszała mężczyzny wymieniającego nazwiska kilku zmarłych nestorów rodów, w tym nestora rodu Glaucusa. Oczy Lyry spoczywały na strużce krwi powoli rozlewającej się na pięknej, marmurowej posadzce. Stała jak struchlała, nie będąc w stanie się poruszyć, mimo że ludzie obok przekrzykiwali się, kilku przebiegło przez salę, chociaż Lyra w tym stanie nie miała pojęcia, za kim ani po co biegną. Zresztą, czy to było ważne?
Jej oddech przyspieszył, a twarz stała się kredowobiała. Zaczęła krzyczeć i chaotycznie wycofywać się, nie patrząc na to, dokąd idzie i na kogo wpada. Nigdy nie widziała czegoś równie drastycznego, choć w swoim krótkim życiu była już świadkiem jednej śmierci. To, co znajdowało się w sali, przechodziło jednak wszelkie pojęcie, nie mieściło się w wyobrażeniu młodziutkiej, wrażliwej malarki.
- Glaucusie... – wyszeptała jeszcze, próbując odwrócić wzrok od makabrycznego widoku i odnaleźć obok męża. Jednak już po chwili nogi ugięły się pod nią i osunęła się na posadzkę, tracąc przytomność.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Dzisiaj mieliśmy wybrać życie.
I mieliśmy zatańczyć. Nieprzesadnie długo by nie drażnić Ondyny i nie przeciążyć obolałej jeszcze nogi, jeden taniec. I miało być dużo śmiechu. Towarzyskie anegdotki, wspomnienia z czasów kiedy byliśmy dziećmi i dom Adelaide Nott wydawał się mistycznym miejscem które każde z nas chciało odwiedzić. W końcu wyszłoby na światło dzienne, że podczas swojego pierwszego sabatu miałam nieco zbyt długą sukienkę i…
I jakie to jest teraz nieistotne.
Zalana krwią scena i sześć szmacianych lalek porozrzucanych po podłodze, gdyby było to przedstawienie teatralne z ust wszystkich panien na sali wydobyłyby się zduszone okrzyki. Tylko, że to wcale nie jest teatr. A każde z ciał ma znanie imię. Z każdym z ciał wiąże się wspomnienie. Szczególnie z dwoma, tymi na uboczu, wtulonymi w siebie.
Kuzyn Neil. I jego Rodos.
Zawsze miałam go odwiedzić po ślubie. Mieliśmy nie widywać się tylko w szpitalu, nie tylko podczas wizyt - ale też prywatnie. Miałam ich odwiedzić, ale zawsze było coś pilniejszego. Praca, Beatrice, poszukiwania Juliusza, szpital. Alfred i Maire. Zawsze odkładałam ich na później.
Już nie ma żadnego później.
- Nie - alkohol już wystarczająco ciąży kiedy czuję jak mój żołądek ściska się gwałtownie. Nie. Nie będziesz nikogo gonił, próbuję cię złapać, ale jesteś za szybki, nie.
- Nie - nawet nie udaje mi się złapać wzrokiem Lorne, tylko widzę jak biegnie w tym samym kierunku, dlaczego? Dlaczego wszyscy wciąż chcą się bawić w bohaterów? Gonić cienie na ścianach, co im daje przekonanie, że nie skończą jak Neil? I Rodos. Jak nestor z rodu Avery. Flint. Yaxley. Czy Travers - Nie - zrezygnowana siadam na zakrwawionej posadzce, trzy kroki od zmasakrowanych ciał kuzyna i jego niedawno poślubionej żony. Może to nowa klątwa Bulstrode’ów? Szczęśliwe małżeństwo kończy się w krwi i cierpieniu?
Nie chcę patrzeć, ale nie mogę odwrócić wzroku.
I mieliśmy zatańczyć. Nieprzesadnie długo by nie drażnić Ondyny i nie przeciążyć obolałej jeszcze nogi, jeden taniec. I miało być dużo śmiechu. Towarzyskie anegdotki, wspomnienia z czasów kiedy byliśmy dziećmi i dom Adelaide Nott wydawał się mistycznym miejscem które każde z nas chciało odwiedzić. W końcu wyszłoby na światło dzienne, że podczas swojego pierwszego sabatu miałam nieco zbyt długą sukienkę i…
I jakie to jest teraz nieistotne.
Zalana krwią scena i sześć szmacianych lalek porozrzucanych po podłodze, gdyby było to przedstawienie teatralne z ust wszystkich panien na sali wydobyłyby się zduszone okrzyki. Tylko, że to wcale nie jest teatr. A każde z ciał ma znanie imię. Z każdym z ciał wiąże się wspomnienie. Szczególnie z dwoma, tymi na uboczu, wtulonymi w siebie.
Kuzyn Neil. I jego Rodos.
Zawsze miałam go odwiedzić po ślubie. Mieliśmy nie widywać się tylko w szpitalu, nie tylko podczas wizyt - ale też prywatnie. Miałam ich odwiedzić, ale zawsze było coś pilniejszego. Praca, Beatrice, poszukiwania Juliusza, szpital. Alfred i Maire. Zawsze odkładałam ich na później.
Już nie ma żadnego później.
- Nie - alkohol już wystarczająco ciąży kiedy czuję jak mój żołądek ściska się gwałtownie. Nie. Nie będziesz nikogo gonił, próbuję cię złapać, ale jesteś za szybki, nie.
- Nie - nawet nie udaje mi się złapać wzrokiem Lorne, tylko widzę jak biegnie w tym samym kierunku, dlaczego? Dlaczego wszyscy wciąż chcą się bawić w bohaterów? Gonić cienie na ścianach, co im daje przekonanie, że nie skończą jak Neil? I Rodos. Jak nestor z rodu Avery. Flint. Yaxley. Czy Travers - Nie - zrezygnowana siadam na zakrwawionej posadzce, trzy kroki od zmasakrowanych ciał kuzyna i jego niedawno poślubionej żony. Może to nowa klątwa Bulstrode’ów? Szczęśliwe małżeństwo kończy się w krwi i cierpieniu?
Nie chcę patrzeć, ale nie mogę odwrócić wzroku.
Miałem dobry humor, doprawiony sowitą porcją alkoholu. Rzucałem sobie żartami, uśmiechami. Snułem plany dotyczące świętowania nowego roku. Roku, który w całości mieliśmy przeżyć jako małżeństwo. Byłem dobrej myśli. Sądziłem, że wszystko się powoli uda. Dobrniemy razem do kompromisów, wypracujemy swój własny system wspólnego życia. Wybiegałem też w swoją morską przyszłość postanawiając, że kiedy zrobi się cieplej ruszę w kolejną podróż. A kiedy słońce będzie intensywniej muskało ludzką skórę, zabiorę Lyrę na krótki rejs żeby oswoiła się z bujaniem statku na kołyszących falach. Wszystko układało się w całkiem przyjemną, spójną całość dodającą otuchy. Spacerowaliśmy wokół rezydencji lady Nott aż zrobiło się zbyt zimno, by zostać w tym mrozie na dłużej. Niedługo miała wybić północ, wszyscy razem mieliśmy świętować nadejście roku 1956. W jednej chwili wszyscy mieliśmy postarzyć się o rok, wszystkim było nagle bliżej do śmierci. Zupełnie nie spodziewałem się, że ta ponura myśl okaże się być kluczowa.
Po rozebraniu się z płaszczy i innych zbędnych rzeczy podałem żonie swoje ramię i udaliśmy się w stronę głównej sali balowej. Przerażający krzyk, jaki rozległ się w posiadłości przyprawił mnie o ciarki, gęsią skórkę szpecącą ciało. Spojrzałem zaniepokojony w kierunku zasłyszanego dźwięku. Ścisnąłem mocno rękę Lyry nie będąc przekonanym, czy to dobry pomysł, by udać się do tamtego miejsca. Ludzie zbierali się, powoli powstawał solidny mur ludzi. Nikt się nie bawił, muzyka nie grała, nikt nie odliczał tych kilku sekund do północy, nikt nie wznosił toastu. Nietrudno było się domyślić, że coś musiało się stać. Coś bardzo złego. Poczułem się, jakbym w kilka sekund oprzytomniał, wytrzeźwiał z nadmiaru alkoholu. Nie chciałem iść naprzód, ale drobny rudzielec nie dawał za wygraną, dlatego nie mogłem zostawić jej samej. Kiedy przedarliśmy się przez tłum, znieruchomiałem widząc makabryczny obraz rozpościerający się przed moimi oczami.
Nie wiem ile tak stałem, w zupełnym bezruchu. Sekundy, minuty, godziny? Dzwoniło mi w uszach, wypowiadane przez uzdrowiciela nazwiska ofiar obleczonych krwią, czarną magią i pozostawionych samym sobie bolały mnie fizycznie. Nawet nie zauważyłem ruchu niedaleko, osób biegnących nie wiadomo dokąd. Wciąż wpatrywałem się w martwe ciała nie mogąc uwierzyć w to, co próbował przekazać mi zmysł wzroku.
- Lordzie Travers, Rodos… – wyrwało mi się w pewnym momencie, pełnym szoku i niedowierzania. Wyrwałem się do przodu, chcąc im pomóc, kiedy właściwie dotarło do mnie, że nie mogę im już pomóc. W żaden sposób. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o Lyrze, co zbiegło się z jej krzykiem, ucieczką w przeciwną stronę, a ostatecznie z omdleniem. Obróciłem się na pięcie i przykucnąłem przy żonie chcąc ją ocucić. Uniosłem lekko jej głowę, drugą ręką delikatnie poklepując w policzek, nie wiedząc jakiego efektu właściwie oczekuję. Tego wszystkiego było za dużo, za dużo tragedii w jednym rodzie się wydarzyło. Matka, nestor, kuzynka… czułem ogromny ścisk w gardle, sercu, żołądku. Trzęsły mi się dłonie.
- Czy ktoś… mógłby… – zacząłem, bojąc się w tym stanie rzucać zaklęcia. I w tym samym momencie znów mnie olśniło, że nikt nie mógłby. Były rzeczy ważne i ważniejsze, nie mogłem oczekiwać pomocy w zaistniałej sytuacji. Dlatego po prostu wziąłem drobną, rudowłosą dziewczynę na ręce i pospiesznie wyszedłem z sali. Do kominka czy po prostu jak najdalej stąd.
/zt dla obojga
Po rozebraniu się z płaszczy i innych zbędnych rzeczy podałem żonie swoje ramię i udaliśmy się w stronę głównej sali balowej. Przerażający krzyk, jaki rozległ się w posiadłości przyprawił mnie o ciarki, gęsią skórkę szpecącą ciało. Spojrzałem zaniepokojony w kierunku zasłyszanego dźwięku. Ścisnąłem mocno rękę Lyry nie będąc przekonanym, czy to dobry pomysł, by udać się do tamtego miejsca. Ludzie zbierali się, powoli powstawał solidny mur ludzi. Nikt się nie bawił, muzyka nie grała, nikt nie odliczał tych kilku sekund do północy, nikt nie wznosił toastu. Nietrudno było się domyślić, że coś musiało się stać. Coś bardzo złego. Poczułem się, jakbym w kilka sekund oprzytomniał, wytrzeźwiał z nadmiaru alkoholu. Nie chciałem iść naprzód, ale drobny rudzielec nie dawał za wygraną, dlatego nie mogłem zostawić jej samej. Kiedy przedarliśmy się przez tłum, znieruchomiałem widząc makabryczny obraz rozpościerający się przed moimi oczami.
Nie wiem ile tak stałem, w zupełnym bezruchu. Sekundy, minuty, godziny? Dzwoniło mi w uszach, wypowiadane przez uzdrowiciela nazwiska ofiar obleczonych krwią, czarną magią i pozostawionych samym sobie bolały mnie fizycznie. Nawet nie zauważyłem ruchu niedaleko, osób biegnących nie wiadomo dokąd. Wciąż wpatrywałem się w martwe ciała nie mogąc uwierzyć w to, co próbował przekazać mi zmysł wzroku.
- Lordzie Travers, Rodos… – wyrwało mi się w pewnym momencie, pełnym szoku i niedowierzania. Wyrwałem się do przodu, chcąc im pomóc, kiedy właściwie dotarło do mnie, że nie mogę im już pomóc. W żaden sposób. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o Lyrze, co zbiegło się z jej krzykiem, ucieczką w przeciwną stronę, a ostatecznie z omdleniem. Obróciłem się na pięcie i przykucnąłem przy żonie chcąc ją ocucić. Uniosłem lekko jej głowę, drugą ręką delikatnie poklepując w policzek, nie wiedząc jakiego efektu właściwie oczekuję. Tego wszystkiego było za dużo, za dużo tragedii w jednym rodzie się wydarzyło. Matka, nestor, kuzynka… czułem ogromny ścisk w gardle, sercu, żołądku. Trzęsły mi się dłonie.
- Czy ktoś… mógłby… – zacząłem, bojąc się w tym stanie rzucać zaklęcia. I w tym samym momencie znów mnie olśniło, że nikt nie mógłby. Były rzeczy ważne i ważniejsze, nie mogłem oczekiwać pomocy w zaistniałej sytuacji. Dlatego po prostu wziąłem drobną, rudowłosą dziewczynę na ręce i pospiesznie wyszedłem z sali. Do kominka czy po prostu jak najdalej stąd.
/zt dla obojga
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| Rozkołysany Zakątek
Darcy wracała właśnie ze swojego spaceru po ogrodach lady Adelaide Nott. Nie sądziła, że dzisiejszego wieczora mogą ich czekać jeszcze większe atrakcje niż dotychczas. Dla większości panien ten wieczór pozostanie pewnie niezapomniany. Niecodziennie dama ma okazję się upić w całkowicie słusznej sprawie. W tym przypadku było to zrobienie uprzejmości lady Nott, wypijając jej wino zgodnie z zasadami przeprowadzonej przez nią gry. Rosier zakładała więc, ze dalsza część wieczoru przejdzie im na dochodzeniu do siebie. Sama działanie spożytego alkoholu próbowała zniwelować poprzez spędzenie czasu na dworze. Wróciła wybierjac tyne wejscie do sali balowej, żeby pojawić się niepostrzeżenie i udać, ze znajdowała się tu już od samego początku. Wchodząc do sali balowej nie rozglądała się wokół siebie. Poprawiając suknię, usunęła się z drogi jakiejś postaci, której sylwetka zupełnie jej nie obchodziła. W pomieszczeniu panował dziwny zgiełk, jakieś okrzyki, ale dopiero, kiedy ktoś trącił ramię Darcy, kobieta zainteresowała się tajemniczą osobą. Obróciła się zła na brak kultury tego człowieka, ale jedyne co dostrzegła to zarys niknącego jej płaszcza.
— Bezczelny — skwitowała pod nosem urażona, chwilę później kilka osób wypędziło w jej stronę. Zanim zorientowała się, co miało właśnie miejsce na tej sali, lord Nott, jakiś Weasley – którego nie dało się pomylić, jej narzeczony, lord Burke i Inarka minęli ją w drzwiach, pędząc za zagadkową personą. Darcy w tym czasie zwróciła twarz na środek sali, gdzie rozgrywała się prawdziwa tragedia. Ze swoim apatycznym nastawieniem zwróciła wzrok na kilka martwych ciał, rozpoznając w nich ciała staruszków. Och, jakże ironicznie – pomyślała, zastanawiając się, jaki jest sens rozpaczania nad ich śmiercią, kiedy w istocie, każdych ich czekało dokładnie to samo, a ktoś ulżył tym nieszczęśnikom w ich życiowym dramacie i powinni się raczej z tego powodu radować, niż ubolewać.
To, co pchnęło ją do wrócenia przez drzwi, w kierunku, z którego przyszła to zwykła chęć podziękowania – zgadywała – mordercy, za jego bardzo specyficzne poczucie humoru i zbesztania go za bezczelność z jaką przetrącił ją w drzwiach.
A tak naprawdę, właśnie w to chciała wierzyć, choć w głębi duszy liczyła na to, ze jej historia skończy się dzisiaj podobnie, jak nieszczęsnych ofiar zbrodni, tylko jej śmierć przyświeci śmierć starego próchna. Młoda, dojrzewająca róża Rosierów, nawet na łożu śmierci usłana posłaniem z czerwieni własnej krwi.
- W którym kierunku pobiegł? — spytała Percivala, który jako pierwszy pognał za nim w trop.
Darcy wracała właśnie ze swojego spaceru po ogrodach lady Adelaide Nott. Nie sądziła, że dzisiejszego wieczora mogą ich czekać jeszcze większe atrakcje niż dotychczas. Dla większości panien ten wieczór pozostanie pewnie niezapomniany. Niecodziennie dama ma okazję się upić w całkowicie słusznej sprawie. W tym przypadku było to zrobienie uprzejmości lady Nott, wypijając jej wino zgodnie z zasadami przeprowadzonej przez nią gry. Rosier zakładała więc, ze dalsza część wieczoru przejdzie im na dochodzeniu do siebie. Sama działanie spożytego alkoholu próbowała zniwelować poprzez spędzenie czasu na dworze. Wróciła wybierjac tyne wejscie do sali balowej, żeby pojawić się niepostrzeżenie i udać, ze znajdowała się tu już od samego początku. Wchodząc do sali balowej nie rozglądała się wokół siebie. Poprawiając suknię, usunęła się z drogi jakiejś postaci, której sylwetka zupełnie jej nie obchodziła. W pomieszczeniu panował dziwny zgiełk, jakieś okrzyki, ale dopiero, kiedy ktoś trącił ramię Darcy, kobieta zainteresowała się tajemniczą osobą. Obróciła się zła na brak kultury tego człowieka, ale jedyne co dostrzegła to zarys niknącego jej płaszcza.
— Bezczelny — skwitowała pod nosem urażona, chwilę później kilka osób wypędziło w jej stronę. Zanim zorientowała się, co miało właśnie miejsce na tej sali, lord Nott, jakiś Weasley – którego nie dało się pomylić, jej narzeczony, lord Burke i Inarka minęli ją w drzwiach, pędząc za zagadkową personą. Darcy w tym czasie zwróciła twarz na środek sali, gdzie rozgrywała się prawdziwa tragedia. Ze swoim apatycznym nastawieniem zwróciła wzrok na kilka martwych ciał, rozpoznając w nich ciała staruszków. Och, jakże ironicznie – pomyślała, zastanawiając się, jaki jest sens rozpaczania nad ich śmiercią, kiedy w istocie, każdych ich czekało dokładnie to samo, a ktoś ulżył tym nieszczęśnikom w ich życiowym dramacie i powinni się raczej z tego powodu radować, niż ubolewać.
To, co pchnęło ją do wrócenia przez drzwi, w kierunku, z którego przyszła to zwykła chęć podziękowania – zgadywała – mordercy, za jego bardzo specyficzne poczucie humoru i zbesztania go za bezczelność z jaką przetrącił ją w drzwiach.
A tak naprawdę, właśnie w to chciała wierzyć, choć w głębi duszy liczyła na to, ze jej historia skończy się dzisiaj podobnie, jak nieszczęsnych ofiar zbrodni, tylko jej śmierć przyświeci śmierć starego próchna. Młoda, dojrzewająca róża Rosierów, nawet na łożu śmierci usłana posłaniem z czerwieni własnej krwi.
- W którym kierunku pobiegł? — spytała Percivala, który jako pierwszy pognał za nim w trop.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie mogła być prawda. To nie mogło zdarzyć się naprawdę. To był sen, krwawy koszmar, z którego czas najwyższy się przebudzić… Trzymając blisko siebie Evandrę przez moment zamarł, wpatrując się w leżące pod żyrandolem ciała martwych lordów: nestorów! Kto śmiał, kto się ważył? Przecież to świętość, a wśród nich… Yaxley? Niemal instynktownie objął salę spojrzeniem w poszukiwaniu Rosalie lub Liliany, lecz żadnej z nich nie dostrzegł, zamiast tego – wciąż czuł szum alkoholu, zmieszany z głośniejszym jeszcze szumem krwi; nic dookoła nie wydawało się rzeczywiste, jak i wszystko dookoła nagle przestało go interesować. Posadzka lady Nott zroszona krwią najważniejszych, najwięcej wartych, kto śmiał, kto mógł… przecież wiedział, kto – okoliczności były aż nadto oczywiste, znał ostatnie artykuły Walczącego Maga, potrafił połączyć informacje w jedność. Lecz nigdy, ale to nigdy nie spodziewałby się, że ktokolwiek odważy się uczynić coś tak śmiałego, bezczelnego, godzącego we wszystkie świętości czarodziejskiego świata. I nagle dopadł go tragiczny wyrzut sumienia; czy gdyby więcej czarodziejów mocniej stroniło od alkoholu, sprzeciwiłoby się zabawom przygotowanym przez gospodynię – czy doszłoby do tego? Czy oni naprawdę musieli umrzeć? Neil, Rodos, Rodos, litości, młoda dziewczyna, Travers, Travers po jego szlachetnej matce. Kruchość egzystencji przytłoczyła go na tyle, że musiał wesprzeć się o pobliską ścianę – zdążył jednak przyciągnąć Evandrę bliżej siebie, objąć ją i choćby siłą odwrócić jej wzrok od dramatycznego wydarzenia, osłaniając jej twarz ramieniem.
Wtem jednak zadziała się rzecz niespodziewana, kilku czarodziejów pomknęło na tył sali - mógł się jedynie domyślać, w jakim celu, lecz ów domysł wcale nie był trudny, biorąc pod uwagę wszystkie zastałe okoliczności. Co gorsza, wśród tych czarodziejów dostrzegł swoją najmłodszą siostrę.
Nie, Darcy. Błagam, nie.
Miej rozum, dziewczyno i przypomnij sobie, jak skończyła twoja siostra. Miej rozum i spójrz na to, co stało się z nestorami, którzy byli przecież, każdy jeden, naprawdę potężnymi czarodziejami. Nie chcesz tam iść. Nie chcesz kusić losu.
Nie zrobisz tego, szepnął sam do siebie, ruchem drżącej dłoni wyciągając z kieszeni różdżkę; jego ruch był nieporadny, mało skoncentrowany, wciąż przepełniony bladym strachem – nie tylko po wydarzeniach, które się tutaj rozegrały, ale i – a może przede wszystkim – zmartwionym o los siostry.
- PETRIFICUS TOTALUS!!! – ryknął bez zastanowienia, usiłując trafić Darcy.
Wtem jednak zadziała się rzecz niespodziewana, kilku czarodziejów pomknęło na tył sali - mógł się jedynie domyślać, w jakim celu, lecz ów domysł wcale nie był trudny, biorąc pod uwagę wszystkie zastałe okoliczności. Co gorsza, wśród tych czarodziejów dostrzegł swoją najmłodszą siostrę.
Nie, Darcy. Błagam, nie.
Miej rozum, dziewczyno i przypomnij sobie, jak skończyła twoja siostra. Miej rozum i spójrz na to, co stało się z nestorami, którzy byli przecież, każdy jeden, naprawdę potężnymi czarodziejami. Nie chcesz tam iść. Nie chcesz kusić losu.
Nie zrobisz tego, szepnął sam do siebie, ruchem drżącej dłoni wyciągając z kieszeni różdżkę; jego ruch był nieporadny, mało skoncentrowany, wciąż przepełniony bladym strachem – nie tylko po wydarzeniach, które się tutaj rozegrały, ale i – a może przede wszystkim – zmartwionym o los siostry.
- PETRIFICUS TOTALUS!!! – ryknął bez zastanowienia, usiłując trafić Darcy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Strona 1 z 32 • 1, 2, 3 ... 16 ... 32
Sala balowa
Szybka odpowiedź