Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Sala główna pełniąca również funkcję jadalni jest jednym z najbogatszych pomieszczeń w całym pałacu. Stanowi przykład sztuki zdobniczej Drugiego Cesarstwa Francuskiego. Centrum zajmuje wielki czarny stół i żyrandole. Na suficie Eugène Appert przedstawił świetliste niebo z egzotycznymi ptakami. Każde z ręcznie rzeźbionych krzeseł obite jest miękkimi pufkami nabitymi złotymi okrągłymi ćwiekami, a w komnacie przeważają ciemnozielone kolory. Sala stanowi również miejsce ważniejszych spotkań.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 28.08.19 16:16, w całości zmieniany 8 razy
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zmaterializowali się w pałacu, ciężko opadając na posadzkę, chociaż Morgoth z uwagi na ból, nie był w stanie wylądować jak zawsze - uderzył w blat stołu, czując pod policzkiem twardość drewna. Znajdowali się w sali głównej Yaxley's Hall, lecz szum w uszach i mroczki przed oczami nie pomagały być tego w stu procentach pewnym. Niczego nie mógł być już pewnym. Nie po tym co zobaczył i co się wydarzyło. Nie doszedł jeszcze do siebie, a już przypomniał sobie, że nie opuszczał Kamiennego Kręgu sam. - Ojcze? - wypowiedział, z trudem łapiąc powietrze w płuca, nim nawet zdołał zrozumieć, co się z nim dokładnie stało. Czy był ranny? Czy pojawił się tu z różdżka, czy bez - to wszystko nie miało znaczenia. Nie patrzył na siebie, tylko musiał wiedzieć co się stało z nestorem. Na Merlina... Byłym nestorem. Czy to się wydarzyło naprawdę? Zdawało mu się, że usłyszał odgłos ruchu gdzieś po prawej stronie niezbyt daleko od siebie. - Cina. - Był tu? Byli tu w trójkę? Do cholery, niech któryś odpowie! Musiał wiedzieć, że tu byli po tym wszystkim.
Chaos. Właśnie tym było wydarzenie, które przed momentem miało miejsce, jednak Morgoth byłby naiwny, gdyby sądził, że pomiędzy szlachcicami istniała możliwość dyplomacyjnego porozumienia. Słowa nie miały wartości, chyba że obrzucano się właśnie kolejnymi przewinieniami w sposób, który nigdy nie powinien był paść. Dzicz i niezrozumienie, z którymi się spotkał, były dziecięcą piaskownicą, w której przerzucano się nawzajem piaskiem, zamiast zdać sobie sprawę, że po jednej jak i po drugiej stronie jest wystarczająco dużo miejsca dla obu obozów. Byli winni to światu, by dojść do ułagodzenia stosunków i to na poziomie niepodważalnych faktów. Zamiast tego każdy przez każdego wykrzykiwał swoje racje, które nie miały wprowadzić nic znaczącego, nic zrozumiałego. Yaxleya nie obchodziło, co myślał Prewett o ruchach Ministra Magii - interesowało go, że Prewett nie mógł zaprzeczyć wprowadzenia zaklęcia uśmiercającego w normalny tok pracy aurorów. Taki był stan faktyczny i tego nie można było podważyć na wzór dogmatu. Jednak czy ktokolwiek to rozumiał? Ktokolwiek chciał postawić na politykę, zamiast ochronę własnych przekonań? Spodziewał się, że choć kilku nestorów opowie się za rozsądkiem, lecz zbyt duża grupa popadła w skrajne szaleństwo. Nie pokładał żadnych nadziei w butnych i spojonych trunkami Macmillanach czy Greengrassach, którzy najwyraźniej poczuli się dotknięci wyraźnym zepchnięciem na margines arystokracji. Przychylnym okiem wypatrywał zmian ze stron rodzin Fawley i Bulstrode, z którymi nie łączyły ich przyjazne stosunki, lecz wyraźnie opowiedzieli przeciw tyranii Longbottoma. To Flintowie okazali się największym zaskoczeniem, gdy w sposób lekceważący zwracali się do tych, którzy opierali się na tradycji. Yaxley nie oczekiwał, że będą tak lekkomyślni, a ich nestor zareagował zbyt późno. Zbyt późno by uciąć niesmak i niechęć, która zaczęła rodzić się w sercu Morgotha - nie do końca skrystalizowana, lecz coraz rozleglejsza. Czas miał pokazać czy właściwie. Rodzina matki zawiodła go, chociaż daleko było im do Percivala, który miał pozostać gwiazdą jeszcze na długi czas. Swoim buntem spuścił psy, które miały go tropić aż na sam koniec świata. Jeśli tylko miała nadarzyć się możliwość, Yaxley nie zamierzał czekać tylko dołączyć do pościgu. Nott nie był już mężem Inary; był niczym i nikim. Jednak nie była to jedyna kwestia, o której gorączkowo rozmyślał i która miała wżerać się w jego sumienie. Wybranie nowego Ministra Magii zaskoczyło go, ale nie zamierzał pokazywać swojej konsternacji na forum. Na to miał przyjść czas później. Najrozsądniejszym wyjściem byłoby usunięcie stołka doprowadzającego ludzi do obłędu ambicji i zastąpienie go większą grupą szlacheckich reprezentantów koordynujących wspólnie ruchy ich świata. Zanim jednak w jakikolwiek zdążyło się to rozwiązać, pojawili się dementorzy. A potem zaklęcie, które wywołało spustoszenie i pochłonęło kilku z nich. Morgoth dostrzegł chyba w chaosie przywalonego kamieniem człowieka i mógł być pewien, że znacznie więcej ofiar wkrótce ujrzy światło dzienne.
Przeklęty auror. Przeklęty Macmillan.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie rozumiał. Nie miał pojęcia, co się stało i dlaczego tak się stało. Zareagował za późno, naiwnie sądząc, że nic im nie będzie - wszakże byli poplecznikami Czarnego Pana, najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów, co mogłoby się wydarzyć? Nie docenił ani przeciwników, ani mocy prawdopodobnego zaklęcia. Tak samo jak źle ocenił całą sytuację. Nie pozostało mu nic innego jak próbować wydostać się z drżącego w posadach piekła. Instynktownie pociągnął za sobą wuja - ojca Morgotha - ponieważ on był w tym wszystkim najważniejszy. Reszta Yaxley'ów na pewno poradziła sobie wyśmienicie, wszakże byli silni. Pracowali z trollami i innymi potężnymi istotami, walczyli w wojnach i nie tylko, bez dwóch zdań poradzili sobie z trzęsieniem ziemi. Cyneric pamiętał tę sytuację jak przez mgłę - walące się kamienie, krzyki, rozmazany obraz. Serce szybko bijące w klatce piersiowej, adrenalina pobudzająca ciało do szybkich, zdecydowanych reakcji. I bieg, jak najszybszy, do wyjścia. Dopadnięcie do świstoklika, upewnienie się, że wszyscy ocaleli, włącznie z kuzynem - widział jak przybierał kształt czarnej mgły. Byli bezpieczni.
Znajome szarpnięcie żołądka, kolejne rozmazane obrazy oraz opadnięcie na twardą posadzkę dworu. Znajdowali się już w domu, poza zasięgiem morderczego zaklęcia - to najważniejsze. Nie obchodzili go inni, nie czuł się związany z nikim spoza rodu, którego był członkiem. W Prewettach od dawna nie miał poparcia - sam także go nie szukał. Nie miał też nikogo bliskiego prócz mieszkańców Yaxley's Hall, zatem blondyn mógł odetchnąć z prawdziwą ulgą. Rozejrzał się nieprzytomnie po pomieszczeniu dostrzegając wszystkich, którzy wyruszyli z nimi dzisiejszego dnia do Stonehenge.
Starał się zebrać w garść, dlatego podniósł się szybko; zamrugał gwałtownie, z zamiarem wyostrzenia wzroku, a także uciszenia emocji dudniących w piersi. - Jesteśmy - odpowiedział Morgothowi. Uciekli, udało się. Jednakże chaos wciąż panował w głowie tresera. Dlaczego arystokracja podzieliła się? Dlaczego toczyli spory zamiast jednoczyć się? Po co tamtym zależało na tych robakach, szlamach oraz innych zdrajcach? Wiele zdarzeń wywoływało niesmak, zaś gorycz wciąż była wyczuwalna na języku. Idioci wydziedziczający się w imię bzdurnej równości, dyskusje bez żadnej merytorycznej, logicznej treści, postawa Flintów - to wszystko wzburzało krew i wzbudzało obrzydzenie. Cyneric nie chciał być częścią tej tragikomedii, nie odnajdował się w bezsensownych działaniach. Stał murem za swoją rodziną, za wyznawanymi przez nich wartościami i sprzeciwiał się temu, co miało miejsce w Wiltshire. Malfoy będący ministrem na pewno przysłuży się sprawie, lecz przy tym nie przysłuży się Yaxley'om trwającymi z nimi w relacjach pozornie neutralnych, jednakże przy tym nieco napiętych przez wzgląd na historię. Nie mogli się nie zgodzić na to rozwiązanie, głównie przez życzenie Czarnego Pana. Musieli się przy tym zastanowić czy nie chcieli mieć w nich sojuszników - teraz, kiedy tak wiele rzeczy rozpadało się w drobny pył, dosłownie i w przenośni.
Wezwał skrzata, mającego pomóc im wszystkim ze stanięciem na własne nogi w niedosłownym znaczeniu tego słowa - wymagali pomocy uzdrowiciela. - To była jedna wielka kpina - wyrzucił z siebie później, zgorzkniale. Opadł na jedno z krzeseł, musiał pomyśleć. Skoncentrować myśli i nawrócić je na właściwe tory.
Znajome szarpnięcie żołądka, kolejne rozmazane obrazy oraz opadnięcie na twardą posadzkę dworu. Znajdowali się już w domu, poza zasięgiem morderczego zaklęcia - to najważniejsze. Nie obchodzili go inni, nie czuł się związany z nikim spoza rodu, którego był członkiem. W Prewettach od dawna nie miał poparcia - sam także go nie szukał. Nie miał też nikogo bliskiego prócz mieszkańców Yaxley's Hall, zatem blondyn mógł odetchnąć z prawdziwą ulgą. Rozejrzał się nieprzytomnie po pomieszczeniu dostrzegając wszystkich, którzy wyruszyli z nimi dzisiejszego dnia do Stonehenge.
Starał się zebrać w garść, dlatego podniósł się szybko; zamrugał gwałtownie, z zamiarem wyostrzenia wzroku, a także uciszenia emocji dudniących w piersi. - Jesteśmy - odpowiedział Morgothowi. Uciekli, udało się. Jednakże chaos wciąż panował w głowie tresera. Dlaczego arystokracja podzieliła się? Dlaczego toczyli spory zamiast jednoczyć się? Po co tamtym zależało na tych robakach, szlamach oraz innych zdrajcach? Wiele zdarzeń wywoływało niesmak, zaś gorycz wciąż była wyczuwalna na języku. Idioci wydziedziczający się w imię bzdurnej równości, dyskusje bez żadnej merytorycznej, logicznej treści, postawa Flintów - to wszystko wzburzało krew i wzbudzało obrzydzenie. Cyneric nie chciał być częścią tej tragikomedii, nie odnajdował się w bezsensownych działaniach. Stał murem za swoją rodziną, za wyznawanymi przez nich wartościami i sprzeciwiał się temu, co miało miejsce w Wiltshire. Malfoy będący ministrem na pewno przysłuży się sprawie, lecz przy tym nie przysłuży się Yaxley'om trwającymi z nimi w relacjach pozornie neutralnych, jednakże przy tym nieco napiętych przez wzgląd na historię. Nie mogli się nie zgodzić na to rozwiązanie, głównie przez życzenie Czarnego Pana. Musieli się przy tym zastanowić czy nie chcieli mieć w nich sojuszników - teraz, kiedy tak wiele rzeczy rozpadało się w drobny pył, dosłownie i w przenośni.
Wezwał skrzata, mającego pomóc im wszystkim ze stanięciem na własne nogi w niedosłownym znaczeniu tego słowa - wymagali pomocy uzdrowiciela. - To była jedna wielka kpina - wyrzucił z siebie później, zgorzkniale. Opadł na jedno z krzeseł, musiał pomyśleć. Skoncentrować myśli i nawrócić je na właściwe tory.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
Był wściekły. Zamach stanu to było zdecydowanie zbyt słabe określenie na wydarzenie, którego właśnie byli świadkami. I ci, którzy podnieśli różdżki, byli niczym. Obłudnicy. Zaproszeni na pokojowy wiec wznieśli broń, by wywołać apogeum, którego nikt, nawet Riddle, nie był w stanie powstrzymać. Ograniczeni i lekkomyślni — właśnie takimi byli ci, którzy mieli strzec porządku w czarodziejskim świecie. Z pijanym Macmillanem na doczepkę... Czy ognista aż tak przeżarła mu umysł, że postanowił zmieść z powierzchni ziemi wszystkich zebranych? Obaj z tym Skamanderem byli odpowiedzialni za chaos, który rozegrał się tej nocy w Kamiennym Kręgu. Uciekając, Yaxley widział kolejne ofiary niknące pod ciężkimi głazami i spadające w otchłań gorejących czeluści. Tym właśnie byli aurorzy. Chłodni, kalkulujący, niepoddający się emocjom. On ǽwisce. Brednie. Skandal. Dyshonor. Ziemia trzęsła się w posadach, gdy Morgoth po raz ostatni patrzył w stronę miejsca, gdzie znajdował się były Minister Magii. Zafascynowany Voldemortem zdawało się, że nie dostrzegał niczego więcej. Zareagował za późno, jednak po Śmierciożercy nie było już wtedy śladu. Sam Longbottom został z tyłu, zapewne chcąc wyratować resztę, ale młody senior nie zamierzał być tak dobroduszny. Obchodzili go jedynie jego właśni krewni, którzy zdołali uciec do świstoklika w ostatnim momencie. Widział, jak Cyneric ciągnął za sobą Leona Vasilasa i wspólnie pokonywali kolejne trzęsawiska, wiedząc, że przed nimi znajdowało się wybawienie. Jego kuzyn był niezastąpionym wsparciem i właśnie z tego powodu miał grać jedną z głównych ról przy sięganiu po potęgę, do której zamierzał dążyć młody nestor. Im obojgu marzyła się przyszłość, w której kolejne pokolenia lordów Cambridgeshire miały żyć w spokoju i bezpieczeństwie. Do tego czasu i do tej wizji potrzebne były kroki, których w normalnych warunkach Morgoth by nie popierał. Lecz to nie były normalne warunki i doskonale o tym wiedział on oraz jego najbliżsi.
Słysząc głosy Cynerica i Leona Vasilasa, odetchnął z ulgą. Jednak było to krótkotrwałe. Wszak właśnie wydostali się z piekła i nie mogli wyjść z niego bez szwanku. - Ojcze? - zaczął, podchodząc wpierw do rodzica i przyglądając mu się z uwagą. Ukląkł na jedno kolano w ramach dziecięcego oddania i troski, lecz Leon Vasilas odpędził go niedbałym ruchem dłoni, wskazując przy okazji, by Morgoth wstał.
- Dość klękania - powiedział to twardo. Niemalże warknął, chociaż nie było w nim żadnej złości na swoje dziecko. Po wstępnych oględzinach Śmierciożerca mógł stwierdzić, że mężczyźnie nic poważnego nie dolegało, chociaż sam straszliwie się potłukł i czuł bolące miejsca coraz wyraźniej. Był niemalże pewien, że zwichnął sobie nadgarstek, a biodro kuło przeraźliwie — ignorował to. - Sprowadź Edwardsa - rzucił w kierunku skrzata, który się pojawił. Nie mogli dłużej czekać. Uzdrowiciel był potrzebny, by zupełnie nie opadli z sił, a właśnie w tym momencie byli potrzebni w jak najlepszej formie. Dopiero gdy istotna zniknęła, mieli chwilę czasu, żeby spróbować poukładać wszystko jak należało. A przynajmniej w razie możliwości. Cyneric miał rację. Szczyt nestorów skończył się abstrakcją, którą wywołała przeciwna konserwatystom strona, jednak nie to było najważniejsze. Morgoth opadł na jedno z krzeseł z wysokim oparciem, czując, jak bardzo wymęczony był całym tym zajściem i te fakty powoli zaczynały do niego docierać. - Stało się. Znają nas. Wiedzą, kim jesteśmy - zaczął, przenosząc spojrzenie na Cynerica, chcąc dostrzec w oczach kuzyna świadomość, o którą właśnie niemo go prosił. Od teraz wszystko się zmieniło. Nie działali już w ukryciu. Nie byli nawet podejrzanymi. Wyszli poza krąg i stanęli u boku tego, kto chciał sięgnąć po władzę. I zrobił to. W tak prosty niemalże dziecinny sposób. Nie było odwrotu. Musieli się upewnić, że byli nietykalni. Poniekąd Malfoy mógł im to zapewnić, lecz żadna jurysdykcja nie obowiązywała Zakonu Feniksa. Działali poza prawem, podobnie jak Rycerze Walpurgii, dlatego też nie uznawali tytułów ani pozycji. Byli niczym rozwścieczone psy, które dostały teraz kawał mięsa, na którym mogły się posilić. - Wojna to fakt. A my będziemy na nią gotowi. - Zamilkł, przenosząc wzrok z kuzyna na ojca i z powrotem. Od teraz Morgoth sprawował legalną władzę nad ich rodem i dziedzictwem, lecz wspólnie mieli pracować na zbudowanie lepszego jutra. Właśnie w tym momencie wszystko się zmieniało, a oni byli w centrum.
Słysząc głosy Cynerica i Leona Vasilasa, odetchnął z ulgą. Jednak było to krótkotrwałe. Wszak właśnie wydostali się z piekła i nie mogli wyjść z niego bez szwanku. - Ojcze? - zaczął, podchodząc wpierw do rodzica i przyglądając mu się z uwagą. Ukląkł na jedno kolano w ramach dziecięcego oddania i troski, lecz Leon Vasilas odpędził go niedbałym ruchem dłoni, wskazując przy okazji, by Morgoth wstał.
- Dość klękania - powiedział to twardo. Niemalże warknął, chociaż nie było w nim żadnej złości na swoje dziecko. Po wstępnych oględzinach Śmierciożerca mógł stwierdzić, że mężczyźnie nic poważnego nie dolegało, chociaż sam straszliwie się potłukł i czuł bolące miejsca coraz wyraźniej. Był niemalże pewien, że zwichnął sobie nadgarstek, a biodro kuło przeraźliwie — ignorował to. - Sprowadź Edwardsa - rzucił w kierunku skrzata, który się pojawił. Nie mogli dłużej czekać. Uzdrowiciel był potrzebny, by zupełnie nie opadli z sił, a właśnie w tym momencie byli potrzebni w jak najlepszej formie. Dopiero gdy istotna zniknęła, mieli chwilę czasu, żeby spróbować poukładać wszystko jak należało. A przynajmniej w razie możliwości. Cyneric miał rację. Szczyt nestorów skończył się abstrakcją, którą wywołała przeciwna konserwatystom strona, jednak nie to było najważniejsze. Morgoth opadł na jedno z krzeseł z wysokim oparciem, czując, jak bardzo wymęczony był całym tym zajściem i te fakty powoli zaczynały do niego docierać. - Stało się. Znają nas. Wiedzą, kim jesteśmy - zaczął, przenosząc spojrzenie na Cynerica, chcąc dostrzec w oczach kuzyna świadomość, o którą właśnie niemo go prosił. Od teraz wszystko się zmieniło. Nie działali już w ukryciu. Nie byli nawet podejrzanymi. Wyszli poza krąg i stanęli u boku tego, kto chciał sięgnąć po władzę. I zrobił to. W tak prosty niemalże dziecinny sposób. Nie było odwrotu. Musieli się upewnić, że byli nietykalni. Poniekąd Malfoy mógł im to zapewnić, lecz żadna jurysdykcja nie obowiązywała Zakonu Feniksa. Działali poza prawem, podobnie jak Rycerze Walpurgii, dlatego też nie uznawali tytułów ani pozycji. Byli niczym rozwścieczone psy, które dostały teraz kawał mięsa, na którym mogły się posilić. - Wojna to fakt. A my będziemy na nią gotowi. - Zamilkł, przenosząc wzrok z kuzyna na ojca i z powrotem. Od teraz Morgoth sprawował legalną władzę nad ich rodem i dziedzictwem, lecz wspólnie mieli pracować na zbudowanie lepszego jutra. Właśnie w tym momencie wszystko się zmieniało, a oni byli w centrum.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
|2 stycznia, wieczór
Nie było łatwo przedostać się do Fenland bez różdżki. Wymagało to ode mnie pociągnięcia kilku sznurków, by zdobyć świstoklika, który przetransportuje mnie w okolicę rodowej posiadłości Yaxleyów. Na szczęście po anomaliach pozostało wiele przeróżnych przedmiotów zdolny transportować czarodziejów inaczej niż teleportacją czy siecią fiuu. Przedmiotów, na które zapotrzebowanie wraz z końcówką grudnia znacząco zmalało. Dlatego ostatecznie nie musiałem nawet wcale iść zby daleko, by znaleźć się przed okazałym pałacem. Rodowe siedziby najstarszych szlacheckich rodzin zawsze były okazałe. W swoim życiu miałem już okazję zobaczyć tę należącą do Rosierów, a także ruiny tej, którą niegdyś zamieszkiwali moi przodkowie. Ich ogrom robił jednak wrażenie. Zbliżając się do wejścia nie mogłem odeprzeć od siebie poczucia bycia maleńkim w obliczu potężnych murów tworzących pałac.
- Dobry wieczór, lord Yaxley mnie oczekuje - przywitałem się odpowiadając na niezadane pytanie, wymazane jednak na całej twarzy lokaja, który otworzył mi drzwi. Natychmiast spojrzał na mnie jakby doskonale wiedział, o czym mówiłem i z kulturalnym proszę za mną podążył wgłąb olbrzymiej rezydencji. W labiryncie korytarzy przyglądać się mogłem obrazom wiszącym na ścianach, zdobionym kandelabrom, eleganckim dywanom i posadzkom.
Przybyłem na zaproszenie Morgotha. Może nawet bardziej rozkaz byłby tu nawet właściwszym określeniem. Treść nadesłanego listu nie pozostawała wątpliwości, że nie mogłem odmówić. Nie pozostawiała także wątpliwości wizyta Czarnego Pana, która miała miejsce niedługo przed sową przynoszącą wiadomość od Yaxleya. Ból głowy wywołany odczytywaniem moich wspomnień towarzyszył mi odkąd Lord Voldemort siłą wdarł się do mojego umysłu. Jak zwykle nie był łaskawy. I choć za każdym razem, gdy to robił, wiedziałem, czego mam się spodziewać, w żaden sposób nie zmniejszało to bólu i nieprzyjemności związanych z całym procesem.
- Dobry wieczór - przywitałem się, gdy znalazłem się na miejscu. - Chciałeś mnie widzieć.
Domyślałem się powodów, dla których Morgoth zdecydował się mnie wezwać. Nadchodzące spotkanie pozostawało kwestią, jaką musieliśmy omówić. Podobnie jak zapewne moja nagła nieobecność.
- Jeżeli chciałeś upewnić się odnośnie mojej lojalności, od razu przejdę do wyjaśnień. Byłem przez ten cały czas w Rosji, na Syberii, borykając się z klątwą opętania, w wyniku której zacząłem tracić kontrolę nad własnym działaniem. Wróciłem, gdy tylko się jej pozbyłem. Czarny Pan o niej wie... widział ją - nie musiałem podawać szczegółów, byłem pewny, że Morgoth zrozumie, co miałem na myśli. Legilimencja stosowana przez Lorda Voldemorta nie była żadną tajemnicą w kręgu jego najwierniejszych. - Wyjechałem zanim zdążyłem kogoś skrzywdzić. Ramsey także wie o wszystkim, Edgar Burke ma potwierdzić, że klątwa faktycznie została zdjęta.
Zdałem raport, zastanawiając się, czy to właśnie to na myśli miał Czarny Pan każąc mi odbyć moją pokutę. Miałem jednak przekonanie, że podążałem we właściwym kierunku. W końcu na wyjaśnienia zasłużył każdy ze śmierciożerców i przed każdym powinienem się wytłumaczyć.
Nie było łatwo przedostać się do Fenland bez różdżki. Wymagało to ode mnie pociągnięcia kilku sznurków, by zdobyć świstoklika, który przetransportuje mnie w okolicę rodowej posiadłości Yaxleyów. Na szczęście po anomaliach pozostało wiele przeróżnych przedmiotów zdolny transportować czarodziejów inaczej niż teleportacją czy siecią fiuu. Przedmiotów, na które zapotrzebowanie wraz z końcówką grudnia znacząco zmalało. Dlatego ostatecznie nie musiałem nawet wcale iść zby daleko, by znaleźć się przed okazałym pałacem. Rodowe siedziby najstarszych szlacheckich rodzin zawsze były okazałe. W swoim życiu miałem już okazję zobaczyć tę należącą do Rosierów, a także ruiny tej, którą niegdyś zamieszkiwali moi przodkowie. Ich ogrom robił jednak wrażenie. Zbliżając się do wejścia nie mogłem odeprzeć od siebie poczucia bycia maleńkim w obliczu potężnych murów tworzących pałac.
- Dobry wieczór, lord Yaxley mnie oczekuje - przywitałem się odpowiadając na niezadane pytanie, wymazane jednak na całej twarzy lokaja, który otworzył mi drzwi. Natychmiast spojrzał na mnie jakby doskonale wiedział, o czym mówiłem i z kulturalnym proszę za mną podążył wgłąb olbrzymiej rezydencji. W labiryncie korytarzy przyglądać się mogłem obrazom wiszącym na ścianach, zdobionym kandelabrom, eleganckim dywanom i posadzkom.
Przybyłem na zaproszenie Morgotha. Może nawet bardziej rozkaz byłby tu nawet właściwszym określeniem. Treść nadesłanego listu nie pozostawała wątpliwości, że nie mogłem odmówić. Nie pozostawiała także wątpliwości wizyta Czarnego Pana, która miała miejsce niedługo przed sową przynoszącą wiadomość od Yaxleya. Ból głowy wywołany odczytywaniem moich wspomnień towarzyszył mi odkąd Lord Voldemort siłą wdarł się do mojego umysłu. Jak zwykle nie był łaskawy. I choć za każdym razem, gdy to robił, wiedziałem, czego mam się spodziewać, w żaden sposób nie zmniejszało to bólu i nieprzyjemności związanych z całym procesem.
- Dobry wieczór - przywitałem się, gdy znalazłem się na miejscu. - Chciałeś mnie widzieć.
Domyślałem się powodów, dla których Morgoth zdecydował się mnie wezwać. Nadchodzące spotkanie pozostawało kwestią, jaką musieliśmy omówić. Podobnie jak zapewne moja nagła nieobecność.
- Jeżeli chciałeś upewnić się odnośnie mojej lojalności, od razu przejdę do wyjaśnień. Byłem przez ten cały czas w Rosji, na Syberii, borykając się z klątwą opętania, w wyniku której zacząłem tracić kontrolę nad własnym działaniem. Wróciłem, gdy tylko się jej pozbyłem. Czarny Pan o niej wie... widział ją - nie musiałem podawać szczegółów, byłem pewny, że Morgoth zrozumie, co miałem na myśli. Legilimencja stosowana przez Lorda Voldemorta nie była żadną tajemnicą w kręgu jego najwierniejszych. - Wyjechałem zanim zdążyłem kogoś skrzywdzić. Ramsey także wie o wszystkim, Edgar Burke ma potwierdzić, że klątwa faktycznie została zdjęta.
Zdałem raport, zastanawiając się, czy to właśnie to na myśli miał Czarny Pan każąc mi odbyć moją pokutę. Miałem jednak przekonanie, że podążałem we właściwym kierunku. W końcu na wyjaśnienia zasłużył każdy ze śmierciożerców i przed każdym powinienem się wytłumaczyć.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Możliwe, że nie powinien był podejmować się zadania współtowarzyszenia w prowadzeniu następnego spotkania Rycerzy Walpurgii w tych okolicznościach. Możliwe, że wpierw powinien był najprawdopodobniej chociaż na chwilę odetchnąć, usunąć się w cień, dać innym prowadzić i skupić się na wyzwaniach. Nie zrobił tego i nie chciał przestawać - ponad tą całą otoczką, która została wywołana, doskonale wiedział, że nie było lepszego momentu do ponownego zaakcentowania swojej przynależności do popleczników Voldemorta. Nie został poproszony o poprowadzenie spotkania bez powodu. Czarny Pan nie żądałby od niego czegoś, z czym by sobie nie poradził i chociaż to, o czym mówił było ciężkie, nie było niemożliwe. Wysłał swoich lojalistów do Azkabanu, mimo że wiedzieli, że szanse przetrwania i powodzenia misji były znikome, ale jednak zrobił to. Oni to zrobili. Udało się i teraz mieli podjąć się kolejnych kroków do uzyskania swojego celu i nic nie miało ich powstrzymać. Sprawy prywatne musiały zostać odsunięte na dalszy plan, a równocześnie wywiązanie się z powierzonego Yaxleyowi zadania miało dowieść, czy był w stanie otrząsnąć się i stanąć w odpowiednim miejscu w okresie próby. Wizyta Riddle'a była początkowo pewnym zaskoczenie, jednak Morgoth równocześnie był wdzięczny za to, że tak się to właśnie potoczyło. Wciąż miał zaufanie pomimo bycia najmłodszym z grona Śmierciożerców i równocześnie najsłabszym. Wiedział, że zawiódł wystarczającą ilość razy, żeby spotkać się z gniewem czarodzieja, za którym podążał, a jednak nie został pozbawiony zaufania ani stanowiska. Tak samo, jak stało się to z Ignotusem, który zniknął mu z oczu już jakiś czas temu. Yaxley, być może błędnie, nie interesował się tym, co robili inni członkowie elitarnej grupy Rycerzy Walpurgii, ufając ich osądom oraz podejmowanym działaniom — w końcu byli starszymi, bardziej doświadczonymi magami i na pewno nie zdradziliby równocześnie idei, której służyli. Wiadomość jednak o wspólnie prowadzonym spotkaniu, wprowadziło nestora w chwilowe zmieszanie. On miał dopilnować, by Mulciber wypełnił swój obowiązek przy następnym zgromadzeniu? To brzmiało dziwnie, biorąc pod uwagę, że Ignotus zawsze znajdował się wyżej na drabinie odpowiedzialności od niego. Czyżby okres nieobecności został przypłacony hierarchią? A może chodziło o zwykłe odzyskanie wiarygodności? Cokolwiek to było, Morgoth nie czuł się w żaden sposób bardziej władczy. Lakoniczny list, który wystosował do mężczyzny zaraz po wizycie Czarnego Pana zawierał w sobie wystarczająco wiele informacji. Jednak Yaxley nie traktował go jak rozkaz.
Zanim Ignotus przekroczył próg Yaxley's Hall, nestor już o tym wiedział. Czekał na niego w sali głównej, stojąc przy strzelistych oknach i przypatrując się uważnie mglistym terenom dokoła posiadłości. Oderwał od nich spojrzenie w momencie, w którym służba wprowadziła gościa i pozostawiła ich samych. Morgoth skinął głową na powitanie i pozwolił, by czarnoksiężnik jako pierwszy podjął się wyjaśnień. Docenił konkrety i brak rozckliwiania się nad poszczególnymi momentami, jednak nie spodziewał się niczego innego. Nie spodziewał się nawet wyjaśnień ów zniknięcia. - Nie mam prawa tego od ciebie wymagać - odpowiedział, gdy starszy mężczyzna zamilkł i młodszy stanął przed prawdą, która zmusiła Mulcibera do opuszczenia granic Wielkiej Brytanii. Obaj doskonale wiedzieli, że Czarny Pan nie wybaczał zdrajcom, a jeśli postanowił przywrócić Ignotusa do służby, nie powinni mieć żadnych wątpliwości. Jego słowa miały w zupełności Morgothowi wystarczyć. - Ale dziękuję - odparł, ponownie skinąwszy głową. - Dobrze, że wróciłeś. - Nie musiał wyjaśniać, dlaczego tak właśnie było.
Zaczarowane tace z wszelkimi napojami lawirowały między nimi, gdy Yaxley podszedł do swojego gościa, równocześnie dając znać, by przeszli w głąb sali, gdzie mogli zająć odpowiednie miejsca. - Rozkazy są jasne - zaczął bez zbędnych wstępów. - Mamy przypomnieć wszystkim, co oznacza służba w szeregach Rycerzy Walpurgii i przestać kryć się w cieniu. Nic dobrego nam z tego nie przyszło. Chcę, żeby następne spotkanie odbyło się tutaj — w moim domu. Po zebraniu odbyłaby się uroczysta kolacja z zaproszonymi gośćmi — jako że Minister Magii zawdzięcza Rycerzom pozycję, powinien być pierwszym, który znajdzie się na liście. Co o tym sądzisz? - spytał, zasiadając przy jednym z krzeseł przy długim stole i patrząc na swojego towarzysza. Był zainteresowany jego wizją, ale chyba obaj mieli to samo zdanie — dość ukrywania się po kątach Nokturnu.
Zanim Ignotus przekroczył próg Yaxley's Hall, nestor już o tym wiedział. Czekał na niego w sali głównej, stojąc przy strzelistych oknach i przypatrując się uważnie mglistym terenom dokoła posiadłości. Oderwał od nich spojrzenie w momencie, w którym służba wprowadziła gościa i pozostawiła ich samych. Morgoth skinął głową na powitanie i pozwolił, by czarnoksiężnik jako pierwszy podjął się wyjaśnień. Docenił konkrety i brak rozckliwiania się nad poszczególnymi momentami, jednak nie spodziewał się niczego innego. Nie spodziewał się nawet wyjaśnień ów zniknięcia. - Nie mam prawa tego od ciebie wymagać - odpowiedział, gdy starszy mężczyzna zamilkł i młodszy stanął przed prawdą, która zmusiła Mulcibera do opuszczenia granic Wielkiej Brytanii. Obaj doskonale wiedzieli, że Czarny Pan nie wybaczał zdrajcom, a jeśli postanowił przywrócić Ignotusa do służby, nie powinni mieć żadnych wątpliwości. Jego słowa miały w zupełności Morgothowi wystarczyć. - Ale dziękuję - odparł, ponownie skinąwszy głową. - Dobrze, że wróciłeś. - Nie musiał wyjaśniać, dlaczego tak właśnie było.
Zaczarowane tace z wszelkimi napojami lawirowały między nimi, gdy Yaxley podszedł do swojego gościa, równocześnie dając znać, by przeszli w głąb sali, gdzie mogli zająć odpowiednie miejsca. - Rozkazy są jasne - zaczął bez zbędnych wstępów. - Mamy przypomnieć wszystkim, co oznacza służba w szeregach Rycerzy Walpurgii i przestać kryć się w cieniu. Nic dobrego nam z tego nie przyszło. Chcę, żeby następne spotkanie odbyło się tutaj — w moim domu. Po zebraniu odbyłaby się uroczysta kolacja z zaproszonymi gośćmi — jako że Minister Magii zawdzięcza Rycerzom pozycję, powinien być pierwszym, który znajdzie się na liście. Co o tym sądzisz? - spytał, zasiadając przy jednym z krzeseł przy długim stole i patrząc na swojego towarzysza. Był zainteresowany jego wizją, ale chyba obaj mieli to samo zdanie — dość ukrywania się po kątach Nokturnu.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie miałem pewności, jak daleko sięgać może pokuta, jaką postanowił wymierzyć mi Czarny Pan. Byłem w Anglii od tygodnia i do tej pory nie zdołałem poznać wszelkich hierarchicznych niuansów, które mogły się w trakcie mojej nieobecności zmienić. Pewnym było, że niezależnie od młodego wieku Morgoth zdołał zostać nie tylko uznanym w oczach Pana Śmierciożercą, ale także nestorem własnego rodu. Co było naprawdę imponującym osiągnięciem. Na wszelki wypadek więc, nie mając pewności, w którym miejscu drabiny stoi każdy z nas, wolałem potraktować lakoniczne zaproszenie jako rozkaz, któremu nie wypadało odmawiać. Nie w mojej sytuacji, w której na pełne zaufanie wciąż musiałem zasłużyć. Nie miałem co do tego złudzeń. Lakoniczną treść listu jednakże, musiałem to przyznać, również doceniałem. Nie byłem zwolennikiem wielu słów, znacznie bardziej nad bogate w ozdobniki przemowy przedkładając konkrety. Dlatego też i cała rozmowa z Yaxleyem, choć niewątpliwie uprzejma, nie obfitowała w piękne i niepotrzebne słowa.
- Dobrze cię widzieć, Morgocie - skinieniem głowy kwitując jego zapewnienia. Nawet jeśli nie mógł ode mnie niczego wymagać, wciąż miałem ograniczony wybór w kwestii przyjmowania zaproszenia. Wizyta Czarnego Pana zaledwie kilka godzin wcześniej, odbijająca się wciąż nieustannym ćmieniem z tyłu głowy, nie pozostawiała wątpliwości, że dopóki nie udowodnię na powrót swojej przydatności, mogłem stracić znacznie więcej niż tylko pozycję w hierarchii. Moja deklaracja, niezależnie jednak od tego, była szczera. Dobrze było wrócić. Dobrze było zobaczyć stare twarze i mieć świadomość, że wszystko wróciło do normy, że byłem tam, gdzie być powinienem. Wziąłem z tacy ognistą i podążyłem za Morgothem wgłąb sali słuchając go uważnie.
- To dobry pomysł - przyznałem zajmując krzesło obok niego, obracając je jednak tak, by patrzeć na gospodarza. - Szczególnie jeśli chcesz nas ugościć. Pokazanie poparcia Ministra naszej sprawie powinno wskazać wyraźnie, że nie jesteśmy chowającymi się po kątach Wywerny rzezimieszkami. Powinniśmy poinformować o tym pozostałych Śmierciożerców i jednostkę badawczą, jeżeli nie zjawią się na spotkaniu, wciąż powinni mieć okazję uczestniczyć w kolacji. Myślałeś o zaproszeniu też pozostałych nestorów? Szczególnie tych... przychylnych naszym ideom? Nie znam się na rodowej polityce, nie wiem, na ile zaszkodzić mogą ci takie zaproszenia.
Jeśli chodziło o gości i organizację, mogłem być jedynie wykonawcą, nie było wiele, w czym mogłem Morgothowi pomóc merytorycznie. Zupełnie nie znałem się na tego typu imprezach, zupełnie inaczej niż młody Yaxley, który w tym świecie wyrósł.
- Może warto zaprosić też sojuszników na kolację? Niech wszyscy mają okazję wykazać poparcie dla sprawy - dodałem po chwili zastanowienia. - To też może pomóc zmyć gorycz po spotkaniu - podjąłem po chwili po upiciu łyka alkoholu. - Czarny Pan nie był zadowolony z naszej porażki. Jego wściekłość była... - szukałem przez chwilę słowa, ale nie znajdując go spojrzałem na Morgotha z niewesołym uśmiechem - wiesz, jaka potrafi być. Rycerze muszą wiedzieć.
Służba, na którą wszyscy się zdecydowaliśmy była balansowaniem na cienkiej linii. Nie wiązała się jedynie z przywilejami i wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Czasem jednak niektórzy zdawali się zapominać. Spotkania miały zapewnić, że nikt, nigdy tego błędu nie popełni. I tym razem musieliśmy dopilnować tego my - dla dobra wszystkich zgromadzonych, jak i przede wszystkim całej sprawy.
- Dobrze cię widzieć, Morgocie - skinieniem głowy kwitując jego zapewnienia. Nawet jeśli nie mógł ode mnie niczego wymagać, wciąż miałem ograniczony wybór w kwestii przyjmowania zaproszenia. Wizyta Czarnego Pana zaledwie kilka godzin wcześniej, odbijająca się wciąż nieustannym ćmieniem z tyłu głowy, nie pozostawiała wątpliwości, że dopóki nie udowodnię na powrót swojej przydatności, mogłem stracić znacznie więcej niż tylko pozycję w hierarchii. Moja deklaracja, niezależnie jednak od tego, była szczera. Dobrze było wrócić. Dobrze było zobaczyć stare twarze i mieć świadomość, że wszystko wróciło do normy, że byłem tam, gdzie być powinienem. Wziąłem z tacy ognistą i podążyłem za Morgothem wgłąb sali słuchając go uważnie.
- To dobry pomysł - przyznałem zajmując krzesło obok niego, obracając je jednak tak, by patrzeć na gospodarza. - Szczególnie jeśli chcesz nas ugościć. Pokazanie poparcia Ministra naszej sprawie powinno wskazać wyraźnie, że nie jesteśmy chowającymi się po kątach Wywerny rzezimieszkami. Powinniśmy poinformować o tym pozostałych Śmierciożerców i jednostkę badawczą, jeżeli nie zjawią się na spotkaniu, wciąż powinni mieć okazję uczestniczyć w kolacji. Myślałeś o zaproszeniu też pozostałych nestorów? Szczególnie tych... przychylnych naszym ideom? Nie znam się na rodowej polityce, nie wiem, na ile zaszkodzić mogą ci takie zaproszenia.
Jeśli chodziło o gości i organizację, mogłem być jedynie wykonawcą, nie było wiele, w czym mogłem Morgothowi pomóc merytorycznie. Zupełnie nie znałem się na tego typu imprezach, zupełnie inaczej niż młody Yaxley, który w tym świecie wyrósł.
- Może warto zaprosić też sojuszników na kolację? Niech wszyscy mają okazję wykazać poparcie dla sprawy - dodałem po chwili zastanowienia. - To też może pomóc zmyć gorycz po spotkaniu - podjąłem po chwili po upiciu łyka alkoholu. - Czarny Pan nie był zadowolony z naszej porażki. Jego wściekłość była... - szukałem przez chwilę słowa, ale nie znajdując go spojrzałem na Morgotha z niewesołym uśmiechem - wiesz, jaka potrafi być. Rycerze muszą wiedzieć.
Służba, na którą wszyscy się zdecydowaliśmy była balansowaniem na cienkiej linii. Nie wiązała się jedynie z przywilejami i wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Czasem jednak niektórzy zdawali się zapominać. Spotkania miały zapewnić, że nikt, nigdy tego błędu nie popełni. I tym razem musieliśmy dopilnować tego my - dla dobra wszystkich zgromadzonych, jak i przede wszystkim całej sprawy.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Liczyło się tylko to, czy potrafili współpracować nad wspólną sprawą, czy zdawali sobie sprawę z obowiązków, które na nich spoczywały i jeśli Morgoth widział w drugiej osobie kogoś, kto był w stu procentach pewny swoich działań, mógł go uważać za silnego sojusznika. Mulciber nigdy nie dawał mu powodów do zwątpienia czy niepewności, chociaż młodszy czarodziej nie musiał się zgadzać z nim całkowicie. Niektóre sprawy rozwiązywali inaczej, podejmowane przez nich decyzje diametralnie się różniły, ale mieli wspólny cel, do którego od lat dążyli i nie przestawali schodzić z wyznaczonej ścieżki. Powiązani jakąś dziwną więzią, łączyli w sobie wiele wspólnych, niezwykle silnych doświadczeń, których Yaxley nie mógł przypisać nikomu innemu. Wspólnie zawierzyli Czarnemu Panu, składając przed nim przysięgę wieczystą, wspólnie wyruszyli na jego rozkaz do Azkabanu, chociaż zdawali sobie sprawę, że mogą nie wrócić stamtąd żywi. A teraz wspólnie kształtowali przyszłość, jednak nie oznaczało to wcale łatwego zadania. Stali na skraju przepaści i wystarczyła chwila nieuwagi, żeby porwać się silnym wiatrom i roztrzaskać o skały. Dlatego tak istotnym faktem było trzymanie się razem i umacnianie na każdym kroku swojej pozycji. Riddle miał rację — nie mieli prawa się chować, bo równało się to z ich niepewnością aktualnego stanu rzeczy, ze wstydem, z brakiem konsekwencji. Wszyscy wspierający go szlachcicem zabrali głos podczas zebrania w Kamiennym Kręgu i jeśli nie zamierzali uzewnętrzniać swoich deklaracji, to wszystko nie miałoby żadnego sensu.
Skinął głową na słowa Ignotusa, wierząc w to, że mogli dojść do odpowiedniego porozumienia w sprawie spotkania. Obaj zdawali sobie sprawę z tego, że teraz był właściwy czas na najmocniejsze zaakcentowanie swoich ról w społeczeństwie jako członkowie Rycerzy Walpurgii i to od nich, od Śmierciożerców powinien wyjść pierwszy sygnał ciągnący za sobą resztę. Ufał, że Ignotus pomimo nieobecności miał być jego współtowarzyszem w tym przedsięwzięciu. Uważnie słuchał słów padających z ust starszego mężczyzny, upewniając się w fakcie, że jego gość nie zwolnił i wciąż trzymał się na powierzchni rzeczywistości. Po wysłuchaniu wypowiedzi drugiego Śmierciożercy zapadła chwila ciszy, podczas której młody nestor analizował wszystko, co usłyszał i co sam wcześniej rozplanował.
- W Stonehenge... - zaczął w końcu spokojnie, przerywając na moment, gdy wróciły wspomnienia z tamtej nocy. Kamień i krew. Tak to wyglądało i zapewne wkrótce miało się rozprzestrzenić na dalsze części Wielkiej Brytanii. A pomiędzy tym wszystkim krzyki przerażenia oraz postaradających zmysły popleczników Longbottoma. To oni zaczęli ten koszmar, ale to Rycerze mieli być tymi, którzy go zakończą. Tak miało być. Morgoth przeniósł spojrzenie z punktu na stole na Ignotusa, odrzucając tamte wprawiające go w gniew wspomnienia. - Wybraliśmy swoje strony. Jeśli reszta sądzi, że zapomnieliśmy, powinniśmy im przypomnieć i wskazać kierunek. Dlatego uważam, że wszyscy powinni pamiętać i wiedzieć, co poparli. Kogo. Pozwalając im na neutralność, pozwalamy na rozmycie się stada owiec. Ktoś powinien im wskazać jeden kierunek. - Zatrzymał się na moment w swojej wypowiedzi, biorąc łyk czerwonego wina. - Seniorowie rodów, którzy poparli naszą sprawę znajdują się w większości. Wystosujemy do nich odpowiednie listy, jednak ominąłbym nam przeciwnych. Yaxleyowie nigdy nie przejmowali się zdaniem innych - dodał, pozwalając, by prawie niewidoczny uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy Ignotus wspomniał o zaszkodzeniu rodzinnej polityce. Lordowie Cambridgeshire utrzymywali swoje niezmienne stanowisko od wieków, dlatego Morgoth nie zamierzał postępować inaczej. Miało się to równać z otwartością, lecz nie nieostrożnością. Skinął głową, gdy gość wspomniał o Rycerzach. - Wszyscy zostaną poinformowani. Sojusznicy także. Niech czują się naszą częścią, jednak nieobecni nie będą traktowani ulgowo. Nie po tym, co się działo - umilkł na moment, jakby oddając się zamyśleniu. Nie trwało ono jednak długo, bo zaraz podchwycił słowa drugiego Śmierciożercy. - Jego wściekłość może nam się przydać - powiedział po chwili zastanowienia. Ignotus miał rację. Moc ich lidera przerażała, ale równocześnie była mocnym akcentem i ożywieniem, którego potrzebowali. Żeby mieć świadomość istoty sprawy, za którą się stawili. - Ostatnie spotkanie było... Niektórzy chyba zapomnieli, że to nie przedstawienie teatralne, w którym przerzucamy się sarkazmem. Chyba należy podobnych aktorów utemperować, nie uważasz? - Już wystarczająco pobłażali niezaangażowanym postaciom, a nie mieli czasu zajmować się laikami. - Powinienem coś wiedzieć? - spytał jeszcze, wyczuwając w słowach Ignotusa coś więcej. Nie wspominał o wściekłości Voldemorta bez przyczyny, a Morgoth nie lubił niespodzianek.
Skinął głową na słowa Ignotusa, wierząc w to, że mogli dojść do odpowiedniego porozumienia w sprawie spotkania. Obaj zdawali sobie sprawę z tego, że teraz był właściwy czas na najmocniejsze zaakcentowanie swoich ról w społeczeństwie jako członkowie Rycerzy Walpurgii i to od nich, od Śmierciożerców powinien wyjść pierwszy sygnał ciągnący za sobą resztę. Ufał, że Ignotus pomimo nieobecności miał być jego współtowarzyszem w tym przedsięwzięciu. Uważnie słuchał słów padających z ust starszego mężczyzny, upewniając się w fakcie, że jego gość nie zwolnił i wciąż trzymał się na powierzchni rzeczywistości. Po wysłuchaniu wypowiedzi drugiego Śmierciożercy zapadła chwila ciszy, podczas której młody nestor analizował wszystko, co usłyszał i co sam wcześniej rozplanował.
- W Stonehenge... - zaczął w końcu spokojnie, przerywając na moment, gdy wróciły wspomnienia z tamtej nocy. Kamień i krew. Tak to wyglądało i zapewne wkrótce miało się rozprzestrzenić na dalsze części Wielkiej Brytanii. A pomiędzy tym wszystkim krzyki przerażenia oraz postaradających zmysły popleczników Longbottoma. To oni zaczęli ten koszmar, ale to Rycerze mieli być tymi, którzy go zakończą. Tak miało być. Morgoth przeniósł spojrzenie z punktu na stole na Ignotusa, odrzucając tamte wprawiające go w gniew wspomnienia. - Wybraliśmy swoje strony. Jeśli reszta sądzi, że zapomnieliśmy, powinniśmy im przypomnieć i wskazać kierunek. Dlatego uważam, że wszyscy powinni pamiętać i wiedzieć, co poparli. Kogo. Pozwalając im na neutralność, pozwalamy na rozmycie się stada owiec. Ktoś powinien im wskazać jeden kierunek. - Zatrzymał się na moment w swojej wypowiedzi, biorąc łyk czerwonego wina. - Seniorowie rodów, którzy poparli naszą sprawę znajdują się w większości. Wystosujemy do nich odpowiednie listy, jednak ominąłbym nam przeciwnych. Yaxleyowie nigdy nie przejmowali się zdaniem innych - dodał, pozwalając, by prawie niewidoczny uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy Ignotus wspomniał o zaszkodzeniu rodzinnej polityce. Lordowie Cambridgeshire utrzymywali swoje niezmienne stanowisko od wieków, dlatego Morgoth nie zamierzał postępować inaczej. Miało się to równać z otwartością, lecz nie nieostrożnością. Skinął głową, gdy gość wspomniał o Rycerzach. - Wszyscy zostaną poinformowani. Sojusznicy także. Niech czują się naszą częścią, jednak nieobecni nie będą traktowani ulgowo. Nie po tym, co się działo - umilkł na moment, jakby oddając się zamyśleniu. Nie trwało ono jednak długo, bo zaraz podchwycił słowa drugiego Śmierciożercy. - Jego wściekłość może nam się przydać - powiedział po chwili zastanowienia. Ignotus miał rację. Moc ich lidera przerażała, ale równocześnie była mocnym akcentem i ożywieniem, którego potrzebowali. Żeby mieć świadomość istoty sprawy, za którą się stawili. - Ostatnie spotkanie było... Niektórzy chyba zapomnieli, że to nie przedstawienie teatralne, w którym przerzucamy się sarkazmem. Chyba należy podobnych aktorów utemperować, nie uważasz? - Już wystarczająco pobłażali niezaangażowanym postaciom, a nie mieli czasu zajmować się laikami. - Powinienem coś wiedzieć? - spytał jeszcze, wyczuwając w słowach Ignotusa coś więcej. Nie wspominał o wściekłości Voldemorta bez przyczyny, a Morgoth nie lubił niespodzianek.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z Morgothem niewiele nas łączyło. Zajmowaliśmy się zupełnie innymi rzeczami, urodziliśmy się w zupełnie innych czasach, w zupełnie innym miejscu i zupełnie innych rodzinach. Nasze podejścia do życia, na ile było mi wiadomo, także się między sobą różniły. Słowem - nie powinniśmy mieć ze sobą nic wspólnego. A jednak. Yaxley był jedną z tych niewielu osób, któremu zaufałbym z własnym życiem, któremu nawet już z nim zaufałem. Udaliśmy się wspólnie do Azkabanu zmierzyć się z koszmarami zimnej twierdzy, gotowi na śmierć, gdyby do tego doszło, za jedyną pomoc mając samych siebie. Wymagało to olbrzymiego zaufania, którym musieliśmy się ze sobą dzielić odkąd powiązaliśmy nasze życia z Lordem Voldemortem. Tatuaże na przedramionach, a nade wszystko złożona przysięga z obcych ludzi, których łączyło niewiele, zmieniły nas w kogoś więcej niż tylko sojuszników. Śmierciożercy, nawet jeśli pełni rezerwy i wewnętrznych niechęci względem innych, nie tylko mogli, ale musieli na sobie polegać. Niewiele rzeczy łączy tak, jak wspólne przebycie piekła, jakim niewątpliwie były odwiedziny Azkabanu.
- Potrzebujemy jasnych deklaracji - potwierdziłem słowa Morgotha. - Z czasem, kiedy okażemy swoją siłę, zacznie się ich robić więcej. Ludzie ciągną do potęgi jak ćmy do światła. Im większa, tym szybciej, szczególnie w niestabilnych czasach - od zawsze tak było. Ludzie łaknęli pewności, poczucia bezpieczeństwa, jakie zagwarantować mogła duża, silna grupa. Jeżeli zobaczą to w Rycerzach Walpurgii, tym większe poparcie uda nam się zyskać. Nie musieliśmy przekonywać wszystkich naszymi ideałami, nie miałem co do tego złudzeń. Większość ludzi chciała tak naprawdę świętego spokoju, a nie walki o swoje wzniosłe myśli, o utopijny lepszy świat, o rzeczywistość, jaka nie śniła się nawet filozofom. Jeżeli będziemy potrafili zaoferować stałość, poczucie pewności i wreszcie upragniony spokój, nie tylko celem zachowania tego, ludzie będą gotowi przyklasnąć rządom Czarnego Pana, ale przede wszystkim odwrócą się od Zakonu Feniksa; mąciciele, terroryści, burzyciele ładu - tym będą ich członkowie. Dlatego potrzebowaliśmy pokazać siłę, że nad wszystkim panujemy, że to w nas tkwi sekret do spokoju, do którego tylu dąży.
- Myślę, że dobrze w takim wypadku przypomnieć o tym, kto faktycznie stoi na czele. Nagrobki Arthura Slughorna, Freyi Dolohov i Marianny Goshawk mogą tu posłużyć jako właściwy przykład - zawiesiłem głos spoglądając na Morgotha, podkreślając chwilowym milczeniem i intensywnym spojrzeniem wagę wypowiedzianych słów. Wściekłość naszego Pana była doprawdy wielka tym razem. Zimny, nieprzyjemny dreszcz przebiegał po moim kręgosłupie na samo wspomnienie Jego złości. - Najwyższy czas, żeby tym, którzy za bardzo skupiają się na sobie, uzmysłowili sobie, po co tak naprawdę te spotkania się odbywają i komu służymy.
Najwyższy czas, żeby wszyscy zdali sobie sprawę, że wraz z przywilejami i mocą nadciągało prawdziwe niebezpieczeństwo, a także obowiązek bezwarunkowego posłuszeństwa.
Wstałem z miejsca rozglądając się po sali, gdy to samo zrobił Morgoth. A następnie ruszając za gospodarzem, przemieściliśmy się labiryntem korytarzy w inne, nieco mniejsze miejsce.
|zt x2
- Potrzebujemy jasnych deklaracji - potwierdziłem słowa Morgotha. - Z czasem, kiedy okażemy swoją siłę, zacznie się ich robić więcej. Ludzie ciągną do potęgi jak ćmy do światła. Im większa, tym szybciej, szczególnie w niestabilnych czasach - od zawsze tak było. Ludzie łaknęli pewności, poczucia bezpieczeństwa, jakie zagwarantować mogła duża, silna grupa. Jeżeli zobaczą to w Rycerzach Walpurgii, tym większe poparcie uda nam się zyskać. Nie musieliśmy przekonywać wszystkich naszymi ideałami, nie miałem co do tego złudzeń. Większość ludzi chciała tak naprawdę świętego spokoju, a nie walki o swoje wzniosłe myśli, o utopijny lepszy świat, o rzeczywistość, jaka nie śniła się nawet filozofom. Jeżeli będziemy potrafili zaoferować stałość, poczucie pewności i wreszcie upragniony spokój, nie tylko celem zachowania tego, ludzie będą gotowi przyklasnąć rządom Czarnego Pana, ale przede wszystkim odwrócą się od Zakonu Feniksa; mąciciele, terroryści, burzyciele ładu - tym będą ich członkowie. Dlatego potrzebowaliśmy pokazać siłę, że nad wszystkim panujemy, że to w nas tkwi sekret do spokoju, do którego tylu dąży.
- Myślę, że dobrze w takim wypadku przypomnieć o tym, kto faktycznie stoi na czele. Nagrobki Arthura Slughorna, Freyi Dolohov i Marianny Goshawk mogą tu posłużyć jako właściwy przykład - zawiesiłem głos spoglądając na Morgotha, podkreślając chwilowym milczeniem i intensywnym spojrzeniem wagę wypowiedzianych słów. Wściekłość naszego Pana była doprawdy wielka tym razem. Zimny, nieprzyjemny dreszcz przebiegał po moim kręgosłupie na samo wspomnienie Jego złości. - Najwyższy czas, żeby tym, którzy za bardzo skupiają się na sobie, uzmysłowili sobie, po co tak naprawdę te spotkania się odbywają i komu służymy.
Najwyższy czas, żeby wszyscy zdali sobie sprawę, że wraz z przywilejami i mocą nadciągało prawdziwe niebezpieczeństwo, a także obowiązek bezwarunkowego posłuszeństwa.
Wstałem z miejsca rozglądając się po sali, gdy to samo zrobił Morgoth. A następnie ruszając za gospodarzem, przemieściliśmy się labiryntem korytarzy w inne, nieco mniejsze miejsce.
|zt x2
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
5 stycznia, wieczór
Czarny Pan zlecił przeprowadzenie spotkania z jego poplecznikami mnie i Morgothowi. Młody Yaxley był już nie tylko nestorem, ale także i jednym z najważniejszych w hierarchii Śmierciożerców. Z zadowoleniem przyjąłem fakt, że postanowił zaprosić nas do swojego domu, znacznie bardziej wystawnego i wyszukanego niż Wywerna, w której piwnicach jeszcze niedawno zwykliśmy się spotykać. Lord Voldemort mówił jednak jasno - koniec z chowaniem się po kątach. Więc z tym kończyliśmy, wykorzystując wysoką pozycję jednego z nas, przestając powstrzymywać się od jawnego popierania idei Czarnego Pana. Nie było wszak powodów do wstydu.
Przybyłem na miejsce przed czasem. Byłem organizatorem, nawet jeśli to Morgoth nas dzisiaj gościł. Przechadzałem się wzdłuż rzędów pustych krzeseł rozmyślając o wszystkim, co miałem dzisiaj do przekazania. Nieprzyjemne zimno rozlewało się po moim kręgosłupie przy każdym wspomnieniu związanym z ostatnią wizytą Czarnego Pana. Miałem wrażenie, że moje lewe przedramię cały czas piekło, tak jak i głowa całkiem zdawała się nie pozbywać bólu. Wciąż nie byłem przekonany, co o mojej nieobecności mam powiedzieć na dzisiejszym zgromadzeniu. Nie miało to jednak aż tak wielkiego znaczenia jak pozostałe wiadomości, te przekazane mi przez naszego Pana, te, o których musieli dowiedzieć się wszyscy, którzy się tu dzisiaj pojawią. Odgłos moich kroków odbijał się echem w pustej jeszcze sali.
Na środku stołu, rozstawione na całej jego długości stały patery z owocami, w większości drobno pokrojonymi tak, by dało się je zjeść na raz. Forma przegryzki, przystawki przed nadchodzącą kolacją. Przy każdym stole stał kielich, każdy jeszcze pusty, zapewne zapełnić się miał wraz z przybyciem gości, którzy to, zgadywałem po mojej poprzedniej wizycie, będą mogli wybrać preferowany przez nich trunek. Sam nie piłem ani nie jadłem, obserwowałem zaś i czekałem aż krzesła zostaną zajęte i będziemy mogli rozpocząć. Zająłem miejsce u szczytu stołu, obok Morgotha, naprzeciw drzwi.
|Spotkanie rozpocznie się 23 sierpnia o 23:00, do tej pory proszę się gromadzić i zajmować miejsca przy stole wskazując numer siedzenia.
Kilka próśb i informacji:
1. Ze względu na kwestie organizacyjne, prosimy o niezamieszczanie odpisów na ostatnią chwilę - ustosunkowanie się do wszystkiego zabiera czasem i 2 godziny, dlatego bardzo docenimy, jeśli weźmiecie to pod uwagę.
2. Na każdą kolejkę przewidujemy około 48 godzin, przy każdej będziemy was dokładnie informować, kiedy która się kończy.
3. Jeżeli macie tematy, które chcecie poruszyć, a nie będą one związane z tymi poruszanymi przez nas, to 4 kolejka przeznaczona jest całkowicie na wszelkie wolne głosy. Oczywiście, jeśli wcześniej pasuje Wam zacząć jakiś temat, nie musicie z nim czekać, takie rozplanowanie ma na celu rozłożenie dyskusji na więcej kolejek, bez nagromadzenia wszystkich wątków w dwóch początkowych postach.
4. Po spotkaniu odbędzie się oficjalna kolacja, na którą zaproszeni są wszyscy Rycerze, a także sojusznicy (oraz goście, o których poinformujemy, jeśli potwierdzą swoje przybycie, żeby nie zapeszać).
Czarny Pan zlecił przeprowadzenie spotkania z jego poplecznikami mnie i Morgothowi. Młody Yaxley był już nie tylko nestorem, ale także i jednym z najważniejszych w hierarchii Śmierciożerców. Z zadowoleniem przyjąłem fakt, że postanowił zaprosić nas do swojego domu, znacznie bardziej wystawnego i wyszukanego niż Wywerna, w której piwnicach jeszcze niedawno zwykliśmy się spotykać. Lord Voldemort mówił jednak jasno - koniec z chowaniem się po kątach. Więc z tym kończyliśmy, wykorzystując wysoką pozycję jednego z nas, przestając powstrzymywać się od jawnego popierania idei Czarnego Pana. Nie było wszak powodów do wstydu.
Przybyłem na miejsce przed czasem. Byłem organizatorem, nawet jeśli to Morgoth nas dzisiaj gościł. Przechadzałem się wzdłuż rzędów pustych krzeseł rozmyślając o wszystkim, co miałem dzisiaj do przekazania. Nieprzyjemne zimno rozlewało się po moim kręgosłupie przy każdym wspomnieniu związanym z ostatnią wizytą Czarnego Pana. Miałem wrażenie, że moje lewe przedramię cały czas piekło, tak jak i głowa całkiem zdawała się nie pozbywać bólu. Wciąż nie byłem przekonany, co o mojej nieobecności mam powiedzieć na dzisiejszym zgromadzeniu. Nie miało to jednak aż tak wielkiego znaczenia jak pozostałe wiadomości, te przekazane mi przez naszego Pana, te, o których musieli dowiedzieć się wszyscy, którzy się tu dzisiaj pojawią. Odgłos moich kroków odbijał się echem w pustej jeszcze sali.
Na środku stołu, rozstawione na całej jego długości stały patery z owocami, w większości drobno pokrojonymi tak, by dało się je zjeść na raz. Forma przegryzki, przystawki przed nadchodzącą kolacją. Przy każdym stole stał kielich, każdy jeszcze pusty, zapewne zapełnić się miał wraz z przybyciem gości, którzy to, zgadywałem po mojej poprzedniej wizycie, będą mogli wybrać preferowany przez nich trunek. Sam nie piłem ani nie jadłem, obserwowałem zaś i czekałem aż krzesła zostaną zajęte i będziemy mogli rozpocząć. Zająłem miejsce u szczytu stołu, obok Morgotha, naprzeciw drzwi.
|Spotkanie rozpocznie się 23 sierpnia o 23:00, do tej pory proszę się gromadzić i zajmować miejsca przy stole wskazując numer siedzenia.
Kilka próśb i informacji:
1. Ze względu na kwestie organizacyjne, prosimy o niezamieszczanie odpisów na ostatnią chwilę - ustosunkowanie się do wszystkiego zabiera czasem i 2 godziny, dlatego bardzo docenimy, jeśli weźmiecie to pod uwagę.
2. Na każdą kolejkę przewidujemy około 48 godzin, przy każdej będziemy was dokładnie informować, kiedy która się kończy.
3. Jeżeli macie tematy, które chcecie poruszyć, a nie będą one związane z tymi poruszanymi przez nas, to 4 kolejka przeznaczona jest całkowicie na wszelkie wolne głosy. Oczywiście, jeśli wcześniej pasuje Wam zacząć jakiś temat, nie musicie z nim czekać, takie rozplanowanie ma na celu rozłożenie dyskusji na więcej kolejek, bez nagromadzenia wszystkich wątków w dwóch początkowych postach.
4. Po spotkaniu odbędzie się oficjalna kolacja, na którą zaproszeni są wszyscy Rycerze, a także sojusznicy (oraz goście, o których poinformujemy, jeśli potwierdzą swoje przybycie, żeby nie zapeszać).
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wieści o nadchodzącym spotkaniu nie były zaskakujące; to informacja o miejscu oraz niezwykle oficjalnym charakterze kolacji mającej mieć miejsce tuż po rozmowach stała się czymś, wokół czego myśli Zachary'ego krążyły nieustannie. Żyjąc ze świadomością, że Zakonowi powiodły się działania, co wysnuwał jedynie z faktu nieistniejących już anomalii, zastanawiał się nad tym, jakie czekały ich konsekwencje. Nie powstrzymali ich, być może nawet nie przyłożyli do tego ręki tak, jak należało to zrobić. Nie wiedział. O wielu rzeczach nie miał pojęcia, wiedząc, iż zbyt krótko poruszał się pośród innych Rycerzy, by w jakkolwiek samodzielny sposób być w stanie dokonać jednoosobowego cudu. Pogrążony w zleconych zadaniach chciał wykonać je najlepiej; i zrobił to, choć dziś nie sądził, aby te sukcesy miały większe znaczenie. Wydawały się błahe, całkowicie nieistotne w porównaniu do obecnej sytuacji i nie zamierzał traktować ich jako karty przetargowej w nadchodzącym spotkaniu.
Z każdą kolejną minutą przybliżającą go do spotkania pogrążał się w coraz bardziej skutecznej ciszy. Zamykał w okowach własnego umysłu, rozważając wszystkie przypadki rozwoju wydarzeń, o których mógł pomyśleć, których jakkolwiek pozostawał świadomy. Własna niemoc w tej kwestii dopadła go chwilę później, gdy zabrnął w wewnętrznych rozważaniach na tyle daleko, aby trafić na pustkę nakazującą stanąć w miejscu. Nie docierał do żadnego punktu mogącego stanowić rozwiązanie. Zbyt mała wiedza stanowiła przeszkodę, tworzyła barierę, której nie potrafił pokonać, wobec której odczuwał bezsilność spychającą go z powrotem w stronę rzeczywistości; w porę, by przywdziać wierzchnią abaję i złożyć oficjalną wizytę jednemu z nestorów. Traktowanie spotkania w ten sposób stanowiło wygodę, z której chętnie korzystał. Wystarczyło zaledwie wspomnienie, że został zaproszony, żeby wszystkie inne, nieszczególnie istotne tematy zostały zastąpione kwestią godnego reprezentowania rodu. Ironiczna myśl, jakby naprawdę miało to wielkie znaczenie towarzyszyła mu przez całą podróż do Fenland i zniknęła, gdy tylko postawił pierwszy krok na włościach Yaxleyów. Nie podziwiał ich, czuł, że nie stanowiło to odpowiedniej okazji do oddania się tego rodzaju dywagacjom; równym krokiem udał się w stronę górującej przed nim posiadłości, zdając sobie sprawę z tego, że do otwarcia spotkania wciąż miał dostatecznie dużo czasu. Wejście na ostatnią chwilę traktował jako konieczność, której pragnął uniknąć za wszelką cenę, a zjawiając się stosownie wcześniej liczył na kilka dodatkowych chwil spokoju w nikłym towarzystwie tych, którzy tak jak on nie zwlekali.
Znalazłszy się w miejscu przeznaczenia, zdjął abaję, by nie stanowiła mu przeszkody w spotkaniu i podążył prawą stroną stołu do miejsca, które zajmował ostatnim razem w Wywernie. Mężczyznom siedzącym u szczytu stołu uprzejmie skinął głową, na znacznie starszym towarzyszu młodego nestora Yaxleyów zatrzymując wzrok, z łatwością odnajdując wspomnienie ostatnich rozmów, w których zapewne został wspomniany. Natłok informacji, które wtedy przyswoił stały mu się fundamentem, na którym opierał swoje własne działania; na tyle, na ile był w stanie to zrobić. Zapewne dziś padną kolejne wyjaśnienia rozganiające cienie brutalnej rzeczywistości, gdy tylko pozostali dotrą. Dość czasu, powtórzył we własnych myślach, zajmując się oglądaniem biżuterii zdobiącej palce oraz nadgarstki. Złota bransoleta stała się centrum jego uwagi; pocierał o nią palcem, jakby na jej powierzchni zagościło coś, co nie miało prawa istnieć. Wyimaginowany pyłek, nić bądź cokolwiek innego, co pozwalało mu nie pogrążyć się w zmartwieniach, by równie szybko zniknęło, pozwalając Zachary'emu zawiesić wzrok na ścianie, przyglądając się jej z uwagą, w międzyczasie sięgając palcami pod mankiety gładkiej koszuli, upewniając się przezornie, czy złote spinki ze skarabeuszami pozostawały na właściwym miejscu. Kolejne zbędne zmartwienie; to jednak było dla niego całkowicie racjonalne. Godne reprezentowanie rodu przyświecało mu zawsze.
miejsce numer 5 poproszę
Z każdą kolejną minutą przybliżającą go do spotkania pogrążał się w coraz bardziej skutecznej ciszy. Zamykał w okowach własnego umysłu, rozważając wszystkie przypadki rozwoju wydarzeń, o których mógł pomyśleć, których jakkolwiek pozostawał świadomy. Własna niemoc w tej kwestii dopadła go chwilę później, gdy zabrnął w wewnętrznych rozważaniach na tyle daleko, aby trafić na pustkę nakazującą stanąć w miejscu. Nie docierał do żadnego punktu mogącego stanowić rozwiązanie. Zbyt mała wiedza stanowiła przeszkodę, tworzyła barierę, której nie potrafił pokonać, wobec której odczuwał bezsilność spychającą go z powrotem w stronę rzeczywistości; w porę, by przywdziać wierzchnią abaję i złożyć oficjalną wizytę jednemu z nestorów. Traktowanie spotkania w ten sposób stanowiło wygodę, z której chętnie korzystał. Wystarczyło zaledwie wspomnienie, że został zaproszony, żeby wszystkie inne, nieszczególnie istotne tematy zostały zastąpione kwestią godnego reprezentowania rodu. Ironiczna myśl, jakby naprawdę miało to wielkie znaczenie towarzyszyła mu przez całą podróż do Fenland i zniknęła, gdy tylko postawił pierwszy krok na włościach Yaxleyów. Nie podziwiał ich, czuł, że nie stanowiło to odpowiedniej okazji do oddania się tego rodzaju dywagacjom; równym krokiem udał się w stronę górującej przed nim posiadłości, zdając sobie sprawę z tego, że do otwarcia spotkania wciąż miał dostatecznie dużo czasu. Wejście na ostatnią chwilę traktował jako konieczność, której pragnął uniknąć za wszelką cenę, a zjawiając się stosownie wcześniej liczył na kilka dodatkowych chwil spokoju w nikłym towarzystwie tych, którzy tak jak on nie zwlekali.
Znalazłszy się w miejscu przeznaczenia, zdjął abaję, by nie stanowiła mu przeszkody w spotkaniu i podążył prawą stroną stołu do miejsca, które zajmował ostatnim razem w Wywernie. Mężczyznom siedzącym u szczytu stołu uprzejmie skinął głową, na znacznie starszym towarzyszu młodego nestora Yaxleyów zatrzymując wzrok, z łatwością odnajdując wspomnienie ostatnich rozmów, w których zapewne został wspomniany. Natłok informacji, które wtedy przyswoił stały mu się fundamentem, na którym opierał swoje własne działania; na tyle, na ile był w stanie to zrobić. Zapewne dziś padną kolejne wyjaśnienia rozganiające cienie brutalnej rzeczywistości, gdy tylko pozostali dotrą. Dość czasu, powtórzył we własnych myślach, zajmując się oglądaniem biżuterii zdobiącej palce oraz nadgarstki. Złota bransoleta stała się centrum jego uwagi; pocierał o nią palcem, jakby na jej powierzchni zagościło coś, co nie miało prawa istnieć. Wyimaginowany pyłek, nić bądź cokolwiek innego, co pozwalało mu nie pogrążyć się w zmartwieniach, by równie szybko zniknęło, pozwalając Zachary'emu zawiesić wzrok na ścianie, przyglądając się jej z uwagą, w międzyczasie sięgając palcami pod mankiety gładkiej koszuli, upewniając się przezornie, czy złote spinki ze skarabeuszami pozostawały na właściwym miejscu. Kolejne zbędne zmartwienie; to jednak było dla niego całkowicie racjonalne. Godne reprezentowanie rodu przyświecało mu zawsze.
miejsce numer 5 poproszę
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuł się nagi. Upewnił się więc raz jeszcze, że każdy element garderoby znajdował się na swoim miejscu i na szczęście tak też właśnie było. Chuchnął pod nosem pokrzepiająco chcąc odegnać nieprzyjemne wrażenie. Przechodząc przez imponujące wejściowe wrota doświadczył jednak jedynie dodatkowo maluczkości swego bytu. Z nerwowym uśmiechem wdzięczności oddał imponujący, futrzany płaszcz w ręce służby, która poprowadziła go dalej aż do samej sali mającej być miejscem dzisiejszego spotkania. Co go dodatkowo zaskoczyło był jednym z pierwszych przybyłych co było niespodziewaną odmianą. Aż tak bardzo przywykł do kłopotów z podróżą, że najwyraźniej nawyk z wcześniejszym wychodzeniem z mieszkania zdążył wejść mu w krew nim się obejrzał. Było to błogosławieństwem, jak i torturą. Zdecydowanie nie musiał obawiać się, że ktoś mu zwróci uwagę na to iż stoi w miejscu jak kołek kiedy sam myślałaby o tym gdzie zasiąść, jednak - nie miał gwarancji co do tego, kto się do niego przysiądzie. Przełykając tą zagwozdkę, witając się ze śmierciożercami skinieniem głowy dłużej zatrzymał spojrzenie na Mulciberze by ostatecznie zająć miejsce mniej więcej w połowie długości stołu. Zgodnie z założeniem spotkania nie brał ze sobą pękatej torby wypełnionej eliksirami decydując się na spisanie oczekiwań rycerzy, a następnie dostarczenie im potrzebnych specyfików drogą listowną. Ubrał również szatę wyraźnie schludniejszą niż dotychczas. Była nowa. Pozbawiona zdobień, jednolicie czarna bawełna mięła się nieznacznie na zagięciach przypominając mimo wszystko, że był prostym, ledwie wiążącym koniec końcem alchemikiem. Starał się jednak sprostać wymaganiom. Włosy miał zaczesane do tyłu i ciasno, schludnie spięte. Trochę go ciągnęło to uwiązanie, a i nie przyzwyczajone do takiej musztry grube, sztywne powodowały ból u swej nasady. Twarz miał ogoloną do samej skóry. Był to zabieg poniekąd wymuszony. Podczas szykowań do balu lady Nott poległ przy próbie modelowaniu wąsa, a potem to już reszta poleciała lawinowo. Nie dało się tego uratować. Może to właśnie brak zarostu powodował ten dziwny dyskomfort poczucia braku czegoś. Musiał przyznać, że sam nie pamiętał siebie bez tegoż. A może była to tez kwestia tego, iż nie udało mu się w czas odnaleźć Zakonników nawet pomimo zaangażowania innych rycerzy? Obawiał się, że zostanie mu to wypominane, a on sam nie bardzo wiedział co wówczas miałby odpowiedzieć. Bronić się? Przyjąć winę i karę? Ostrzegał o możliwości niepodołania ale sam nie wiedział już czy mógł zrobić więcej. Myśląc gapił się pusto w równie pusty kielich stojący pod ręką. Ślepy był na przystawki i smakołyki. Szczerze mówiąc z tego napięcia i niepewności stracił apetyt, a to czy go odzyska zależało od przebiegu spotkania.
|krzesełko 7
|krzesełko 7
Z jednej strony zmieniło się wszystko jak i nie zmieniło się nic, co tak naprawdę trudno ogarnąć nawet najtęższym umysłem. Zawód, oto co czeka po przekroczeniu drzwi spotkania, chociaż brak obecności Czarnego Pana mogłoby uczynić ten moment lżejszym. W czystej teorii, bo praktyka rzadko kiedy pokrywa się z numerologicznymi obliczeniami lub wyliczonym prawdopodobieństwem. Wolę nie rozpakowywać w głowie tych czarnych scenariuszy, bo wiem, że zacznę się przesadnie nakręcać. To nie będzie dobre dla nikogo, najbardziej dla mnie. Zaraz skończy się na tym, że popadnę w paranoję, bojąc się przychodzić na spotkania - chociaż moja rola w organizacji stała się marginalna. Na ostatnim zebraniu nie mogłem być z powodów zdrowotnych, ale i tak czuję, że ten fakt nie przejdzie niezauważonym. Może nawet dostanę osobistą karę za bycie chorowitym nieudacznikiem; dobra, naprawdę powinienem przestać o tym myśleć. Staram się przecież jak mogę z eliksirami, chociaż te niekoniecznie są przydatne, skoro Valerij prężnie działa w jednostce badawczej - muszę poważnie zastanowić się nad tym, co mogę dalej robić. Może kariera naukowa nie jest dla mnie, ale czy warto dać się zabić przy pierwszej lepszej okazji, gdy będę próbował czarować? Wątpliwe.
Muszę mierzyć się z wieloma wątpliwościami, chociaż jedynym, co powinno spędzać mi sen z powiek, jest na chwilę obecną właśnie to spotkanie. Nie to, co zrobiłem lub czego nie dokonałem, a to, jak teraz funkcjonować. Przede wszystkim wygląd, skoro okoliczności oraz samo miejsce ma różnić się od tych dotychczas. To w pewien sposób zaskakujące, że muszę dołożyć wszelkich starań do prezencji podczas tego zgromadzenia. Dobieram starannie szatę, oszczędną w jakiekolwiek zdobienia, ale wciąż elegancką i z drogiego materiału. Srebrne przeszycia oraz brosza z rodowym herbem to jedyne urozmaicenia czarnego materiału. Pewnie przez to wyglądam bladziej niż zwykle, ale niezbyt mnie to interesuje. Lubię prostotę w wyglądzie - kto wie, może to jedyna taka szansa przed zbliżającym się wielkimi krokami ślubem!
Nie, o tym także nie powinienem myśleć. Powinienem raczej oczyścić swój umysł pozostając w pełni profesjonalnym. Gotowym na to, co ma nastąpić. Na pewno nic miłego. W każdym razie wreszcie docieram na miejsce za sprawą teleportacji oraz krótkiego spaceru wśród mrozów, gdzie bramy Yaxley’s Hall na ten jeden dzień zostają otwarte. Wchodząc do głównej sali oceniam krótko sytuację. - Witajcie - mówię do ogółu, każdemu skinąwszy głową z szacunkiem. Wyłapując spojrzenie Morgotha decyduję się na zajęcie miejsca obok niego, chociaż to wygląda dość odważnie. Nie lubię być odważny. Wzdycham bezgłośnie pod nosem, siadając w milczeniu przy stole. Czekam, bo na chwilę obecną nic więcej nie mogę zrobić.
Nr 1, 'cause I’m a star
Muszę mierzyć się z wieloma wątpliwościami, chociaż jedynym, co powinno spędzać mi sen z powiek, jest na chwilę obecną właśnie to spotkanie. Nie to, co zrobiłem lub czego nie dokonałem, a to, jak teraz funkcjonować. Przede wszystkim wygląd, skoro okoliczności oraz samo miejsce ma różnić się od tych dotychczas. To w pewien sposób zaskakujące, że muszę dołożyć wszelkich starań do prezencji podczas tego zgromadzenia. Dobieram starannie szatę, oszczędną w jakiekolwiek zdobienia, ale wciąż elegancką i z drogiego materiału. Srebrne przeszycia oraz brosza z rodowym herbem to jedyne urozmaicenia czarnego materiału. Pewnie przez to wyglądam bladziej niż zwykle, ale niezbyt mnie to interesuje. Lubię prostotę w wyglądzie - kto wie, może to jedyna taka szansa przed zbliżającym się wielkimi krokami ślubem!
Nie, o tym także nie powinienem myśleć. Powinienem raczej oczyścić swój umysł pozostając w pełni profesjonalnym. Gotowym na to, co ma nastąpić. Na pewno nic miłego. W każdym razie wreszcie docieram na miejsce za sprawą teleportacji oraz krótkiego spaceru wśród mrozów, gdzie bramy Yaxley’s Hall na ten jeden dzień zostają otwarte. Wchodząc do głównej sali oceniam krótko sytuację. - Witajcie - mówię do ogółu, każdemu skinąwszy głową z szacunkiem. Wyłapując spojrzenie Morgotha decyduję się na zajęcie miejsca obok niego, chociaż to wygląda dość odważnie. Nie lubię być odważny. Wzdycham bezgłośnie pod nosem, siadając w milczeniu przy stole. Czekam, bo na chwilę obecną nic więcej nie mogę zrobić.
Nr 1, 'cause I’m a star
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nadeszło to, czego poniekąd od dawna się obawiał - spotkanie. Wiedział, że lada dzień otrzyma informację o miejscu i godzinie zgromadzenia się rycerzy. To nie było dla niego zaskoczeniem. Inaczej miało się jednak co do lokalizacji ich spotkania. Być może powinien się cieszyć. Rycerze już na Stonehenge wyszli przecież z cienia, nie musieli się więc już gnieździć w Wywernie, która chociaż swojska i znajoma dla Burke'a, była przecież brudną dziurą. Przeniesienie rozmów do zdecydowanie bardziej luksusowej rezydencji Yaxleyów było więc rzeczą naturalną. Nie zmieniało to jednak faktu, że ilekroć Burke myślał o spotkaniu z pozostałymi, jego skronie zaczynały pulsować nieprzyjemnym bólem. Gryzł się własnymi porażkami i niepowodzeniami. Nie miał wcale zbyt wiele do powiedzenia, mógł tylko wyliczać kluczowe momenty, w których magia go zawiodła, czyniąc pośmiewisko wśród rycerzy. Nawet zadowolenie ze zniszczenia cukierni już dawno przeminęło - to nie był sukces, nie pełny. A gdyby wciąż odczuwał jeszcze jakąś satysfakcję ze spalenia Słodkiej Próżności, i tak przeminęłaby ona wkrótce potem, gdy anomalie zwyczajnie jednej nocy zniknęły. Nie dostał od nikogo oficjalnej informacji o tym, co się stało, ale nietrudno było się domyślić. Niezależnie od podawanych na dzisiejszej kolacji dań, Burke był pewny, że wszyscy odczują dziś na języku gorzki smak porażki.
Gdy spoglądał na Yaxley's Hall, na jego twarzy nie odmalowała się żadna emocja. Nie lubił tego miejsca, chociaż jego niechęć nie miała nic wspólnego z gospodarzem, który zaprosił ich tej nocy na spotkanie. Z tego też powodu minęła dłuższa chwila, zanim Burke drgnął i w końcu postawił pierwszy krok na stopniach wiodących do wejścia. Z każdym kolejnym czuł się tak, jakby jego trzewia wypełniał ciężki ołów. Oddał swoje odzienie służbie i ruszył do głównej sali. Znał drogę - podążył nią w ciszy, zagłębiając się w swoich niewesołych myślach, jak to miał w zwyczaju w przeciągu ostatnich kilku dni. Bardzo nie chciał myśleć o sobie jako o porażce - chociaż tak właśnie się czuł. Znak na lewym przedramieniu zdawał się z niego szydzić, stąd Burke unikał spoglądania na tę konkretną rękę. Humoru nie poprawiło mu nawet zobaczenie znajomych i zdecydowanie bliskich mu twarzy, które już zgromadziły się w sali. Mężczyzna przystanął w wejściu, w milczeniu witając się krótkim skinięciem głowy z już przybyłymi gośćmi. Choć starał się ukryć swój stres, nie dało się nie zauważyć, jak napięta była jego twarz i jak bardzo rozbiegane były jego oczy. W ciszy przeszedł obok wciąż pustych krzeseł i zasiadł obok Zachary'ego, ściskając przyjacielowi dłoń. Na wiele więcej nie był w stanie się zdobyć, znów pochłonęły go raczej przygnębiające myśli.
Krzesło nr 4
Gdy spoglądał na Yaxley's Hall, na jego twarzy nie odmalowała się żadna emocja. Nie lubił tego miejsca, chociaż jego niechęć nie miała nic wspólnego z gospodarzem, który zaprosił ich tej nocy na spotkanie. Z tego też powodu minęła dłuższa chwila, zanim Burke drgnął i w końcu postawił pierwszy krok na stopniach wiodących do wejścia. Z każdym kolejnym czuł się tak, jakby jego trzewia wypełniał ciężki ołów. Oddał swoje odzienie służbie i ruszył do głównej sali. Znał drogę - podążył nią w ciszy, zagłębiając się w swoich niewesołych myślach, jak to miał w zwyczaju w przeciągu ostatnich kilku dni. Bardzo nie chciał myśleć o sobie jako o porażce - chociaż tak właśnie się czuł. Znak na lewym przedramieniu zdawał się z niego szydzić, stąd Burke unikał spoglądania na tę konkretną rękę. Humoru nie poprawiło mu nawet zobaczenie znajomych i zdecydowanie bliskich mu twarzy, które już zgromadziły się w sali. Mężczyzna przystanął w wejściu, w milczeniu witając się krótkim skinięciem głowy z już przybyłymi gośćmi. Choć starał się ukryć swój stres, nie dało się nie zauważyć, jak napięta była jego twarz i jak bardzo rozbiegane były jego oczy. W ciszy przeszedł obok wciąż pustych krzeseł i zasiadł obok Zachary'ego, ściskając przyjacielowi dłoń. Na wiele więcej nie był w stanie się zdobyć, znów pochłonęły go raczej przygnębiające myśli.
Krzesło nr 4
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmiana miejsca spotkania zaskoczyła ją, nie spodziewała się zaproszenia do Yaxley’s Hall, gdzie normalnie, jako posiadaczka niewybaczalnej skazy na krwi, nie byłaby gościem mile widzianym. Przez swą krew należała do gorszego sortu rycerzy, skazana na bycie mało znaczącą, ale wiernie służyła sprawie, choć niestety miała na swoim koncie kilka porażek. Ostatnia, listopadowa misja też nie poszła do końca po jej myśli, bo choć zdobyła pewne informacje, została nakryta i zapewne członkowie prolongbottomowskiej bojówki później przenieśli swoją kryjówkę w inne miejsce. Mogła złościć się tylko na siebie o popełnione błędy, choć przynajmniej udało jej się w minionych miesiącach naprawić wraz z Sigrun kilka anomalii, napełniając te miejsca ich mocą, a także stwarzając sobie możliwość wzmocnienia nią własnej różdżki. To miało im pozostać po anomaliach, choć w głębi duszy Lyanna się z ich końca cieszyła, bo utrudniały życie także im, choć ich koniec oznaczał triumf szlamolubów, a to już było gorsze do przełknięcia. Przez anomalie jej praca była dużo bardziej niebezpieczna i niosła ze sobą realne zagrożenie, przez co w ostatnich miesiącach zmuszona była ograniczyć jej wykonywanie, a także zgłębianie tajników zaklinania i czarnej magii do minimum. Bała się jednak gniewu Czarnego Pana, gniewu o to, że zawiedli, że nie udało im się powstrzymać Zakonu Feniksa. Lyanna wiedziała, że miała swój udział w tym, że stworzona przez nich bariera nie była dostatecznie silna, że tamtego październikowego dnia nie rozbudziła dostatecznej ilości dusz. Wielbiciele szlamu okazali się sprytniejsi od nich, dostali się do Azkabanu, a oni, rycerze, poważnie ich nie docenili.
Pojawiła się w posiadłości Yaxleyów odziana w swoją najbardziej elegancką, czarną i długą do ziemi suknię o staroświeckim kroju, podkreślającą smukłość jej sylwetki i bladość skóry, a także szarawe cienie pod oczami. Może i miała brudną krew i nie znała szlacheckiej etykiety, ale gorliwie chciała dorównać pozostałym, wszak od zawsze aspirowała do bycia blisko czarodziejów czystej krwi, do bycia jak oni. Gdyby nie jej zdradziecka matka byłaby jedną z nich, czystokrwistą jak inni członkowie rodziny Zabini. Szanowaną czarownicą, na którą nie patrzono by z góry. Jako rycerka mogła jednak walczyć i o swoją pozycję w nowym porządku, o to, by być godną częścią wielkiej sprawy pielęgnującą wartości, o których wielu zapominało w czasach zgubnego postępu i łamania dawnych obyczajów, które przez wieki spajały prawdziwych czarodziejów.
Jej twarz pozostawała beznamiętna niczym maska, choć oczy z zaciekawieniem chłonęły detale luksusowego wnętrza tak odmiennego od obskurnych wnętrz Białej Wywerny, która po odbudowaniu nie wyglądała wiele lepiej niż przed tym. Zdawała sobie też sprawę, że spotkanie w tym miejscu mogło oznaczać, że już się nie ukrywali, że skoro władza była po ich stronie, mogli jawnie określać się jako zwolennicy Czarnego Pana. W jadalni oszczędnie skinęła głową już obecnym, po czym zasiadła przy jednym z wolnych miejsc w środku stołu, splatając dłonie i prostując się. Nie było to jej pierwsze spotkanie, ale żadne z poprzednich nie budziło takiego podenerwowania i napięcia, choć nie dawała tego po sobie poznać, jej piękna twarz wciąż pozostawała nieruchoma, oczy przez moment wpatrywały się w pusty jeszcze kielich, by potem przesunąć się na ściany. Była tu dla sprawy i przywykła do tego, że nie znaczy nic więcej niż bycie jednym z wielu trybików, które można z łatwością wymienić, gdy zawiodą. Dlatego nie chciała więcej zawodzić.
| miejsce 18
Pojawiła się w posiadłości Yaxleyów odziana w swoją najbardziej elegancką, czarną i długą do ziemi suknię o staroświeckim kroju, podkreślającą smukłość jej sylwetki i bladość skóry, a także szarawe cienie pod oczami. Może i miała brudną krew i nie znała szlacheckiej etykiety, ale gorliwie chciała dorównać pozostałym, wszak od zawsze aspirowała do bycia blisko czarodziejów czystej krwi, do bycia jak oni. Gdyby nie jej zdradziecka matka byłaby jedną z nich, czystokrwistą jak inni członkowie rodziny Zabini. Szanowaną czarownicą, na którą nie patrzono by z góry. Jako rycerka mogła jednak walczyć i o swoją pozycję w nowym porządku, o to, by być godną częścią wielkiej sprawy pielęgnującą wartości, o których wielu zapominało w czasach zgubnego postępu i łamania dawnych obyczajów, które przez wieki spajały prawdziwych czarodziejów.
Jej twarz pozostawała beznamiętna niczym maska, choć oczy z zaciekawieniem chłonęły detale luksusowego wnętrza tak odmiennego od obskurnych wnętrz Białej Wywerny, która po odbudowaniu nie wyglądała wiele lepiej niż przed tym. Zdawała sobie też sprawę, że spotkanie w tym miejscu mogło oznaczać, że już się nie ukrywali, że skoro władza była po ich stronie, mogli jawnie określać się jako zwolennicy Czarnego Pana. W jadalni oszczędnie skinęła głową już obecnym, po czym zasiadła przy jednym z wolnych miejsc w środku stołu, splatając dłonie i prostując się. Nie było to jej pierwsze spotkanie, ale żadne z poprzednich nie budziło takiego podenerwowania i napięcia, choć nie dawała tego po sobie poznać, jej piękna twarz wciąż pozostawała nieruchoma, oczy przez moment wpatrywały się w pusty jeszcze kielich, by potem przesunąć się na ściany. Była tu dla sprawy i przywykła do tego, że nie znaczy nic więcej niż bycie jednym z wielu trybików, które można z łatwością wymienić, gdy zawiodą. Dlatego nie chciała więcej zawodzić.
| miejsce 18
Spotkanie w Yaxley's Hall miało okazać się w pewnym sensie przełomowe — bo po raz pierwszy nie spotykali się w progach baru, w ciemnych piwnicach, a w ogromnej rezydencji jednego ze Śmierciożerców, który zdecydował się ugościć wszystkich popleczników lorda Voldemorta u siebie, niezależnie od jego miejsca wśród Rycerzy, statusu krwi czy faktycznych zasług. Było w tym coś niezwykłego. Jakby całe to bogactwo, które ich wszystkich nagle otoczyło miało gloryfikować ich siłę i potęgę i było to właśnie w ten, łechtający ego sposób przyjemne. Ale nie szedł tu w nastroju do zabawy, wznoszenia toastów, czy wychwalania sukcesów, które odnieśli. Ostatnio ponosili same porażki, zawodzili. Taka rutyna mu nie odpowiadała, nie chciał, aby właśnie dziś i właśnie ten wieczór był obrazem ich tryumfu, do którego większość z nich nawet się nie zbliżyła. Wszystko osiągnęli dzięki Voldemortowi, dzięki jego najzdolniejszym i najwytrwalszym sługom. To przepełnione blichtrem miejsce mogło być wspaniałym wstępem w Nowy Rok sposobem na ukazanie jak byli wielcy i jak ważni, jak powinni się traktować i jak obnosić z tym kim byli, ale w tym całym przepychu nie powinni osiąść na laurach, zapominając, że za sukcesem stać musiała ciężka praca, a tej mieli teraz całe mnóstwo.
Zgodnie z wymaganiami, jakie stawiało przed nimi to miejsce i to spotkanie przybył do Fenland w czystym i schludnym stroju, choć niewiele różniącym się od codziennego. Czarna koszula na stójkę spięta srebrną i elegancką szpilką ciasno opinała szyję i szczupłe ramiona, a na nich spoczęła nieco bardziej wyjściowa choć znów całkiem czarna czarodziejska szata. Odzienie wierzchnie zostawił przy wejściu, do głównej sali wkraczając przygotowany zarówno na spotkanie, jak i późniejszą, uroczystą kolację. Zdumiała go niewielka liczba sojuszników zasiadających do tej pory przy stole. Skinął głową Morgothowi, jako gospodarzowi i Ignotusowi, jako organizatorowi spotkania w pierwszej kolejności. Po reszcie przeciągnął leniwym wzrokiem, na chwilę zatrzymując spojrzenie na nokturnowym alchemiku. Nie mógł wyrazić, jak wielkie pokładał nadzieje w jego projekcie i w tym, że odniesie sukces w przeszkodzeniu Zakonnikom. Jednak wizja Cassandry się ziściła, wszystko przepadło i nie mógł go za to winić, winił więc wszystkich pozostałych. Tych, których tu dziś nie było, tych, którzy dużo wcześniej zawiedli i tych, którzy zlekceważyli wagę zadań, których się podjęli.
Wyciągnął metalowe pudełko z papierosami, po chwili wyciągnął jednego z nich, korzystając z faktu, że spotkanie jeszcze się nie rozpoczęło.
— Mogę?— Pytanie skierował do gospodarza, dlatego, że darzył Morgotha należytym mu szacunkiem. Potrzebował zapalić, więc w oczywisty sposób nie było w tym nic lekceważącego.
| miejsce 15
Zgodnie z wymaganiami, jakie stawiało przed nimi to miejsce i to spotkanie przybył do Fenland w czystym i schludnym stroju, choć niewiele różniącym się od codziennego. Czarna koszula na stójkę spięta srebrną i elegancką szpilką ciasno opinała szyję i szczupłe ramiona, a na nich spoczęła nieco bardziej wyjściowa choć znów całkiem czarna czarodziejska szata. Odzienie wierzchnie zostawił przy wejściu, do głównej sali wkraczając przygotowany zarówno na spotkanie, jak i późniejszą, uroczystą kolację. Zdumiała go niewielka liczba sojuszników zasiadających do tej pory przy stole. Skinął głową Morgothowi, jako gospodarzowi i Ignotusowi, jako organizatorowi spotkania w pierwszej kolejności. Po reszcie przeciągnął leniwym wzrokiem, na chwilę zatrzymując spojrzenie na nokturnowym alchemiku. Nie mógł wyrazić, jak wielkie pokładał nadzieje w jego projekcie i w tym, że odniesie sukces w przeszkodzeniu Zakonnikom. Jednak wizja Cassandry się ziściła, wszystko przepadło i nie mógł go za to winić, winił więc wszystkich pozostałych. Tych, których tu dziś nie było, tych, którzy dużo wcześniej zawiedli i tych, którzy zlekceważyli wagę zadań, których się podjęli.
Wyciągnął metalowe pudełko z papierosami, po chwili wyciągnął jednego z nich, korzystając z faktu, że spotkanie jeszcze się nie rozpoczęło.
— Mogę?— Pytanie skierował do gospodarza, dlatego, że darzył Morgotha należytym mu szacunkiem. Potrzebował zapalić, więc w oczywisty sposób nie było w tym nic lekceważącego.
| miejsce 15
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Sala główna
Szybka odpowiedź