Namiot Podniebnego Cwału
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Namiot Podniebnego Cwału
Po wejściu do pozornie najmniejszego z namiotów, jego wnętrze okazuje się olbrzymie: wysokie, dalekie na przynajmniej kilkaset metrów, doskonałe do końskiej szarży. Wewnątrz namiotu swoje pokazy dają bowiem akrobaci wyspecjalizowani w aetonanach, dwójka najwyżej pięcioletnich dziewczynek, dwoje mężczyzn i jedna kobieta tańczą na wzlatujących ku sklepieniu skrzydlatych koniach. Bez trudu stają na rękach na grzbietach nieosiodłanych koni, na jednej ręce, na jednej nodze, bez trudu przepływają z jednego grzbietu na inny. Większość widzów tłoczy się blisko ścian namiotów, obawiając się oberwać potężnym kopytem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
13 stycznia
Spoglądała na ten dziwny świat ukryta za grubym kapturem. Patrzyła na bawiące się dzieci, zakochane pary, błoto pod jej stopami i te dziwne kolory przyprawiające o oczopląs. Czy to dobry moment na nawrócenie się? Pogardzenie plugawą rozrywką dla gorszych od niej? Całkiem możliwe, smród był w każdym bądź razie zatrważający. Przeszła do najmniejszego z namiotów ostrożnie wślizgując się do środka. Nie miała pojęcia co czeka ją w środku. Zaaferowana własnymi problemami nawet nie zwróciła najmniej uwagi na napis zawieszony nad wejściem do tej…budowli. Rżenie koni, odgłos kopyt odbijających się od twardego podłoża a ona mogła już tylko zacisnąć drobne dłonie w pięści i wywarczeć cicho. - Dupek.- Czy to takie dziwne, że poczuła się urażona wyborem miejsca? To przecież tylko rozpuszczone egoistyczne dziecko, które wszystko bierze zdecydowanie zbyt mocno do siebie. Przedzierając się w stronę wolnej ławki mogła myśleć jedynie o tym, że jej drogi brat wyparł się wszystkiego co związanego z ich rodziną ale to wcale nie oznacza, że jednocześnie wyzbył się cech typowych dla rodu Cronusa Malfoya. Potrafił być równie okrutny. Dziecko biorące wszystko zdecydowanie zbyt mocno do siebie? Tak, lepiej o tym pamiętać. Obserwowała otoczenie szukając w tłumie kogoś kto choć trochę mógłby przypominać Lycusa czy jak go tam teraz nazywają. Wystarczył jej tylko jeden głupi uśmiech by wiedzieć, że to on. Zrezygnowała bo konie wydawały się jej dużo ciekawsze. Albo po prostu miała już dość. Lycus/Fox zjawi się albo i nie. Zawsze przecież mogła powiedzieć, że przyszła zobaczyć przedstawienie. Przecież to nie byłby pierwszy głupi i uwłaczający jej pozycji pomysł na jaki ostatnio wpadła. Może nawet tutejsi artyści poczuliby się dumni z faktu, że na widowni zasiada ktoś z rodu Carrow. Megara wyprostowała się raptownie zdając sobie sprawę, że to tok myślenia Deimosa. Za miast potrzasnąć głową czy zdobyć się na drwiący uśmiech sięgnęła do kieszeni płaszcza wyciągając z niego papierośnicę. Zaciągnęła się może raz czy dwa a później pozwoliła by popiół opadał na podłogę pod jej stopami. Może dym zabije smród końskiego łajna. Czuła jak ktoś zajmuje wolne miejsce obok niej. Nawet się nie obróciła by spojrzeć któż to ją zaszczycił swoją obecnością. - Szuja- - mruknęła na tyle głośno by sąsiad usłyszał. Jeśli to ktoś obcy to pewnie odejdzie urażony takim traktowaniem albo zignoruje gadanie wariatki. Jeśli natomiast było to jej brat pewnie zaraz usłyszy jakiś komentarz. Cóż powinien się cieszyć, że skończyło się tylko na tym jednym określeniu. Megara miała przygotowaną specjalną listę epitetów przeznaczonych wyłącznie dla uszu byłego lorda Malfoya. Tylko, że nie przyszła się z nim kłócić. Kiedy to się widzieli? Kiedy to po raz ostatni ze sobą normalnie rozmawiali? Może lepiej nie odpowiadać na te pytania. Megara wypuściła z dłoni niedopałek i zgasiła go szpicem zabłoconego bucika. W końcu przesunęła wzrok ze śnieżnobiałej klaczy na swojego sąsiada. Była ciekawa co też mogła by wyczytać z twarzy brata o ile to rzeczywiście był to on. Pytanie czy dostrzegając na jego twarzy oznaki zmęczenia, zasinienia czy zaczerwienienia odczułaby troskę czy może lekką satysfakcje. Ale tylko taką lekką. W końcu kobiety w ciąży mogły czuć co im się żywnie podobało. Ot taki przywilej przeklętego stanu błogosławionego. - Musimy o czymś porozmawiać - zaczęła gdy w końcu postanowił się odezwać. - Musisz sięgnąć pamięcią do radosnych czasów szkolnych - mruknęła z wyczuwalną ironii. Czyli wtedy gdy miała dwóch braci a nie jednego. Gdy jej ojciec miał pięcioro dzieci a nie czwórkę i na rodzinnym portrecie nie było żadnych brzydkich pustych plam. Szkoda, to było takie ładne malowidło.
Spoglądała na ten dziwny świat ukryta za grubym kapturem. Patrzyła na bawiące się dzieci, zakochane pary, błoto pod jej stopami i te dziwne kolory przyprawiające o oczopląs. Czy to dobry moment na nawrócenie się? Pogardzenie plugawą rozrywką dla gorszych od niej? Całkiem możliwe, smród był w każdym bądź razie zatrważający. Przeszła do najmniejszego z namiotów ostrożnie wślizgując się do środka. Nie miała pojęcia co czeka ją w środku. Zaaferowana własnymi problemami nawet nie zwróciła najmniej uwagi na napis zawieszony nad wejściem do tej…budowli. Rżenie koni, odgłos kopyt odbijających się od twardego podłoża a ona mogła już tylko zacisnąć drobne dłonie w pięści i wywarczeć cicho. - Dupek.- Czy to takie dziwne, że poczuła się urażona wyborem miejsca? To przecież tylko rozpuszczone egoistyczne dziecko, które wszystko bierze zdecydowanie zbyt mocno do siebie. Przedzierając się w stronę wolnej ławki mogła myśleć jedynie o tym, że jej drogi brat wyparł się wszystkiego co związanego z ich rodziną ale to wcale nie oznacza, że jednocześnie wyzbył się cech typowych dla rodu Cronusa Malfoya. Potrafił być równie okrutny. Dziecko biorące wszystko zdecydowanie zbyt mocno do siebie? Tak, lepiej o tym pamiętać. Obserwowała otoczenie szukając w tłumie kogoś kto choć trochę mógłby przypominać Lycusa czy jak go tam teraz nazywają. Wystarczył jej tylko jeden głupi uśmiech by wiedzieć, że to on. Zrezygnowała bo konie wydawały się jej dużo ciekawsze. Albo po prostu miała już dość. Lycus/Fox zjawi się albo i nie. Zawsze przecież mogła powiedzieć, że przyszła zobaczyć przedstawienie. Przecież to nie byłby pierwszy głupi i uwłaczający jej pozycji pomysł na jaki ostatnio wpadła. Może nawet tutejsi artyści poczuliby się dumni z faktu, że na widowni zasiada ktoś z rodu Carrow. Megara wyprostowała się raptownie zdając sobie sprawę, że to tok myślenia Deimosa. Za miast potrzasnąć głową czy zdobyć się na drwiący uśmiech sięgnęła do kieszeni płaszcza wyciągając z niego papierośnicę. Zaciągnęła się może raz czy dwa a później pozwoliła by popiół opadał na podłogę pod jej stopami. Może dym zabije smród końskiego łajna. Czuła jak ktoś zajmuje wolne miejsce obok niej. Nawet się nie obróciła by spojrzeć któż to ją zaszczycił swoją obecnością. - Szuja- - mruknęła na tyle głośno by sąsiad usłyszał. Jeśli to ktoś obcy to pewnie odejdzie urażony takim traktowaniem albo zignoruje gadanie wariatki. Jeśli natomiast było to jej brat pewnie zaraz usłyszy jakiś komentarz. Cóż powinien się cieszyć, że skończyło się tylko na tym jednym określeniu. Megara miała przygotowaną specjalną listę epitetów przeznaczonych wyłącznie dla uszu byłego lorda Malfoya. Tylko, że nie przyszła się z nim kłócić. Kiedy to się widzieli? Kiedy to po raz ostatni ze sobą normalnie rozmawiali? Może lepiej nie odpowiadać na te pytania. Megara wypuściła z dłoni niedopałek i zgasiła go szpicem zabłoconego bucika. W końcu przesunęła wzrok ze śnieżnobiałej klaczy na swojego sąsiada. Była ciekawa co też mogła by wyczytać z twarzy brata o ile to rzeczywiście był to on. Pytanie czy dostrzegając na jego twarzy oznaki zmęczenia, zasinienia czy zaczerwienienia odczułaby troskę czy może lekką satysfakcje. Ale tylko taką lekką. W końcu kobiety w ciąży mogły czuć co im się żywnie podobało. Ot taki przywilej przeklętego stanu błogosławionego. - Musimy o czymś porozmawiać - zaczęła gdy w końcu postanowił się odezwać. - Musisz sięgnąć pamięcią do radosnych czasów szkolnych - mruknęła z wyczuwalną ironii. Czyli wtedy gdy miała dwóch braci a nie jednego. Gdy jej ojciec miał pięcioro dzieci a nie czwórkę i na rodzinnym portrecie nie było żadnych brzydkich pustych plam. Szkoda, to było takie ładne malowidło.
Pamiętam, jak nosiłem ją na barana. Jak bawiłem się w berka, goniąc po naszym ogrodzie. Była jeszcze mała, niewinna, i zdawało się, że ze wszystkich domowników rozumiała mnie jako jedyna. Nieskalana. Nieświadoma czyhającego pośród korytarzy posiadłości w Wilton okrucieństwa i bezwzględnych zasad. I zamiast pozostać w tym siedlisku węży, by chronić ją przed śmiercionośnym jadem, pozwoliłem Megarze na powolne umieranie, zachowując się egoistycznie i odchodząc bez słowa. Nie wiem, czy przez lata umyślnie próbowała podążać moimi śladami, ale jedno było pewne – wybór, którego dokonałem ponad trzynaście lat temu, powinien nasunąć jej oczywiste wnioski. Palenie za sobą mostów zamyka wiele dróg. Wysyła cię tam, gdzie nikt wcześniej nie chadzał. Zmusza do przecierania szlaków. Do walki o przetrwanie. Choć może tak naprawdę nic nie wiem o przetrwaniu w świecie pełnym kryształowych pantofelków, srebrnej zastawy i jedwabnych sukienek. Listy od Megary są zawsze zwięzłe i nie traktują o szczegółach. W większości ich treść ogranicza się do ładnego ubrania w słowa hasła cześć, mam nadzieję, że jeszcze nie zdechłeś.
Czasami zastanawiam się, czy bardziej przypomina mnie, czy może jednak Medeę.
Kaptur, pod którym ukryła platynowe włosy, postawił mi poprzeczkę nieco wyżej podczas próby odnalezienia jej w tłumie. Poszukiwałem więc twarzy obojetnej na widok akrobacji wykonywanych na ateonanach. Kogoś, kto zdążył przywyknąć do skrzydlatych koni. Znudzić się ich widokiem. Bo przecież tylko przedstawiciel rodu Carrowów mógłby mieć zblazowaną minę podczas podobnego pokazu.
Zmaterializowałem się obok Megary niemal bezszelestnie. Czuprynę miałem ciemną i gładko przylizaną, choć trudno było to dostrzec spod eleganckiego kapelusza. Pod nosem błąkał się lekko podkręcony wąs, a kanciasty podbródek lekko zadzierał się ku górze. W niczym nie przypominałem ani Lycusa Malfoya, ani Freddiego Foxa. Co najwyżej wysoko urodzonego młodzieńca o całkiem przeciętnej prezencji. Przybieranie twarzy, które były podobne do nikogo, a wyglądały jak wszystkie inne, należało do moich specjalności.
- Jak zwykle mi słodzisz. - Uśmiecham się z tak radosnego powitania, puszczając siostrze perskie oko, na wszelki wypadek rozglądając się jeszcze wokół dwa razy, tym samym upewniając się, że nikt nas nie obserwuje. Śmieję się cicho, kiedy Megara ponownie uprzedza mnie o rozmowie, jednak powstrzymuję się od komentarza. Lepiej, jeśli rozejdziemy się zanim przedstawienie dobiegnie końca.
- Sięgam. Ale to całkiem rozległy temat. Dużo się działo. Całe siedem lat. - Powstrzymuję wesołą ironię siostry, zadzierając nos ku górze. Uważnie śledzę poczynania akrobatów tańczących ze zwierzętami pod kopułą namiotu. Nigdy wcześniej nie byłem jeszcze tak bardzo zaabsorbowany podczas pobytu w cyrku. Wczuwam się w rolę.
Tylko, moja droga siostro, musisz mi trochę zawęzić krąg poszukiwań.
Czasami zastanawiam się, czy bardziej przypomina mnie, czy może jednak Medeę.
Kaptur, pod którym ukryła platynowe włosy, postawił mi poprzeczkę nieco wyżej podczas próby odnalezienia jej w tłumie. Poszukiwałem więc twarzy obojetnej na widok akrobacji wykonywanych na ateonanach. Kogoś, kto zdążył przywyknąć do skrzydlatych koni. Znudzić się ich widokiem. Bo przecież tylko przedstawiciel rodu Carrowów mógłby mieć zblazowaną minę podczas podobnego pokazu.
Zmaterializowałem się obok Megary niemal bezszelestnie. Czuprynę miałem ciemną i gładko przylizaną, choć trudno było to dostrzec spod eleganckiego kapelusza. Pod nosem błąkał się lekko podkręcony wąs, a kanciasty podbródek lekko zadzierał się ku górze. W niczym nie przypominałem ani Lycusa Malfoya, ani Freddiego Foxa. Co najwyżej wysoko urodzonego młodzieńca o całkiem przeciętnej prezencji. Przybieranie twarzy, które były podobne do nikogo, a wyglądały jak wszystkie inne, należało do moich specjalności.
- Jak zwykle mi słodzisz. - Uśmiecham się z tak radosnego powitania, puszczając siostrze perskie oko, na wszelki wypadek rozglądając się jeszcze wokół dwa razy, tym samym upewniając się, że nikt nas nie obserwuje. Śmieję się cicho, kiedy Megara ponownie uprzedza mnie o rozmowie, jednak powstrzymuję się od komentarza. Lepiej, jeśli rozejdziemy się zanim przedstawienie dobiegnie końca.
- Sięgam. Ale to całkiem rozległy temat. Dużo się działo. Całe siedem lat. - Powstrzymuję wesołą ironię siostry, zadzierając nos ku górze. Uważnie śledzę poczynania akrobatów tańczących ze zwierzętami pod kopułą namiotu. Nigdy wcześniej nie byłem jeszcze tak bardzo zaabsorbowany podczas pobytu w cyrku. Wczuwam się w rolę.
Tylko, moja droga siostro, musisz mi trochę zawęzić krąg poszukiwań.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wyglądał śmiesznie. Dziwnie zwyczajnie. Tak, twarz nie podobna do żadnej ale wyglądała jak wszystkie inne. Megara złapała się na tym, że przez dłuższy czas przyglądała się tym obcym rysą za którymi ukrywał się jej brat. Wydała z siebie ciche westchnięcie słysząc odpowiedź Lycusa. Oderwała od niego spojrzenie i znów skupiła się na zwierzętach i ich wygimnastykowanych jeźdźcach. To nie powinno tak wyglądać. Należało przynajmniej lekkim uśmiechem dać do zrozumienia, że cieszy się na jego widok. Śmiejąc się wesoło spytać jak tam karaluchy w jego mieszkaniu i czy szczury zjadły mu wczorajszą kolacje. Bez względu na wszystko taki gest po prostu mu się należał. Zmienił imię i nazwisko, zmieniał twarze dziesiątki razy dziennie ale wciąż był jej bratem i kochała go. Przynajmniej powinna…w rodzinie Malfoyów nic nie mogło być tak proste. Oparła brodę na łokciu ściszając głos do absolutnego minimum. - Co wiesz o Rycerzach Walpurgii? - kątem oka spojrzała w stronę swojego towarzysza. Oficjalny ton miał podtrzymać ten sztuczny dystans? - Deimos mówił, że działali gdy chodziliście do szkoły - to jej głosu brzmiał jakby właśnie rozmawiała o pogodzie. Tylko jej serce waliło jak oszalałe. Zastrzyk adrenaliny? Możliwe, bo przecież młodym bojownikom zawsze wydaje się, że są nieśmiertelni. - Wyciągnęłam z niego wszystko co mogłam tak by nie nabrał podejrzeń - dodała po chwili gdyby jedna braciszek postanowił odesłać ją do męża. Sięgnęła po papierośnice ale nagle cały tłum zaczął klaskać. Dołączyła się do aplauzu przyklejając do twarzy uśmiech pełen zachwytu i radości. Dopiero później gdy już nikt nie mógł dostrzec wyrazu jej twarzy pozwoliła sobie na przewrócenie oczami. Sięgnęła w końcu po papierosa. Odpaliła go i po kilku sekundach wypuściła obłoczek dymu w stronę sceny. - Słyszałeś już o trzeciej sile? – spytała wciąż pilnując by nikt ich nie usłyszał. Może Lycus już wie o rycerza. Może Megara niepotrzebnie się wygłupia i bawi w famme fatale. Ale chciała zrobić coś dobrego dla świata czy można było mieć do niej o to pretensje? Oczywiście, że tak. W końcu po raz kolejny zdradzała swojego męża. Narażała jego, siebie oraz dziecko które nosiła pod sercem. Ale czego nie robi się w imię większego dobra? Zaciągnęła się po raz kolejny. - Sam rozumiesz, że wydajesz się być dobrym źródłem informacji na ten temat - dodała jeszcze wzrokiem śledząc brązowego ogiera który za parę tygodni zacznie kuleć. Skrzywiła się lekko zdając sobie sprawę, że zaczyna już nawet myśleć jak Carrow. Jakoś zupełnie zbyła możliwość, że nie dostanie od brata odpowiedzi na swoje pytanie lecz reprymendę coś w stylu „ to nie są zabawy dla dzieci Meg”. Co by wtedy zrobiła? Pewnie na tej niewinnej twarzyczce zakwitłby ironiczny uśmiech ładnie oprawiony w tytoniowy dym. Po blond włosej głowie krążyłaby jeszcze myśl, że Lycus naprawdę jej nie zna skoro sądzi, że jest wstanie ją przekonać do zmiany zdania. Przecież młodym bojownikom zawsze wydaje się, że są nieśmiertelni.
Dobrze mi było bez tych kryształowych pałaców. Bez nazwiska. Tytułu. Zaprzedałem wszystkie wygody w imię wolności. Bo czy ktoś kiedykolwiek widział szczęśliwego lisa w niewoli? Nie sądzę. Byłem kiedyś w zoo i nigdy więcej tam nie wrócę. Spoglądanie w oczy tych smutnych zwierząć było najgorszą torturą, jaka mnie w życiu spotkała. Wokół było słychać okrzyki zachwytu, czasem śmiechy, dało się czuć radosną atmosferę. Czy naprawdę na przestrzeni wieków niektóre osobniki nie ewoluowały? A może zmysł wzroku przeżywa swój regres?
Tym lepiej dla mnie. Lubię pozostawać niewidzialny.
- Rycerzach? - Powtórzyłem za siostrą niczym echo. - Deimos? - Kolejne słowa Megary niczego nie wyjaśniły. - Nie wiem, czy jesteś tego świadoma, ale jeszcze przed SUMami drogi moje i Deimosa, jakby to powiedzieć... trochę się rozeszły. - Jak myślisz, droga siostro, dlaczego nie ucieszyła mnie wieść, za kogo cię wydano? - Trzymał się z pozostałymi Ślizgonami, i choć starałem się dalej grać rolę kumpla, nie mam pojęcia, w co takiego bawili się w wolnym czasie. Ja wolałem szwendać się z Wrightem. - A później wmawiać wszystkim, że nie było mnie, bo porwałem na randkę śliczną koleżankę z równoległej klasy. Dla niepoznaki musiałem więc dzielnie odgrywać rolę szkolnego amanta. Jakoś mi to nie przeszkadzało. - Wyciągnęłaś... co? - Cała ta sprawa coraz mniej zaczynała mi się podobać. Czyżby Megara wiedziała o czymś, co umknęło mi sprzed nosa, kiedy szlajałem się po Zakazanym Lesie (trzęsąc się ze strachu za każdym razem, gdy w oddali zawył wilk). - Nie wiem, o czym mówisz, ale wszystko wskazuje na to, że świetnie dogadujesz się z m ę ż e m. - Zaklaskałem niemo w teatralnym geście. Całe to m a ł ż e ń s t w o, zrobienie z mojej najmłodszej siostry Lady Carrow brałem bardzo osobiście. I wiedziałem, kto stał za tym fatalnym przedstawieniem.
Coronus Malfoy.
Może jednak Megara nie była aż tak bezbronna, na jaką wyglądała. Może lata przebywania w siedlisku jadowitych węży wykształciły u niej te same mechanizmy obronne, które nabyłem ja. Może za mało przebywaliśmy w swoim towarzystwie. Nie znaliśmy się. Nie mogliśmy przecież. Nie pozwolono nam. Paradoksalnie, nawet w tej swojej bezkresnej wolności, o którą tak zaciekle walczyłem, istniała ściana wzniesiona przez moją rodzinę, której nie potrafiłem przeskoczyć.
- Nie. - Mówię krótko, łypiąc na nią kątem oka (jakby miało mi to pomóc w rozjaśnieniu całej sprawy) i dołączając się do aplauzu. - Wiem tylko tyle, że istnieje. Ale wygląda na to, że ty posiadasz większą wiedzę w tym temacie. Chluba Roweny Ravenclaw.
Rozejrzałem się uważnie dookoła, jakby w poszukiwaniu twarzy, które mogłyby się nam przyglądać. Wspomnienie o trzeciej sile wyostrzyło moją czujność. Nigdy nie poddawałem w wątpliwości słów Dumbledore'a – czyżby mieli być nią wspomniani Rycerze? Czy faktycznie za czasów Hogwartu pod moim nosem działała jakaś grupa Ślizgonów... która no właśnie, co? Marzyła o przejęciu władzy nad światem?
To w zasadzie nie wydawało się aż tak bardzo niedorzeczne...
- Najwyraźniej kiepskie ze mnie źródło informacji. Ale jeśli... rozjaśnisz mi ten temat, może będę w stanie pomóc?
Bo to wszystko brzmi bardzo ciekawie, droga siostro.
Tym lepiej dla mnie. Lubię pozostawać niewidzialny.
- Rycerzach? - Powtórzyłem za siostrą niczym echo. - Deimos? - Kolejne słowa Megary niczego nie wyjaśniły. - Nie wiem, czy jesteś tego świadoma, ale jeszcze przed SUMami drogi moje i Deimosa, jakby to powiedzieć... trochę się rozeszły. - Jak myślisz, droga siostro, dlaczego nie ucieszyła mnie wieść, za kogo cię wydano? - Trzymał się z pozostałymi Ślizgonami, i choć starałem się dalej grać rolę kumpla, nie mam pojęcia, w co takiego bawili się w wolnym czasie. Ja wolałem szwendać się z Wrightem. - A później wmawiać wszystkim, że nie było mnie, bo porwałem na randkę śliczną koleżankę z równoległej klasy. Dla niepoznaki musiałem więc dzielnie odgrywać rolę szkolnego amanta. Jakoś mi to nie przeszkadzało. - Wyciągnęłaś... co? - Cała ta sprawa coraz mniej zaczynała mi się podobać. Czyżby Megara wiedziała o czymś, co umknęło mi sprzed nosa, kiedy szlajałem się po Zakazanym Lesie (trzęsąc się ze strachu za każdym razem, gdy w oddali zawył wilk). - Nie wiem, o czym mówisz, ale wszystko wskazuje na to, że świetnie dogadujesz się z m ę ż e m. - Zaklaskałem niemo w teatralnym geście. Całe to m a ł ż e ń s t w o, zrobienie z mojej najmłodszej siostry Lady Carrow brałem bardzo osobiście. I wiedziałem, kto stał za tym fatalnym przedstawieniem.
Coronus Malfoy.
Może jednak Megara nie była aż tak bezbronna, na jaką wyglądała. Może lata przebywania w siedlisku jadowitych węży wykształciły u niej te same mechanizmy obronne, które nabyłem ja. Może za mało przebywaliśmy w swoim towarzystwie. Nie znaliśmy się. Nie mogliśmy przecież. Nie pozwolono nam. Paradoksalnie, nawet w tej swojej bezkresnej wolności, o którą tak zaciekle walczyłem, istniała ściana wzniesiona przez moją rodzinę, której nie potrafiłem przeskoczyć.
- Nie. - Mówię krótko, łypiąc na nią kątem oka (jakby miało mi to pomóc w rozjaśnieniu całej sprawy) i dołączając się do aplauzu. - Wiem tylko tyle, że istnieje. Ale wygląda na to, że ty posiadasz większą wiedzę w tym temacie. Chluba Roweny Ravenclaw.
Rozejrzałem się uważnie dookoła, jakby w poszukiwaniu twarzy, które mogłyby się nam przyglądać. Wspomnienie o trzeciej sile wyostrzyło moją czujność. Nigdy nie poddawałem w wątpliwości słów Dumbledore'a – czyżby mieli być nią wspomniani Rycerze? Czy faktycznie za czasów Hogwartu pod moim nosem działała jakaś grupa Ślizgonów... która no właśnie, co? Marzyła o przejęciu władzy nad światem?
To w zasadzie nie wydawało się aż tak bardzo niedorzeczne...
- Najwyraźniej kiepskie ze mnie źródło informacji. Ale jeśli... rozjaśnisz mi ten temat, może będę w stanie pomóc?
Bo to wszystko brzmi bardzo ciekawie, droga siostro.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Z każdym kolejnym słowem brata Megara odczuwać zawód zmieszany z irytacją. Czyżby naprawdę nic na ten temat nie wiedział? On który siedział w samym środku gniazda węży? Przewróciła oczami ale wciąż nie komentowała jego słów. Była bardziej zła na siebie za to, że pominęła ten ważny szczegół jakim była oficjalna zmiana poglądów Lycusa Malfoya. Oparła brodę na łokciu wzdychając z wyraźnym rozżaleniem. Dopiero gdy wymówił nazwisko jakiegoś swojego kolegi przeniosła na niego spojrzenie jasno mówiące I co dobrego z tego przyszło? . Chciała już coś powiedzieć ale zamiast tego znów błękitne oczy Megary wzniosły się ku szczytowi namiotu i opadły. Zdała sobie bowiem sprawę z własnej hipokryzji. Mało to miała znajomych jeszcze z czasów Hogwartu którzy nie mogli się poszczycić wielkimi nazwiskami albo przynajmniej sporom ilością złota u Gringotta? Jeśli planowała w jakiś sposób załagodzić całą sytuację lub przynajmniej postarać się wyjaśnić swoje zachowanie wszystko zmieniło się po kolejnych słowach Lycusa. Megara wyprostowała się raptownie czując jak narasta w niej gniew. Była to typowa reakcja na każde wzmiankę na temat jej małżeństwa, która padała z ust kogoś z rodziny ( Lycus wciąż do niej należał). W tym przypadku sytuacja była o tyle gorsza, że jej towarzysz by wśród tych kilku osób, które obwiniała za samo małżeństwo oraz za dobór pana młodego. Cisnęło jej się na usta kilka uwag które nie przystawały kobiecie o jej pozycji. Dla tego poprzestała na krótki ale miejmy nadzieje dosadnym - Pilnuj swoich spraw. - na chwilę skupiła się tylko na pokazie. Musiała się uspokoić i zastanowić się co właściwie powinna teraz zrobić. Swoją drogą to trochę zastanawiające, że jako mała dziewczynka tak bardzo tęskniła za bratem i pragnęła się o nim dowiedzieć jak najwięcej choć sama przecież ledwie go pamiętała. Teraz ten człowiek budził w niej tylko irytacje i gniew. Może miał racje. Może rzeczywiście była bardziej podobno do Medei niż się jej wydawało.
I znów chwila milczenia i wzrok lady Carrow biegł z jednym z aetonów. Gdy brat tak jawnie z niej kpił uśmiechnęła się pod nosem. Pewnie w jej uszach zabrzmiał podobnie jak ich starszy brat i stąd to lekkie rozbawienie. Wzięła głęboki oddech i dbając o dyskrecje zaczęła mu relacjonować wszystko czego się ostatnio dowiedziała. O kobiecie schwytanej przez Skamandera i o listach które posiadała przy sobie pełnych wzmianek o czystości krwi, tępieniu plugastwa i czarnym panu. To oni mieli być tą trzecią siłą. Wspomniała jeszcze o dziwnej misji na której był jej mąż i o tym, że wrócił w opłakanym stanie. Nie bawiąc się w szczegóły dołączyła do tej relacji jeszcze to jako Deimos wyznał jej, że ta organizacja do której należy nosi nazwę właśnie Rycerzy Walpurgii. Podobno działali w czasach gdy chodził do Hogwartu i pewnym obowiązkiem była znajomość czarnej magii. Według niej wszystko się ze sobą wiązało. Na koniec dodała jeszcze, że ich zdradziecki kuzyn Perseusz również do nich należy.
- Wybacz, że niepotrzebnie zawracałam ci głowę ale wydawało mi się czymś naturalnym, że coś wiesz na ten temat - odezwała się po chwili. Miała tylko nadzieję, że Lycus zrozumie coś z tego dość nieskładnego sprawozdania.
I znów chwila milczenia i wzrok lady Carrow biegł z jednym z aetonów. Gdy brat tak jawnie z niej kpił uśmiechnęła się pod nosem. Pewnie w jej uszach zabrzmiał podobnie jak ich starszy brat i stąd to lekkie rozbawienie. Wzięła głęboki oddech i dbając o dyskrecje zaczęła mu relacjonować wszystko czego się ostatnio dowiedziała. O kobiecie schwytanej przez Skamandera i o listach które posiadała przy sobie pełnych wzmianek o czystości krwi, tępieniu plugastwa i czarnym panu. To oni mieli być tą trzecią siłą. Wspomniała jeszcze o dziwnej misji na której był jej mąż i o tym, że wrócił w opłakanym stanie. Nie bawiąc się w szczegóły dołączyła do tej relacji jeszcze to jako Deimos wyznał jej, że ta organizacja do której należy nosi nazwę właśnie Rycerzy Walpurgii. Podobno działali w czasach gdy chodził do Hogwartu i pewnym obowiązkiem była znajomość czarnej magii. Według niej wszystko się ze sobą wiązało. Na koniec dodała jeszcze, że ich zdradziecki kuzyn Perseusz również do nich należy.
- Wybacz, że niepotrzebnie zawracałam ci głowę ale wydawało mi się czymś naturalnym, że coś wiesz na ten temat - odezwała się po chwili. Miała tylko nadzieję, że Lycus zrozumie coś z tego dość nieskładnego sprawozdania.
Karcące spojrzenia Megary spływały po mnie jak woda po gęsi. Ostatnie lata szkoły uważałem za jedną z najlepszych rzeczy, jaka mnie w życiu spotkała, i może dlatego na twarzy zabłąkał mi się jakiś zaciekły uśmiech. Może wtedy była za mała, by to zrozumieć, ale po latach musiała w i e d z i e ć. Nie odmieniło mi się przecież tak nagle, na miesiąc przed owutemami. Z drugiej strony – nigdy tak naprawdę nie mieliśmy okazji porozmawiać o Hogwarcie za moich czasów. Nigdy tak naprawdę nie powinniśmy w ogóle rozmawiać.
Krnąbrna była z nas latorośl.
Wspomnienie tematu małżeństwa wyraźnie rozdrażnia moją siostrę, co wcale nie przypada mi do gustu. Nigdy nie pojawię się przecież w Marseet, by poznać przyczynę tego nagłego niezadowolenia, ani tym bardziej nie spotkam się z Deimosem napopołudniowej herbatce polowaniu czy w kasynie, bo pewnie w takich miejsach spotykają się równie wysoko urodzeni angielscy gentelmani.
- Po części jest to może i moja sprawa. - Patrzę na Megarę przenikliwie, jakby jej mina miała uchylić mi choćby rąbka tej tajemnicy. Nie uchyla. - A przynajmniej zawsze może być. - Staram się przekonać siostrę do mówienia, choć znam ją wystarczająco dobrze, by już dawno pogodzić się ze świadomością, że jeśli faktycznie nie zechce, nie zdradzi mi ani słowa.
Szybko jednak porzucam analizowanie w myślach profilu Carrowa, kiedy okazuje się być zaledwie kroplą w morzu zwanym Rycerzami Walpurgii. Czy naprawdę takie zrzeszenie było w stanie mi umknąć sprzed nosa podczas szkoły? Owszem, Ślizgoni trzymali się razem, podczas gdy przedstawiciele pozostałych domów potrafili migrować między sobą – ale tak było przecież od zawsze. Może dlatego nie zauważyłem niczego nadzwyczajnego. Może dlatego miałem więcej spokoju, niż każdy inny, kto odstawał od tej pompatycznej socjety. Czyżby... byli zajęci sprawami o wiele istotniejszymi, niż jakiś Lycus Malfoy, panoszący się ze swoim półkrwi kumplem po Hogwarcie? Czy faktycznie uczniowska fanaberia byłaby w stanie wykiełkować do czegoś tak olbrzymiego, tak przerażającego, co dotychczas było jedynie moim ulubionym tematem do przytyków w stronę arystokracji?
Krew zagotowała się w moich żyłach. Trzecia siła nie zdawała się być pionkiem w rękach Grindewalda. Z opowieści Megary to Grindewald zdawał się być figurą w rękach... Czarnego Pana. Wszystkie elementy układanki do siebie pasowały. Jeśli faktycznie mieliśmy w planach zająć się ratowaniem beznadziejnej sytuacji w świecie czarodziejów, to stanowczo potrzebowaliśmy poszerzyć swoją wiedzę na temat tego, co ostrzyło na nas kły.
- Nie, to bardzo ważne. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jeśli taka organizacja faktycznie istniała, to jej członkowie od samego początku byli dobierani... bardzo rozsądnie. Albo tez bardzo rozsądnie zamykano usta tym, którzy rozsądkiem się nie wykazali. - Powiedziałem spokojnie, zadzierając głowę do góry i zdobywając się na niewymuszony aplauz. - Co to była za... dziwna misja, o której wspomniał? Zdradził jakieś szczegóły? - Każda poszlaka mogła okazać się przecież na wagę złota.
Krnąbrna była z nas latorośl.
Wspomnienie tematu małżeństwa wyraźnie rozdrażnia moją siostrę, co wcale nie przypada mi do gustu. Nigdy nie pojawię się przecież w Marseet, by poznać przyczynę tego nagłego niezadowolenia, ani tym bardziej nie spotkam się z Deimosem na
- Po części jest to może i moja sprawa. - Patrzę na Megarę przenikliwie, jakby jej mina miała uchylić mi choćby rąbka tej tajemnicy. Nie uchyla. - A przynajmniej zawsze może być. - Staram się przekonać siostrę do mówienia, choć znam ją wystarczająco dobrze, by już dawno pogodzić się ze świadomością, że jeśli faktycznie nie zechce, nie zdradzi mi ani słowa.
Szybko jednak porzucam analizowanie w myślach profilu Carrowa, kiedy okazuje się być zaledwie kroplą w morzu zwanym Rycerzami Walpurgii. Czy naprawdę takie zrzeszenie było w stanie mi umknąć sprzed nosa podczas szkoły? Owszem, Ślizgoni trzymali się razem, podczas gdy przedstawiciele pozostałych domów potrafili migrować między sobą – ale tak było przecież od zawsze. Może dlatego nie zauważyłem niczego nadzwyczajnego. Może dlatego miałem więcej spokoju, niż każdy inny, kto odstawał od tej pompatycznej socjety. Czyżby... byli zajęci sprawami o wiele istotniejszymi, niż jakiś Lycus Malfoy, panoszący się ze swoim półkrwi kumplem po Hogwarcie? Czy faktycznie uczniowska fanaberia byłaby w stanie wykiełkować do czegoś tak olbrzymiego, tak przerażającego, co dotychczas było jedynie moim ulubionym tematem do przytyków w stronę arystokracji?
Krew zagotowała się w moich żyłach. Trzecia siła nie zdawała się być pionkiem w rękach Grindewalda. Z opowieści Megary to Grindewald zdawał się być figurą w rękach... Czarnego Pana. Wszystkie elementy układanki do siebie pasowały. Jeśli faktycznie mieliśmy w planach zająć się ratowaniem beznadziejnej sytuacji w świecie czarodziejów, to stanowczo potrzebowaliśmy poszerzyć swoją wiedzę na temat tego, co ostrzyło na nas kły.
- Nie, to bardzo ważne. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jeśli taka organizacja faktycznie istniała, to jej członkowie od samego początku byli dobierani... bardzo rozsądnie. Albo tez bardzo rozsądnie zamykano usta tym, którzy rozsądkiem się nie wykazali. - Powiedziałem spokojnie, zadzierając głowę do góry i zdobywając się na niewymuszony aplauz. - Co to była za... dziwna misja, o której wspomniał? Zdradził jakieś szczegóły? - Każda poszlaka mogła okazać się przecież na wagę złota.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
To wkręcające się w nią obce spojrzenie powodowało, że miała ochotę przewrócić oczami i sarknąć kilka kąśliwych uwag. Głównie pewnie dotyczyłyby Leandry i tego jak najprawdopodobniej żali się mu ze swojego złego i smutnego życia. Mogła już sobie wyobrazić tą wychudzoną bladą twarz z której co jakiś czas, gdzieś pomiędzy narzekaniem na dwór Malfoyów i chłodne obycie męża wydobywałoby zduszone cherlanie. Megara kochała swoją kuzynkę ale po prosto była zazdrosna o relacje łączącą ją i Lycusa. Zresztą czy jest w tym coś dziwnego. Młoda lady Carrow potrafiła być bardzo zaborczą osobą. Zwłaszcza jeśli wierzyła, że ma do czegoś większe prawo niż inni. Nic takiego na szczęście się nie stało. Wszystko dzięki słowom Lycusa. Sam wyciągał do niej ręka a ona chyba pierwszy raz od dawna nie chciała jej od razu odrzucać. Westchnęła cicho i obiecała sobie, że mu powie o wszystkim. Ale już na sam koniec by uniknąć niezręcznych rozmów. Ten plan miał tą jedną wadę, że nie będzie mogła się z nim podzielić pomysłem na to jak za pomocą dzieciątka rosnącego pod jej sercem zagrać wszystkim na nosie. Mogliby się założyć o to czy stary Cronus w końcu wyzionie ducha gdy usłyszy, że jego wnuk dostanie imię po wydziedziczonym wujku.
Megara kiwnęła potakująco głową zgadzając się ze słowami brata. - To samo pomyślałam. Ja stawiam na arystokracje. To oni w głównej mierze zasilają grono ślizgonów zresztą ta obsesja na punkcie czystej krwi. - zamilkła na chwilę zapominając o dość istotnej rzeczy. - Wiemy na pewno, że Perseusz do nich należy. To pasuje do wzorca. To on zdradził nasze istnienie - Megara wbiła wzrok w profil brata. Miała nadzieję, że zrozumie co kryło się za jej słowami. Tak, mówimy o bracie naszej Leandry. Trzeba uważać o czym się przy niej mówi Szybko znów zaczęła śledzić biegające w kółko wierzchowce. Pokręciła przecząco głową gdy tylko padło pytanie Lycusa. - Nie udało mi się z niego nic wyciągnąć. Jak go zobaczyłam miałam wrażenie, że ostatni tydzień spędził pod ziemią. Był cały brudny i osmolony - zagryzła dolną wargę starając się odświeżyć w pamięci obraz męża. - Alfred Parkinson zmarł mniej więcej wtedy gdy go nie było. Nikt do końca nie wie co było przyczyną jego nagłej śmierci. Ale wzorzec pasuje: arystokrata i Slytherin. - ściszyła głos do absolutnego minimum. Wciąż bała się o to, że ktoś może ich podsłuchiwać. Jej ostrożność wzmogła się na sile odkąd usłyszała o zdradzie kuzyna. - Więcej nie potrafię pomóc - przyznała z lekkim żalem w głosie. - Uważaj na ludzi z którymi pracujesz- dodała po chwili ciszy. - Wychodzi na to, że możemy ufać tylko sobie-westchnęła cicho mając oczywiście na myśli członków zakonu. Oczami wyobraźni już niema widziała ministerstwo podzielone na cztery obozy: neutralni, zakon, rycerze i ludzie Grindelwalda. Tylko czekać aż wybuchnie otwarta wojna?
Megara kiwnęła potakująco głową zgadzając się ze słowami brata. - To samo pomyślałam. Ja stawiam na arystokracje. To oni w głównej mierze zasilają grono ślizgonów zresztą ta obsesja na punkcie czystej krwi. - zamilkła na chwilę zapominając o dość istotnej rzeczy. - Wiemy na pewno, że Perseusz do nich należy. To pasuje do wzorca. To on zdradził nasze istnienie - Megara wbiła wzrok w profil brata. Miała nadzieję, że zrozumie co kryło się za jej słowami. Tak, mówimy o bracie naszej Leandry. Trzeba uważać o czym się przy niej mówi Szybko znów zaczęła śledzić biegające w kółko wierzchowce. Pokręciła przecząco głową gdy tylko padło pytanie Lycusa. - Nie udało mi się z niego nic wyciągnąć. Jak go zobaczyłam miałam wrażenie, że ostatni tydzień spędził pod ziemią. Był cały brudny i osmolony - zagryzła dolną wargę starając się odświeżyć w pamięci obraz męża. - Alfred Parkinson zmarł mniej więcej wtedy gdy go nie było. Nikt do końca nie wie co było przyczyną jego nagłej śmierci. Ale wzorzec pasuje: arystokrata i Slytherin. - ściszyła głos do absolutnego minimum. Wciąż bała się o to, że ktoś może ich podsłuchiwać. Jej ostrożność wzmogła się na sile odkąd usłyszała o zdradzie kuzyna. - Więcej nie potrafię pomóc - przyznała z lekkim żalem w głosie. - Uważaj na ludzi z którymi pracujesz- dodała po chwili ciszy. - Wychodzi na to, że możemy ufać tylko sobie-westchnęła cicho mając oczywiście na myśli członków zakonu. Oczami wyobraźni już niema widziała ministerstwo podzielone na cztery obozy: neutralni, zakon, rycerze i ludzie Grindelwalda. Tylko czekać aż wybuchnie otwarta wojna?
Spoglądam wyczekująco na siostrę, ale Megara odpowiada milczeniem, szybko zbywając temat swojego małżeństwa na rzecz tematów – z pozoru – bardziej istotnych. Czasami zastanawiam się, czy gdybym pozostał w rodzinie, byłbym w stanie odmienić los siostry. Nie dopuścić do tego, by została wydana Carrowowi wbrew własnej woli. Może nawet mógłbym trzymać Medeę w garści i odnaleźć wspólny język z Astorią. Albo utrzeć ojcu nosa, szukając sobie narzeczonej pośród córek Weasleyów.
Jakkolwiek wizja ta wydawała się kusząca, nie brzmiała do końca jak najlepszy przepis na życie.
- Cóż, jeśli to faktycznie prawda, mógłbym się jedynie domyślać, jakie nazwiska przewinęły się przez to... stowarzyszenie? Bractwo? Czym w zasadzie mieliby się zajmować? Promowaniem tradycji? Kółko adoracji czystej krwi? Łatwo wskazać, kto za moich czasów najbardziej szykanował niemagicznych. Część Ślizgonów wręcz nie posiadała się z radości, kiedy zginęła ta biedna mugolaczka. To chyba było na moim ostatnim roku... - I urwałem. A co jeśli... co jeśli to wcale nie ten mały-nie-mały pół-olbrzym stał za jej śmiercią? Co jeśli stała za tym grupa fanatyków czystej krwi, która dzięki swojemu wrodzonemu, Ślizgońskiemu sprytowi znalazła słabe ogniwo, które idealnie nadawało się na winowajcę? Myśl ta była jednocześnie abstrakcyjna i przerażająca, ale przecież nie zupełnie niemożliwa. Pozostawiłem jednak ten domysł własnym rozważaniom. - Perseusz - widziałem przecież jego imię na zwęglonym piórku podczas Nocy Fawkesa. - zdradził nasze istnienie? Co masz na myśli? Powiedział o Zakonie? - Ściągnąłem brwi, jakbym się nad czymś intensywnie zastanawiał. Odkąd pamiętam kuzyn był dla mnie zagadką – znikąd pojawił się w moim życiu, szukając pomocnej dłoni, którą mu podałem, idąc w myśl zasady, że rodzina zawsze pozostanie dla mnie ważna, pomimo różnic, jakie nie pozwalały mi być jej częścią. - Tydzień? Nie było go tydzień? - Próbowałem uruchomić wszystkie trybiki w mojej głowie, by znaleźć logiczne wytłumaczenie. Bezskutecznie. - Myślisz, że Parkinson mu towarzyszył, gdziekolwiek nie byli? Kiedy mniej więcej to się stało? Przyjrzałbym się aktom innych spraw z podobnego przedziału czasowego. Skoro w grę wchodzi propaganda czystej krwi, niewykluczone, że cała sprawa pachnie czarną magią, zwłaszcza, skoro ich przywódca każde nazywać się Czarnym Panem. - Na swoje słowa aż rozejrzałem się badawczo, przypatrując sąsiednim twarzom, na wszelki wypadek starając się zapamiętać jak najwięcej detali. - Rzekłbym nawet, iż wychodzi na to, że nawet sobie nie możemy ufać. - Przyznałem niechętnie, drapiąc się po brodzie i zastanawiając się, czy pośród członków Zakonu nie czaiło się więcej takich Perseusów Averych.
Jakkolwiek wizja ta wydawała się kusząca, nie brzmiała do końca jak najlepszy przepis na życie.
- Cóż, jeśli to faktycznie prawda, mógłbym się jedynie domyślać, jakie nazwiska przewinęły się przez to... stowarzyszenie? Bractwo? Czym w zasadzie mieliby się zajmować? Promowaniem tradycji? Kółko adoracji czystej krwi? Łatwo wskazać, kto za moich czasów najbardziej szykanował niemagicznych. Część Ślizgonów wręcz nie posiadała się z radości, kiedy zginęła ta biedna mugolaczka. To chyba było na moim ostatnim roku... - I urwałem. A co jeśli... co jeśli to wcale nie ten mały-nie-mały pół-olbrzym stał za jej śmiercią? Co jeśli stała za tym grupa fanatyków czystej krwi, która dzięki swojemu wrodzonemu, Ślizgońskiemu sprytowi znalazła słabe ogniwo, które idealnie nadawało się na winowajcę? Myśl ta była jednocześnie abstrakcyjna i przerażająca, ale przecież nie zupełnie niemożliwa. Pozostawiłem jednak ten domysł własnym rozważaniom. - Perseusz - widziałem przecież jego imię na zwęglonym piórku podczas Nocy Fawkesa. - zdradził nasze istnienie? Co masz na myśli? Powiedział o Zakonie? - Ściągnąłem brwi, jakbym się nad czymś intensywnie zastanawiał. Odkąd pamiętam kuzyn był dla mnie zagadką – znikąd pojawił się w moim życiu, szukając pomocnej dłoni, którą mu podałem, idąc w myśl zasady, że rodzina zawsze pozostanie dla mnie ważna, pomimo różnic, jakie nie pozwalały mi być jej częścią. - Tydzień? Nie było go tydzień? - Próbowałem uruchomić wszystkie trybiki w mojej głowie, by znaleźć logiczne wytłumaczenie. Bezskutecznie. - Myślisz, że Parkinson mu towarzyszył, gdziekolwiek nie byli? Kiedy mniej więcej to się stało? Przyjrzałbym się aktom innych spraw z podobnego przedziału czasowego. Skoro w grę wchodzi propaganda czystej krwi, niewykluczone, że cała sprawa pachnie czarną magią, zwłaszcza, skoro ich przywódca każde nazywać się Czarnym Panem. - Na swoje słowa aż rozejrzałem się badawczo, przypatrując sąsiednim twarzom, na wszelki wypadek starając się zapamiętać jak najwięcej detali. - Rzekłbym nawet, iż wychodzi na to, że nawet sobie nie możemy ufać. - Przyznałem niechętnie, drapiąc się po brodzie i zastanawiając się, czy pośród członków Zakonu nie czaiło się więcej takich Perseusów Averych.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wraz z tym jak zainteresowanie Lycusa wyraźnie rosło jego siostra wydawała się coraz bardziej znudzona. Przekazała wszystkie zebrane przez siebie informacje dalej i już nic ją nie interesuje. Albo po prostu dobrze grała lady Carrow na której widok piękny aetonów i doskonale wyszkolonych jeźdźców przestał robić jakiekolwiek wrażenie. Na chwilę przeniosła wzrok na barta. - A czego mogą chcieć tacy ludzie? Władzy nad światem - dodała uśmiechając się z lekkim rozbawieniem. Odrobina czarnego humoru jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Zresztą czy to nie zabawne? Szlachcice chcieli więcej władzy a ich przywódcą był człowiek o którym nikt nic nie wiedział. - Będzie trzeba się im przyjrzeć. Wiecznie oczy dokoła głowy- - dodała już ciszej. Nie nawiązała w żaden sposób do zabójstwa dziewczyny. Po co? Co by teraz zmieniło? A może bała się, że zaraz usłyszy iż to jej mąż maczał w tym palce. Pokręciła przecząco głową chcąc jak najszybciej wyrzucić te myśl z głowy. Najgorsze co mogła zrobić to zastanawiać się ile ludzi odeszło z tego świata za sprawą lorda Carrowa.
Na pytanie o Perseusza wzruszyła lekko ramionami. - Wiem tylko tyle, że jest zdrajcą. To on doniósł o naszym istnieniu. Czyli już wiedzą…pytanie tylko ile - dodała jakby sama do siebie. I nagle swego rodzaju izolacja Yorku nie była już takim problemem. - Matka miała racje, że niepotrzebnie pchaliśmy się na ten świat - odezwała się po chwili ciszy. Nie wiem czemu nagle się jej to przypomniało. Ale i tak nie mogła się powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Nikt przecież nienawidził swoich dzieci tak jak Lamia Malfoy.
- Od piątego do dziesiątego grudnia tak dokładnie- odpowiedziała nawet bez chwili zastanowienia. Posiadanie niezwykle dobre pamięci miało czasem swoje plusy. Kiwnęła potakująco głową gdy spytał o to czy Alfred mógł towarzyszyć Deimosowi. - Ale to są tylko moje przypuszczenia - słuchała go dalej w milczeniu - Jeśli czegoś się dowiesz daj mi znać - Megara nie mówiła tego głośno ale dla niej było oczywiste, że teraz każdy szlachcic był potencjalnym rycerzem. Świadomość, że nie mogła ufać ludziom których znała i kochała od dziecka nie była dla niej zbyt przyjemna. Kiwnęła potakująco głową na to ponure podsumowanie. -Powinnam już iść - przedstawienie wyraźnie zmierzało już ku końcowi. Chciała się podnieść z miejsca i odejść ale wtedy przypomniała sobie, że przecież powinna mu coś powiedzieć. - Astoria wychodzi za mąż za Nicholasa Notta. Sądziłam, że powinieneś wiedzieć - powinien wiedzieć przecież to wciąż jego siostra. W końcu wstała z ławki z zamiarem odejścia ale zaraz odwróciła się w stronę Lycusa. - No i jestem w ciąży. To chyba oznacza, że zostaniesz wujkiem - posłała mu lekko zażenowany uśmiech i nie czekając na żadną reakcję pożegnała się słowami. - Nie daj się zabić. Nie mam zamiaru odwiedzać drewniane krzyża pod płotem czy wyschniętym drzewem
/zt
Na pytanie o Perseusza wzruszyła lekko ramionami. - Wiem tylko tyle, że jest zdrajcą. To on doniósł o naszym istnieniu. Czyli już wiedzą…pytanie tylko ile - dodała jakby sama do siebie. I nagle swego rodzaju izolacja Yorku nie była już takim problemem. - Matka miała racje, że niepotrzebnie pchaliśmy się na ten świat - odezwała się po chwili ciszy. Nie wiem czemu nagle się jej to przypomniało. Ale i tak nie mogła się powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Nikt przecież nienawidził swoich dzieci tak jak Lamia Malfoy.
- Od piątego do dziesiątego grudnia tak dokładnie- odpowiedziała nawet bez chwili zastanowienia. Posiadanie niezwykle dobre pamięci miało czasem swoje plusy. Kiwnęła potakująco głową gdy spytał o to czy Alfred mógł towarzyszyć Deimosowi. - Ale to są tylko moje przypuszczenia - słuchała go dalej w milczeniu - Jeśli czegoś się dowiesz daj mi znać - Megara nie mówiła tego głośno ale dla niej było oczywiste, że teraz każdy szlachcic był potencjalnym rycerzem. Świadomość, że nie mogła ufać ludziom których znała i kochała od dziecka nie była dla niej zbyt przyjemna. Kiwnęła potakująco głową na to ponure podsumowanie. -Powinnam już iść - przedstawienie wyraźnie zmierzało już ku końcowi. Chciała się podnieść z miejsca i odejść ale wtedy przypomniała sobie, że przecież powinna mu coś powiedzieć. - Astoria wychodzi za mąż za Nicholasa Notta. Sądziłam, że powinieneś wiedzieć - powinien wiedzieć przecież to wciąż jego siostra. W końcu wstała z ławki z zamiarem odejścia ale zaraz odwróciła się w stronę Lycusa. - No i jestem w ciąży. To chyba oznacza, że zostaniesz wujkiem - posłała mu lekko zażenowany uśmiech i nie czekając na żadną reakcję pożegnała się słowami. - Nie daj się zabić. Nie mam zamiaru odwiedzać drewniane krzyża pod płotem czy wyschniętym drzewem
/zt
Przyznałem siostrze rację, z wolna – choć niechętnie - przytakując jej słowom. Ostrożności nauczyły mnie lata uciekania przed własną tożsamością, a później zawód aurora. Zawsze dmuchałem na zimne, wręcz do przesady ograniczając swoje wotum zaufania. Bardziej martwiło mnie to, czy Megara była w stanie poradzić sobie z manewrowaniem pomiędzy arystokracją, nie narażając się na niebezpieczeństwo – ale jakiekolwiek moje słowa nawołujące o zdrowy rozsądek zapewne odbiłyby się bez echa, więc darowałem sobie moralitety.
- Wiedział, że t y jesteś w Zakonie. Nie sądzę, by miał szczególne opory przed tym, by ujawnić twoją tożsamość. A to oznacza, że najprawdopodobniej jesteś zdana na i c h łaskę i pozostaje liczyć na to, że twoja szlachetna krew cię uratuje. - Bo z pewnością nie uczyni tego Deimos.
Zacisnąłem dłonie w pięści, czując, jak krew gotuje mi się w żyłach. Miałem ochotę zabrać stąd Megarę i wysłać gdzieś na drugi koniec świata, gdzie nikt nie musiałby się nią interesować. Z tym, że jakakolwiek próba ugłaskania siostry i tak była z góry spisana na straty. Musiałbym ją chyba uprowadzić siłą – a to wykraczało poza mój kodeks moralny.
Tylko czy miałem jej teraz pozwolić wrócić do domu i co noc zastanawiać się, czy dożyje następnego dnia?
- Nie miała. - Odparłem stanowczo, ostro. - Ktoś musi zakończyć ten teatr. I dobrze wiesz, że to nasz obowiązek. - Pierścienie na naszych palcach były na to najlepszym dowodem.
Kiwam głową, przyswajając kolejne informacje ze stoickim spokojem – nawet tę o ślubie Astorii, która przecież urodziła się po to, by spełnić jeden obowiązek. Wyjść za równie szlachetnie urodzonego dżentelmena i urodzić mu dzieci. Spokój jednak szybko przeradza się w całkowity paraliż, kiedy Megara informuje mnie o swoim stanie. Nie jestem w stanie wydusić z siebie słowa – nie dostaję nawet ku temu szansy, bo siostra powoli zaczyna opuszczać namiot, jakby celowo pozostawiając mnie z tą informacją. Nie wypada mi za nią pobiec, to mogłoby niepotrzebnie przykuć do nas uwagę osób postronnych. Zostaję więc w miejscu do końca spektaklu, beznamiętnie wpatrując się w bliżej nieokreślony w przestrzeni punkt, i po raz milionowy zadając sobie pytanie, czy lat temu czternaście słusznie zboczyłem z wytyczonej przez moich przodków ścieżki.
zt
- Wiedział, że t y jesteś w Zakonie. Nie sądzę, by miał szczególne opory przed tym, by ujawnić twoją tożsamość. A to oznacza, że najprawdopodobniej jesteś zdana na i c h łaskę i pozostaje liczyć na to, że twoja szlachetna krew cię uratuje. - Bo z pewnością nie uczyni tego Deimos.
Zacisnąłem dłonie w pięści, czując, jak krew gotuje mi się w żyłach. Miałem ochotę zabrać stąd Megarę i wysłać gdzieś na drugi koniec świata, gdzie nikt nie musiałby się nią interesować. Z tym, że jakakolwiek próba ugłaskania siostry i tak była z góry spisana na straty. Musiałbym ją chyba uprowadzić siłą – a to wykraczało poza mój kodeks moralny.
Tylko czy miałem jej teraz pozwolić wrócić do domu i co noc zastanawiać się, czy dożyje następnego dnia?
- Nie miała. - Odparłem stanowczo, ostro. - Ktoś musi zakończyć ten teatr. I dobrze wiesz, że to nasz obowiązek. - Pierścienie na naszych palcach były na to najlepszym dowodem.
Kiwam głową, przyswajając kolejne informacje ze stoickim spokojem – nawet tę o ślubie Astorii, która przecież urodziła się po to, by spełnić jeden obowiązek. Wyjść za równie szlachetnie urodzonego dżentelmena i urodzić mu dzieci. Spokój jednak szybko przeradza się w całkowity paraliż, kiedy Megara informuje mnie o swoim stanie. Nie jestem w stanie wydusić z siebie słowa – nie dostaję nawet ku temu szansy, bo siostra powoli zaczyna opuszczać namiot, jakby celowo pozostawiając mnie z tą informacją. Nie wypada mi za nią pobiec, to mogłoby niepotrzebnie przykuć do nas uwagę osób postronnych. Zostaję więc w miejscu do końca spektaklu, beznamiętnie wpatrując się w bliżej nieokreślony w przestrzeni punkt, i po raz milionowy zadając sobie pytanie, czy lat temu czternaście słusznie zboczyłem z wytyczonej przez moich przodków ścieżki.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Jay nie przepadał za bardzo za cyrkiem, chociażby z tego względu, że pokazy najczęściej odbywały się nocą, gdy efekt fajerwerków i pokazów świetlnych miał wtedy najlepszy efekt. Takie marnowanie czasu... Mimo wszystko, gdy był młodszy i mniej potrafił docenić każdą mijającą minutę po zmroku, wybierał się do Areny Carringtonów wraz z rodzicami. Parę razy nawet był tutaj z dziadkiem, chociaż mężczyzna zawsze wolał kręcić się przy Namiocie Dziwów, które może mogłyby go zainspirować do znalezienia nowego miejsca na mapie, gdzie mógłby się udać w podróż. Vane często mu zazdrościł tego jeżdżenia po świecie, zwiedzania przeróżnych krajów, krain, gdzie czasami nie postała ludzka stopa. Pan Sheridan był odkrywcą jakich mało, a do tego zapalczywym astronomem znającym się na spadających z nieba kamieniach. W swoim gabinecie w rodzinnym domu miał ich naprawdę całe sterty, chociaż każdy, nawet najmniejszy był skrupulatnie opisany przez co nie było szansy na pomyłkę, jeśli chodziło o przypomnienie sobie, skąd były. Chile, Indie, Rosja... Można było wymieniać i wymieniać. Jako mały chłopiec zawsze lubił bawić się w zgadywanki, który meteoryt jest z którego miejsca. Teraz pewnie znał wszystkie na pamięć, chociaż dawno nie był w tym interesującym miejscu. Miał swoje sprawy podobnie zresztą jak jego dziadek.
Chcąc oderwać myśli od jutrzejszego spotkania, podczas którego miał się dowiedzieć coś o dawnym przyjacielu, który z dnia na dzień zerwał kontakt, Vane wybrał się właśnie do położonego w dzielnicy portowej cyrku. Tego wieczora było naprawdę wiele osób i nie spodziewał się takich tłumów. Jak to on nie zauważył oczywiście, że na ten dzień przypadało otwarcie wiosennego sezonu, a wraz z nim kilku nowych atrakcji. Jayden jednak nie przeszedł ich wszystkich, zdając sobie sprawę, że było to praktycznie niemożliwe, więc skierował się do najmniejszego namiotu na całym polu. Właśnie trwał pokaz związany z latającymi końmi i jeżdżącymi na nich akrobatami. Wnętrze i wielkość areny robiły wrażenie, więc zamiast patrzeć na atrakcje, JJ po prostu stał przy wejściu i po raz tysięczny w swoim życiu podziwiał magię. Kilka osób przepchnęło się obok niego, zmuszając, by nauczyciel zszedł na dalszy plan bliżej trybun, gdzie siedziała już sporawa widownia. Ludzie klaskali, wstrzymywali oddech, wpatrując się w podniebny cwał. Przedstawienie dopiero się zaczęło, więc Vane poszukał spojrzeniem jakiegoś wolnego miejsca. Zauważył je niedaleko siebie, a po chwili już je zajmował, podziwiając dla niego niemożliwą synchronizację z muzyką i zwierzęciem. Nie zauważył jednak że usiadł na płaszczyku kobiety obok. Gdy się połapał, wstał szybko i zaczął przepraszać.
- Bardzo panią prze... Grace! - zawołał, zupełnie zapominając o przeprosinach, gdy zobaczył znajomą twarz. Oczywiście że nie byli dobrymi znajomymi, a bardziej przypadkowymi miłośnikami słodkości. - Ale miłe spotkanie - kontynuował, zaraz siadając z powrotem, delikatnie przekładając płaszcz kobiety. Nie zdążył o nim zapytać jeszcze, bo usłyszał niedaleko nawołującego sprzedawczyka z pudełkiem cukierków.
- Poproszę dwie piankowe salamandry! - zawołał do mężczyzny i zaraz potem zapłacić mu, by podać jedną ze słodkości Grace. - Jak ci się podoba przedstawienie?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Grace nigdy nie lubiła cyrku. Już w dzieciństwie zwykła z niechęcią patrzeć na kolorowe namioty i plakaty mające zachęcić do przyjścia na spektakl pełen wrażeń i emocji; starała się przekonać znajomych rówieśników, iż nie powinni uczęszczać do takich miejsc, bowiem przyczyniają się do krzywdzenia zwierząt. Sam pogląd zapoczątkowała babcia kobiety, która nigdy nie kryła swojej nienawiści w stosunku do podobnych rozrywek. W jej oczach zwierzęta wykorzystywane do pokazów były męczone dla uciechy publiki, by potem egzystowały w warunkach ich niegodnych. Zapatrzona w babcię Wilkes szybko podzieliła opinię Genevieve, której trzymała się już nawet w dorosłym życiu. Można uznać, iż jej przeświadczenie o szkodliwości cyrków wręcz się wzmocniło. Starała się więc omijać podobne miejsca szerokim łukiem obiecując sobie, że jej stopa nigdy nie postacie w żadnym z kolorowych namiotów. Ci co ją znali wiedzieli o tym, nigdy nie starali się jej więc przekonywać do zmiany zdania, bowiem w przeciwnym razie czekała ich niemalże matczyna reprymenda i długi wywód. A jednak znalazła się osoba, która postanowiła uparcie przekonywać ją do tego, że Arena Carringtonów to miejsce wyjątkowe, w którym żadnemu zwierzęciu nie dzieje się krzywda. Cierpliwie zachęcał ją do chociażby jednorazowej wizyty, podczas której będzie mogła stwierdzić czy jej poglądy mają odbicie w rzeczywistości. I chociaż na początku Grace cierpliwie opierała się podobnym namowom, to ostatecznie uległa znajomemu. Postanowiła udać się do znienawidzonego miejsca w myślach z żalem przywołując obraz babci. Zaraz po przekroczeniu terenu areny, ruszyła w stronę namiotu podniebnego cwału, gdzie znalazła sobie miejsce jak najbardziej dogodne do oglądania wszystkiego. Czuła się niekomfortowo. Co jakiś czas nerwowo zakładała włosy za ucho. Nie chciała przekonać się do racji znajomego, a jedynie udowodnić mu, że się myli. Zazwyczaj otwarta na różne opinie kobieta tym razem nie chciała dopuścić do siebie myśli, że babcia mogła się mylić.
Pogrążona we własnych obawach i przemyśleniach nawet nie zwróciła uwagi gdzie położyła swój płaszcz. Dopiero gdy usiadł na nim pozornie nieznajomy mężczyzna dostrzegła jego brak. Z uśmiechem sięgnęła po niego ręką.
- Nic się nie stało. To moja wina. Mogłam nie kłaść go byle gdzie - oznajmiła, dopiero po chwili dostrzegając znajomą twarz. -Ah, Jayden! Dobrze Cię widzieć!
Nie skłamała, bo chociaż nie znali się prawie w ogóle, to miło było go ponownie spotkać. Po wyjściu z cukierni Vane pozostawił po sobie dość dobre wrażenie. Do tej pory zdarzało jej się wspominać ich pierwsze spotkanie z uśmiechem na ustach.
- Ojej, dziękuję - powiedziała, przyjmując od niego piankową salamandrę. Nigdy wcześniej nie miała okazji jej spróbować, lecz postanowiła zaufać gustowi znajomego. Ten z pewnością wiedział co kupuje. - Mówiąc szczerze to nie czuję się tutaj dobrze. Nie przepadam za cyrkami, lecz kolega namówił mnie bym przyszła i sama przekonała się czy moje poglądy na ich temat są słuszne.
Westchnęła cicho, po czym spróbowała odrobinę słodkości, chcąc sobie tym samym nieco poprawić humor. Wówczas to jeszcze nie dostrzegła, iż przedstawienie wcale nie przebiegało w sposób jaki powinno. Dopiero po chwili dostrzegła, iż skrzydlate konie były bardzo rozdrażnione. Zmarszczyła lekko czoło. Z pewnością nie powinno tak być, a jednak na ten moment nie umiała powiedzieć skąd brały się te nastroje u zwierząt.
Pogrążona we własnych obawach i przemyśleniach nawet nie zwróciła uwagi gdzie położyła swój płaszcz. Dopiero gdy usiadł na nim pozornie nieznajomy mężczyzna dostrzegła jego brak. Z uśmiechem sięgnęła po niego ręką.
- Nic się nie stało. To moja wina. Mogłam nie kłaść go byle gdzie - oznajmiła, dopiero po chwili dostrzegając znajomą twarz. -Ah, Jayden! Dobrze Cię widzieć!
Nie skłamała, bo chociaż nie znali się prawie w ogóle, to miło było go ponownie spotkać. Po wyjściu z cukierni Vane pozostawił po sobie dość dobre wrażenie. Do tej pory zdarzało jej się wspominać ich pierwsze spotkanie z uśmiechem na ustach.
- Ojej, dziękuję - powiedziała, przyjmując od niego piankową salamandrę. Nigdy wcześniej nie miała okazji jej spróbować, lecz postanowiła zaufać gustowi znajomego. Ten z pewnością wiedział co kupuje. - Mówiąc szczerze to nie czuję się tutaj dobrze. Nie przepadam za cyrkami, lecz kolega namówił mnie bym przyszła i sama przekonała się czy moje poglądy na ich temat są słuszne.
Westchnęła cicho, po czym spróbowała odrobinę słodkości, chcąc sobie tym samym nieco poprawić humor. Wówczas to jeszcze nie dostrzegła, iż przedstawienie wcale nie przebiegało w sposób jaki powinno. Dopiero po chwili dostrzegła, iż skrzydlate konie były bardzo rozdrażnione. Zmarszczyła lekko czoło. Z pewnością nie powinno tak być, a jednak na ten moment nie umiała powiedzieć skąd brały się te nastroje u zwierząt.
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie znał się za dobrze na zwierzętach z tego względu, że wolał gwiazdy. Nie bał się tych mniejszych, średnich i większych, chociaż niektórzy jego rówieśnicy podczas zajęć Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami w Hogwarcie potrafili nieźle panikować, jeśli przyszło im stanąć oko w oko z hipogryfem. Jay nie wychowywał się z żadnym zwierzakiem - Vane'owie nie mieli nawet psa, chociaż nie było nigdy specjalnej przyczyny, by go nie posiadać. A mimo tego braku kontaktu za dzieciaka nie posiadał w sobie tego strachu przed nimi. Jednak trzeba było spytać w drugą stronę - czy JJ w ogóle czegokolwiek się bał? Poza oczywistymi brutalnościami, które potrafiły wstrząsnąć jego otwartym, altruistycznym sercem. Ciężko było coś takiego znaleźć, bo nawet będąc samemu w lesie i dostając upomnienie od aurora, że znajduje się na niebezpiecznym terenie, nie przejmował się tym. Chodził swoimi drogami i pozwalał, by wszechświat się nim zajmował. Jeśli zależało mu an przeżyciu profesora Vane'a, musiał o niego dbać i tyle. Nic dziwnego że spora grupa brała go za szaleńca i nie zamierzała zmieniać zdania na jego temat. Tak samo Jay nie zamierzał zmienić zdania o cyrku i o tym, że marnowanie nocy na takie pokazy były straszną szkodą dla społeczeństwa. Dla zwierząt również, ale nie mógł działać wszędzie, gdzie tylko chciał naprostować pewne sprawy. Może po próbie ratowania świata w Zakonie Feniksa mógł się zająć czymś innym? Zapewne pisaniem kolejnej książki naukowej, bo jego drugie dzieło było praktycznie na wydaniu, a to oznaczało, że następny etap badań jak i obserwacji miał dopiec końca, a zacząć nowy. Co prawda JJ nie miał pojęcia, co mogłoby być tematem kolejnej publikacji, ale nie zamartwiał się na zapas. Pomysły przychodziły mu do głowy na bieżąco i na pewno nie miały zawieść go i w tym momencie.
Jak zawsze mając głowę w chmurach, nie zauważył, że przysiadł na ubraniu kogoś innego. Zaraz się jednak zreflektował i dostrzegł, że los ponownie poprowadził go w idealne miejsce. Przecież znał tę ładną twarz tak ciepłą od uśmiechu. Mile było usłyszeć swoje imię tak łatwo zapamiętane. On również mógł się pochwalić tą pamięcią, chociaż nie zawsze mu się udawało jak wtedy gdy spotkał pannę Yaxley w Wieży Astrologów. To spotkanie wciąż wywoływało na jego ustach delikatny uśmiech. W końcu niecodziennie pani Bones tak się unosiła.
- No, cóż. Mogę powiedzieć to samo, ale zaprowadziło mnie tutaj zrządzenie losu. Oboje więc musimy się z tym uporać - odpowiedział, pokrzepiająco uśmiechając się do swojej towarzyszki. Nie byli sami z niezbyt dobrymi minami, ale jedno było tutaj przez przyjaciela i drugie również. Wieści o Jamesie sprawiały, że Jay nie mógł usiedzieć na miejscu i właśnie dlatego wybrał cyrk. Może on miał spowodować, że przestanie się tak martwić jutrzejszym spotkaniem z panną Vane. - Myślisz, że...
W pewnym momencie ktoś krzyknął, przerywając ich rozmowę, a sam JJ podskoczył wytrącony z równowagi, by spojrzeć na scenę. Jedno ze zwierząt leżało na środku piaszczystej areny. Jakaś postać jednak leżała tuż obok niego i dość głośno krzyczała. Jeszcze inny wierzchowiec zerwał się samoistnie i przewrócił pochodnie, które oświetlały całe wnętrze. Czerwone języki szybko zeskoczyły na materiały, które osłaniały trybuny, więc wszyscy widzowie jak na zawołanie zaczęli w popłochu opuszczać namiot. Do tego wszystkiego ogień przeraził resztę zwierząt i w środku zapanował chaos. Jayden stojąc wyprostowanym próbował jakoś to ogarnąć, ale zdecydował, że najlepszą decyzją będzie wpierw pomoc kobiecie na arenie. Spojrzał tylko na Grace, chcąc, żeby i ona była bezpieczna. Nie czekając na nic, złapał ją za rękę i zbiegł na sam dół trybun, dając jej możliwość wyjścia na zewnątrz. Sam za to przeskoczył granicę areny, kierując się na sam jej środek. Przy okazji musiał uważać na spłoszone latające mu nad głową konie.
Jak zawsze mając głowę w chmurach, nie zauważył, że przysiadł na ubraniu kogoś innego. Zaraz się jednak zreflektował i dostrzegł, że los ponownie poprowadził go w idealne miejsce. Przecież znał tę ładną twarz tak ciepłą od uśmiechu. Mile było usłyszeć swoje imię tak łatwo zapamiętane. On również mógł się pochwalić tą pamięcią, chociaż nie zawsze mu się udawało jak wtedy gdy spotkał pannę Yaxley w Wieży Astrologów. To spotkanie wciąż wywoływało na jego ustach delikatny uśmiech. W końcu niecodziennie pani Bones tak się unosiła.
- No, cóż. Mogę powiedzieć to samo, ale zaprowadziło mnie tutaj zrządzenie losu. Oboje więc musimy się z tym uporać - odpowiedział, pokrzepiająco uśmiechając się do swojej towarzyszki. Nie byli sami z niezbyt dobrymi minami, ale jedno było tutaj przez przyjaciela i drugie również. Wieści o Jamesie sprawiały, że Jay nie mógł usiedzieć na miejscu i właśnie dlatego wybrał cyrk. Może on miał spowodować, że przestanie się tak martwić jutrzejszym spotkaniem z panną Vane. - Myślisz, że...
W pewnym momencie ktoś krzyknął, przerywając ich rozmowę, a sam JJ podskoczył wytrącony z równowagi, by spojrzeć na scenę. Jedno ze zwierząt leżało na środku piaszczystej areny. Jakaś postać jednak leżała tuż obok niego i dość głośno krzyczała. Jeszcze inny wierzchowiec zerwał się samoistnie i przewrócił pochodnie, które oświetlały całe wnętrze. Czerwone języki szybko zeskoczyły na materiały, które osłaniały trybuny, więc wszyscy widzowie jak na zawołanie zaczęli w popłochu opuszczać namiot. Do tego wszystkiego ogień przeraził resztę zwierząt i w środku zapanował chaos. Jayden stojąc wyprostowanym próbował jakoś to ogarnąć, ale zdecydował, że najlepszą decyzją będzie wpierw pomoc kobiecie na arenie. Spojrzał tylko na Grace, chcąc, żeby i ona była bezpieczna. Nie czekając na nic, złapał ją za rękę i zbiegł na sam dół trybun, dając jej możliwość wyjścia na zewnątrz. Sam za to przeskoczył granicę areny, kierując się na sam jej środek. Przy okazji musiał uważać na spłoszone latające mu nad głową konie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W dzieciństwie Grace nie miała domowego pupilka, który mógłby z nią chodzić na spacery, spać i dotrzymywać towarzystwa. Jego brak był jednak nieodczuwalny, ponieważ każdego dnia wraz z babcią chodziła do zoo, w którym opiekowała się bardziej dzikimi, nietypowymi dla domu, zwierzątkami. Z początku mogła na nie tylko patrzeć z racji wieku, ale szybko opiekunka postanowiła nauczyć dziecko obchodzić się ze stworzeniami podlegającymi jej protekcji. A dostrzegając w Wilkes potencjał szybko uczyniła z niej swoją małą pomocnicę, tym samym nieświadomie nadając kierunek całemu jej życiu. I wydawać by się mogło, że z podobnym podejściem i pasją Grace dołączy do jednego z rezerwatów smoków czy jednorożców, bowiem tam, według większości, pasowała. Ta jednak utarła wszystkim nosa, wyjeżdżając na badania i zdobywając wiedzę oraz doświadczenie poprzez praktykę. Po powrocie zaś, kiedy przyszedł czas na ustatkowanie się, postanowiła wyjść na przeciw stworzeniom nieco drobniejszym, na które nie zwracano uwagi w takim stopniu, jak na te większe i "bardziej imponujące". W ten sposób rozpoczęła się też jej mała walka w ich obronie. Jak na razie jej wymiar może nie był imponujący, lecz była to tylko kwestia czasu.
Widziała, że nastroje wśród zwierząt są dość nerwowe. Widziała też, że ich opiekunowie uspokajają je, toteż na chwilę przeniosła wzrok z powrotem na rozmówcę, nie chcąc sprawiać wrażenia, iż ta go ignoruje. Nie minęło wiele czasu by do jej uszu dobiegł krzyk, który szybko przykuł jej uwagę. Leżące na scenie zwierzę było pierwszym co zobaczyła i to właśnie ten widok poderwał ją z miejsca. Wstała, gotowa pobiec w jego stronę w celu sprawdzenia czy nic mu się nie stało. Nagły podryw widowni, zamieszanie wywołane przez poczynania drugiego wierzchowca odciągnęły ją od tych zamiarów. Zanim się obejrzała została wyprowadzona z miejsca przez swojego znajomego. Później patrzyła jak ten odwraca się i pędzi na ratunek innym. Szybko rozejrzała się po pomieszczeniu chcąc ocenić szybkość rozprzestrzeniania się ognia. Niestety - namiot sprzyjał płomieniom, co przerażało latające w powietrzu stworzenia. Żałowała, iż nie są to zwykłe konie, bowiem nie byłoby problemu zasłonić im oczy, uspokoić głosem i wyprowadzić z pomieszczenia. Te jednak latały, a ona nie miała przecież skrzydeł. Możliwe jednak, że jeśli znajdą miejsce pozornie dla nich bezpieczne, to wylądują. Równie dobrze jednak wyleciałyby z namiotu, gdyby dostrzegły ku temu sposobność. Wilkes zwróciła się w stronę wyjścia z namiotu - większość widowni opuściła już pomieszczenie, alarmując odpowiednie służby bezpieczeństwa. Grace chwyciła za płachtę namioty i skierowała na niego różdżkę.
-Diffindo - powiedziała po chwili słysząc, jak materiał, z którego stworzono namiot zaczyna się odrywać. Starała się robić to tak, by znacznie nie zaburzyć całej konstrukcji. Zależało jej na znacznym powiększeniu przejścia w górę i w bok, by stworzenia dostrzegając światła z zewnątrz, uciekły z pomieszczenia. Nie łatwo było walczyć z tak ciężkim płatem namiotu, lecz w końcu wysiłki chyba się opłaciły, bowiem jeden ze skrzydlatych koni wyleciał. Chwilę po nim reszta stworzeń zaczynała iść śladem stworzenia. Wilkes trzymała płachtę, by te nie zaplątały się w ten duży kawał. Spojrzała w stronę sceny, gdzie prawdopodobnie miał być Vane. Najchętniej ruszyłaby mu na pomoc, ale musiała z tym poczekać do momentu aż wszystkie konie wylecą.
Widziała, że nastroje wśród zwierząt są dość nerwowe. Widziała też, że ich opiekunowie uspokajają je, toteż na chwilę przeniosła wzrok z powrotem na rozmówcę, nie chcąc sprawiać wrażenia, iż ta go ignoruje. Nie minęło wiele czasu by do jej uszu dobiegł krzyk, który szybko przykuł jej uwagę. Leżące na scenie zwierzę było pierwszym co zobaczyła i to właśnie ten widok poderwał ją z miejsca. Wstała, gotowa pobiec w jego stronę w celu sprawdzenia czy nic mu się nie stało. Nagły podryw widowni, zamieszanie wywołane przez poczynania drugiego wierzchowca odciągnęły ją od tych zamiarów. Zanim się obejrzała została wyprowadzona z miejsca przez swojego znajomego. Później patrzyła jak ten odwraca się i pędzi na ratunek innym. Szybko rozejrzała się po pomieszczeniu chcąc ocenić szybkość rozprzestrzeniania się ognia. Niestety - namiot sprzyjał płomieniom, co przerażało latające w powietrzu stworzenia. Żałowała, iż nie są to zwykłe konie, bowiem nie byłoby problemu zasłonić im oczy, uspokoić głosem i wyprowadzić z pomieszczenia. Te jednak latały, a ona nie miała przecież skrzydeł. Możliwe jednak, że jeśli znajdą miejsce pozornie dla nich bezpieczne, to wylądują. Równie dobrze jednak wyleciałyby z namiotu, gdyby dostrzegły ku temu sposobność. Wilkes zwróciła się w stronę wyjścia z namiotu - większość widowni opuściła już pomieszczenie, alarmując odpowiednie służby bezpieczeństwa. Grace chwyciła za płachtę namioty i skierowała na niego różdżkę.
-Diffindo - powiedziała po chwili słysząc, jak materiał, z którego stworzono namiot zaczyna się odrywać. Starała się robić to tak, by znacznie nie zaburzyć całej konstrukcji. Zależało jej na znacznym powiększeniu przejścia w górę i w bok, by stworzenia dostrzegając światła z zewnątrz, uciekły z pomieszczenia. Nie łatwo było walczyć z tak ciężkim płatem namiotu, lecz w końcu wysiłki chyba się opłaciły, bowiem jeden ze skrzydlatych koni wyleciał. Chwilę po nim reszta stworzeń zaczynała iść śladem stworzenia. Wilkes trzymała płachtę, by te nie zaplątały się w ten duży kawał. Spojrzała w stronę sceny, gdzie prawdopodobnie miał być Vane. Najchętniej ruszyłaby mu na pomoc, ale musiała z tym poczekać do momentu aż wszystkie konie wylecą.
Take my hand, let's see where we wake uptomorrow
Grace Wilkes
Zawód : prowadzi "Przytułek dla magicznych zwierząt"; badaczka i opiekunka magicznych zwierząt
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Keep smiling, because life is a beautiful thing and there's so much to smile about.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Namiot Podniebnego Cwału
Szybka odpowiedź