Ślepy zaułek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ślepy zaułek
Opodal podniszczonej knajpy, gdzieś koło wiecznie nieświecącej latarni znajduje się wąska, pogrążona w mroku uliczka - uliczka zakończona wysokim, masywnym murem, którego to nie sposób przeskoczyć, na którego nie sposób się wspiąć, nawet przy pomocy drugiej osoby. Ludzie szemrają, iż to właśnie tutaj, wśród wiecznie zalegających śmieci i odpadków, kamiennych ścian budynków poplamionych czerwienią, swe spotkania odbywają podejrzane typki Śmiertelnego Nokturnu. Paserzy, nieszkodliwi przemytnicy, handlarze ziela wiedźm, czy i gorsi, zepchnięci poza margines społeczny recydywiści umiłowali sobie ów ślepy zaułek do załatwiania swych szemranych interesów, ubijania targów, załatwiania między sobą zatargów. Obowiązuje ich chyba jakaś niepisana zasada, gdyż zaułkiem tym potrafią się dzielić, potrafią nie wchodzić sobie w paradę - a przynajmniej w większości przypadków. Jedynie czasem znaleźć tu można jakiegoś nieboszczyka.
The member 'Raiden Carter' has done the following action : rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Towarzysz Alasdaira, Raiden, ruszył przodem - i kiedy tylko magiczny policjant przekroczył próg przejścia, klapa zamknęła się za nim z łoskotem. Alasdair pozostał więc na Nokturnie sam; otaczała go nieprzenikniona cisza i zdawało się, że nikogo nie było w pobliżu. Ale mogło być to tylko wrażenie. W oddali rozległo się wycie wilka. Jeżeli Alasdair spróbuje manualnie otworzyć klapę, okaże się, że jest zamknięta.
W momencie, w którym Raiden wkroczył w cień ukrytego przejścia, klapa donośnie zaskrzypiała i zamknęła się z łoskotem. Nawet jeśli policjant próbował otworzyć klapę od wewnątrz - czy to za pomocą magii, czy bez niej - ta pozostawała nietknięta. Jednocześnie dzwonienie łańcuchów oddalało się; Raidenowi pozostało za nim podążyć.
| Alasdair, na odpis masz 48h. Raiden, kontynuujesz rozgrywkę tutaj.
W momencie, w którym Raiden wkroczył w cień ukrytego przejścia, klapa donośnie zaskrzypiała i zamknęła się z łoskotem. Nawet jeśli policjant próbował otworzyć klapę od wewnątrz - czy to za pomocą magii, czy bez niej - ta pozostawała nietknięta. Jednocześnie dzwonienie łańcuchów oddalało się; Raidenowi pozostało za nim podążyć.
| Alasdair, na odpis masz 48h. Raiden, kontynuujesz rozgrywkę tutaj.
Chłopak, który okradł Paliczki najwyraźniej bawił się w najlepsze. Znalezienie go w gruncie rzeczy nie było trudne, każda nowa twarz na Nokturnie była do zlokalizowania stosunkowo łatwa. Zamieszanie majowe sprawiło jednak, że zdążył zapaść się pod ziemię zanim odzyskałem dług. Czekałem na jego powrót w znajome strony jednocześnie próbując odkryć miejsce, w którym mógłby ukryć skradziony towar. Anomalie, co mogłem wywnioskować z artykułów Proroka, a dokładniej zawartych w nich nekrologach, kosztowały życie już kilku czarodziejów, mały złodziej mógł leżeć martwy w miejscu, w którym znalazł się zupełnie przez przypadek. dodatkowo wybuch sprawił, że miałem ważniejsze zmartwienia na głowie. Nie tylko czarodzieje poznikali w nocy ze swoich łóżek. Czarnomagiczne artefakty, które nigdy nie powinny opuszczać zabezpieczonych kufrów nagle je opuściły i przepadły nie wiadomo gdzie, by potem odnaleźć się w najmniej spodziewanym miejscu. Poszukiwanie zaginionych przedmiotów, ich sprowadzanie i dostarczanie właścicielom zabierało mi mnóstwo czasu. Pozostałe nieliczne wolne chwile spędzałem na odnajdywaniu tych artefaktów, do których nikt się nie przyznawał, by następnie sprzedać je na czarnym rynku za dobrą cenę. Wpierw upewniwszy się, że nie narażę się nikomu znaczącemu. Właśnie miałem ze sobą bardzo starą rękę glorii, której wartość była wysoka przez sam fakt bycia czarnomagicznym artefaktem. Misterne wykonanie podwajało i tak niemałą cenę. Była srebrna, porwana wybuchem wraz z drewnianym opakowaniem wykonanym z solidnego drewna, wewnątrz wyściełanym czarnym aksamitem. Sama ręka była lśniąca, niezwykle urodziwa, dokładnie pokryta najprawdziwszym srebrem. Należała do półwili. Zatopiono ją w metalu, gdy kobieta jeszcze żyła, przed odcięciem. Obłożono ją także wówczas pierwszymi klątwami. Dopiero, gdy srebro zastygło, a zaklęta dłoń obumarła, odcięto ją od ciała i wykończono. Ozdobiono czymś na kształt tatuażu w kształcie węża, którego zamknięta paszcza tworzyła wokół palca pierścień, a zawinięty ogon ozdabiał nadgarstek niczym bransoleta. Gad lśnił szmaragdowym blaskiem, gdy odbijało się od niego światło ognia. Ktoś wyraźnie włożył wiele pracy w to, by ozdoba wyglądała na wykonaną jakby na zamówienie samego Salazara Slytherina. Oczywiście, była znacznie młodsza i nigdy nawet nie była własnością rodu Gauntów. Ktoś jednak zadał sobie wiele trudu, by upodobnić ją do drobiazgów posiadanych przez wymarły już ród albo stworzył go specjalnie na zamówienie, którego ci nigdy nie zdołali jednak opłacić. Tak kunsztownie wykonana ręka glorii była bowiem wystarczająco droga, by kupić za nią wioskę. I oczywiście ani nie należała do mnie, ani nie ja to wszystko potrafiłem ocenić patrząc jedynie na jej delikatną konstrukcję. Wszystkiego naturalnie dowiedziałem się w sklepie Bogina i Burke'a, do którego zaniosłem znalezisko doskonale wiedząc, że to tam najprędzej znajdą odpowiedniego kupca. Nie myliłem się, zaklęta dłoń szybko stała się obiektem pożądania licznych kolekcjonerów, z czego tylko jeden zdecydował zapłacić się pełną cenę. Pozostało mi jedynie dostarczenie przedmiotu we wskazane miejsce i odebranie wymaganej kwoty. A potem upomnienie się u Borgina o rozsądny procent. Problem polegał jednak na tym, że gdy zgodnie z otrzymaną wiadomością, pojawiłem się w sklepie i odebrałem rękę zapakowaną w drewnianą szkatułę, zorientowałem się, że ktoś, nieco nieudolnie, próbuje podążać moim tropem. Skręciłem więc w zawiłą sieć nokturnowych zaułków, uliczek i rozwidleń. Uczucie śledzenia jednak ani na chwilę mnie nie opuszczało. Wreszcie za jednym z zakrętów zmieniłem się w czarną mgłę i pozwoliłem mojemu ogonowi stanąć twarzą w twarz ze ścianą stanowiącą ślepy koniec zaułka. Zmaterializowałem się za młodym chłopakiem, który odwrócił się do mnie z bezgranicznym zdumieniem wymalowanym na pociągłej twarzy. Patrzyły na mnie oczy należące do złodzieja z Paliczków. Złodzieja, który miał okazję wykorzystać zniknięcie spowodowane majowym zamieszaniem i wyjść z całej zabawy bez szwanku, a zamiast tego postanowił wrócić i co gorsza, spróbować okraść akurat mnie. Tego było zbyt wiele, dzieciak był nie tylko bezczelny, ale jeszcze głupi. Utwierdził mnie w moim osądzie, gdy po chwili bezruchu postanowił sięgnąć po różdżkę i skierować ją w moją, m o j ą stronę. Dzieciak zaczął ambitnie, od cruciatusa. Zanim zaklęcie do mnie doleciało ponownie byłem czarną mgłą, przez którą zaklęcie przeleciało nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Materializując się wyciągnąłem różdżkę i wypowiedziałem własną inkantację zaklęcia torturującego. Trzeba mu przyznać, że próbował się bronić. Nie za bardzo jednak cokolwiek z tego wyszło. Po chwili leżał w brudnej kałuży wijąc się z bólu przede mną.
- Powiedz grzecznie, gdzie podział się towar z Paliczków to dam ci spokój - próbował zachować tajemnicę dla siebie na tyle mocno, że dosłownie ugryzł się w język, który zaczął obficie krwawić. Krztusił się własną krwią i łzami, a przekleństwa, którymi z początku obficie rzucał, były coraz trudniejsze do rozpoznania. Niespiesznie odebrałem mu różdżkę i przyjrzałem się jej uważnie wiedząc, że jego błagalne spojrzenie śledzi każdy mój krok. Nie prosił o nic, dobrze dla niego, ale przy tak olbrzymim bólu trudno ukryć własne myśli, a oczy to przecież zwierciadło duszy. Trzymałem go pod zaklęciem dopóki jego białka całkiem nie nabiegły krwią, a źrenice nie uciekły daleko w głąb czaszki. Mogłem rzucić imperiusa, mogłem zmusić go do mówienia na wiele innych sposobów, ale ból był z nich wszystkich zdecydowanie najlepszy.
- Liczę do trzech - kucnąłem przy nim i podciągnąłem za szatę, by zwrócić jego rozbieganą w tym momencie uwagę na moje polecenia. - Masz dokładnie tyle czasu, żeby odpowiedzieć na moje pytanie, zanim powrócimy do stanu sprzed chwili.
Upewniłem się, że mnie zrozumiał, gdy jego oczy nieco rozszerzyły się w momencie, w którym mózg przetworzył otrzymaną informację.
- Raz - chłopak zacisnął szczęki szykując się najwyraźniej na falę bólu. Nie spieszyłem się. Oczekiwanie nań było straszniejsze niż tortury same w sobie. Niech pozwija się z przerażenia jeszcze przez chwilę.
- Dwa - do zaciśniętych szczęk dołączyły zamknięte z całych sił oczy i coraz wyraźniejsze drgawki. chłopak jednak milczał, co było dla mnie nieco niezrozumiałe. Nie miał już jak się z tego wykaraskać. Musiał zdawać sobie z tego przecież sprawę.
- Trzy - uniosłem różdżkę, gdy rozległy się gorące zapewnienia powiempowiempowiem. - Crucio.
Dzieciak wygiął się w łuk tak duży, że przez chwilę zastanawiałem się, czy nie pęknie mu kręgosłup.
- Mów, słucham - zapewniłem w przerwie między jego już całkowicie nieartykułowanymi okrzykami bólu. Czekałem, kiedy chłopak próbował powiedzieć wszystko. Wystarczyło mi usłyszeć miejsce, w którym ukrył rzeczy. Wtedy cofnąłem zaklęcie. Dzieciak trząsł się zupełnie bez kontroli nad własnym ciałem. Po brodzie obficie spływała mu ślina wymieszana z krwią. Z jednego ucha sączyła się czerwona posoka. Podobnie z nosa. Oczy błądziły nieprzytomnie jakby zupełnie nie rozpoznając nowej rzeczywistości. Mamrotał jedynie trzy słowa - kamienica nad apteką, kamienicanadapteką, kamienisateką. Z każdym słabym wydechem robiły się coraz bardziej niewyraźne. Nie kłamał, tego byłem pewien. Podobnego bólu nie sposób oszukać. Chłopak leżał przede mną całkowicie zdany na moją łaskę i niełaskę niezdolny nawet do obrony. Jedno zaklęcie mogło zakończyć zarówno jego obecne męki jak i wszelkie nadzieje i plany. Śmierć stanowiła jednak mało przemawiający przekaz. Szybko się o tym zapominało. A mi zależało na tym, by już nigdy nikt nie wpadł na pomysł wpychania się w moją pracę i rzucania mi wyzwania. Potrzebowałem nieustającego przypomnienia o tym, że podobne próby nie skończą się dla takiego śmiałka dobrze. Chłopak miał nieco pecha, normalnie może bym go i puścił wolno zadowolony faktem, że odebrał nauczkę. Potrzebny mi był jednak żywy i, niestety dla niego, potraktowany w sposób, który mówić będzie sam za siebie - nie wchodź mi w drogę.
- Crepito - skierowałem różdżkę najpierw na jedno oko, a następnie na drugie. Rzężenie, jakie wydobyło się z obolałego gardła nie było nawet cieniem poprzednich nieludzkich wrzasków, jakie wydawał z siebie dzieciak. - Ictusosio - następne zaklęcie zmiażdżyło mu prawy piszczel. Nie otrzyma pomocy na czas, kuleć będzie do końca życia. Na sam koniec zostawiłem - Nemo.
Chłopak zamarł. Przestał się poruszać, a potem nagle, jakby obudził się z głębokiego snu i w panice zaczął rzucać się na ziemi. Klęknąłem przy nim łapiąc go za ramię.
- Ćśś, jesteś bezpieczny - o dziwo mój głos zadziałał na niego kojąco, odwrócił w moją stronę puste oczodoły. Pomimo braku oczu, widać było jak bardzo jest przerażony. Właśnie narodził się na nowo, bez imienia, bez przeszłości, za to z bólem nie do opisania i ślepy.
- Wezwę zaraz pomoc - uspokajająco głaskałem go po głowie jednocześnie szukając pomocy. - Nazywasz się Vitalij Karkarow, zapamiętasz?
Upewniłem się, że imię zapadnie mu w pamięć. Przesłanie będzie zrozumiałe. To czeka każdego, kto spróbuje dotknąć tego, co należy do mnie. Kilka galeonów dla nieco pijanego medyka, który zaleczył najpoważniejsze rany i uratował chłopakowi życie zwróciło mi się w procencie od Burke'a. Dzieciakiem nie przejąłem się już nigdy potem. Spełniał swoje zadanie jednak wyśmienicie. Ci, którzy mieli zrozumieć, zrozumieli.
- Powiedz grzecznie, gdzie podział się towar z Paliczków to dam ci spokój - próbował zachować tajemnicę dla siebie na tyle mocno, że dosłownie ugryzł się w język, który zaczął obficie krwawić. Krztusił się własną krwią i łzami, a przekleństwa, którymi z początku obficie rzucał, były coraz trudniejsze do rozpoznania. Niespiesznie odebrałem mu różdżkę i przyjrzałem się jej uważnie wiedząc, że jego błagalne spojrzenie śledzi każdy mój krok. Nie prosił o nic, dobrze dla niego, ale przy tak olbrzymim bólu trudno ukryć własne myśli, a oczy to przecież zwierciadło duszy. Trzymałem go pod zaklęciem dopóki jego białka całkiem nie nabiegły krwią, a źrenice nie uciekły daleko w głąb czaszki. Mogłem rzucić imperiusa, mogłem zmusić go do mówienia na wiele innych sposobów, ale ból był z nich wszystkich zdecydowanie najlepszy.
- Liczę do trzech - kucnąłem przy nim i podciągnąłem za szatę, by zwrócić jego rozbieganą w tym momencie uwagę na moje polecenia. - Masz dokładnie tyle czasu, żeby odpowiedzieć na moje pytanie, zanim powrócimy do stanu sprzed chwili.
Upewniłem się, że mnie zrozumiał, gdy jego oczy nieco rozszerzyły się w momencie, w którym mózg przetworzył otrzymaną informację.
- Raz - chłopak zacisnął szczęki szykując się najwyraźniej na falę bólu. Nie spieszyłem się. Oczekiwanie nań było straszniejsze niż tortury same w sobie. Niech pozwija się z przerażenia jeszcze przez chwilę.
- Dwa - do zaciśniętych szczęk dołączyły zamknięte z całych sił oczy i coraz wyraźniejsze drgawki. chłopak jednak milczał, co było dla mnie nieco niezrozumiałe. Nie miał już jak się z tego wykaraskać. Musiał zdawać sobie z tego przecież sprawę.
- Trzy - uniosłem różdżkę, gdy rozległy się gorące zapewnienia powiempowiempowiem. - Crucio.
Dzieciak wygiął się w łuk tak duży, że przez chwilę zastanawiałem się, czy nie pęknie mu kręgosłup.
- Mów, słucham - zapewniłem w przerwie między jego już całkowicie nieartykułowanymi okrzykami bólu. Czekałem, kiedy chłopak próbował powiedzieć wszystko. Wystarczyło mi usłyszeć miejsce, w którym ukrył rzeczy. Wtedy cofnąłem zaklęcie. Dzieciak trząsł się zupełnie bez kontroli nad własnym ciałem. Po brodzie obficie spływała mu ślina wymieszana z krwią. Z jednego ucha sączyła się czerwona posoka. Podobnie z nosa. Oczy błądziły nieprzytomnie jakby zupełnie nie rozpoznając nowej rzeczywistości. Mamrotał jedynie trzy słowa - kamienica nad apteką, kamienicanadapteką, kamienisateką. Z każdym słabym wydechem robiły się coraz bardziej niewyraźne. Nie kłamał, tego byłem pewien. Podobnego bólu nie sposób oszukać. Chłopak leżał przede mną całkowicie zdany na moją łaskę i niełaskę niezdolny nawet do obrony. Jedno zaklęcie mogło zakończyć zarówno jego obecne męki jak i wszelkie nadzieje i plany. Śmierć stanowiła jednak mało przemawiający przekaz. Szybko się o tym zapominało. A mi zależało na tym, by już nigdy nikt nie wpadł na pomysł wpychania się w moją pracę i rzucania mi wyzwania. Potrzebowałem nieustającego przypomnienia o tym, że podobne próby nie skończą się dla takiego śmiałka dobrze. Chłopak miał nieco pecha, normalnie może bym go i puścił wolno zadowolony faktem, że odebrał nauczkę. Potrzebny mi był jednak żywy i, niestety dla niego, potraktowany w sposób, który mówić będzie sam za siebie - nie wchodź mi w drogę.
- Crepito - skierowałem różdżkę najpierw na jedno oko, a następnie na drugie. Rzężenie, jakie wydobyło się z obolałego gardła nie było nawet cieniem poprzednich nieludzkich wrzasków, jakie wydawał z siebie dzieciak. - Ictusosio - następne zaklęcie zmiażdżyło mu prawy piszczel. Nie otrzyma pomocy na czas, kuleć będzie do końca życia. Na sam koniec zostawiłem - Nemo.
Chłopak zamarł. Przestał się poruszać, a potem nagle, jakby obudził się z głębokiego snu i w panice zaczął rzucać się na ziemi. Klęknąłem przy nim łapiąc go za ramię.
- Ćśś, jesteś bezpieczny - o dziwo mój głos zadziałał na niego kojąco, odwrócił w moją stronę puste oczodoły. Pomimo braku oczu, widać było jak bardzo jest przerażony. Właśnie narodził się na nowo, bez imienia, bez przeszłości, za to z bólem nie do opisania i ślepy.
- Wezwę zaraz pomoc - uspokajająco głaskałem go po głowie jednocześnie szukając pomocy. - Nazywasz się Vitalij Karkarow, zapamiętasz?
Upewniłem się, że imię zapadnie mu w pamięć. Przesłanie będzie zrozumiałe. To czeka każdego, kto spróbuje dotknąć tego, co należy do mnie. Kilka galeonów dla nieco pijanego medyka, który zaleczył najpoważniejsze rany i uratował chłopakowi życie zwróciło mi się w procencie od Burke'a. Dzieciakiem nie przejąłem się już nigdy potem. Spełniał swoje zadanie jednak wyśmienicie. Ci, którzy mieli zrozumieć, zrozumieli.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przynajmniej pogoda zdawała się wrócić do normalności. Chwilowo. Nikt jeszcze nie przypuszczał, że zaledwie sześć dni temperatura spadnie poniżej zera w ciągu zaledwie jednego dnia, a Wielką Brytanię skuje lód. Nie, kiedy ostatnie dni maja były wręcz upalne. Błękitu nieba nie mącił żaden obłok, a cuchnący Nokturn skąpany był w gorących promieniach słonecznych, co bynajmniej Rookwood nie cieszyło; kiedy jest zimniej, mniej odczuwała odór. Wszystkie te typy spod czarnej gwiazdy, opryszki, złodzieje, samozwańczy czarnoksiężnicy, niestety nie pałali do mydła sympatią, a w dniach takich jak ten było to aż nadto wyczuwalne.
Kiedy tak stała nieopodal miejsca, gdzie przed jeszcze kilkoma tygodniami stała Biała Wywerna, wachlowała się papierkiem, który wręczył jej rozdygotany chłoptaś, jeden z kilku rozładowujących ostatnie surowce, mających im służyć do odbudowania przybytku. Widocznie czuł się nieswojo z myślą, że pracuje w takim miejscu. Czekała oparta o ścianę, spod ciężkich, zmrużonych powiek obserwując piętrzące się palety z cegłami, pustakami, kamieniem, zastanawiając się jak do cholery ma tu pomóc, skoro nie miała pojęcia o budownictwie? Dom, w którym mieszkała, został zbudowany przez rodzinę małżonka, a ona dostała go w spadku, kiedy finezyjnie się go pozbyła. Jedyne na co teraz miała ochotę, to spoczynek na własnej werandzie, w cieniu zadaszenia i szklankę ognistej whisky z lodem, może na skręta z diabelskim zielem; na to nie było jednak czasu, już dość zwlekali i się ociągali z wdrożeniem w życie planu, który ustalono z początkiem miesiąc. Czarny Pan nie tolerował opieszałości.
-Wiesz co, Macnair - odezwała się nagle, do stojącego obok mężczyznym wciskając bezużyteczny papierek do kieszeni lekkiej, czarnej szaty, którą miała na sobie. Im mniej dowodów, tym lepiej -Potrzebujemy pomocy - dodała, a dość niski głos Sigrun był przesiąknięty ironią. Nie zamierzała przecież pracować przy tym sama. Na to też nie bardzo miała ochotę -Więcej rąk do pracy- westchnęła teatralnie -Chyba nawet znam kogoś takiego. Złożymy mu wizytę.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nokturn daleki był od posiadania jakichkolwiek estetycznych i zapachowych walorów na dodatek posiadając jeszcze miano miejsca wybitnie niebezpiecznego, zupełnie odłączonego od londyńskiej rzeczywistości. Ludzie omijający ów uliczki szerokim łukiem niewiele tracili, bowiem psycholi tudzież w najlepszym przypadku kieszonkowców było zdecydowanie więcej jak normlanych, mniej zamożnych osób, co skutkowało częstymi napaściami zwieńczonymi niekoniecznie szczęściem w nieszczęściu. Mieszkańcy znali siebie wzajemnie – każdy bez trudu mógł wskazać oprycha, a także wyliczyć mu grzechy, których się dopuścił, jednakże panowała niepisana zmowa milczenia gwarantująca pewien immunitet zapewniający nietykalność. Macnair nie należał do tych grzecznych, ale podchodził do wielu występków o wiele ostrożniej i z pomocą rozumu niezwykle rzadko spotykanego w owych rejonach, stąd mało osób miało pojęcie o jego działalności. Tak naprawdę to właściwie niewielu wiedziało w ogóle o jego istnieniu.
Nie był dobry we wszelakich naprawach, ale z własnej kieszeni niewiele mógł dołożyć do obudowy Białej Wywerny. Miał świadomość, jak ważnym miejscem dla rycerzy była owa knajpa, stąd postanowił po prostu się przydać powtarzając machinalnie czynności pokazane kilka dni wcześniej. Paskudny kac i nikotynowy głód wyjątkowo spowalniały jakiekolwiek prace, ale zerkając na wylegującą się Rookwood i tak dochodził do wniosku o wiele większego zaangażowania oraz włożonych starań. Przyzwyczajony do jej ciągłego mędzenia nad uchem nawet nie strzępił języka oszczędzając sobie kolejnych komentarzy, jednak gdy w końcu zasugerowała coś konkretnego przeniósł na nią wzrok na chwilę przerywając wykonywaną czynność. -Nic dziwnego skoro swoje masz ciągle splecione na brzuchu, gęba Ci już zbrązowiała od ciągłego patrzenia w słońce. Szukasz tam szczęścia?- uniósł brew wyginając wargi w charakterystycznym, ironicznym wyrazie. Sigurn nie należała do typowych sztywniaczek, więc częściej pozwalał sobie na kpiące słowa wiedząc, że nie brała wszystkiego do siebie.
-Prowadź. Z chęcią zaproszę przyjemniaczka do współpracy, bo faktycznie dzisiaj idzie to jak krew z nosa.- rzucił chwytając jednego papierosa z paczki, a następnie odpalając go podał opakowanie dziewczynie. Jeśli i tak mieli się przejść to wolał wykorzystać ów moment na kilka łyków ognistej i swój mały nikotynowy niezbędnik.
Nie był dobry we wszelakich naprawach, ale z własnej kieszeni niewiele mógł dołożyć do obudowy Białej Wywerny. Miał świadomość, jak ważnym miejscem dla rycerzy była owa knajpa, stąd postanowił po prostu się przydać powtarzając machinalnie czynności pokazane kilka dni wcześniej. Paskudny kac i nikotynowy głód wyjątkowo spowalniały jakiekolwiek prace, ale zerkając na wylegującą się Rookwood i tak dochodził do wniosku o wiele większego zaangażowania oraz włożonych starań. Przyzwyczajony do jej ciągłego mędzenia nad uchem nawet nie strzępił języka oszczędzając sobie kolejnych komentarzy, jednak gdy w końcu zasugerowała coś konkretnego przeniósł na nią wzrok na chwilę przerywając wykonywaną czynność. -Nic dziwnego skoro swoje masz ciągle splecione na brzuchu, gęba Ci już zbrązowiała od ciągłego patrzenia w słońce. Szukasz tam szczęścia?- uniósł brew wyginając wargi w charakterystycznym, ironicznym wyrazie. Sigurn nie należała do typowych sztywniaczek, więc częściej pozwalał sobie na kpiące słowa wiedząc, że nie brała wszystkiego do siebie.
-Prowadź. Z chęcią zaproszę przyjemniaczka do współpracy, bo faktycznie dzisiaj idzie to jak krew z nosa.- rzucił chwytając jednego papierosa z paczki, a następnie odpalając go podał opakowanie dziewczynie. Jeśli i tak mieli się przejść to wolał wykorzystać ów moment na kilka łyków ognistej i swój mały nikotynowy niezbędnik.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie oczekiwała po Nokturnie bukietu zapachów, które przyprawią zmysły o rozkoszne doznania. Śmierdziało tu w cholerę: szczynami, rynsztokiem, czarną magią, niemytym ciałem i Merlin czym raczy jeszcze wiedzieć. Nie wiadomo w której kamienicy siedział alchemik (Rookwood wiedziała o jednym, cholernie dobrym) i skąd wydobywały się jeszcze gorsze zapachy. Cóż to jednak, zdążyła przywyknąć przez te wszystkie lata, kiedy Nokturn odwiedzała. Z rzadka jako ona sama, Sigrun Rookwood, najczęściej w masce innej twarzy, miała całą paletę swoich alter ego na każdą okazję, w których przebierała jak szlachcianka w sukienkach. Lepiej, by nie kojarzono pracownicy Ministerstwa Magii, Brygadzistki, niejako stróża prawa, z siedliskiem czarnej magii i zbrodni wszelkiej maści. Należało stwarzać pozory. To ich najpewniej łączyło z Macnairem, oboje byli w tym dobrzy.
Na jego słowa parsknęła śmiechem, po czym rozłożyła ręce, wznosząc je ku niebu, jakby miała zamiar się pomodlić (choć oczywiście nie miała nawet pojęcia cóż to znaczy modlić, bo w jej żyłach płynęła czysta krew).
-Oświecenia - odpowiedziała tonem pełnym śmiertelnej powagi, spojrzenie również miała wtedy utkwione w nieboskłonie, lecz trwało to wyłącznie uderzenia serca, nim Drew zdążyłby pomyśleć, że mówi to na poważnie. Opuściła dłonie, a na pełnych ustach pojawił się szelmowski uśmiech.
Ruszyła się z miejsca, nieśpiesznie krocząc w prawą uliczkę. Nie mieli daleko, aczkolwiek nie musieli się nigdzie śpieszyć. Macnair nie musiał jej dodatkowo zachęcać, papierosem poczęstowała się od razu i potarła kraniec opuszkiem palca, by odpalił.
-Moje kobiece dłonie są zbyt delikatne do ciężkiej pracy - powiedziała beztrosko, nie mogąc się powstrzymać od sarkazmu - może nie miała twardych, męskich rąk, lecz z pewnością bardziej szorstkie i nawykłe do pracy od innych kobiet. Od lat dziecięcych dużo jeździła konno i latała na miotle, zwłaszcza w szkole, gdzie piastowała nawet funkcję kapitana drużyny quidditcha Ślizgonów.
Nie zdążyła spalić papierosa do końca, a doszli pod kamienicę na uboczu, gdzie droga była ślepa i przynajmniej teraz było pusto. Doskonale, im mniej świadków tym lepiej.
-Ostatnie piętro. Nazywa się Todd. Najpierw trzeba go oszołomić, nie jest zbyt skory do pomocy, ale z pewnością jakoś go przekonamy, czyż nie? Przyjdzie on, przyjdą jego kamraci - wyjaśniła Drew, dopalając fajka i gasząc go butem, zanim zaklęciem Alohomora otworzyła drzwi i cicho zaczęła wspinać się po krętych schodach.
Cuchnęło tu jeszcze bardziej alkoholem, szczynami, potem i chyba zgniłymi jajami, aż zmarszczyła nos z obrzydzenia, lecz parła naprzód, w międzyczasie wyciągając z kieszeni różdżkę. Dotarłszy na samą górę stanęła pod drzwiami, aby chwilę cicho nasłuchiwać.
Kiwnęła głową na znak, że go słyszy i uniosła różdżkę, mając nadzieję, że Drew zrobi to samo. A potem lewą pięścią zapukała kilkakrotnie.
Na jego słowa parsknęła śmiechem, po czym rozłożyła ręce, wznosząc je ku niebu, jakby miała zamiar się pomodlić (choć oczywiście nie miała nawet pojęcia cóż to znaczy modlić, bo w jej żyłach płynęła czysta krew).
-Oświecenia - odpowiedziała tonem pełnym śmiertelnej powagi, spojrzenie również miała wtedy utkwione w nieboskłonie, lecz trwało to wyłącznie uderzenia serca, nim Drew zdążyłby pomyśleć, że mówi to na poważnie. Opuściła dłonie, a na pełnych ustach pojawił się szelmowski uśmiech.
Ruszyła się z miejsca, nieśpiesznie krocząc w prawą uliczkę. Nie mieli daleko, aczkolwiek nie musieli się nigdzie śpieszyć. Macnair nie musiał jej dodatkowo zachęcać, papierosem poczęstowała się od razu i potarła kraniec opuszkiem palca, by odpalił.
-Moje kobiece dłonie są zbyt delikatne do ciężkiej pracy - powiedziała beztrosko, nie mogąc się powstrzymać od sarkazmu - może nie miała twardych, męskich rąk, lecz z pewnością bardziej szorstkie i nawykłe do pracy od innych kobiet. Od lat dziecięcych dużo jeździła konno i latała na miotle, zwłaszcza w szkole, gdzie piastowała nawet funkcję kapitana drużyny quidditcha Ślizgonów.
Nie zdążyła spalić papierosa do końca, a doszli pod kamienicę na uboczu, gdzie droga była ślepa i przynajmniej teraz było pusto. Doskonale, im mniej świadków tym lepiej.
-Ostatnie piętro. Nazywa się Todd. Najpierw trzeba go oszołomić, nie jest zbyt skory do pomocy, ale z pewnością jakoś go przekonamy, czyż nie? Przyjdzie on, przyjdą jego kamraci - wyjaśniła Drew, dopalając fajka i gasząc go butem, zanim zaklęciem Alohomora otworzyła drzwi i cicho zaczęła wspinać się po krętych schodach.
Cuchnęło tu jeszcze bardziej alkoholem, szczynami, potem i chyba zgniłymi jajami, aż zmarszczyła nos z obrzydzenia, lecz parła naprzód, w międzyczasie wyciągając z kieszeni różdżkę. Dotarłszy na samą górę stanęła pod drzwiami, aby chwilę cicho nasłuchiwać.
Kiwnęła głową na znak, że go słyszy i uniosła różdżkę, mając nadzieję, że Drew zrobi to samo. A potem lewą pięścią zapukała kilkakrotnie.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Metamorfomagia była potężnym darem stanowiącym wyjątkową broń w rękach czarodzieja, którego umiejętność kontroli była ponadprzeciętną normą. Genetyka rządziła się własnymi prawami – sam fakt jej posiadania nie pozwalał wykorzystywać wszystkich atutów, bowiem do tego potrzebna była długa i mozolna nauka niejednokrotnie przynosząca bolesne konsekwencje. Macnair zaprzestał szlifu w chwili, gdy doszedł do poziomu zupełnie mu wystarczającego; bez trudu wcielał się w wymyśloną przez siebie postać, która najczęściej podobna była zupełnie do nikogo i tym samym zdobywał informacje tudzież wykonywał powierzone zadania bez dalekosiężnych konsekwencji będących wynikiem odkrycia prawdziwej tożsamości. Wizualny aspekt był jednak jednym z wielu niezbędnych cech do odniesienia sukcesu – o wiele trudniej podrobić było głos, zwyczaje i przede wszystkim mimowolne odruchy.
Jeszcze nie przyszło mu poznać umiejętności Rookwood w ów kwestii i choć zewnętrznie nie dał tego po sobie odczuć to czekał na skromny popis, bowiem od zawsze ciekawiło go jak inni radzili sobie z tym zadaniem. Nierzadko słyszał głosy, iż nie może być w tym nic trudnego z uwagi na kwestię genetyki, ale w końcu tylko metamorfomagowie mogli wiedzieć ile wysiłku oraz skupienia kosztuje nie sama przemiana, a utrzymanie jej i odpowiedniego zachowania. Wpaść było łatwo – to była tylko maska i każdy miał prawo ją opuścić.
-Chyba już Cię przegrzało.- skwitował jej komentarz unosząc przy tym wyraźnie brew po czym ruszył za jej plecami, by finalnie zrównać się barkami. Nie wiedział dokąd prowadziła, ale liczył na szybkie załatwienie tematu.
Wypuściwszy z ust tytoniowy dym rozejrzał się po okolicy. Znał owe uliczki, w końcu je zamieszkiwał, jednak nadal nie był w stanie odgadnąć jakiego delikwenta wybrała sobie na nieszczęśliwą ofiarę. Nokturn przepełniony był plebsem i chlewem, więc o wiele trudniej było znaleźć kogoś odpowiedniego do pracy niewykazującego stanu nietrzeźwości – z resztą czy alkohol przy tak paskudnej robocie był wyjątkowo złym pomysłem? -Nie wątpię.- rzucił w chwili, gdy komentarz cisnął mu się na usta. -Zapewne stworzone są do bardziej sztywnych robótek.- wygiął wargi w kpiącym wyrazie nie oszczędzając sobie krótkiego spojrzenia w kierunku kobiecej twarzy. Nie znał jej na tyle dobrze, aby wyczuć granice żartu, ale właściwie nie dbał o to nader bardzo.
Wchodząc po schodach czuł o wiele mniejszy entuzjazm niżeli Rookwood. Nie kojarzył żadnego Todda, a tym bardziej jego świty, więc jedyne co mu pozostawało to zaufać na słowo, iż gość nie okaże się zwykłą łamagą, która tylko dołoży im pracy. Zatrzymawszy się pod drzwiami zacisnął różdżkę w dłoni, w której jeszcze przed wejściem trzymał papierosa, a następnie tuż po prawidłowo wypowiedzianym zaklęciu wcisnął drzwi do środka solidnym kopniakiem. Przekraczając próg od razu dostrzegł mężczyznę, co pozwoliło mu wykonać charakterystyczny ruch nadgarstkiem. -Drętwota.- wypowiedział spokojnie nie mając ochoty na zbędne dialogi – z resztą nie mieli na to czasu.
Jeszcze nie przyszło mu poznać umiejętności Rookwood w ów kwestii i choć zewnętrznie nie dał tego po sobie odczuć to czekał na skromny popis, bowiem od zawsze ciekawiło go jak inni radzili sobie z tym zadaniem. Nierzadko słyszał głosy, iż nie może być w tym nic trudnego z uwagi na kwestię genetyki, ale w końcu tylko metamorfomagowie mogli wiedzieć ile wysiłku oraz skupienia kosztuje nie sama przemiana, a utrzymanie jej i odpowiedniego zachowania. Wpaść było łatwo – to była tylko maska i każdy miał prawo ją opuścić.
-Chyba już Cię przegrzało.- skwitował jej komentarz unosząc przy tym wyraźnie brew po czym ruszył za jej plecami, by finalnie zrównać się barkami. Nie wiedział dokąd prowadziła, ale liczył na szybkie załatwienie tematu.
Wypuściwszy z ust tytoniowy dym rozejrzał się po okolicy. Znał owe uliczki, w końcu je zamieszkiwał, jednak nadal nie był w stanie odgadnąć jakiego delikwenta wybrała sobie na nieszczęśliwą ofiarę. Nokturn przepełniony był plebsem i chlewem, więc o wiele trudniej było znaleźć kogoś odpowiedniego do pracy niewykazującego stanu nietrzeźwości – z resztą czy alkohol przy tak paskudnej robocie był wyjątkowo złym pomysłem? -Nie wątpię.- rzucił w chwili, gdy komentarz cisnął mu się na usta. -Zapewne stworzone są do bardziej sztywnych robótek.- wygiął wargi w kpiącym wyrazie nie oszczędzając sobie krótkiego spojrzenia w kierunku kobiecej twarzy. Nie znał jej na tyle dobrze, aby wyczuć granice żartu, ale właściwie nie dbał o to nader bardzo.
Wchodząc po schodach czuł o wiele mniejszy entuzjazm niżeli Rookwood. Nie kojarzył żadnego Todda, a tym bardziej jego świty, więc jedyne co mu pozostawało to zaufać na słowo, iż gość nie okaże się zwykłą łamagą, która tylko dołoży im pracy. Zatrzymawszy się pod drzwiami zacisnął różdżkę w dłoni, w której jeszcze przed wejściem trzymał papierosa, a następnie tuż po prawidłowo wypowiedzianym zaklęciu wcisnął drzwi do środka solidnym kopniakiem. Przekraczając próg od razu dostrzegł mężczyznę, co pozwoliło mu wykonać charakterystyczny ruch nadgarstkiem. -Drętwota.- wypowiedział spokojnie nie mając ochoty na zbędne dialogi – z resztą nie mieli na to czasu.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Trudno było powiedzieć, by Sigrun urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą, skoro matka jej oddała życie, by sprowadzić swe piąte dziecko na świat, za co ojciec winił wyłącznie ją przez całe lata, jednakże niewątpliwie miała więcej farta od innych - urodziła się jako metamorfomag. W historii rodziny Rookwood znane były już podobne przypadki, a jako że ze wszech miar starali się chronić swą krew od mugolskich naleciałości, to ten wyjątkowy gen uaktywniał się wśród następnych pokoleń - i Sigrun miała nadzieję, że będą przekazywać go dalej, choć sama na ten moment potomstwa nie miała i nie planowała. Czasami zastanawiała się jedynie, czy to dziecko, które zmajstrował przez laty mąż, a którego pozbyła się eliksirem rue, byłoby tak jako ona metamorfomagiem? To była jedynie czysta ciekawość, nigdy tego nie żałowała - prędzej rzuciłaby się w przepaść, niż wydała je na świat.
Dar był wyjątkowy, wymagał jednak lat ciężkiej pracy, by nadeń zapanować. Sigrun doskonale pamiętała lata, kiedy nie potrafiła nad przemianami zapanować. Włosy zmieniały barwy tak jak rzewnie im się podobało, w zależności od odczuwanych przezeń emocji, a ponieważ najczęściej towarzyszył jej gniew, bądź przygnębienie, to słomkowe, proste włosy robiły się płomiennie czerwone, albo czarne. Chcąc, czy nie, musiała bardziej od innych przykładać się do lekcji transmutacji, co przyniosło efekty. Kontrola nad przemianami nie była jednak wszystkim, Sigrun przyznałaby Macnairowi rację bez zawahania, sama zmiana twarzy, czy sylwetki nie przynosiła pożądanego efektu. Należało też dobrze łgać i grać, panować nad mimiką, gestykulacją, wypowiadanymi słowami. Na odgrywaną postać składało się wiele różnych elementów, najdrobniejszych szczegółów, a Sigrun wciąż uczyła się, by o tym wszystkim pamiętać - i wchodzić w odgrywane role coraz lepiej.
- Oczywiście, robótek ręcznych - odparła Macnairowi z szelmowskim uśmiechem, odsłaniając przy tym rząd białych zębów i wyraźną przerwę między górnymi jedynkami - nigdy nie czuła potrzeby korygowania tej drobnej wady, choć mogła. - Na przykład do robienia na drutach - wyjaśniła ironicznie, prychając pod nosem śmiechem, świadoma, że nie miała pojęcia co zrobić z tymi dwiema wielkimi igłami i kłębkiem włóczki. Raz była na tyle znużona i upalona diabelskim zielem, że uznała, że się tego nauczy - ale nie potrafiła tego nawet zaczarować, by dziergało samo. Nigdy nie była za dobra w zaklęciach przydatnych w gospodarstwie domowym. Dlatego właśnie zmierzała z Macnairem ku kamienicy, w której znaleźć mieli potencjalnego pracownika do budowy, a nie ślęczała w domu niańcząc własną piątkę dzieci.
Nie zamierzała mu tłumaczyć kim ów Todd był, powinien był jej zaufać, wiedziała co robi; nie traciłaby czasu na byle kogo, bo go nie mieli. Z realizacją rozkazów Czarnego Pana nie należało zwlekać. Przekonał się o tym sam, kiedy wyważył drzwi kopniakiem (Sigrun zagwizdała wówczas z zadowoleniem), a celny promień jego zaklęcia ugodził Todda prosto w pierś - był na tyle zszokowany, że nie zdołał nawet sięgnąć po różdżkę, by się obronić. Padł na ziemię jak długi, a że kawał chłopa był z niego wielki, o niezbyt rozumnej twarzy, ale szerokich barkach i silnych ramionach, to narobił trochę hałasu, kiedy zahaczył o krzesło.
- No i pięknie - powiedziała z zadowoleniem Sigrun bez zaproszenia przekraczając próg i zamykając za sobą drzwi. Nie potrzebowali żadnych świadków. - Jak się masz, Todd? - zagadnęła radośnie, rzucając wypalonego papierosa na podłogę i depcząc niedopałek butem. - Widzę, że wyśmienicie, ale to nie pora na sen - ciągnęła dalej, wyraźnie rozbawiona, unosząc różdżkę przed siebie i celując nią w unieruchomione ciało.
- Imperio! - wyartykułowała głośno i wyraźnie - jeszcze tego brakowało, by się zbłaźniła przez Macnairem.
Dar był wyjątkowy, wymagał jednak lat ciężkiej pracy, by nadeń zapanować. Sigrun doskonale pamiętała lata, kiedy nie potrafiła nad przemianami zapanować. Włosy zmieniały barwy tak jak rzewnie im się podobało, w zależności od odczuwanych przezeń emocji, a ponieważ najczęściej towarzyszył jej gniew, bądź przygnębienie, to słomkowe, proste włosy robiły się płomiennie czerwone, albo czarne. Chcąc, czy nie, musiała bardziej od innych przykładać się do lekcji transmutacji, co przyniosło efekty. Kontrola nad przemianami nie była jednak wszystkim, Sigrun przyznałaby Macnairowi rację bez zawahania, sama zmiana twarzy, czy sylwetki nie przynosiła pożądanego efektu. Należało też dobrze łgać i grać, panować nad mimiką, gestykulacją, wypowiadanymi słowami. Na odgrywaną postać składało się wiele różnych elementów, najdrobniejszych szczegółów, a Sigrun wciąż uczyła się, by o tym wszystkim pamiętać - i wchodzić w odgrywane role coraz lepiej.
- Oczywiście, robótek ręcznych - odparła Macnairowi z szelmowskim uśmiechem, odsłaniając przy tym rząd białych zębów i wyraźną przerwę między górnymi jedynkami - nigdy nie czuła potrzeby korygowania tej drobnej wady, choć mogła. - Na przykład do robienia na drutach - wyjaśniła ironicznie, prychając pod nosem śmiechem, świadoma, że nie miała pojęcia co zrobić z tymi dwiema wielkimi igłami i kłębkiem włóczki. Raz była na tyle znużona i upalona diabelskim zielem, że uznała, że się tego nauczy - ale nie potrafiła tego nawet zaczarować, by dziergało samo. Nigdy nie była za dobra w zaklęciach przydatnych w gospodarstwie domowym. Dlatego właśnie zmierzała z Macnairem ku kamienicy, w której znaleźć mieli potencjalnego pracownika do budowy, a nie ślęczała w domu niańcząc własną piątkę dzieci.
Nie zamierzała mu tłumaczyć kim ów Todd był, powinien był jej zaufać, wiedziała co robi; nie traciłaby czasu na byle kogo, bo go nie mieli. Z realizacją rozkazów Czarnego Pana nie należało zwlekać. Przekonał się o tym sam, kiedy wyważył drzwi kopniakiem (Sigrun zagwizdała wówczas z zadowoleniem), a celny promień jego zaklęcia ugodził Todda prosto w pierś - był na tyle zszokowany, że nie zdołał nawet sięgnąć po różdżkę, by się obronić. Padł na ziemię jak długi, a że kawał chłopa był z niego wielki, o niezbyt rozumnej twarzy, ale szerokich barkach i silnych ramionach, to narobił trochę hałasu, kiedy zahaczył o krzesło.
- No i pięknie - powiedziała z zadowoleniem Sigrun bez zaproszenia przekraczając próg i zamykając za sobą drzwi. Nie potrzebowali żadnych świadków. - Jak się masz, Todd? - zagadnęła radośnie, rzucając wypalonego papierosa na podłogę i depcząc niedopałek butem. - Widzę, że wyśmienicie, ale to nie pora na sen - ciągnęła dalej, wyraźnie rozbawiona, unosząc różdżkę przed siebie i celując nią w unieruchomione ciało.
- Imperio! - wyartykułowała głośno i wyraźnie - jeszcze tego brakowało, by się zbłaźniła przez Macnairem.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 89
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 9
'k10' : 9
Robienie na drutach było równie obce, co tradycyjnie, rodzinne, a przede wszystkim fałszywe pojawianie się na salonach, więc nie skomentował jej słów mimo kolejnego kpiącego komentarza przebijającego się przez zamknięte usta. Wiedział, że ich zadanie było priorytetem, a magia mająca służyć za narzędzie była wszechobecnie zakazana, toteż pragnął skupić się na misji pozbywając za sobą względnie nieprzyzwoite uwagi. Nigdy nie zajmował się rzemiosłem, czego wyrazem było jego mieszkanie wypełnione po brzegi alkoholem, a nie domowym ogniskiem wskazującym na jakiegokolwiek dobrego ducha zamieszkującego ów cztery kąty. -Chyba w ostateczności.- skitował rzucając jej spojrzenie z finalnym, ironicznym uśmieszkiem.
Wejście do pokoju potencjalnej ofiary okazało się prostsze niżeli przypuszczał – wielu czarodziejów nie nakładało zaklęć ochronnych, co było ryzykowne, ale i oszczędne. Nie dało się ukryć, iż wystarczająca obrona była cholernie droga i wymagała wysokich umiejętności, których nie posiadał każdy mieszkaniec Pokątnej. Opłacenie odpowiednich ludzi wymagało sowitej kieszeni lub dobrego towaru wymiennego zaspokajającego chciwe ich podejście; właściwie nieszczególnie się temu dziwił, sam nic nie robił za darmo.
Gruchot ciężkiego ciała sprawił, że w głowie zaświtał mu jeden fakt – ani ona, ani on nie zmienili swych wyglądów, na co zaklął pod nosem z wyraźnym przekąsem. Naprawdę, aż tak się zagadali? Ochrona swej tożsamości była priorytetem, którego nie należało pomijać nawet w najbardziej błahych, ale owianych ryzykiem, sprawach, gdyż zawsze niosło to za sobą przypuszczalne, dalekosiężne konsekwencje. Zasady gry opanował już dawno, dlatego nie mógł zrozumieć tak prostego błędu. -Będzie trzeba zadać o jego pamięć.- rzucił wiedząc, że obecność czarodzieja niewiele zmieniała, bowiem nadal był świadom i bez trudu mógł zobrazować w głowie ich twarze.
Wsunąwszy w kieszenie szaty ręce oparł się o szafkę obserwując poczynania Sigurn. Nie znał jej możliwości, nie mieli wcześniej okazji współpracować, jednak zdawał sobie sprawę, iż w szeregi rycerzy nie przyjmowano nowicjuszy. W końcu nie było to otwarte „stowarzyszenie”, gdzie każdy spragniony przygód śmiałek mógł sprawdzić swoje umiejętności, a zamknięty krąg zwerbowanych osób, które łączył jeden mistrz i jeden cel.
Pokój rozbłysnął wskutek zaklęcia – o dziwo nieudanego – na co mruknął z przekąsem. Nie były to żadne zawody, więc niepowodzenie wcale go nie rozweseliło. Wysunąwszy różdżkę przez siebie poruszył leniwie, ale precyzyjnie, nadgarstkiem w nadziei, że jemu anomalie nie przeszkodzą w zdobyciu władzy nad ciałem ofiary. -Imperio.- wypowiedział.
Wejście do pokoju potencjalnej ofiary okazało się prostsze niżeli przypuszczał – wielu czarodziejów nie nakładało zaklęć ochronnych, co było ryzykowne, ale i oszczędne. Nie dało się ukryć, iż wystarczająca obrona była cholernie droga i wymagała wysokich umiejętności, których nie posiadał każdy mieszkaniec Pokątnej. Opłacenie odpowiednich ludzi wymagało sowitej kieszeni lub dobrego towaru wymiennego zaspokajającego chciwe ich podejście; właściwie nieszczególnie się temu dziwił, sam nic nie robił za darmo.
Gruchot ciężkiego ciała sprawił, że w głowie zaświtał mu jeden fakt – ani ona, ani on nie zmienili swych wyglądów, na co zaklął pod nosem z wyraźnym przekąsem. Naprawdę, aż tak się zagadali? Ochrona swej tożsamości była priorytetem, którego nie należało pomijać nawet w najbardziej błahych, ale owianych ryzykiem, sprawach, gdyż zawsze niosło to za sobą przypuszczalne, dalekosiężne konsekwencje. Zasady gry opanował już dawno, dlatego nie mógł zrozumieć tak prostego błędu. -Będzie trzeba zadać o jego pamięć.- rzucił wiedząc, że obecność czarodzieja niewiele zmieniała, bowiem nadal był świadom i bez trudu mógł zobrazować w głowie ich twarze.
Wsunąwszy w kieszenie szaty ręce oparł się o szafkę obserwując poczynania Sigurn. Nie znał jej możliwości, nie mieli wcześniej okazji współpracować, jednak zdawał sobie sprawę, iż w szeregi rycerzy nie przyjmowano nowicjuszy. W końcu nie było to otwarte „stowarzyszenie”, gdzie każdy spragniony przygód śmiałek mógł sprawdzić swoje umiejętności, a zamknięty krąg zwerbowanych osób, które łączył jeden mistrz i jeden cel.
Pokój rozbłysnął wskutek zaklęcia – o dziwo nieudanego – na co mruknął z przekąsem. Nie były to żadne zawody, więc niepowodzenie wcale go nie rozweseliło. Wysunąwszy różdżkę przez siebie poruszył leniwie, ale precyzyjnie, nadgarstkiem w nadziei, że jemu anomalie nie przeszkodzą w zdobyciu władzy nad ciałem ofiary. -Imperio.- wypowiedział.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Poza feralnym dniem, kiedy znużona i upalona do cna postanowiła sobie znaleźć rozrywkę, podobne zajęcia nie interesowały ją wcale; były dobre dla przeciętnych kobiet i kur domowych, a Sigrun nigdy nie była ani jedną, ani drugą. Przed opcją drugą wystrzegała się najmocniej, nawet wówczas, kiedy ojciec niemal siłą wydał ją za mąż. Została żoną, lecz nigdy nie była małżonkowi posłuszna - wierzgała, gryzła, atakowała na oślep jak wściekłe zwierzę, aż w końcu zagryzła Alpharda na śmierć. Cóż za niefart. Znacznie bardziej pociągały ją niecne rozrywki, a przede wszystkim czarna magia, której praktykom poświęciła całe lata życia, lecz cóż - najwyraźniej wciąż było to zbyt niewiele.
Nie okazała po sobie zdziwienia, kiedy z łatwością dostali się do mieszkania, nie musząc wcześniej przełamywać zaklęć ochronnych - Todd nigdy nie należał do tytanów intelektu i dobrze, bo nie był potrzebny im jego umysł, a siła mięśni i to, że posiadał kilku innych pachołków, słuchających jego rozkazów. Sama nie wyobrażała sobie mieszkać bez ochrony. Gdyby tylko ktoś niepożądany wdarłoby się do Skały, domu, który otrzymała w spadku po zmarłym mężu, mogłoby być nieciekawie - na półkach stały czarnomagiczne księgi i przedmioty, a w piwnicy zdarzało się jej przetrzymywać gości. Niewielu wiedziało jak odnaleźć ten ukryty w lesie dom i tym lepiej dla niej. Nie życzyła sobie gości, zwłaszcza niespodziewanych.
Uniosła różdżkę, lecz coś było wyraźnie nie tak. Koniec różdżki rozbłysł czerwonym blaskiem, silnym i mocnym, lecz promień nie popędził ku ciału Todda - lecz zgasł, a Sigrun prędko poczuła ciepłą wilgoć pod nosem. Uniosła dłoń do twarzy i ujrzała na palcach świeżą juchę, która sączyła się z nosa i dziąseł, przez co czuła na jezyku słony, metaliczny posmak. Dostrzegła także coś jeszcze - na przedramieniu pojawiły się krwawe wybroczyny.
- Pierdolone anomalie - warknęła, do siebie, nie Macnaira, a przede wszystkim na siebie; nie lubiła, gdy inni byli świadkami jej nieudolności, choć winę za nieudane zaklęcie zrzucała na zaburzenia magii, oczywiście. - Nieźle, Macnair - pochwaliła go, kiedy czerwony promień wniknął w szeroką pierś spetryfikowanego mężczyzny. - Jego pamięcią zajmiemy się po wszystkim. Chodźmy, dół na fundamenty nie wykopie się przecież sam.
Chwyciła pierwszą lepszą szmatkę, która wyglądała na niedawno praną, aby wytrzeć spod nosa krew; zaczekała aż Drew wyda Toddowi rozkaz, po czym cała trójka opuściła mieszkanie, aby zejść po schodach i podążyć uliczkami Nokturnu w stronę miejsca, gdzie ponownie miała stanąć Biała Wywerna.
Nie okazała po sobie zdziwienia, kiedy z łatwością dostali się do mieszkania, nie musząc wcześniej przełamywać zaklęć ochronnych - Todd nigdy nie należał do tytanów intelektu i dobrze, bo nie był potrzebny im jego umysł, a siła mięśni i to, że posiadał kilku innych pachołków, słuchających jego rozkazów. Sama nie wyobrażała sobie mieszkać bez ochrony. Gdyby tylko ktoś niepożądany wdarłoby się do Skały, domu, który otrzymała w spadku po zmarłym mężu, mogłoby być nieciekawie - na półkach stały czarnomagiczne księgi i przedmioty, a w piwnicy zdarzało się jej przetrzymywać gości. Niewielu wiedziało jak odnaleźć ten ukryty w lesie dom i tym lepiej dla niej. Nie życzyła sobie gości, zwłaszcza niespodziewanych.
Uniosła różdżkę, lecz coś było wyraźnie nie tak. Koniec różdżki rozbłysł czerwonym blaskiem, silnym i mocnym, lecz promień nie popędził ku ciału Todda - lecz zgasł, a Sigrun prędko poczuła ciepłą wilgoć pod nosem. Uniosła dłoń do twarzy i ujrzała na palcach świeżą juchę, która sączyła się z nosa i dziąseł, przez co czuła na jezyku słony, metaliczny posmak. Dostrzegła także coś jeszcze - na przedramieniu pojawiły się krwawe wybroczyny.
- Pierdolone anomalie - warknęła, do siebie, nie Macnaira, a przede wszystkim na siebie; nie lubiła, gdy inni byli świadkami jej nieudolności, choć winę za nieudane zaklęcie zrzucała na zaburzenia magii, oczywiście. - Nieźle, Macnair - pochwaliła go, kiedy czerwony promień wniknął w szeroką pierś spetryfikowanego mężczyzny. - Jego pamięcią zajmiemy się po wszystkim. Chodźmy, dół na fundamenty nie wykopie się przecież sam.
Chwyciła pierwszą lepszą szmatkę, która wyglądała na niedawno praną, aby wytrzeć spod nosa krew; zaczekała aż Drew wyda Toddowi rozkaz, po czym cała trójka opuściła mieszkanie, aby zejść po schodach i podążyć uliczkami Nokturnu w stronę miejsca, gdzie ponownie miała stanąć Biała Wywerna.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Różne historie rządziły magicznym światem, ale faktu zmarłego męża Rookwood szczerze by się nie spodziewał. Dziewczyna nawet przez moment nie dała po sobie poznać, że miała za swymi plecami tak tragiczną – choć może i nie dla niej? – historię, która rzekomo winna siedzieć w człowieku wiele długich lat. Przypominała mu bardziej lekkoducha, pozbawioną wszelkich granic indywidualistkę, w której na próżno było szukać odpowiedzialnej w swych domowych i rodzinnych obowiązkach żony. Wielokrotnie spotykał się z sytuacjami bez wyjścia, kiedy to rodzic wydawał córkę za mąż bez poznania jej zdania tudzież jakiejkolwiek ingerencji w relację, jednak pozory sprawiały, iż Sigurn wydawała mu się zupełnie niezależna.
Sam daleki był od wszelkiego, górnolotnego zaangażowania tudzież działania na rzecz dobrego papierka – był samotnikiem, kompletnym egoistą, więc konieczność dbania o genealogiczne drzewo pozostawiał daleko w tyle za swoimi priorytetami. Będąc w swym ostatnim powierzchownym związku, czuł się ubezwłasnowolniony. Nieustannie odnosił wrażenie, że potrzebując atencji stała nad jego głową, uśmiechała się durno, choć w środku paliła ze złości gdy wracał nad ranem po porządnej dawce ognistej i co najgorsze rzucała dwuznaczne spojrzenia w chwili przypieczętowania samodzielnej wyprawy. Każda była taka marudna?
Promień bezbłędnego zaklęcia popędził w kierunku obezwładnionej ofiary, co skwitował kpiącym i przepełnionym sztuczną dumną uśmiechem. Najpotężniejsza z magii wymagała niesamowitej koncentracji oraz siły i przy tym nierzadko zbierała swoje żniwa nawet na posługującym się nią czarodzieju, więc poczuwszy krew na swych wargach nie zdziwił się nader bardzo. Nie rozpatrywał czy była to wina samego zaklęcia, czy towarzyszących mu anomalii, bowiem mieli o wiele więcej zmartwień niżeli zwykły – choć paskudnie upierdliwy – krwotok.
Rzuciwszy na nią przelotne spojrzenie dostrzegł, że dziewczyna także walczyła ze szkarłatnym płynem ciurkiem ulatującym z jej nosa. -Wszystko w porządku?- spytał dość retorycznie, a następnie odchyliwszy głowę nieco do tyłu ruszył w kierunku wyjścia. Musiało mu samo przejść – gdyby użył jakiegokolwiek zaklęcia leczniczego to z pewnością zaszkodziłby sobie jeszcze bardziej. -Chodź Todd z nami. Mamy pełno roboty.- dodał, gdy ten oswobodził się z drętwoty, a następnie opuściwszy mieszkanie udali się na teren budowy.
-Po ciężkiej pracy należy się.- rzucił kierując w jej stronę piersiówkę wypełnioną złocistym płynem. -Dołącz do reszty i bierz się za kopanie.- powiedział wskazując przyjacielowi grupę żwawo pracujących osób.
Sam daleki był od wszelkiego, górnolotnego zaangażowania tudzież działania na rzecz dobrego papierka – był samotnikiem, kompletnym egoistą, więc konieczność dbania o genealogiczne drzewo pozostawiał daleko w tyle za swoimi priorytetami. Będąc w swym ostatnim powierzchownym związku, czuł się ubezwłasnowolniony. Nieustannie odnosił wrażenie, że potrzebując atencji stała nad jego głową, uśmiechała się durno, choć w środku paliła ze złości gdy wracał nad ranem po porządnej dawce ognistej i co najgorsze rzucała dwuznaczne spojrzenia w chwili przypieczętowania samodzielnej wyprawy. Każda była taka marudna?
Promień bezbłędnego zaklęcia popędził w kierunku obezwładnionej ofiary, co skwitował kpiącym i przepełnionym sztuczną dumną uśmiechem. Najpotężniejsza z magii wymagała niesamowitej koncentracji oraz siły i przy tym nierzadko zbierała swoje żniwa nawet na posługującym się nią czarodzieju, więc poczuwszy krew na swych wargach nie zdziwił się nader bardzo. Nie rozpatrywał czy była to wina samego zaklęcia, czy towarzyszących mu anomalii, bowiem mieli o wiele więcej zmartwień niżeli zwykły – choć paskudnie upierdliwy – krwotok.
Rzuciwszy na nią przelotne spojrzenie dostrzegł, że dziewczyna także walczyła ze szkarłatnym płynem ciurkiem ulatującym z jej nosa. -Wszystko w porządku?- spytał dość retorycznie, a następnie odchyliwszy głowę nieco do tyłu ruszył w kierunku wyjścia. Musiało mu samo przejść – gdyby użył jakiegokolwiek zaklęcia leczniczego to z pewnością zaszkodziłby sobie jeszcze bardziej. -Chodź Todd z nami. Mamy pełno roboty.- dodał, gdy ten oswobodził się z drętwoty, a następnie opuściwszy mieszkanie udali się na teren budowy.
-Po ciężkiej pracy należy się.- rzucił kierując w jej stronę piersiówkę wypełnioną złocistym płynem. -Dołącz do reszty i bierz się za kopanie.- powiedział wskazując przyjacielowi grupę żwawo pracujących osób.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 6
'k10' : 6
Ślepy zaułek
Szybka odpowiedź