Namiot Podniebnego Cwału
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Namiot Podniebnego Cwału
Po wejściu do pozornie najmniejszego z namiotów, jego wnętrze okazuje się olbrzymie: wysokie, dalekie na przynajmniej kilkaset metrów, doskonałe do końskiej szarży. Wewnątrz namiotu swoje pokazy dają bowiem akrobaci wyspecjalizowani w aetonanach, dwójka najwyżej pięcioletnich dziewczynek, dwoje mężczyzn i jedna kobieta tańczą na wzlatujących ku sklepieniu skrzydlatych koniach. Bez trudu stają na rękach na grzbietach nieosiodłanych koni, na jednej ręce, na jednej nodze, bez trudu przepływają z jednego grzbietu na inny. Większość widzów tłoczy się blisko ścian namiotów, obawiając się oberwać potężnym kopytem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
-Teraz krytkujesz jak nazywam Pimpusia, poważnie? - żachnął się Steffen, gdy Marcel sięgnął po najniższy z ciosów. Posłał Marcelowi wyzywające spojrzenie, czując, że ten zaraz przegra ich słowny pojedynek. Czepianie się cudzych imion było równią pochyłą, niczym kłótnia o najładniejsze portrety na Czekoladowych Żabach albo o najlepszy przebój Celestyny. -Jego szczurzego imienia nie umiałbyś wymówić, ale jest podobne. - prychnął ze złością, choć nie wiedział dlaczego tak dokładnie tłumaczy się Marcelowi z tego, jak mówi na swojego szczura. No i, oczywiście, sam też nie umiał wypiszczeć prawdziwego imienia Pimpusia jako człowiek.
Urwał by zaczerpnąć oddechu, ale zaraz został pociągnięty do przodu i z przerażenia aż wybałuszył oczy. Był tak zły, że...
-Jakiej Morgany?! - ... że zamiast o Morganie, uczennicy Merlina, pomyślał o upiornej Morganie Selwyn i jej upodobaniu do klątw i krwi dziewic. Ale dlaczego Marcel wzywałby jej imię? Wygiął gniewnie wargi i zmarszczył podejrzliwie brwi. -Co wiesz o Morganie, co?! - syknął, nie wiedząc, że brzmi teraz trochę jak szaleniec.
Zaraz potem wszystko potoczyło się szybko - Marcel odrobinę złagodniał i zaczął mu tłumaczyć coś o kajdankach... - -Zrobimy co? Nie wiem co to są przekładankowe kajdanki! - zniecierpliwił się Steffek...
...ale z niewiadomych powodów, Sallow wcale nie uznał upiorogacka za niewinny i zabawny psikus i jeszcze zaczął się wydzierać żeby nie niszczyć kajdanek (czyli to jednak są jego kajdanki i jakiś okrutny dowcip względem Steffena, inaczej by tak nie wrzeszczał!). Cattermole'owi aż zachciało się walnąć w nie przekornie tym Confundusem, ale nie zdążył - Marcelius zamachnął się nogą na jego dłoń! Steffen spróbował odskoczyć, ale przecież był z Marcelem skuty kajdankami - no i gnojek zawsze był od niego szybszy! Syknął z bólu, gdy stopa dawnego przyjaciela trafiła go w nadgarstek - może i lekko, ale na tyle zaskakująco, by upuścił różdżkę.
-Odwaliło ci?! Jeszcze mnie rozbrajasz?! Co ty knujesz?! - fuknął na jednym wydechu. Nie mam różdżki, co to w ogóle za wymówka!
-To miej różdżkę! - warknął Steffek w odpowiedzi na te gorzkie żale Marcela. -Jak możesz nie nosić ze sobą różdżki? Jest… - kontynuował, tonem własnej mamy gdy nie nosił czapki (na szczęście mugolskie mamy nie interesowały się tym, czy ich synowie nie gubili różdżek i nie umiały wysyłać wyjców - Marcel coś o tym wiedział), ale pod koniec zdania stracił impet i przygryzł wargę. -Jest wojna. - dokończył ciszej, spuszczając wzrok.
Zaraz jednak zadarł głowę do góry, dumnie unosząc podbródek i pusząc się niczym największy paw na Arenie Carringtonów.
-Wcale nie takiej niedostępnej. - syknął triumfalnie i wyniośle, bo nie zapomniał Marcelowi tego, jak ten podkopał wtedy jego samoocenę. Nie kopie się człowieka o złamanym sercu! Ale nic więcej mu nie powie - o nie! Zniknął i był niemiły i stracił rangę powiernika w sprawach sercowych. Teraz Steffen zwierzał się Pimpusiowi, który co prawda dawał jeszcze gorsze rady niż Marcel, ale przynajmniej nie był taki... taki złośliwy!
Zamilkł dla lepszego efektu tajemnicy, ale Sallow zmienił temat - a raczej pociągnął dalej temat wojny - a Steffenowi nagle zabrakło słów.
Wyglądał, jakby Marcel go spoliczkował. Otworzył usta, pobladł, zarumienił się, zamknął usta. Merlinie, jeszcze rok temu powiedziałby Marcelowi o Zakonie - od razu, ufnie, z entuzjazmem. Wtedy jeszcze nie był w Zakonie.
Pół roku temu zaczął rozumieć, że mówienie o tym Marcelowi byłoby tylko niechcianym ciężarem, niebezpieczeństwem.
A teraz... teraz nie wiedział nawet, czy cokolwiek mógłby mu powiedzieć. Kto wie, jak radzi sobie teraz Marcel, jak bardzo go znielubił o... o jakąś głupotę? Powinno mu ulżyć, że Sallow posądza go o bezczynność i że nie zna jego twarzy z rozwieszonych w mieście plakatów, ale zamiast tego poczuł się tak jakoś... gorzko.
-Trzy miesiące? - powtórzył tylko bezmyślnie, a głos uwiązł mu w gardle. A potem znów wykrzesał z siebie iskierkę złości i wlepił w Marcela odważne, prowokujące spojrzenie. -Napisałem do Ciebie pierwszego kwietnia! A ty do mnie nigdy, a mieszkałem wtedy w Londynie - ups, według Marcela pewnie nadal tam mieszkał -i zabili moją sąsiadkę z parteru i spędziłem większą część tamtego tygodnia jako szczur i myślisz, cholera jasna, że pierwszy raz tu wpadłem, ty palancie?! Ale nie, ty nawet nie napisałeś ani razu do mnie i byłeś zbyt dumny by mi odpisać bo... bo co, bo obraziłeś się, że na wieść o zaręczynach mojej dziewczyny nie chciało mi się w zimie chodzić na potańcówki?! Jak na kogoś, kto widział już krew, to nadal masz mentalność piętnastolatka! - wyrzucił na jednym wydechu i tupnął z frustracji nogą.
Czy Marcel w ogóle go słuchał...? Steffen obejrzał się przez ramię na Pimpusia.
-To mój kolega, a nie żadne domowe zwierzątko, nie mogę mu nic kazać! A na pewno nie jako człowiek, nie rozumie mnie wtedy! - warknął w odpowiedzi na despotyzm Marcela (nic dziwnego, że nie dało się z nim przyjaźnić - właśnie pokazywał swoje prawdziwe kolory, wszystkimi by dyrygował! A ludzie i szczury to nie aktorzy w cyrku!), aż nagle dotarło do niego, że Pimpuś zbliżył się niebezpiecznie blisko do aetonana. -To ty zabieraj stąd konia, jeszcze mu coś zrobi! - zaniepokoił się.
Pimpuś pałaszował suchy chlebek, aż uniósł łebek i napotkał spojrzenie pięknych, końskich oczu.
-Pipipipi? - to twój kolega? On dawać ci jeść? Czemu on być zły i czemu ten chleb być dziwny? - zapytał Pimpuś aetonana, szczerze ciekaw, czy majestatyczna istota go zrozumie! Odwrócił na moment główkę aby spojrzeć z zażenowaniem na Steffka i jego rozgniewanego znajomego, a potem znów spojrzał na konia. -Pipipi? Pipipipipi? Piiip! - czy twój kolega też czasem być jak Ty? Tak jak mój jak ja? Mój jest mądrzejszy jako szczur, a jako człowiek zapomina o dobrym jedzeniu! - pożalił się.
-Pip? - oni dawać ci tu coś lepszego do jedzenia?
czy koń rozumie Pimpusia?
1. Nie, koń patrzy na niego tępo i nie podoba mu się że Pimpuś je jego chleb
2. Tak, co prawda nie wiadomo czy rozumie, ale porozumiewa się niewerbalnie i pyskiem podsunie Pimpusiowi marchewkę
3. Tak, ale nastrój konia określa Marcel
nieudany odskok
Urwał by zaczerpnąć oddechu, ale zaraz został pociągnięty do przodu i z przerażenia aż wybałuszył oczy. Był tak zły, że...
-Jakiej Morgany?! - ... że zamiast o Morganie, uczennicy Merlina, pomyślał o upiornej Morganie Selwyn i jej upodobaniu do klątw i krwi dziewic. Ale dlaczego Marcel wzywałby jej imię? Wygiął gniewnie wargi i zmarszczył podejrzliwie brwi. -Co wiesz o Morganie, co?! - syknął, nie wiedząc, że brzmi teraz trochę jak szaleniec.
Zaraz potem wszystko potoczyło się szybko - Marcel odrobinę złagodniał i zaczął mu tłumaczyć coś o kajdankach... - -Zrobimy co? Nie wiem co to są przekładankowe kajdanki! - zniecierpliwił się Steffek...
...ale z niewiadomych powodów, Sallow wcale nie uznał upiorogacka za niewinny i zabawny psikus i jeszcze zaczął się wydzierać żeby nie niszczyć kajdanek (czyli to jednak są jego kajdanki i jakiś okrutny dowcip względem Steffena, inaczej by tak nie wrzeszczał!). Cattermole'owi aż zachciało się walnąć w nie przekornie tym Confundusem, ale nie zdążył - Marcelius zamachnął się nogą na jego dłoń! Steffen spróbował odskoczyć, ale przecież był z Marcelem skuty kajdankami - no i gnojek zawsze był od niego szybszy! Syknął z bólu, gdy stopa dawnego przyjaciela trafiła go w nadgarstek - może i lekko, ale na tyle zaskakująco, by upuścił różdżkę.
-Odwaliło ci?! Jeszcze mnie rozbrajasz?! Co ty knujesz?! - fuknął na jednym wydechu. Nie mam różdżki, co to w ogóle za wymówka!
-To miej różdżkę! - warknął Steffek w odpowiedzi na te gorzkie żale Marcela. -Jak możesz nie nosić ze sobą różdżki? Jest… - kontynuował, tonem własnej mamy gdy nie nosił czapki (na szczęście mugolskie mamy nie interesowały się tym, czy ich synowie nie gubili różdżek i nie umiały wysyłać wyjców - Marcel coś o tym wiedział), ale pod koniec zdania stracił impet i przygryzł wargę. -Jest wojna. - dokończył ciszej, spuszczając wzrok.
Zaraz jednak zadarł głowę do góry, dumnie unosząc podbródek i pusząc się niczym największy paw na Arenie Carringtonów.
-Wcale nie takiej niedostępnej. - syknął triumfalnie i wyniośle, bo nie zapomniał Marcelowi tego, jak ten podkopał wtedy jego samoocenę. Nie kopie się człowieka o złamanym sercu! Ale nic więcej mu nie powie - o nie! Zniknął i był niemiły i stracił rangę powiernika w sprawach sercowych. Teraz Steffen zwierzał się Pimpusiowi, który co prawda dawał jeszcze gorsze rady niż Marcel, ale przynajmniej nie był taki... taki złośliwy!
Zamilkł dla lepszego efektu tajemnicy, ale Sallow zmienił temat - a raczej pociągnął dalej temat wojny - a Steffenowi nagle zabrakło słów.
Wyglądał, jakby Marcel go spoliczkował. Otworzył usta, pobladł, zarumienił się, zamknął usta. Merlinie, jeszcze rok temu powiedziałby Marcelowi o Zakonie - od razu, ufnie, z entuzjazmem. Wtedy jeszcze nie był w Zakonie.
Pół roku temu zaczął rozumieć, że mówienie o tym Marcelowi byłoby tylko niechcianym ciężarem, niebezpieczeństwem.
A teraz... teraz nie wiedział nawet, czy cokolwiek mógłby mu powiedzieć. Kto wie, jak radzi sobie teraz Marcel, jak bardzo go znielubił o... o jakąś głupotę? Powinno mu ulżyć, że Sallow posądza go o bezczynność i że nie zna jego twarzy z rozwieszonych w mieście plakatów, ale zamiast tego poczuł się tak jakoś... gorzko.
-Trzy miesiące? - powtórzył tylko bezmyślnie, a głos uwiązł mu w gardle. A potem znów wykrzesał z siebie iskierkę złości i wlepił w Marcela odważne, prowokujące spojrzenie. -Napisałem do Ciebie pierwszego kwietnia! A ty do mnie nigdy, a mieszkałem wtedy w Londynie - ups, według Marcela pewnie nadal tam mieszkał -i zabili moją sąsiadkę z parteru i spędziłem większą część tamtego tygodnia jako szczur i myślisz, cholera jasna, że pierwszy raz tu wpadłem, ty palancie?! Ale nie, ty nawet nie napisałeś ani razu do mnie i byłeś zbyt dumny by mi odpisać bo... bo co, bo obraziłeś się, że na wieść o zaręczynach mojej dziewczyny nie chciało mi się w zimie chodzić na potańcówki?! Jak na kogoś, kto widział już krew, to nadal masz mentalność piętnastolatka! - wyrzucił na jednym wydechu i tupnął z frustracji nogą.
Czy Marcel w ogóle go słuchał...? Steffen obejrzał się przez ramię na Pimpusia.
-To mój kolega, a nie żadne domowe zwierzątko, nie mogę mu nic kazać! A na pewno nie jako człowiek, nie rozumie mnie wtedy! - warknął w odpowiedzi na despotyzm Marcela (nic dziwnego, że nie dało się z nim przyjaźnić - właśnie pokazywał swoje prawdziwe kolory, wszystkimi by dyrygował! A ludzie i szczury to nie aktorzy w cyrku!), aż nagle dotarło do niego, że Pimpuś zbliżył się niebezpiecznie blisko do aetonana. -To ty zabieraj stąd konia, jeszcze mu coś zrobi! - zaniepokoił się.
Pimpuś pałaszował suchy chlebek, aż uniósł łebek i napotkał spojrzenie pięknych, końskich oczu.
-Pipipipi? - to twój kolega? On dawać ci jeść? Czemu on być zły i czemu ten chleb być dziwny? - zapytał Pimpuś aetonana, szczerze ciekaw, czy majestatyczna istota go zrozumie! Odwrócił na moment główkę aby spojrzeć z zażenowaniem na Steffka i jego rozgniewanego znajomego, a potem znów spojrzał na konia. -Pipipi? Pipipipipi? Piiip! - czy twój kolega też czasem być jak Ty? Tak jak mój jak ja? Mój jest mądrzejszy jako szczur, a jako człowiek zapomina o dobrym jedzeniu! - pożalił się.
-Pip? - oni dawać ci tu coś lepszego do jedzenia?
czy koń rozumie Pimpusia?
1. Nie, koń patrzy na niego tępo i nie podoba mu się że Pimpuś je jego chleb
2. Tak, co prawda nie wiadomo czy rozumie, ale porozumiewa się niewerbalnie i pyskiem podsunie Pimpusiowi marchewkę
3. Tak, ale nastrój konia określa Marcel
nieudany odskok
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wywrócił oczami, nie chodziło przecież o krytykę, a samopoczucie tego biednego szczura - naprawdę nie powinien mu w ten sposób umniejszać. Może i czepianie się imienia było niskie, ale Marcel najwyraźniej tego nie załapał.
- Co to w ogóle znaczy "Pimpuś"? Mały "pimp"? Nie przeszło ci przez myśl, że to trochę obraźliwe? - Oczywiście, że mu nie przeszło przez myśl, bo nie potrafił szanować swoich przyjaciół. Nie szanował jego, a co dopiero szczura, który nie mógł mu nawet odpowiedzieć na jego żale. Choć pewnie z takim Steffen dogadywał się lepiej. Nie miał pojęcia, jak w szczurzym języku mogła brzmieć transkrypcja Pimpusia, ale był niemal pewien, że szczury w okolicy Steffena nigdy nie wymawiały niczego, co brzmiało jak -uś. Ale Steffen się zaraz znowu przyczepił Morgany, czy jej imię tez miał rozłożyć na czynniki pierwsze? Niewiele wiedział o politycznych roszadach arystokracji, nie interesował się nigdy ich światem - był zły, przesycony nienawiścią i podły, a rozróżnianie w nim poszczególnych sylwetek w zasadzie mijało się z celem. Oni wszyscy byli tacy sami. Wykrzywił twarz w grymasie, wpatrując się w Steffena z całkowitym brakiem zrozumienia, bez krztyny myśli świadczącej o oświeceniu.
- I to mi odwaliło, Steffen? Zamierzasz mi teraz robić test z historii magii? Nie błyszczałeś na lekcjach Binnsa, więc przypuszczam, że nie wiesz o Morganie więcej ode mnie! - Całkiem zwariował. Sens przetłumaczenia mu, o co chodziło w kajdankach-przekładankach, uleciał jak sen, bo tracił do niego cierpliwość chwila za chwilą - czy on naprawdę zamierzał go oskarżać o knucie, kiedy nie wiedział, czy Steffen nie wyskoczy na niego zaraz z poważniejszym zaklęciem? - Zamknij się wreszcie i rób to, co ja, jeśli chcesz z tego wyjść - zarządził, poganiając go do wstania, samemu powoli zerwał się na nogi - na tyle, by tym razem nie wytrącić z równowagi Steffena. Bez pytania złapał jego prawą rękę własną, a potem lewą - też własną, trzymając je mocno, tak, by nie przyszło mu do głowy się z tego wycofać. Chciał uwolnić się jak najszybciej. - To przekładanka - wyjaśnił, jak gdyby było to coś oczywistego. - Musisz położyć na nasze ręce prawą nogę - o tak... - zaczął, unosząc prawe kolano, powoli, zamierzając pomóc utrzymać równowagę Steffenowi, o ile ten baran zamierzał podążyć za jego wskazówkami, przypominając sobie, jak bardzo nienawidził klaunów - i dlaczego.
- Broniłem się, pajacu! Zaatakowałeś mnie! - To miej różdżkę, co to w ogóle za... co to za... krótka chwila ciszy, jaka była potrzebna Steffenowi do zakończenia tego zdania, zdawała się ciągnąć w jego głowie w nieskończoność. Zamknął oczy - nie, zacisnął powieki - zatrzymując w oczach łzy. W cyrku wszyscy powtarzali, że nie powinien o tym myśleć. Że miał się skupić na ćwiczeniach, na występach, bo przecież nie zatrzyma mocą woli rwącego nurtu rzeki. Robił to, póki nie przyszedł on.
Tak, Steff, jest wojna, a ja kręcę salta na końskim zadzie, bez różdżki, bo mogłaby by mi się przypadkiem wbić w oko, a eliksir odtworzenia ma zbyt gorzki smak. Bo nikt wcześniej nie rzucił mi tematem w twarz tak mocno. Mocno, choć Steff przecież nie powiedział nic takiego. Opuszczone powieki nabiegły krwią. Rozchylił usta, chcąc odpowiedzieć cokolwiek, że przecież wie, że trudno byłoby nie zauważyć, że to wszystko działo się tutaj: ale nie potrafił, głos ugrzązł mu w gardle, a on poczuł, że wygląda tak żałośnie, jak chyba nigdy - przed człowiekiem, którego nie potrafił nazywać już przyjacielem, bo świat nagle postanowił zwariować.
- Co? - zmarszczył brew, zmrużył oczy, ale chyba przeszła mu ochota na rozmowę o niedostępności Isabelli - chociaż Steffen puszył się tak mocno, że zaraz mógł odlecieć pod sam sufit namiotu, pod którym pewnie radził sobie trochę słabiej niż Marcel. - Nie mów, że dalej się za nią uganiasz - rzucił ze zrezygnowaniem, chyba nawet nie miał siły tłumaczyć mu, jak bardzo było to bez sensu. Niech robi co chce, stracił dla niej głowę i oby nie stracił jej dosłownie. Teraz, kiedy trwała wojna, jak słusznie zauważył. Teraz, kiedy ginęło tak wielu ludzi. Podniósł ku niemu wzrok, przeszklony, grymas zdradzał coś pomiędzy przerażeniem a bezradnością. A słowa Steffena nie były już zdolne wykrzesać z niego gniewu. Milczał. Milczał, póki Cattermole nie skończył mówić, a wtedy poczuł przemożną chęć zniknięcia - ale zniknąć nie mógł. Odejść też nie, bo kajdanki nie puszczą ich tak łatwo. I chyba poczuł się podobnie - jak gdyby ktoś uderzył go w twarz.
- Nie dostałem żadnego listu - wyznał w końcu, unikając jego spojrzenia. - Twoja sowa zwykle zostawiała je na parapecie mojej mamy, a mnie tam od dawna nie było. - Umilkł, tylko na chwilę, zbierając myśli. - Ale ty tu przychodziłeś, widziałeś mnie, i nic nie powiedziałeś! Wolałeś uznać, że kieruje mną duma, zamiast zastanowić się, czy twój cholerny list w ogóle do mnie dotarł? Wyprowadziłeś się z Londynu i nic mi nie powiedziałeś?! I jak niby miałem cię znaleźć?! - Czekał na niego. Sam nie pisał, bo po co - miał mu za złe wydarzenia sprzed miesięcy, a po drodze stracił głowę dla dziewczyny, która nigdy nie będzie jego. Stracił zainteresowanie Marcelem wtedy, dlaczego miałby je przejawić później. Coraz trudniej mu się oddychało. - Ja - ja co? Podobno proste słowa zawsze najtrudniej jest zawsze wypowiedzieć. Jego sąsiadka nie żyła, przeszło mu przez myśl, że może jednak powinien odwiedzić mamę. Przecież nikt się nie dowie, jak pojawi się tam tylko raz. - Przepraszam, Steff - wydusił w końcu. Może rzeczywiście był jak piętnastolatek. Może partolił wszystko, za co się brał, zupełnie jak jego ojciec. Ale jak miał zebrać to wszystko do kupy? Nic nie było w porządku i nigdy już nic nie będzie w porządku. - Mogłeś... mogłeś powiedzieć, że tu jesteś - brnął, wciąż obrażonym tonem, szukając czegokolwiek na swoją obronę. Był zbyt roztrzęsiony, żeby zająć się kwestią szczura i konia. I jedzenia dla tego drugiego.
A koń w tym czasie świetnie dogadywał się za szczurem; rozłożył skrzydła, które wznieciły lekki wiatr, który nieco odrzucił Pimpusia, ale zaraz go spostrzegł - i przesunął w jego stronę - nosem - dorodną marchewkę, trzęsąc grzywą i ogonem, które mową ciała przekazywały Pimpusiowi, że gdzieś dwóch się bije, tam trzeci korzysta - a życie w cyrku nie jest wcale takie złe i mógłby tutaj zostać, gdyby chciał i gdyby nauczył się kilku sztuczek. Prychnął głośno, demonstrując swoją siłę, kolejnym machnięciem ogona przekazując Pimpusiowi, że w razie potrzeby przegoni Marcela, a Steffena tu i tak prawie nie ma... ale nie był pewien, czy Pimpuś rozumiał jego mowę ciała.
- Co to w ogóle znaczy "Pimpuś"? Mały "pimp"? Nie przeszło ci przez myśl, że to trochę obraźliwe? - Oczywiście, że mu nie przeszło przez myśl, bo nie potrafił szanować swoich przyjaciół. Nie szanował jego, a co dopiero szczura, który nie mógł mu nawet odpowiedzieć na jego żale. Choć pewnie z takim Steffen dogadywał się lepiej. Nie miał pojęcia, jak w szczurzym języku mogła brzmieć transkrypcja Pimpusia, ale był niemal pewien, że szczury w okolicy Steffena nigdy nie wymawiały niczego, co brzmiało jak -uś. Ale Steffen się zaraz znowu przyczepił Morgany, czy jej imię tez miał rozłożyć na czynniki pierwsze? Niewiele wiedział o politycznych roszadach arystokracji, nie interesował się nigdy ich światem - był zły, przesycony nienawiścią i podły, a rozróżnianie w nim poszczególnych sylwetek w zasadzie mijało się z celem. Oni wszyscy byli tacy sami. Wykrzywił twarz w grymasie, wpatrując się w Steffena z całkowitym brakiem zrozumienia, bez krztyny myśli świadczącej o oświeceniu.
- I to mi odwaliło, Steffen? Zamierzasz mi teraz robić test z historii magii? Nie błyszczałeś na lekcjach Binnsa, więc przypuszczam, że nie wiesz o Morganie więcej ode mnie! - Całkiem zwariował. Sens przetłumaczenia mu, o co chodziło w kajdankach-przekładankach, uleciał jak sen, bo tracił do niego cierpliwość chwila za chwilą - czy on naprawdę zamierzał go oskarżać o knucie, kiedy nie wiedział, czy Steffen nie wyskoczy na niego zaraz z poważniejszym zaklęciem? - Zamknij się wreszcie i rób to, co ja, jeśli chcesz z tego wyjść - zarządził, poganiając go do wstania, samemu powoli zerwał się na nogi - na tyle, by tym razem nie wytrącić z równowagi Steffena. Bez pytania złapał jego prawą rękę własną, a potem lewą - też własną, trzymając je mocno, tak, by nie przyszło mu do głowy się z tego wycofać. Chciał uwolnić się jak najszybciej. - To przekładanka - wyjaśnił, jak gdyby było to coś oczywistego. - Musisz położyć na nasze ręce prawą nogę - o tak... - zaczął, unosząc prawe kolano, powoli, zamierzając pomóc utrzymać równowagę Steffenowi, o ile ten baran zamierzał podążyć za jego wskazówkami, przypominając sobie, jak bardzo nienawidził klaunów - i dlaczego.
- Broniłem się, pajacu! Zaatakowałeś mnie! - To miej różdżkę, co to w ogóle za... co to za... krótka chwila ciszy, jaka była potrzebna Steffenowi do zakończenia tego zdania, zdawała się ciągnąć w jego głowie w nieskończoność. Zamknął oczy - nie, zacisnął powieki - zatrzymując w oczach łzy. W cyrku wszyscy powtarzali, że nie powinien o tym myśleć. Że miał się skupić na ćwiczeniach, na występach, bo przecież nie zatrzyma mocą woli rwącego nurtu rzeki. Robił to, póki nie przyszedł on.
Tak, Steff, jest wojna, a ja kręcę salta na końskim zadzie, bez różdżki, bo mogłaby by mi się przypadkiem wbić w oko, a eliksir odtworzenia ma zbyt gorzki smak. Bo nikt wcześniej nie rzucił mi tematem w twarz tak mocno. Mocno, choć Steff przecież nie powiedział nic takiego. Opuszczone powieki nabiegły krwią. Rozchylił usta, chcąc odpowiedzieć cokolwiek, że przecież wie, że trudno byłoby nie zauważyć, że to wszystko działo się tutaj: ale nie potrafił, głos ugrzązł mu w gardle, a on poczuł, że wygląda tak żałośnie, jak chyba nigdy - przed człowiekiem, którego nie potrafił nazywać już przyjacielem, bo świat nagle postanowił zwariować.
- Co? - zmarszczył brew, zmrużył oczy, ale chyba przeszła mu ochota na rozmowę o niedostępności Isabelli - chociaż Steffen puszył się tak mocno, że zaraz mógł odlecieć pod sam sufit namiotu, pod którym pewnie radził sobie trochę słabiej niż Marcel. - Nie mów, że dalej się za nią uganiasz - rzucił ze zrezygnowaniem, chyba nawet nie miał siły tłumaczyć mu, jak bardzo było to bez sensu. Niech robi co chce, stracił dla niej głowę i oby nie stracił jej dosłownie. Teraz, kiedy trwała wojna, jak słusznie zauważył. Teraz, kiedy ginęło tak wielu ludzi. Podniósł ku niemu wzrok, przeszklony, grymas zdradzał coś pomiędzy przerażeniem a bezradnością. A słowa Steffena nie były już zdolne wykrzesać z niego gniewu. Milczał. Milczał, póki Cattermole nie skończył mówić, a wtedy poczuł przemożną chęć zniknięcia - ale zniknąć nie mógł. Odejść też nie, bo kajdanki nie puszczą ich tak łatwo. I chyba poczuł się podobnie - jak gdyby ktoś uderzył go w twarz.
- Nie dostałem żadnego listu - wyznał w końcu, unikając jego spojrzenia. - Twoja sowa zwykle zostawiała je na parapecie mojej mamy, a mnie tam od dawna nie było. - Umilkł, tylko na chwilę, zbierając myśli. - Ale ty tu przychodziłeś, widziałeś mnie, i nic nie powiedziałeś! Wolałeś uznać, że kieruje mną duma, zamiast zastanowić się, czy twój cholerny list w ogóle do mnie dotarł? Wyprowadziłeś się z Londynu i nic mi nie powiedziałeś?! I jak niby miałem cię znaleźć?! - Czekał na niego. Sam nie pisał, bo po co - miał mu za złe wydarzenia sprzed miesięcy, a po drodze stracił głowę dla dziewczyny, która nigdy nie będzie jego. Stracił zainteresowanie Marcelem wtedy, dlaczego miałby je przejawić później. Coraz trudniej mu się oddychało. - Ja - ja co? Podobno proste słowa zawsze najtrudniej jest zawsze wypowiedzieć. Jego sąsiadka nie żyła, przeszło mu przez myśl, że może jednak powinien odwiedzić mamę. Przecież nikt się nie dowie, jak pojawi się tam tylko raz. - Przepraszam, Steff - wydusił w końcu. Może rzeczywiście był jak piętnastolatek. Może partolił wszystko, za co się brał, zupełnie jak jego ojciec. Ale jak miał zebrać to wszystko do kupy? Nic nie było w porządku i nigdy już nic nie będzie w porządku. - Mogłeś... mogłeś powiedzieć, że tu jesteś - brnął, wciąż obrażonym tonem, szukając czegokolwiek na swoją obronę. Był zbyt roztrzęsiony, żeby zająć się kwestią szczura i konia. I jedzenia dla tego drugiego.
A koń w tym czasie świetnie dogadywał się za szczurem; rozłożył skrzydła, które wznieciły lekki wiatr, który nieco odrzucił Pimpusia, ale zaraz go spostrzegł - i przesunął w jego stronę - nosem - dorodną marchewkę, trzęsąc grzywą i ogonem, które mową ciała przekazywały Pimpusiowi, że gdzieś dwóch się bije, tam trzeci korzysta - a życie w cyrku nie jest wcale takie złe i mógłby tutaj zostać, gdyby chciał i gdyby nauczył się kilku sztuczek. Prychnął głośno, demonstrując swoją siłę, kolejnym machnięciem ogona przekazując Pimpusiowi, że w razie potrzeby przegoni Marcela, a Steffena tu i tak prawie nie ma... ale nie był pewien, czy Pimpuś rozumiał jego mowę ciała.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
-Cooo? Skąd ty masz takie skojarzenia, co? To od sposobu, w jaki wypiskuje swoje prawdziwe imię, jeśli musisz wiedzieć! I zdrabniam, bo jest szczurem, szczury wszystko zdrabniają! - Stefciuś tupnął aż nogą, oburzony tymi niesprawiedliwymi zarzutami. Czy Marcel naprawdę nie miał lepszego hobby niż... -Co się tak uczepiłeś imienia mojego szczura? Jemu się podoba, a wiem, to bo to ja go rozumiem! - wytknął akrobacie ze złośliwą satysfakcją. Mało komu mógł się przechwalać animagią, więc postanowił skorzystać z okazji - skoro już Marcelius zna jego sekret (a szkoda, ten palant chyba jednak nie był godny zaufania!) to może mu nim cisnąć prosto w twarz, z wyższością!
Satysfakcja była jednak krótkotrwała, bo Marcel wyskoczył z Morganą niczym wschodnioeuropejski akrobata z konopi, a zestresowany Steffen nie zrozumiał, że mówił o dwóch innych postaciach historycznych.
-Może i trochę przysypiałem na lekcjach... - przyznał lekko zbity z tropu, bo nie pamiętał aby uczyli się historii współczesnej i że profesor Binns interesował się żonami nestorów, ale przecież... -...ale wiem, że jest plugawa i okrutna i kąpie się w krwi mugolskich dziewic, krytykujesz imię Pimpusia, a wzywasz nadaremno imię... kogoś takiego! - pouczył Marceliusa ze złością, chociaż gniewem starał się zamaskować przestrach.
Przynajmniej Sallow wyraził chęć wyswobodzenia ich z tej opresji. Może tylko udawał, ale Steff postanowił przynajmniej spróbować. Wstał za Marcelem, krzywiąc się i mając problem z utrzymaniem równowagi, ale w końcu oboje znaleźli się na nogach.
-Jaka przekła... Marcel, zwariowałeś, jak ja mam podnieść nogę tak wysoko? - uniósł brwi, widząc jakie akrobacje każe mu wyczyniać ten pajac. Ambitnie zacisnął szczękę, świadom, że tym razem to Sallow wyrzuci mu jego brak kondycji (czy tam rozciągnięcia, jakkolwiek to nazwie). Tak, jakby miał czas na jakieś ćwiczenia! Był przecież zajęty runami, zbieraniem informacji dla "Czarownicy", ratowaniem świata przed Czarnym Panem (o czym akurat Marcel nie wiedział) i oczywiście randkami z Bellą. Determinacja, by nie skompromitować się w oczach Marcela dodała mu chyba sił. Ku własnemu zaskoczeniu, zwinnie uniósł nogę tam gdzie trzeba, kajdanki zgrzytnęły i... oto byli wolni! Przeklęte żelastwo spadło na cyrkową arenę, a Steff spróbował złapać równowagę, odłożył nogę na ziemię i spojrzał na Sallowa ze zdziwieniem.
-Hm, hmpf, no miałeś rację. - przyznał, splatając dłonie i nerwowo wyłamując sobie palce - trach! To chyba czas, by się rozejść...? Marcel pewnie go teraz stąd wyrzuci i...
...Marcel wyglądał jakoś dziwnie i nawet na wolność nie zareagował spodziewanym entuzjazmem.
-Marcel? HEJ, Marcel! - zaniepokoił się, widząc bardzo, bardzo, bardzo dziwną minę byłego przyjaciela. Gdyby znał go lepiej, podejrzewałby nawet, że zbiera mu się na łzy - ale przecież musiał się mylić, już go nie znał, znał go kilka miesięcy temu i sporo mogło się zmienić.
-Słuchaj, przecież... nie zaatakowałbym cię. - wydusił, skołowany. Czy to o to chodziło, Sallow miał mu za złe głupiego upiorogacka? -Nie na poważnie, to był tylko upiorogacek... ale na poważnie to powinieneś mieć tą różdżkę za pasem, czy coś, czasy są szalone, ostatnio zaatakował mnie troll na ulicy... - i lord i jego kochanka, a Steff wygodnie pominął to, że sam ich wszystkich sprowokował (paplaniem do trolla i pokazywaniem się w towarzystwie poszukiwanej Hani).
Temat był poważny, nie wypadało z niego zbaczać, ale... Steffen nie mógł się powstrzymać, nie wtedy gdy Marcel znów próbował mu dawać beznadziejne sercowe rady. Gdyby posłuchał go ostatnim razem, to byłby starym, zgorzkniałym kawalerem! I spędziłby całe życie w bibliotece, a przynajmniej jakieś pięć lat.
-Ja się nie uganiam - przewrócił oczami z rozbawieniem, a na twarzy zamigotał mu uśmiech kogoś szalonego -Ja się jej oświadczę. - zadeklarował dumnie, bo na widok szklistych oczu Marcela zapomniał jakoś, że miał mu się już nie zwierzać i że może nie powinien mu ufać. Zapomniał też, że bez odpowiedniego wprowadzenia (nie było przecież czasu streszczać Marcelowi całej ucieczki Isabelli, a poza tym pewnie nic go to nie obchodziło!) zabrzmiał zapewne jak wariat, albo ktoś kto dostał omamów od wojennej traumy.
Przynajmniej kolejne słowa Marcela też były szalone.
-Nie było cię u mamy...? - powtórzył powoli, nie dowierzając. Przecież Marcel zawsze był u mamy. -Ale... jak to? Co u niej, jest bezpieczna? - dopytał odruchowo, nie przejmując się potencjalnym brakiem taktu. -Nałożyłem Dunę na dom mojej, jeśli potrzebujesz, Duna to moje nowe ulubione zaklęcie i pułapka, jest suuuupeeee - suuuuupeeeeeerrrrrr, ale Marcel wszedł mu w słowo, a Steff umilkł, nagle speszony. -No... nie sądziłem, że chcesz ze mną rozmawiać. A przez pierwsze tygodnie kwietnia byłem jeszcze w Londynie. - bąknął, dłubiąc butem w żwirku na arenie. Fajny ten żwirek. Uparcie skupił na nim wzrok, rysując podeszwą wzorek, aż...
-Och. - na dźwięk słowa przepraszam podniósł spojrzenie na Marcela, z przerażeniem dostrzegł łzy w jego oczach i zmiękł zupełnie -JA TEŻ PRZEPRASZAM PAJACU, nie odzywałem się bo myślałem że to ze złości mi na ten list nie odpisałeś! - wypalił na jednym wydechu i objął Marcela w niedźwiedzim, męskim uścisku (co akurat wyszło średnio, bo był chudszy i z takimi wątłymi mięśniami daleko mu było do niedźwiedzia). -Merlinie - to słowo akurat nie było zakazane, żaden współczesny psychopata tak się nie nazywał. -Nie znikaj tak już więcej, co? I nauczę moją sowę, że ma latać tutaj, bo już nie wypożyczam sów i mam własną, od Belli! - pochwalił się.
-Piiip!- -Dziękuję! - zapiszczał Pimpuś, wgryzając się w marchewkę. Jedząc, lustrował aetonana uważnym spojrzeniem i zdawał się pojmować, co ten chce mu przekazać.
Podniósł pyszczek i z wahaniem pomachał ogonkiem. Panowie zdawali się zostawić ich w spokoju, mógłby zniknąć niepostrzeżenie w stogu siana...
-Piiip pipipipi! - muszę zostać opiekować się Stefciem! On być głupi strasznie. Raz rzucić się na szyję człowieka jako szczur, a ludzi nie da się jeść. - pożalił się z dezaprobatą. Tak się w końcu poznali, pomógł wtedy Steffenowi, a ten pokazał mu w zamian bufet w Dolinie Godryka! -Piiiip! - wrócę tu, jeśli zginie przede mną albo przestanie dawać mi ser! - postanowił lojalnie.
Satysfakcja była jednak krótkotrwała, bo Marcel wyskoczył z Morganą niczym wschodnioeuropejski akrobata z konopi, a zestresowany Steffen nie zrozumiał, że mówił o dwóch innych postaciach historycznych.
-Może i trochę przysypiałem na lekcjach... - przyznał lekko zbity z tropu, bo nie pamiętał aby uczyli się historii współczesnej i że profesor Binns interesował się żonami nestorów, ale przecież... -...ale wiem, że jest plugawa i okrutna i kąpie się w krwi mugolskich dziewic, krytykujesz imię Pimpusia, a wzywasz nadaremno imię... kogoś takiego! - pouczył Marceliusa ze złością, chociaż gniewem starał się zamaskować przestrach.
Przynajmniej Sallow wyraził chęć wyswobodzenia ich z tej opresji. Może tylko udawał, ale Steff postanowił przynajmniej spróbować. Wstał za Marcelem, krzywiąc się i mając problem z utrzymaniem równowagi, ale w końcu oboje znaleźli się na nogach.
-Jaka przekła... Marcel, zwariowałeś, jak ja mam podnieść nogę tak wysoko? - uniósł brwi, widząc jakie akrobacje każe mu wyczyniać ten pajac. Ambitnie zacisnął szczękę, świadom, że tym razem to Sallow wyrzuci mu jego brak kondycji (czy tam rozciągnięcia, jakkolwiek to nazwie). Tak, jakby miał czas na jakieś ćwiczenia! Był przecież zajęty runami, zbieraniem informacji dla "Czarownicy", ratowaniem świata przed Czarnym Panem (o czym akurat Marcel nie wiedział) i oczywiście randkami z Bellą. Determinacja, by nie skompromitować się w oczach Marcela dodała mu chyba sił. Ku własnemu zaskoczeniu, zwinnie uniósł nogę tam gdzie trzeba, kajdanki zgrzytnęły i... oto byli wolni! Przeklęte żelastwo spadło na cyrkową arenę, a Steff spróbował złapać równowagę, odłożył nogę na ziemię i spojrzał na Sallowa ze zdziwieniem.
-Hm, hmpf, no miałeś rację. - przyznał, splatając dłonie i nerwowo wyłamując sobie palce - trach! To chyba czas, by się rozejść...? Marcel pewnie go teraz stąd wyrzuci i...
...Marcel wyglądał jakoś dziwnie i nawet na wolność nie zareagował spodziewanym entuzjazmem.
-Marcel? HEJ, Marcel! - zaniepokoił się, widząc bardzo, bardzo, bardzo dziwną minę byłego przyjaciela. Gdyby znał go lepiej, podejrzewałby nawet, że zbiera mu się na łzy - ale przecież musiał się mylić, już go nie znał, znał go kilka miesięcy temu i sporo mogło się zmienić.
-Słuchaj, przecież... nie zaatakowałbym cię. - wydusił, skołowany. Czy to o to chodziło, Sallow miał mu za złe głupiego upiorogacka? -Nie na poważnie, to był tylko upiorogacek... ale na poważnie to powinieneś mieć tą różdżkę za pasem, czy coś, czasy są szalone, ostatnio zaatakował mnie troll na ulicy... - i lord i jego kochanka, a Steff wygodnie pominął to, że sam ich wszystkich sprowokował (paplaniem do trolla i pokazywaniem się w towarzystwie poszukiwanej Hani).
Temat był poważny, nie wypadało z niego zbaczać, ale... Steffen nie mógł się powstrzymać, nie wtedy gdy Marcel znów próbował mu dawać beznadziejne sercowe rady. Gdyby posłuchał go ostatnim razem, to byłby starym, zgorzkniałym kawalerem! I spędziłby całe życie w bibliotece, a przynajmniej jakieś pięć lat.
-Ja się nie uganiam - przewrócił oczami z rozbawieniem, a na twarzy zamigotał mu uśmiech kogoś szalonego -Ja się jej oświadczę. - zadeklarował dumnie, bo na widok szklistych oczu Marcela zapomniał jakoś, że miał mu się już nie zwierzać i że może nie powinien mu ufać. Zapomniał też, że bez odpowiedniego wprowadzenia (nie było przecież czasu streszczać Marcelowi całej ucieczki Isabelli, a poza tym pewnie nic go to nie obchodziło!) zabrzmiał zapewne jak wariat, albo ktoś kto dostał omamów od wojennej traumy.
Przynajmniej kolejne słowa Marcela też były szalone.
-Nie było cię u mamy...? - powtórzył powoli, nie dowierzając. Przecież Marcel zawsze był u mamy. -Ale... jak to? Co u niej, jest bezpieczna? - dopytał odruchowo, nie przejmując się potencjalnym brakiem taktu. -Nałożyłem Dunę na dom mojej, jeśli potrzebujesz, Duna to moje nowe ulubione zaklęcie i pułapka, jest suuuupeeee - suuuuupeeeeeerrrrrr, ale Marcel wszedł mu w słowo, a Steff umilkł, nagle speszony. -No... nie sądziłem, że chcesz ze mną rozmawiać. A przez pierwsze tygodnie kwietnia byłem jeszcze w Londynie. - bąknął, dłubiąc butem w żwirku na arenie. Fajny ten żwirek. Uparcie skupił na nim wzrok, rysując podeszwą wzorek, aż...
-Och. - na dźwięk słowa przepraszam podniósł spojrzenie na Marcela, z przerażeniem dostrzegł łzy w jego oczach i zmiękł zupełnie -JA TEŻ PRZEPRASZAM PAJACU, nie odzywałem się bo myślałem że to ze złości mi na ten list nie odpisałeś! - wypalił na jednym wydechu i objął Marcela w niedźwiedzim, męskim uścisku (co akurat wyszło średnio, bo był chudszy i z takimi wątłymi mięśniami daleko mu było do niedźwiedzia). -Merlinie - to słowo akurat nie było zakazane, żaden współczesny psychopata tak się nie nazywał. -Nie znikaj tak już więcej, co? I nauczę moją sowę, że ma latać tutaj, bo już nie wypożyczam sów i mam własną, od Belli! - pochwalił się.
-Piiip!- -Dziękuję! - zapiszczał Pimpuś, wgryzając się w marchewkę. Jedząc, lustrował aetonana uważnym spojrzeniem i zdawał się pojmować, co ten chce mu przekazać.
Podniósł pyszczek i z wahaniem pomachał ogonkiem. Panowie zdawali się zostawić ich w spokoju, mógłby zniknąć niepostrzeżenie w stogu siana...
-Piiip pipipipi! - muszę zostać opiekować się Stefciem! On być głupi strasznie. Raz rzucić się na szyję człowieka jako szczur, a ludzi nie da się jeść. - pożalił się z dezaprobatą. Tak się w końcu poznali, pomógł wtedy Steffenowi, a ten pokazał mu w zamian bufet w Dolinie Godryka! -Piiiip! - wrócę tu, jeśli zginie przede mną albo przestanie dawać mi ser! - postanowił lojalnie.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skrzywił się, jakby ktoś znów dał mu w twarz, czy naprawdę było mu tego wszystkiego mało, czy naprawdę zamierzał się teraz wymądrzać i popisywać, o ile jest od niego zdolniejszy? Potrafił animagię, wielkie rzeczy, zamieniał się w pospolitego szczura, nie lwa Gryffindoru.
- Dobra... dobra! - Nie musiał się przecież tłumaczyć, a Marcel może rzeczywiście nie znał szczurzego języka i niewiele z tego popiskiwania rozumiał i choć wymówka, że szczury wszystko zdrabniają wydała mu się podejrzana i nie był pewny, czy Steffen go nie wkręca, to w zasadzie trudno mu było z tym dyskutować. - Nic mnie to nie obchodzi, nazywaj go jak chcesz - Pimpuś srimpuś, jakie to miało znaczenie? Nie był jego przyjacielem - tylko Steffa - a Steff nie był już jego przyjacielem. Odwrócił wzrok na bok, by nie dać mu triumfować przepełnionym wyższością spojrzeniem, z irytacją gestem poganiając go do wzięcia udziału w przekładance.
- Morgana jest świetna - rzucił z czystej przekory, bo tak naprawdę historia interesowała go tyle, co inne teoretyczne lekcje, trudno było mu na nich wytrzymać do końca. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że Steffen może mówić o innej Morganie - o historycznej legend było tak wiele, że któraś z nich mogła zakładać zarzuty wyrzucone przed chwilą przez Cattermole'a. - Nikt jej nie docenia tylko dlatego, że jest kobietą. - Wszyscy tylko Merlin, Merlin. W cyrku miał do czynienia z tak wieloma wyrzutkami społeczeństwa, że chyba już instynktownie obierał słabszą stronę. - Pewnie mogłaby zmiotnąć tego całego... Sam-wiesz-kogo jednym gestem - Gdyby tylko żyła. Wiedział o niej w zasadzie tyle, ile przeczytał na karcie Czekoladowej Żaby, a tam znajdowała się informacja o tym, że parała się czarnomagiczną sztuką. Może nie było to szczególnie chlubne zajęcie i pewnie dlatego Steff za nią nie przepadał, ale czegoś chwycić się musiał - a bardziej zależało mu na tym, żeby zgasić dawnego przyjaciela, niż na tym, żeby powiedzieć mu coś mądrego.
- Nie bądź cykor - żachnął się, kiedy usłyszał jego obawy. - I nie przeciągaj, na raz - zawołał - dwa - Uniósł i swoją nogę - trzy! - Udało się? Świetnie, miał niepowtarzalną okazję podkreślić swoją wyższość nad Steffenem, ale ten się z tego wymigał... tak łatwo? Ćwiczył, kiedy się nie widzieli? - Zrobiłeś to - wyrzucił z siebie ze szczerym i niemal dziecięcym zdumieniem, unosząc przed siebie wreszcie wolne dłonie. Nie, nie wierzył, że to się uda. Ale się udało, podniósł kajdanki, odrzucając je na kufer, z którego spadły wcześniej - byle z dala od nich, przynajmniej tym razem. Ale sukces nie był w stanie go ucieszyć, nie przyniósł radości ni ulgi, bo Steffen zbyt mocno przypomniał mu o tym, co go otaczało, o brutalnej i szarej, strasznej rzeczywistości. O wojnie. To było znacznie łatwiejsze, kiedy siedział tu otoczony kolorowymi namiotami wśród ludzi, którzy wpierali rzeczywistość równie mocno, co on sam. Bo przedstawienie musiało trwać. Ale to nic, bo skoro już po wszystkim, Steffen mógł sobie po prostu pójść, i... i nie wypowiadać więcej jego imienia w taki sposób.
- Troll? Na ulicy? Sprowadzili tu trolle? Nic ci nie zrobił? - zapytał skołowany, pomijając resztę jego tłumaczeń. Mógł kierować swoją złość na upiorogacka, ale tak naprawdę dobrze wiedział, że nie o to tutaj chodziło. - Widziałem plakaty, Steff - On też je widział, czy na pewno? Może ze szczurzej perspektywy było je trudniej dostrzec. - Listy gończe - Za bandytami. Jedyni bandyci siedzieli teraz u władzy. - Do końca czerwca był na nich Bertie - Nie znał go dobrze, ale przecież był ze Steffenem na roku. Byli razem w Gryffindorze. Pamiętał go, jego beztroskę, śmiech i łajnobombę, po której nie dało się wywietrzyć pokoju wspólnego przez chyba miesiąc. - A potem - urwał, a potem list został przekreślony. Tak po prostu - jakby nic nie znaczył. Gardło go paliło. Oczy też. Podobno chłopcom nie wolno płakać, robił, co mógł. - Wiesz coś o nim, Steff? Czy jego rodzina... zamierza się z nim, no wiesz - Nie wiedział. Oddali im ciało? - pożegnać - rzucił w przestrzeń, nie miał kontaktu z nikim innym, kogo mógłby o to zapytać. Pytał o to późno, wiedział. Ale chciał zapytać mimo wszystko. Czuł, że tak powinien. - Daj spokój, mam różdżkę pod ręką. Tam gdzieś leży - machnął niedbale na pobliskie kufry, nie było jej widać na pierwszy rzut oka. - Tu... tutaj jest bezpiecznie. Pan Carrington przedstawia mnie teraz jako swojego syna. Uważaj na to, przybrałem jego nazwisko. - Byli czystokrwistą rodziną, o ile nikt nie przedrze się przez fasady, był bezpieczny. Steffen nie mógł lekkomyślnie zdradzić jego nazwiska przy kimś, kto nie znał prawdy. Wcześniejsze nosił po ojcu, którego ledwo pamiętał, nie było mu żal - choć czuł się trochę jak przebieraniec. Jak nie on.
- Zwariowałeś - zmartwił się, ale nie zdziwił. Wydarzyło się tak wiele strasznych rzeczy, że ucieczka przed tym do krainy własnych marzeń wydawała się czasem jedynym rozsądnym wyjściem. Oświadczyny Steffena były dla niego zbyt abstrakcyjną ideą, by w ogóle zaczął rozważać jakikolwiek stopień prawdopodobieństwa zdarzeń. Wystarczającym absurdem był ślub - Marcel jeszcze nawet nie mógł go wziąć - dobór narzeczonej przypominał wisienkę na torcie złożonym z szaleństwa i przełożonym utraconymi marzeniami. Nie zdążył go jednak pocieszyć, bo Steffen jak na złość przeszedł w kolejny niewygodny temat. Poczuł się trochę, jakby ktoś właśnie przyłapał go na paskudnym kłamstwie. Trochę jak wtedy, kiedy tłumaczył mamie, że Hogwart trwa tylko pięć lat, a ona spojrzała na niego tak, jakby znała prawdę, choć przecież nie miała skąd. Odwrócił wzrok gdzieś w bok, nie chcąc i nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy.
- Nie wiem - odpowiedział mu, ledwo słyszalnie, nie wiedział nawet, czy była żywa. To też prostsze było tutaj, tutaj wszyscy wiedzieli, że nie mógł tam pójść. Robił dokładnie to, czego od niego oczekiwali, choć tak naprawdę nigdy im nie wierzył. Miał wrażenie, że kogoś zawiódł. Może Steffena, może siebie samego. - Co? Jaka duna? - Pierwsze słyszał. - Nie, dzięki, to niepotrzebne - rzucił z ociąganiem, zastanawiając się, jak jej wytłumaczy kilkumiesięczne milczenie. Pewnie myślała, że już nie żył. Mógł chociaż napisać. I mógł też napisać do Steffena, zamiast poddać się tej komedii omyłek, ale tego też nie zrobił. Dlaczego - sam nie wiedział. Ostatnio nie był sobą. Uniósł ku niemu spojrzenie dopiero wtedy, kiedy Steffen też go przeprosił - zareagował na uścisk od razu, obejmując przyjaciela, nawet jeśli zamiast dwóch niedźwiedzi przypominali bardziej dwie wychudzone fretki. Marcel był silny, ale jego budowa przypominała bardziej budowę tancerza, niżeli osiłka, jego mięśnie były dobrze rozciągnięte, smukłe - ich siłę mógł jednak Steffen w tym momencie poczuć, bo objął go co sił, odwracając głowę gdzieś w bok, by nie widział jego łez. Świat się rozpadł, rozsypał jak pęknięte lustro, ale może kawałek po kawałku dało się jeszcze odratować choćby jego część, godząc się na nadchodzące siedem lat strasznej grozy. Steffen był dobrym początkiem. Drugim fragmentem będzie mama.
Nie wypuścił go z uścisku, póki nie uspokoił się chociaż pozornie, mógł nie mógł znów oddychać, nie pociągając nosem, póki łzy znów się nie wycofały. A Steff znowu o tej Belli.
- W porządku, Steff - odparł drżącym głosem, nie chcąc go denerwować. Wariatów nie można było denerwować - zresztą, Steffen żył już w swoim świecie. I tak nie przekonałby go, jak wygląda rzeczywistość, a jeśli wydawało mu się, że miał sowę od Belli, to nie wydawało się to jeszcze aż takie szkodliwe. Pewnie niedługo zacznie mu odbijać bardziej. Jeszcze raz uścisnął go mocniej, bo naprawdę szkoda mu było przyjaciela. Ale zawsze był wrażliwy, nic dziwnego, że się załamał. Miał nadzieję, że nie podda się urojeniom tak łatwo. Że zostało mu jeszcze trochę czasu, zanim odpłynie całkiem. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił go, choć wiedział, że nic już nigdy nie będzie dobrze. - Ty też nie rób tego więcej. I... PUSZEK - przypomniał sobie, oglądając się na wejście do namiotu, gdzie akurat pojawił się Puszek - czarny kot bez lewego oka i prawego ucha, największy zabijaka w całym cyrku. Nie było sensu tłumaczyć się z tego w tym momencie, przecież wcale nie chciał, żeby przyjaciel Steffena został poddany sadystycznej kociej rozrywce. Byli już wolni, Marcel runął w kierunku konia i szczura, zamierzając złapać Pimpusia... zanim zrobi to Puszek. Ten drań nie słuchał tutaj nikogo, a co dopiero Marcela.
Aetonan wierzgnął ogonem, potrząsając łbem z nonszalancką obojętnością.
- Ale głupi ci ludzie - zwrócił się do Pimpusia, komunikując się z nim strzygnięciem uszu, po czym głośno zarżał ze zrezygnowaniem. - Jak sobie chcesz...
zwinność na złapanie pimpusia??
- Dobra... dobra! - Nie musiał się przecież tłumaczyć, a Marcel może rzeczywiście nie znał szczurzego języka i niewiele z tego popiskiwania rozumiał i choć wymówka, że szczury wszystko zdrabniają wydała mu się podejrzana i nie był pewny, czy Steffen go nie wkręca, to w zasadzie trudno mu było z tym dyskutować. - Nic mnie to nie obchodzi, nazywaj go jak chcesz - Pimpuś srimpuś, jakie to miało znaczenie? Nie był jego przyjacielem - tylko Steffa - a Steff nie był już jego przyjacielem. Odwrócił wzrok na bok, by nie dać mu triumfować przepełnionym wyższością spojrzeniem, z irytacją gestem poganiając go do wzięcia udziału w przekładance.
- Morgana jest świetna - rzucił z czystej przekory, bo tak naprawdę historia interesowała go tyle, co inne teoretyczne lekcje, trudno było mu na nich wytrzymać do końca. Nie przeszło mu nawet przez myśl, że Steffen może mówić o innej Morganie - o historycznej legend było tak wiele, że któraś z nich mogła zakładać zarzuty wyrzucone przed chwilą przez Cattermole'a. - Nikt jej nie docenia tylko dlatego, że jest kobietą. - Wszyscy tylko Merlin, Merlin. W cyrku miał do czynienia z tak wieloma wyrzutkami społeczeństwa, że chyba już instynktownie obierał słabszą stronę. - Pewnie mogłaby zmiotnąć tego całego... Sam-wiesz-kogo jednym gestem - Gdyby tylko żyła. Wiedział o niej w zasadzie tyle, ile przeczytał na karcie Czekoladowej Żaby, a tam znajdowała się informacja o tym, że parała się czarnomagiczną sztuką. Może nie było to szczególnie chlubne zajęcie i pewnie dlatego Steff za nią nie przepadał, ale czegoś chwycić się musiał - a bardziej zależało mu na tym, żeby zgasić dawnego przyjaciela, niż na tym, żeby powiedzieć mu coś mądrego.
- Nie bądź cykor - żachnął się, kiedy usłyszał jego obawy. - I nie przeciągaj, na raz - zawołał - dwa - Uniósł i swoją nogę - trzy! - Udało się? Świetnie, miał niepowtarzalną okazję podkreślić swoją wyższość nad Steffenem, ale ten się z tego wymigał... tak łatwo? Ćwiczył, kiedy się nie widzieli? - Zrobiłeś to - wyrzucił z siebie ze szczerym i niemal dziecięcym zdumieniem, unosząc przed siebie wreszcie wolne dłonie. Nie, nie wierzył, że to się uda. Ale się udało, podniósł kajdanki, odrzucając je na kufer, z którego spadły wcześniej - byle z dala od nich, przynajmniej tym razem. Ale sukces nie był w stanie go ucieszyć, nie przyniósł radości ni ulgi, bo Steffen zbyt mocno przypomniał mu o tym, co go otaczało, o brutalnej i szarej, strasznej rzeczywistości. O wojnie. To było znacznie łatwiejsze, kiedy siedział tu otoczony kolorowymi namiotami wśród ludzi, którzy wpierali rzeczywistość równie mocno, co on sam. Bo przedstawienie musiało trwać. Ale to nic, bo skoro już po wszystkim, Steffen mógł sobie po prostu pójść, i... i nie wypowiadać więcej jego imienia w taki sposób.
- Troll? Na ulicy? Sprowadzili tu trolle? Nic ci nie zrobił? - zapytał skołowany, pomijając resztę jego tłumaczeń. Mógł kierować swoją złość na upiorogacka, ale tak naprawdę dobrze wiedział, że nie o to tutaj chodziło. - Widziałem plakaty, Steff - On też je widział, czy na pewno? Może ze szczurzej perspektywy było je trudniej dostrzec. - Listy gończe - Za bandytami. Jedyni bandyci siedzieli teraz u władzy. - Do końca czerwca był na nich Bertie - Nie znał go dobrze, ale przecież był ze Steffenem na roku. Byli razem w Gryffindorze. Pamiętał go, jego beztroskę, śmiech i łajnobombę, po której nie dało się wywietrzyć pokoju wspólnego przez chyba miesiąc. - A potem - urwał, a potem list został przekreślony. Tak po prostu - jakby nic nie znaczył. Gardło go paliło. Oczy też. Podobno chłopcom nie wolno płakać, robił, co mógł. - Wiesz coś o nim, Steff? Czy jego rodzina... zamierza się z nim, no wiesz - Nie wiedział. Oddali im ciało? - pożegnać - rzucił w przestrzeń, nie miał kontaktu z nikim innym, kogo mógłby o to zapytać. Pytał o to późno, wiedział. Ale chciał zapytać mimo wszystko. Czuł, że tak powinien. - Daj spokój, mam różdżkę pod ręką. Tam gdzieś leży - machnął niedbale na pobliskie kufry, nie było jej widać na pierwszy rzut oka. - Tu... tutaj jest bezpiecznie. Pan Carrington przedstawia mnie teraz jako swojego syna. Uważaj na to, przybrałem jego nazwisko. - Byli czystokrwistą rodziną, o ile nikt nie przedrze się przez fasady, był bezpieczny. Steffen nie mógł lekkomyślnie zdradzić jego nazwiska przy kimś, kto nie znał prawdy. Wcześniejsze nosił po ojcu, którego ledwo pamiętał, nie było mu żal - choć czuł się trochę jak przebieraniec. Jak nie on.
- Zwariowałeś - zmartwił się, ale nie zdziwił. Wydarzyło się tak wiele strasznych rzeczy, że ucieczka przed tym do krainy własnych marzeń wydawała się czasem jedynym rozsądnym wyjściem. Oświadczyny Steffena były dla niego zbyt abstrakcyjną ideą, by w ogóle zaczął rozważać jakikolwiek stopień prawdopodobieństwa zdarzeń. Wystarczającym absurdem był ślub - Marcel jeszcze nawet nie mógł go wziąć - dobór narzeczonej przypominał wisienkę na torcie złożonym z szaleństwa i przełożonym utraconymi marzeniami. Nie zdążył go jednak pocieszyć, bo Steffen jak na złość przeszedł w kolejny niewygodny temat. Poczuł się trochę, jakby ktoś właśnie przyłapał go na paskudnym kłamstwie. Trochę jak wtedy, kiedy tłumaczył mamie, że Hogwart trwa tylko pięć lat, a ona spojrzała na niego tak, jakby znała prawdę, choć przecież nie miała skąd. Odwrócił wzrok gdzieś w bok, nie chcąc i nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy.
- Nie wiem - odpowiedział mu, ledwo słyszalnie, nie wiedział nawet, czy była żywa. To też prostsze było tutaj, tutaj wszyscy wiedzieli, że nie mógł tam pójść. Robił dokładnie to, czego od niego oczekiwali, choć tak naprawdę nigdy im nie wierzył. Miał wrażenie, że kogoś zawiódł. Może Steffena, może siebie samego. - Co? Jaka duna? - Pierwsze słyszał. - Nie, dzięki, to niepotrzebne - rzucił z ociąganiem, zastanawiając się, jak jej wytłumaczy kilkumiesięczne milczenie. Pewnie myślała, że już nie żył. Mógł chociaż napisać. I mógł też napisać do Steffena, zamiast poddać się tej komedii omyłek, ale tego też nie zrobił. Dlaczego - sam nie wiedział. Ostatnio nie był sobą. Uniósł ku niemu spojrzenie dopiero wtedy, kiedy Steffen też go przeprosił - zareagował na uścisk od razu, obejmując przyjaciela, nawet jeśli zamiast dwóch niedźwiedzi przypominali bardziej dwie wychudzone fretki. Marcel był silny, ale jego budowa przypominała bardziej budowę tancerza, niżeli osiłka, jego mięśnie były dobrze rozciągnięte, smukłe - ich siłę mógł jednak Steffen w tym momencie poczuć, bo objął go co sił, odwracając głowę gdzieś w bok, by nie widział jego łez. Świat się rozpadł, rozsypał jak pęknięte lustro, ale może kawałek po kawałku dało się jeszcze odratować choćby jego część, godząc się na nadchodzące siedem lat strasznej grozy. Steffen był dobrym początkiem. Drugim fragmentem będzie mama.
Nie wypuścił go z uścisku, póki nie uspokoił się chociaż pozornie, mógł nie mógł znów oddychać, nie pociągając nosem, póki łzy znów się nie wycofały. A Steff znowu o tej Belli.
- W porządku, Steff - odparł drżącym głosem, nie chcąc go denerwować. Wariatów nie można było denerwować - zresztą, Steffen żył już w swoim świecie. I tak nie przekonałby go, jak wygląda rzeczywistość, a jeśli wydawało mu się, że miał sowę od Belli, to nie wydawało się to jeszcze aż takie szkodliwe. Pewnie niedługo zacznie mu odbijać bardziej. Jeszcze raz uścisnął go mocniej, bo naprawdę szkoda mu było przyjaciela. Ale zawsze był wrażliwy, nic dziwnego, że się załamał. Miał nadzieję, że nie podda się urojeniom tak łatwo. Że zostało mu jeszcze trochę czasu, zanim odpłynie całkiem. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił go, choć wiedział, że nic już nigdy nie będzie dobrze. - Ty też nie rób tego więcej. I... PUSZEK - przypomniał sobie, oglądając się na wejście do namiotu, gdzie akurat pojawił się Puszek - czarny kot bez lewego oka i prawego ucha, największy zabijaka w całym cyrku. Nie było sensu tłumaczyć się z tego w tym momencie, przecież wcale nie chciał, żeby przyjaciel Steffena został poddany sadystycznej kociej rozrywce. Byli już wolni, Marcel runął w kierunku konia i szczura, zamierzając złapać Pimpusia... zanim zrobi to Puszek. Ten drań nie słuchał tutaj nikogo, a co dopiero Marcela.
Aetonan wierzgnął ogonem, potrząsając łbem z nonszalancką obojętnością.
- Ale głupi ci ludzie - zwrócił się do Pimpusia, komunikując się z nim strzygnięciem uszu, po czym głośno zarżał ze zrezygnowaniem. - Jak sobie chcesz...
zwinność na złapanie pimpusia??
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
-Dobra! - burknął Steffen, zastanawiając się czy Pimpuś przyjmie "Marceljestgłupi" jako drugie imię. Pewnie nie, reagował tylko na pierwsze, choć Cattermole starał się mu nadawać różne drugie imiona, a nawet nazwisko (na które również nie reagował).
-Suf..fagro...żysta - słowa z mugolskich gazet czytanych przez mamę bywały strasznie trudne -się znalazł. - cisnął w twarz Marcelowi, spoglądając na niego ze złością.
-To wyrachowana tyranka, a fotograf "Czarownicy" ponoć magicznie podretuszował jej zmarszczki! - odwarknął, no bo nie mógł publicznie rozmawiać o tym, że jego znajomy został przeklęty najprawdopodobniej przez Morganę, a retuszowanie sobie zdjęć było pierwszą obelgą, jaka przyszła mu do głowy.
-Dałbym głowę, że ona jest po jego stronie. - szepnął nerwowo, wciąż mówiąc o Morganie w czasie teraźniejszym, ale może Marcel wytłumaczy to sobie jego narastającym obłędem.
Na szczęście przekładanka skutecznie odciągnęła jego uwagę od lady Selwyn.
-Zrobiłem! - potwierdził z równie wielkim zdziwieniem jak Marcel, a usta mimowolnie rozciągnął w triumfalnym uśmiechu. Zrobił, naprawdę to zrobił! Może jednak nie był ostatnią ofermą, a zresztą nie mógł pozostać fajtłapą - pojedynkowanie się w Londynie wymagało nieco lepszej kondycji. Satysfakcja trwała krótko, Marcel skutecznie zaniepokoił go swoją miną - a potem było już tylko gorzej.
-Troll... nie wiem, czy to oni go sprowadzili, ale teraz jest chyba po ich stronie. - nie wiedział, nie miał śmiałości wrócić na tamten most, ale podejrzewał, że lord Black i jego towarzyszka mieli wszelką sposobność by porozmawiać z trollem po tym, jak rozprawili się z nim i Hanią. Może nawet któreś z nich znało trolliński? Lordowie byli podobno wykształceni... -Był na Moście Miłości, lepiej tam nie chodź po zmroku. - poradził Marcelowi. Mógłby mu poradzić jeszcze więcej, ale... no właśnie, nie mógł. Jeszcze by spytał, skąd Steffen to wszystko wie, a Steff nie miał serca łgać w oczy przyjaciół (albo eks-przyjaciół). Zresztą, Marcel całkiem nieźle urządził się w tym cyrku, na pewno zadbał o bezpieczeństwo swoje i mamy i nie zawraca sobie głowy wojną...
...a jednak sobie zawracał. Plakatami. Steffen zbladł nagle i mocno przygryzł dolną wargę, prawie do krwi. A potem Marcel wspomniał Bertiego i nie było już odwrotu, broda Cattermole'a zaczęła drżeć, ramiona też zadygotały, a z oczu natychmiast popłynęły łzy. Minęły niecałe dwa tygodnie, nie było sensu się powstrzymywać. Steff opłakiwał już przyjaciela już przy Belli, przy Alexie, przy śniadaniu, przy Pimpusiu, przy goblinach (o zgrozo! Musiał im naściemniać, że to wyjątkowy przypadek spontanicznego magicznego kataru, ale chyba nie uwierzyły), najwyżej rozklei się jeszcze przy Marcelu.
-O...o...o... - coś ścisnęło mu gardło i tylko zaszlochał, a potem zaczął hiperwentylować i musiał wziąć kilka głębokich wdechów żeby mówić dalej. -...nnn nnnii..e żyje, M...m...marcel. - wyjaśnił z trudem, na wypadek gdyby Sallow jeszcze się tego nie domyślił. -I...i... nie m..mmm...a ciała. P...podobno z...z..ostawili je w p...pp...orcie na p..ppp...rzestrogę. - wydusił z siebie, a z pośpiechem otarł oczy skrawkiem rękawa, ale łzy płynęły nadal.
-P..p...p...omieszkiwał u mnie, w maju najechali mu d...d...om. - wykrztusił nagle, ledwo słyszalnie na wypadek gdyby ściany (a raczej materiał areny) miały uszy, ale łzy w oczach Marcela zdawały się zażegnać jego nieufność. -I...t...to nic nie dało, m...może u mnie b...był bezpieczny, ale nie ustaliliśmy żeby nn...nie wychodził... - nie potrafiłem go ochronić, może oboje wierzyliśmy, że jest niezniszczalny. Zacisnął mocno powieki, a potem spojrzał na Marcela z nagłą determinacją, uspokajając trochę swój oddech. Nie było już sensu kozaczyć i się wymigiwać.
-Więc dlatego tu jestem. Dzisiaj, p...po jego śmierci. I dlatego jako szczur. B...bo chciałem sprawdzić czy ty jesteś b...b...bezpieczny i bo ja sam mogę b...być kiedyś na tych plakatach. - wyjaśnił, nie wdając się w szczegóły. Zadawanie się z Bertiem powinno być wystarczającym uzasadnieniem dla jego niepokoju. Zaś dla Steffa śmierć przyjaciela była swoistym rachunkiem sumienia - przypomniał sobie, że od końca kwietnia nie zaglądał do cyrku, napisał do Jade i innych członków rodziny, a nawet dojrzał do decyzji o oświadczynach, jakkolwiek paradoksalna by nie była. Czasem miał tylko łzy w oczach, gdy wyobrażał sobie wesele, bo Bertie zawsze miał być jego drużbą (bez urazy dla Marcela - tylko jeden z nich wciągnął go do Zakonu Feniksa i tylko jeden z nich nie krytykował zauroczenia Bellą).
Przynajmniej wywrotowa działalność na tyle uwrażliwiła Steffena na kwestie bezpieczeństwa, by natychmiast pojął, o co chodzi z panem Carringtonem i nowym nazwiskiem.
-No proszę, to jednak równy gość, ten pan Carrington. - spróbował zmusić się do bladego uśmiechu, ale jego usta tylko wygięły się w podkówkę. -Marcel Carrington. - powtórzył posłusznie. -To...mądre. Ale jakby... jakby w tym cyrku było jednak krucho, to... pamiętaj, że znam bezpieczne miejsce, dobrze? Dla ciebie i twojej mamy, albo dla was obojga. Moja... moja jest we Francji, z Willem, nałożyłem pułapki na pusty dom rodziców dopóki nie wrócą, ale znam miejsce bliżej niż Francja. - obwieścił nagle, chwytając Marcela za rękaw i spoglądając na niego z nagłym naciskiem. Nie mógł powiedzieć więcej, nie dopóki Marcel lub jego mama nie zdecydują się na podróż w jedną stronę (bo miał na myśli Oazę, oczywiście, choć kanapa w jego Szczurzej Norze też zdałaby egzamin - tej jednak nie rozważał, bo miał lekką traumę, odkąd jego ostatni gość został zamordowany w porcie). -Jak coś... to po prostu napisz. - poprosił stanowczo, nawet nie podejrzewając, że Marcelius właśnie filtruje część jego słów przez pryzmat wyimaginowanego obłędu.
-Spokojnie, Johnny też mi mówił że zwariowałem, bo on chyba będzie wiecznym starym kawalerem - nie pamiętał, czy Marcel był z nim i Bojczukiem na jednej z potańcówek, na których Johnny wyrwał trzy damy na raz. Steffen trochę się wtedy upił i mało pamiętał z tamtego wieczoru, a potem przestał już zapraszać na tańce Bojczuka i chodził z samym Marcelem, wtedy chociaż mieli prawie równe szanse na podryw. -Ale jak się wie że to ta jedyna to nie ma co czekać! Życie jest za krótkie na zwlekanie. - dopiero myśl o Isabelli wyrwała go na moment ze szponów żałoby, nie płakał już, tylko uśmiechnął się przez łzy.
-Duna to pułapka-wydma! - wypalił od razu, uwielbiał przecież gadać o transmutacji... -Moja mama strasznie się martwiła o meble, jak wyjeżdżała do Francji, więc nałożyłem Dunę przed dom i na salon też, i jak jakikolwiek złodziej zbliży się do domu rodziców albo do jej komody to pochłoną go ruchome piaski. Meble chyba też się wtedy zapadną, ale prawdę mówiąc jeszcze tego nie testowałem, ale wiem, że działa. No, a poza tym można tego używać jako zaklęcie, rzuciłem to na trolla i dlatego jeszcze żyję. - pochwalił się, bo Duna została ostatnio jego nowym hobby, rzucał ją na wszystko i wszystkich i wszędzie. Częściowe zawalenie się mostu było co prawda sygnałem ostrzegawczym, ale uratowało mu życie, więc nie zamierzał się przejmować.
-Jeśli twoja mama jest w domu to pewnie potrzeba też innych pułapek, a jak się wyprowadziła to Duna pewnie wystarczy, i... jak to nie wiesz? Nie no, jak nie potrzeba, to nie, ale pamiętaj, że mogę pomóc. - i znowu ten dziwny nacisk, dziwna pauza, umknięcie spojrzeniem. A potem męski uścisk, zapewnienie, że jest w porządku, że wszystko będzie dobrze - w które uwierzył.
-Dobrze, że jakoś się trzymasz. - szepnął, ufając, że Marcel ma jakoś to wszystko ogarnięte. Był pajacem, ale przecież (już) nie był palantem. W ciągu ostatnich miesięcy Steff dojrzał podejrzanie szybko, kupił już dom, może zasadzi jakieś drzewo, a po ślubie z Isabellą może nawet spłodzi syna - nie przewidział więc, że przyjaciel jeszcze za nim nie nadąża, że jest młodszy, a czas w cyrku biegnie wolniej. Na przykład, gdy tak się po męsku ściskali, to czas całkiem zwolnił aż...
-Pimpuś, nieeeeee! - jęknął Steff, z przerażeniem spoglądając na kota. A potem, jak w zwolnionym tempie, obserwował jak czarny potwór zasadza się na jego przyjaciela i jak jego drugi przyjaciel bohatersko biegnie na ratunek...
-PIIIIP! - zostaw mnie, jem! - zaprotestował Pimpuś, rzucając koniowi porozumiewawcze spojrzenie - ci ludzie naprawdę są głupi. Ale wtem zobaczył w wielkich oczach aetonana odbicie równie wielkiego kota, zmartwiał, pisnął już tylko ze strachu i wtem... znalazł się wysoko, na dłoni tego człowieka, o wiele szybszego i zwinniejszego od Stefcia (któremu nie dawał się tak łapać, chyba że akurat chciał dać się złapać).
-Pip? - ty być w porządku? - zapytał nieśmiało Marcela, kuląc się ze strachu na jego dłoni.
Zdyszany Steffen przybiegł do nich, z niedowierzaniem i wdzięcznością wpatrując się w bezpiecznego szczura.
-Uratowałeś go. - wykrztusił, a wzruszenie ścisnęło mu gardło. Obejrzał się przez ramię na kota, który zdawał się wpatrywać w niego (!!!) łakomie. Brrr.
-Suf..fagro...żysta - słowa z mugolskich gazet czytanych przez mamę bywały strasznie trudne -się znalazł. - cisnął w twarz Marcelowi, spoglądając na niego ze złością.
-To wyrachowana tyranka, a fotograf "Czarownicy" ponoć magicznie podretuszował jej zmarszczki! - odwarknął, no bo nie mógł publicznie rozmawiać o tym, że jego znajomy został przeklęty najprawdopodobniej przez Morganę, a retuszowanie sobie zdjęć było pierwszą obelgą, jaka przyszła mu do głowy.
-Dałbym głowę, że ona jest po jego stronie. - szepnął nerwowo, wciąż mówiąc o Morganie w czasie teraźniejszym, ale może Marcel wytłumaczy to sobie jego narastającym obłędem.
Na szczęście przekładanka skutecznie odciągnęła jego uwagę od lady Selwyn.
-Zrobiłem! - potwierdził z równie wielkim zdziwieniem jak Marcel, a usta mimowolnie rozciągnął w triumfalnym uśmiechu. Zrobił, naprawdę to zrobił! Może jednak nie był ostatnią ofermą, a zresztą nie mógł pozostać fajtłapą - pojedynkowanie się w Londynie wymagało nieco lepszej kondycji. Satysfakcja trwała krótko, Marcel skutecznie zaniepokoił go swoją miną - a potem było już tylko gorzej.
-Troll... nie wiem, czy to oni go sprowadzili, ale teraz jest chyba po ich stronie. - nie wiedział, nie miał śmiałości wrócić na tamten most, ale podejrzewał, że lord Black i jego towarzyszka mieli wszelką sposobność by porozmawiać z trollem po tym, jak rozprawili się z nim i Hanią. Może nawet któreś z nich znało trolliński? Lordowie byli podobno wykształceni... -Był na Moście Miłości, lepiej tam nie chodź po zmroku. - poradził Marcelowi. Mógłby mu poradzić jeszcze więcej, ale... no właśnie, nie mógł. Jeszcze by spytał, skąd Steffen to wszystko wie, a Steff nie miał serca łgać w oczy przyjaciół (albo eks-przyjaciół). Zresztą, Marcel całkiem nieźle urządził się w tym cyrku, na pewno zadbał o bezpieczeństwo swoje i mamy i nie zawraca sobie głowy wojną...
...a jednak sobie zawracał. Plakatami. Steffen zbladł nagle i mocno przygryzł dolną wargę, prawie do krwi. A potem Marcel wspomniał Bertiego i nie było już odwrotu, broda Cattermole'a zaczęła drżeć, ramiona też zadygotały, a z oczu natychmiast popłynęły łzy. Minęły niecałe dwa tygodnie, nie było sensu się powstrzymywać. Steff opłakiwał już przyjaciela już przy Belli, przy Alexie, przy śniadaniu, przy Pimpusiu, przy goblinach (o zgrozo! Musiał im naściemniać, że to wyjątkowy przypadek spontanicznego magicznego kataru, ale chyba nie uwierzyły), najwyżej rozklei się jeszcze przy Marcelu.
-O...o...o... - coś ścisnęło mu gardło i tylko zaszlochał, a potem zaczął hiperwentylować i musiał wziąć kilka głębokich wdechów żeby mówić dalej. -...nnn nnnii..e żyje, M...m...marcel. - wyjaśnił z trudem, na wypadek gdyby Sallow jeszcze się tego nie domyślił. -I...i... nie m..mmm...a ciała. P...podobno z...z..ostawili je w p...pp...orcie na p..ppp...rzestrogę. - wydusił z siebie, a z pośpiechem otarł oczy skrawkiem rękawa, ale łzy płynęły nadal.
-P..p...p...omieszkiwał u mnie, w maju najechali mu d...d...om. - wykrztusił nagle, ledwo słyszalnie na wypadek gdyby ściany (a raczej materiał areny) miały uszy, ale łzy w oczach Marcela zdawały się zażegnać jego nieufność. -I...t...to nic nie dało, m...może u mnie b...był bezpieczny, ale nie ustaliliśmy żeby nn...nie wychodził... - nie potrafiłem go ochronić, może oboje wierzyliśmy, że jest niezniszczalny. Zacisnął mocno powieki, a potem spojrzał na Marcela z nagłą determinacją, uspokajając trochę swój oddech. Nie było już sensu kozaczyć i się wymigiwać.
-Więc dlatego tu jestem. Dzisiaj, p...po jego śmierci. I dlatego jako szczur. B...bo chciałem sprawdzić czy ty jesteś b...b...bezpieczny i bo ja sam mogę b...być kiedyś na tych plakatach. - wyjaśnił, nie wdając się w szczegóły. Zadawanie się z Bertiem powinno być wystarczającym uzasadnieniem dla jego niepokoju. Zaś dla Steffa śmierć przyjaciela była swoistym rachunkiem sumienia - przypomniał sobie, że od końca kwietnia nie zaglądał do cyrku, napisał do Jade i innych członków rodziny, a nawet dojrzał do decyzji o oświadczynach, jakkolwiek paradoksalna by nie była. Czasem miał tylko łzy w oczach, gdy wyobrażał sobie wesele, bo Bertie zawsze miał być jego drużbą (bez urazy dla Marcela - tylko jeden z nich wciągnął go do Zakonu Feniksa i tylko jeden z nich nie krytykował zauroczenia Bellą).
Przynajmniej wywrotowa działalność na tyle uwrażliwiła Steffena na kwestie bezpieczeństwa, by natychmiast pojął, o co chodzi z panem Carringtonem i nowym nazwiskiem.
-No proszę, to jednak równy gość, ten pan Carrington. - spróbował zmusić się do bladego uśmiechu, ale jego usta tylko wygięły się w podkówkę. -Marcel Carrington. - powtórzył posłusznie. -To...mądre. Ale jakby... jakby w tym cyrku było jednak krucho, to... pamiętaj, że znam bezpieczne miejsce, dobrze? Dla ciebie i twojej mamy, albo dla was obojga. Moja... moja jest we Francji, z Willem, nałożyłem pułapki na pusty dom rodziców dopóki nie wrócą, ale znam miejsce bliżej niż Francja. - obwieścił nagle, chwytając Marcela za rękaw i spoglądając na niego z nagłym naciskiem. Nie mógł powiedzieć więcej, nie dopóki Marcel lub jego mama nie zdecydują się na podróż w jedną stronę (bo miał na myśli Oazę, oczywiście, choć kanapa w jego Szczurzej Norze też zdałaby egzamin - tej jednak nie rozważał, bo miał lekką traumę, odkąd jego ostatni gość został zamordowany w porcie). -Jak coś... to po prostu napisz. - poprosił stanowczo, nawet nie podejrzewając, że Marcelius właśnie filtruje część jego słów przez pryzmat wyimaginowanego obłędu.
-Spokojnie, Johnny też mi mówił że zwariowałem, bo on chyba będzie wiecznym starym kawalerem - nie pamiętał, czy Marcel był z nim i Bojczukiem na jednej z potańcówek, na których Johnny wyrwał trzy damy na raz. Steffen trochę się wtedy upił i mało pamiętał z tamtego wieczoru, a potem przestał już zapraszać na tańce Bojczuka i chodził z samym Marcelem, wtedy chociaż mieli prawie równe szanse na podryw. -Ale jak się wie że to ta jedyna to nie ma co czekać! Życie jest za krótkie na zwlekanie. - dopiero myśl o Isabelli wyrwała go na moment ze szponów żałoby, nie płakał już, tylko uśmiechnął się przez łzy.
-Duna to pułapka-wydma! - wypalił od razu, uwielbiał przecież gadać o transmutacji... -Moja mama strasznie się martwiła o meble, jak wyjeżdżała do Francji, więc nałożyłem Dunę przed dom i na salon też, i jak jakikolwiek złodziej zbliży się do domu rodziców albo do jej komody to pochłoną go ruchome piaski. Meble chyba też się wtedy zapadną, ale prawdę mówiąc jeszcze tego nie testowałem, ale wiem, że działa. No, a poza tym można tego używać jako zaklęcie, rzuciłem to na trolla i dlatego jeszcze żyję. - pochwalił się, bo Duna została ostatnio jego nowym hobby, rzucał ją na wszystko i wszystkich i wszędzie. Częściowe zawalenie się mostu było co prawda sygnałem ostrzegawczym, ale uratowało mu życie, więc nie zamierzał się przejmować.
-Jeśli twoja mama jest w domu to pewnie potrzeba też innych pułapek, a jak się wyprowadziła to Duna pewnie wystarczy, i... jak to nie wiesz? Nie no, jak nie potrzeba, to nie, ale pamiętaj, że mogę pomóc. - i znowu ten dziwny nacisk, dziwna pauza, umknięcie spojrzeniem. A potem męski uścisk, zapewnienie, że jest w porządku, że wszystko będzie dobrze - w które uwierzył.
-Dobrze, że jakoś się trzymasz. - szepnął, ufając, że Marcel ma jakoś to wszystko ogarnięte. Był pajacem, ale przecież (już) nie był palantem. W ciągu ostatnich miesięcy Steff dojrzał podejrzanie szybko, kupił już dom, może zasadzi jakieś drzewo, a po ślubie z Isabellą może nawet spłodzi syna - nie przewidział więc, że przyjaciel jeszcze za nim nie nadąża, że jest młodszy, a czas w cyrku biegnie wolniej. Na przykład, gdy tak się po męsku ściskali, to czas całkiem zwolnił aż...
-Pimpuś, nieeeeee! - jęknął Steff, z przerażeniem spoglądając na kota. A potem, jak w zwolnionym tempie, obserwował jak czarny potwór zasadza się na jego przyjaciela i jak jego drugi przyjaciel bohatersko biegnie na ratunek...
-PIIIIP! - zostaw mnie, jem! - zaprotestował Pimpuś, rzucając koniowi porozumiewawcze spojrzenie - ci ludzie naprawdę są głupi. Ale wtem zobaczył w wielkich oczach aetonana odbicie równie wielkiego kota, zmartwiał, pisnął już tylko ze strachu i wtem... znalazł się wysoko, na dłoni tego człowieka, o wiele szybszego i zwinniejszego od Stefcia (któremu nie dawał się tak łapać, chyba że akurat chciał dać się złapać).
-Pip? - ty być w porządku? - zapytał nieśmiało Marcela, kuląc się ze strachu na jego dłoni.
Zdyszany Steffen przybiegł do nich, z niedowierzaniem i wdzięcznością wpatrując się w bezpiecznego szczura.
-Uratowałeś go. - wykrztusił, a wzruszenie ścisnęło mu gardło. Obejrzał się przez ramię na kota, który zdawał się wpatrywać w niego (!!!) łakomie. Brrr.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Co? Czy ty mnie obrażasz? - Nigdy nie słyszał o sufrażystkach, nie skojarzył słowa z tym, które wydukał on - może oznaczało tajemnego członka kręgu miłośników Morgany de la Fay, choć naprawdę nie pojmował, dlaczego jej imię wywoływało w nim tak skrajne emocje. - Jakie znowu zmarszczki? Jaki fotograf? Steff, ta baba jest martwa od setek lat! Nie stoi po niczyjej stronie! - Zwariował do reszty? Nawet, jeśli tak, musiał się otrząsnąć - nie mógł odlecieć całkiem. Ale te przytyki powoli traciły na znaczeniu, odchodziły w niepamięć, bo znacznie ważniejsze było tu i teraz. Imię Pimpusia, Morgana, czy nawet tamta dziewczyna, której imienia nie mógł sobie przypomnieć, jakie to wszystko właściwie miało znaczenie? Pokręcił głową z niedowierzaniem, widział już olbrzymów, teraz schodzą się trolle, co będzie następne?
- Jeśli tak dalej pójdzie, z tego miasta za rok nie zostaną nawet popioły - wyrzucił z siebie, z przerażeniem uświadamiając sobie, że naprawdę tak sądził. Że zdolni byli zniszczyć wszystko co kochał i wszystko co miał, dla swojej chyba tylko sadystycznej przyjemności. Nikt chyba nie wierzył w te brednie o budowaniu nowej rzeczywistości, pewnie gdyby prześwietlić wszystkich popleczników tego szaleńca, połowa z nich miałaby mugoli najdalej wśród pradziadków. A mówią, że każda rewolucja pożera w końcu własne dzieci. Ale nie powiedział nic więcej, odwracając wzrok w bok, by nie patrzeć na niego: na jego drżącą brodę i łzy, które smętnie potoczyły się po policzkach. Wciąż czuł własne, piekły. Poczuł je w tej chwili mocniej. Bertie nie żył, tyle Marcel wiedział. Nie znał go nawet w połowie tak dobrze jak Steffen, w zasadzie nie znał go wcale, krótkie wymiany uprzejmości, kilka lat spędzonych w jednej wieży, a jednak, kiedy zobaczył go na tym plakacie, poczuł, jakby znał go od lat i jakby był mu kimś bliższym, niż rzeczywiście był. Było mu go żal. Tak jak żal było mu zranionego Steffena. Nie pośpieszał go w żaden sposób, milcząc, aż ten zbierze oddech i siły, by opowiedzieć mu o tym, co wiedział.
- Przestrogę? - powtórzył po nim z niesmakiem, przestrogę przed czym, przed pieczeniem ciastek? Nie wiedział, że najechali mu dom - musieli polować na niego dłużej. Znów zamknął oczy, biorąc głęboki oddech; rozumiał go, bo jeśli puścili gończe listy za Bertiem Bottem, mogli je puścić za każdym. Bez ciała nie było sensu robić pogrzebu. Są takie chwile, w których słowa to za mało: nie wiedział, co powinien powiedzieć, co zrobić, jak zareagować - co mówiło się w sytuacjach takich jak ta? Sam już nie był pewien, co czuł, najpierw się bał, potem wypierał wszystko, co słyszał i co widział, a teraz znów czuł strach, który mieszał się jednak z zaprzeczeniem i z wolna przeradzał się w gniew. Gniew krążący w żyłach, pompujący serce szybkim rytmem, dzwoniący w uszach przedziwnym piskiem. Kiedy ci psychopaci zdecydowali się ofiarować sobie prawo do zabijania - i dlaczego im się to właściwie udało? Przecież nikt ich tutaj nie chciał - on, Steffen, Bertie, inni; świat należał do młodych, prawo do wzniecania rewolucji też, tymczasem podstarzali arystokracji pod wodzą samozwańczego lorda zdecydowali się nagle obrócić świat do góry nogami.
Chyba się na to nie zgadzał, pech chciał, że nikt go o zdanie nie pytał.
- To nie twoja wina - odparł w końcu, to nie on umieścił go na listach gończych, to nie on pozbawił go tchu. Nie powinien się obwiniać. Ale wiedział, że będzie. Znał go przecież dość dobrze, a mimo wbitych drzazg i zabliźnionych ran, miał przed sobą tego samego Steffena, co przed paroma miesiącami, swojego przyjaciela. - Został bohaterem - oznajmił z całą determinacją, w jaki był w stanie przekuć swój gniew. Tak, bohaterem, poszukiwano go za sprzeniewierzenie się władzy. Cokolwiek zrobił, zrobił to dobrze, zwrócił na siebie uwagę. - Słyszysz mnie, Steff? Bohaterem! Chcieli ukarać go przykładnie i został przykładem, bo wszędzie walają się plakaty, na których on - uśmiechnięty - został skreślony czerwonym atramentem. Tak jak skreślić mogą dzisiaj każdego. Ale przecież nie ma i nie będzie na to nigdy naszej zgody! - Jeśli Bertie nie bał się sprzeciwić, jeśli Bertie nie bał się działać, dlaczego on miałby? Dlaczego Steffen miałby? Dlaczego ktokolwiek miałby? Marcel był bardzo młody, najpierw robił, potem myślał, a jedyne, co naprawdę potrafił, to uciekać przed patrolami policji, ale znalazłszy wtedy ten plakat, prócz goryczy i żalu poczuł też podziw.
W końcu rzucił się na Steffena jeszcze raz, po raz trzeci zamykając w niedźwiedzim - z braku lepszego określenia - uścisku. - Przykro mi - dodał szczerze, nie powstrzymując kolejnej łzy, która nabiegła do oka. Tego też nie chciał: ani śmierci Bertiego ani żałoby Steffena. Bohaterska śmierć nie sprawiała wcale, że była łatwiejsza do przyjęcia. Dla Bertiego pewnie lepiej byłoby nie być bohaterem - i żyć. - Naprawdę bardzo mi przykro - Również dlatego, że nie było go przy nim, kiedy naprawdę go potrzebował. Wobec prawdziwej tragedii tamte zwady zdawały się być błahe i pozbawione znaczenia. Jego głos wciąż drżał, odsunął się od niego po chwili.
- Tak, równy - mruknął zdawkowo, miał niejasne przeczucie, że w jego dobrym geście nie chodziło jednak o współczucie, a pieniądze, jakie niosły za sobą występy Marcela. Wysłuchał Steffena, nie przerywając mu, z jego słów wnioskując, że proponował jego mamie - i jemu samemu - przenosiny jeśli nie do Francji, to gdzieś na obrzeża kraju. Właściwie byłoby to całkiem wygodne, ale nie było ich na to stać. Podróż - jego mama była mugolką, nie mogła ot tak przenieść się teleportem, nie był pewien, czy mogła dotknąć świstoklika, zawsze było to obarczone pewnym stopniem ryzyka - utrzymanie, jego mama nie miała oszczędności, a on zarabiał niewiele, na miejscu nie będzie wcale prościej. Nie widział takiej możliwości, nie w tym momencie.
Chyba też trochę nie chciał zostawiać cyrku.
- Na razie dajemy radę - zapewnił, nie chcąc wyjawiać kryjących się za tym powodów. Jego kąciki uniosły się w górę w niepewnym uśmiechu, kiedy Steffen wrócił do tematu Isabelli. Więc Bojczuk wiedział, że Steff miał problem. Może razem coś wymyślą, powinien z nim o tym porozmawiać. Pokiwał głowa, ze smutnym i nieco zakłopotanym uśmiechem, chcąc wykrzesać z siebie zrozumienie. Na pewno dało się to jakoś... odwrócić. - Martwiła się o meble - powtórzył za nim, zastanawiając się, czy aby ta przypadłość nie była rodzinna. Było w tym coś bardzo przykrego i bardzo naturalnego, ale Marcel nie potrafił tego zrozumiec. - Dobrze słyszeć, że jest bezpieczna. I że ma kogoś, kto się nią zaopiekuje - Will z pewnością mógł to zrobić. Wielka szkoda, pomyślał z przekorą, ironizując na samego siebie, że jego matka na to liczyć nie mogła. - A co z Willem? Wszystko dobrze? Czekaj, chodzisz po Londynie nie jako szczur? Nie powinieneś, złapią cię - Policja chyba przerażała go jednak bardziej niż troll. Trolle były powolne. A policja brutalna, bezlitosna i zabijała. Katowała, widział na ulicy.
- Może mojej mamie rzeczywiście przydałaby się taka duna - stwierdził, kiedy potok słów Steffena ucichł. Powoli się przekonywał. - Pomożesz mi? Chciałbym... chciałbym, żeby była bezpieczna - Choć chyba nie okazuję tego najlepiej. - Nie wiem, nie rozmawiałem z nią... jeszcze - mruknął, szybko sięgając po kolejne słowa, by Steffen nie przerwał mu w niezręcznym momencie. - Ale odwiedzę ją, dowiem się co i jak i napiszę do ciebie wtedy, w porządku? - Kiedy twój jedyny syn przychodzi po czterech miesiącach milczenia, czterech miesiącach, w trakcie których zdążyła rozpętać się wojna, nie wojna, rzeź, to chyba wolisz, żeby przyszedł sam. Marcel miał poczucie, że był jej winien coś więcej, niż przeprosiny. Ale od tej niewygodnej rozmowy uratował go Puszek, który przyczaił się na Pimpusia, a którego sam tutaj zawołał, nagły heroiczny zryw zakończył się sukcesem. Objął szczura dłońmi delikatnie, wyciągając go - skulonego, chyba załapał, że sprawa była poważna - w kierunku Steffena. Powinien zabrać go jak najszybciej - jemu Pimpuś ufał przecież bardziej.
- On coś do mnie mówi? - zapytał bez przekonania, spoglądając na Steffa. Szczurzy ryjek ewidentnie wyciągnięty był w jego stronę, ale Marcel nie potrafił zrozumieć zamiarów Pimpusia. - Chyba nie myślałeś, że naprawdę zostawię go kotom? - zapytał Steffena z oskarżycielskim wyrzutem w głosie, oglądając się przez ramię na zawiedzionego Puszka. Kot znalazł się blisko i otarł się o spodnie Steffena, licząc na przysmak, konkretniej szczura. Oblizał się z apetytem, nie tracąc nadziei.
Koń - który nazywał się Skoczek - zarżał z zażenowaniem.
- Jeśli tak dalej pójdzie, z tego miasta za rok nie zostaną nawet popioły - wyrzucił z siebie, z przerażeniem uświadamiając sobie, że naprawdę tak sądził. Że zdolni byli zniszczyć wszystko co kochał i wszystko co miał, dla swojej chyba tylko sadystycznej przyjemności. Nikt chyba nie wierzył w te brednie o budowaniu nowej rzeczywistości, pewnie gdyby prześwietlić wszystkich popleczników tego szaleńca, połowa z nich miałaby mugoli najdalej wśród pradziadków. A mówią, że każda rewolucja pożera w końcu własne dzieci. Ale nie powiedział nic więcej, odwracając wzrok w bok, by nie patrzeć na niego: na jego drżącą brodę i łzy, które smętnie potoczyły się po policzkach. Wciąż czuł własne, piekły. Poczuł je w tej chwili mocniej. Bertie nie żył, tyle Marcel wiedział. Nie znał go nawet w połowie tak dobrze jak Steffen, w zasadzie nie znał go wcale, krótkie wymiany uprzejmości, kilka lat spędzonych w jednej wieży, a jednak, kiedy zobaczył go na tym plakacie, poczuł, jakby znał go od lat i jakby był mu kimś bliższym, niż rzeczywiście był. Było mu go żal. Tak jak żal było mu zranionego Steffena. Nie pośpieszał go w żaden sposób, milcząc, aż ten zbierze oddech i siły, by opowiedzieć mu o tym, co wiedział.
- Przestrogę? - powtórzył po nim z niesmakiem, przestrogę przed czym, przed pieczeniem ciastek? Nie wiedział, że najechali mu dom - musieli polować na niego dłużej. Znów zamknął oczy, biorąc głęboki oddech; rozumiał go, bo jeśli puścili gończe listy za Bertiem Bottem, mogli je puścić za każdym. Bez ciała nie było sensu robić pogrzebu. Są takie chwile, w których słowa to za mało: nie wiedział, co powinien powiedzieć, co zrobić, jak zareagować - co mówiło się w sytuacjach takich jak ta? Sam już nie był pewien, co czuł, najpierw się bał, potem wypierał wszystko, co słyszał i co widział, a teraz znów czuł strach, który mieszał się jednak z zaprzeczeniem i z wolna przeradzał się w gniew. Gniew krążący w żyłach, pompujący serce szybkim rytmem, dzwoniący w uszach przedziwnym piskiem. Kiedy ci psychopaci zdecydowali się ofiarować sobie prawo do zabijania - i dlaczego im się to właściwie udało? Przecież nikt ich tutaj nie chciał - on, Steffen, Bertie, inni; świat należał do młodych, prawo do wzniecania rewolucji też, tymczasem podstarzali arystokracji pod wodzą samozwańczego lorda zdecydowali się nagle obrócić świat do góry nogami.
Chyba się na to nie zgadzał, pech chciał, że nikt go o zdanie nie pytał.
- To nie twoja wina - odparł w końcu, to nie on umieścił go na listach gończych, to nie on pozbawił go tchu. Nie powinien się obwiniać. Ale wiedział, że będzie. Znał go przecież dość dobrze, a mimo wbitych drzazg i zabliźnionych ran, miał przed sobą tego samego Steffena, co przed paroma miesiącami, swojego przyjaciela. - Został bohaterem - oznajmił z całą determinacją, w jaki był w stanie przekuć swój gniew. Tak, bohaterem, poszukiwano go za sprzeniewierzenie się władzy. Cokolwiek zrobił, zrobił to dobrze, zwrócił na siebie uwagę. - Słyszysz mnie, Steff? Bohaterem! Chcieli ukarać go przykładnie i został przykładem, bo wszędzie walają się plakaty, na których on - uśmiechnięty - został skreślony czerwonym atramentem. Tak jak skreślić mogą dzisiaj każdego. Ale przecież nie ma i nie będzie na to nigdy naszej zgody! - Jeśli Bertie nie bał się sprzeciwić, jeśli Bertie nie bał się działać, dlaczego on miałby? Dlaczego Steffen miałby? Dlaczego ktokolwiek miałby? Marcel był bardzo młody, najpierw robił, potem myślał, a jedyne, co naprawdę potrafił, to uciekać przed patrolami policji, ale znalazłszy wtedy ten plakat, prócz goryczy i żalu poczuł też podziw.
W końcu rzucił się na Steffena jeszcze raz, po raz trzeci zamykając w niedźwiedzim - z braku lepszego określenia - uścisku. - Przykro mi - dodał szczerze, nie powstrzymując kolejnej łzy, która nabiegła do oka. Tego też nie chciał: ani śmierci Bertiego ani żałoby Steffena. Bohaterska śmierć nie sprawiała wcale, że była łatwiejsza do przyjęcia. Dla Bertiego pewnie lepiej byłoby nie być bohaterem - i żyć. - Naprawdę bardzo mi przykro - Również dlatego, że nie było go przy nim, kiedy naprawdę go potrzebował. Wobec prawdziwej tragedii tamte zwady zdawały się być błahe i pozbawione znaczenia. Jego głos wciąż drżał, odsunął się od niego po chwili.
- Tak, równy - mruknął zdawkowo, miał niejasne przeczucie, że w jego dobrym geście nie chodziło jednak o współczucie, a pieniądze, jakie niosły za sobą występy Marcela. Wysłuchał Steffena, nie przerywając mu, z jego słów wnioskując, że proponował jego mamie - i jemu samemu - przenosiny jeśli nie do Francji, to gdzieś na obrzeża kraju. Właściwie byłoby to całkiem wygodne, ale nie było ich na to stać. Podróż - jego mama była mugolką, nie mogła ot tak przenieść się teleportem, nie był pewien, czy mogła dotknąć świstoklika, zawsze było to obarczone pewnym stopniem ryzyka - utrzymanie, jego mama nie miała oszczędności, a on zarabiał niewiele, na miejscu nie będzie wcale prościej. Nie widział takiej możliwości, nie w tym momencie.
Chyba też trochę nie chciał zostawiać cyrku.
- Na razie dajemy radę - zapewnił, nie chcąc wyjawiać kryjących się za tym powodów. Jego kąciki uniosły się w górę w niepewnym uśmiechu, kiedy Steffen wrócił do tematu Isabelli. Więc Bojczuk wiedział, że Steff miał problem. Może razem coś wymyślą, powinien z nim o tym porozmawiać. Pokiwał głowa, ze smutnym i nieco zakłopotanym uśmiechem, chcąc wykrzesać z siebie zrozumienie. Na pewno dało się to jakoś... odwrócić. - Martwiła się o meble - powtórzył za nim, zastanawiając się, czy aby ta przypadłość nie była rodzinna. Było w tym coś bardzo przykrego i bardzo naturalnego, ale Marcel nie potrafił tego zrozumiec. - Dobrze słyszeć, że jest bezpieczna. I że ma kogoś, kto się nią zaopiekuje - Will z pewnością mógł to zrobić. Wielka szkoda, pomyślał z przekorą, ironizując na samego siebie, że jego matka na to liczyć nie mogła. - A co z Willem? Wszystko dobrze? Czekaj, chodzisz po Londynie nie jako szczur? Nie powinieneś, złapią cię - Policja chyba przerażała go jednak bardziej niż troll. Trolle były powolne. A policja brutalna, bezlitosna i zabijała. Katowała, widział na ulicy.
- Może mojej mamie rzeczywiście przydałaby się taka duna - stwierdził, kiedy potok słów Steffena ucichł. Powoli się przekonywał. - Pomożesz mi? Chciałbym... chciałbym, żeby była bezpieczna - Choć chyba nie okazuję tego najlepiej. - Nie wiem, nie rozmawiałem z nią... jeszcze - mruknął, szybko sięgając po kolejne słowa, by Steffen nie przerwał mu w niezręcznym momencie. - Ale odwiedzę ją, dowiem się co i jak i napiszę do ciebie wtedy, w porządku? - Kiedy twój jedyny syn przychodzi po czterech miesiącach milczenia, czterech miesiącach, w trakcie których zdążyła rozpętać się wojna, nie wojna, rzeź, to chyba wolisz, żeby przyszedł sam. Marcel miał poczucie, że był jej winien coś więcej, niż przeprosiny. Ale od tej niewygodnej rozmowy uratował go Puszek, który przyczaił się na Pimpusia, a którego sam tutaj zawołał, nagły heroiczny zryw zakończył się sukcesem. Objął szczura dłońmi delikatnie, wyciągając go - skulonego, chyba załapał, że sprawa była poważna - w kierunku Steffena. Powinien zabrać go jak najszybciej - jemu Pimpuś ufał przecież bardziej.
- On coś do mnie mówi? - zapytał bez przekonania, spoglądając na Steffa. Szczurzy ryjek ewidentnie wyciągnięty był w jego stronę, ale Marcel nie potrafił zrozumieć zamiarów Pimpusia. - Chyba nie myślałeś, że naprawdę zostawię go kotom? - zapytał Steffena z oskarżycielskim wyrzutem w głosie, oglądając się przez ramię na zawiedzionego Puszka. Kot znalazł się blisko i otarł się o spodnie Steffena, licząc na przysmak, konkretniej szczura. Oblizał się z apetytem, nie tracąc nadziei.
Koń - który nazywał się Skoczek - zarżał z zażenowaniem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Czy on go obrażał? Hm. Mama wyrażała się o tych sufragorożyskach z mieszaniną podziwu i potępienia, w zależności od aktualnego nastroju. Miewała bardzo zmienne nastroje. I ostrzegała go, by na siebie uważał i nie wiązał się z żadną szaloną dziewczyną, bo sam był już wystarczająco zwariowany.
-...Tak! - zadecydował więc po odrobinę zbyt długim wahaniu. -Bo to...ty mnie obrażasz, idealizując tak ciotkę Isabell...co, jak to martwa? Morgana Selwyn żyje i trzęsie Londynem! Marceeeel, czy ty cały czas mówiłeś o kochance Merlina?! - zdziwił się, marszcząc brwi, a potem przewrócił oczyma. Kogo obchodziła dziewczyna czarodzieja sprzed wieków (o tamtej Morganie Steffen myślał mało feministycznie, choć błędnie), gdy jego dziewczyny poszukiwała krwiożercza harpia?
Marcel nie znał się co prawda na problemach psychiki czarodziejów, ale słowa Steffena miały w sumie sens - jeśli już ktoś wpadał w urojenia, to przeważnie sprowadzał ją do jednej obsesji, jak Cattermole właśnie uczynił z Morganą i Bellą.
Westchnął ciężko, temat nagle zrobił się poważniejszy dla Marcela, ale dla Steffa był już ciężki od jakiegoś czasu (Morgana Selwyn to w końcu nie przelewki).
-Z tego kraju nie zostaną nawet popioły. - uściślił jakże optymistycznie, nie wiedząc, że na pewno właśnie to Marcel chciałby teraz usłyszeć.
-P..przestrogę, bo B..Bertie naprawdę był bohaterem. B..bertie i mój szef, który spłonął, a teraz zostałem tylko j..ja, a chciałbym ż..żyć...a...może to nie f...fair, bo oni też chcieli... - potwierdził ze wzruszeniem słowa Marcela i wyjaśnił pokrętnie o co chodziło z portem, ale zwracał się w sumie nie do cyrkowca, tylko do samego siebie. Jego mentor z Ministerstwa sprzyjał Zakonowi i zginął w pożarze, zanim zdążył wciągnąć w to wszystko Steffa. Wciągnął go zatem najlepszy przyjaciel - i jego też już nie było. Steff sam nie wiedział, czy czuje się winny, że jeszcze ma się dobrze, czy też przerażony, ze wkroczył na drogę, z której nigdy nie będzie odwrotu.
Nabrał więc wody w usta, nic więcej nie powie Marcelowi, chociaż on powinien żyć - i na szczęście Marcel o nic nie pytał. Tylko mówił, tak pięknie i wzruszająco. Steff posłał mu blady uśmiech przez łzy. Pomimo ściskającego gardło smutku, poczuł się odrobinę lepiej. Bohaterem. Nikt nie zapomni Bertiego, już on o to zadba.
-D..dzięki. - wydusił z wdzięcznością. Otarł łzy i uspokoił się trochę, całkowicie zapomniawszy już, że jeszcze niecałą godzinę temu śmiertelnie gniewał się na Marcela. Przecież równy był z niego gość. Przyjaciel.
-To... dobrze. Ale jakby co, to nie jesteście sami. - stwierdził niepewnie, gdy Marcel uznał, że mają się z mamą w porządku. Na pewno jakoś sam ją ukrył, ale Steff w razie czego pomoże. Wspomniałby przecież o pieniądzach, gdyby były potrzebne, nie miał więc pojęcia, że właśnie finanse Marcel uznał za przeszkodę. Szczególnie, że sam nie cierpiał jeszcze głodu ani nic i mógł pomóc. Najwyżej kupi Belli odrobinę tańszy pierścionek.
-Mhm, mamy meble po dziadku, był stolarzem i sam je zrobił, no a ich nie dało się wywieźć. - odpowiedział prostolinijnie, no bo jak tu się nie martwić. Mama martwiła się zresztą o wszystko, a szczególnie o Willa. Steff nie uznał za stosowne powiedzieć jej, że to on naraża życie, gdy brat spokojnie siedzi na francuskiej wsi. No i znając Willa, na pewno nie siedział tam spokojnie... -Pewnie poderwał już połowę Francji. - machnął ręką z rozbawieniem. Odkąd miał dziewczynę, styl prowadzenia się Willa jakoś mniej kłuł go w oczy. -Pracuję w Londynie, jak mam po nim chodzić nie jako szczur? Bycie niezarejestrowanym szczurem jest bardziej nielegalne niż... aaa, bo Ty nie wiesz! Dostałem pracę w Gringottcie. - uśmiechnął się lekko, choć jeszcze kilka miesięcy temu skakałby z radości. Priorytety nieco mu się zmieniły. -No i nikt nie wie o mojej mamie, sfałszowałem papiery. Jestem synem czarodziejki półkrwi i czarodzieja ze szlacheckimi korzeniami. - wyprostował się z dumą. -I tak zrobiłem to mniej bezczelnie niż Bojczuk, on sfałszował cały status krwi, bo polazł do urzędu ze skrzatem domowym i jakiś nowy chłopak jego mamy za niego zaręczy...tyyy, a może pan Carrington zaręczyłby za ciebie i dostałbyś oficjalne papiery na to nazwisko? - nakręcił się, choć Marcel pewnie już na to wpadł. Jak pracowałby w cyrku bez rejestracji różdżki?
-Jasne, że wam pomogę! - zaręczył, to przecież się rozumiało przez samo się! W swojej naiwności uznał, że nie rozmawiałem z nią jeszcze oznacza nie rozmawiałem z nią jeszcze o Dunie, bo chociaż coś faktycznie nie grało z tym zgubionym listem to nie zakładał nawet, że Marcel zerwał kontakt z mamą na cztery miesiące. Myślał, że pani Sallow była po prostu zestresowana w kwietniu, zgubiła list Steffa, a Marcela nie było w domu - głupie nieporozumienie i tyle. -Napisz jak tylko będziecie oboje w domu, jestem w Londynie codziennie to... och, ale twojej mamy już nie ma w Londynie, nie? To podaj mi adres po prostu! - upewnił się, no bo tylko ostatni naiwniak zostawiłby mugolkę w Londynie.
Na szczęście dla Marcela, odpowiedź i adres zeszły już na drugi plan (można je przecież podać sową), przyćmione tarapatami Pimpusia.
-Pimpuś! Chodź do mnie! - jęknął czule, wyciągając dłoń w stronę szczura. Ten zeskoczył mu na rękę i dał się schować do kieszeni w koszuli, skąd (z pewną wyższością, acz niepewnie) łypał na konia.
-Piiiip pip pip PIP! - teraz fruwam jak Skoczek, frajerze! pisnął do Puszka triumfalnie.
-Nie rozumiem słowo w słowo jak jestem w ludzkiej postaci, ale chyba pyta czy jesteś przyjazny! Jest, jest, Pimpusiu! - zapewnił szczura, ale szczur też go nie rozumiał. Kot najwyraźniej też nie, bo śmiał się ocierać o jego nogę - brrr! Gwałtownie się cofnął, myśląc, że musi oddać spodnie do prania.
-Lepiej już pójdę, no i teraz to już lepiej się ewakuuję nie jako szczur... - obwieścił Marcelowi, z obrzydzeniem spoglądając na kocura. Musiał chronić Pimpusia! -Jeśli nie powinienem się tu kręcić, to kryj mnie jakoś! I... do zobaczenia? Nie traćmy już trochę kontaktu... - poprosił trochę błagalnie, a potem uśmiechnął się niepewnie. Jakiś kamień spadł mu dzisiaj z serca.
/zt x 2 ?
-...Tak! - zadecydował więc po odrobinę zbyt długim wahaniu. -Bo to...ty mnie obrażasz, idealizując tak ciotkę Isabell...co, jak to martwa? Morgana Selwyn żyje i trzęsie Londynem! Marceeeel, czy ty cały czas mówiłeś o kochance Merlina?! - zdziwił się, marszcząc brwi, a potem przewrócił oczyma. Kogo obchodziła dziewczyna czarodzieja sprzed wieków (o tamtej Morganie Steffen myślał mało feministycznie, choć błędnie), gdy jego dziewczyny poszukiwała krwiożercza harpia?
Marcel nie znał się co prawda na problemach psychiki czarodziejów, ale słowa Steffena miały w sumie sens - jeśli już ktoś wpadał w urojenia, to przeważnie sprowadzał ją do jednej obsesji, jak Cattermole właśnie uczynił z Morganą i Bellą.
Westchnął ciężko, temat nagle zrobił się poważniejszy dla Marcela, ale dla Steffa był już ciężki od jakiegoś czasu (Morgana Selwyn to w końcu nie przelewki).
-Z tego kraju nie zostaną nawet popioły. - uściślił jakże optymistycznie, nie wiedząc, że na pewno właśnie to Marcel chciałby teraz usłyszeć.
-P..przestrogę, bo B..Bertie naprawdę był bohaterem. B..bertie i mój szef, który spłonął, a teraz zostałem tylko j..ja, a chciałbym ż..żyć...a...może to nie f...fair, bo oni też chcieli... - potwierdził ze wzruszeniem słowa Marcela i wyjaśnił pokrętnie o co chodziło z portem, ale zwracał się w sumie nie do cyrkowca, tylko do samego siebie. Jego mentor z Ministerstwa sprzyjał Zakonowi i zginął w pożarze, zanim zdążył wciągnąć w to wszystko Steffa. Wciągnął go zatem najlepszy przyjaciel - i jego też już nie było. Steff sam nie wiedział, czy czuje się winny, że jeszcze ma się dobrze, czy też przerażony, ze wkroczył na drogę, z której nigdy nie będzie odwrotu.
Nabrał więc wody w usta, nic więcej nie powie Marcelowi, chociaż on powinien żyć - i na szczęście Marcel o nic nie pytał. Tylko mówił, tak pięknie i wzruszająco. Steff posłał mu blady uśmiech przez łzy. Pomimo ściskającego gardło smutku, poczuł się odrobinę lepiej. Bohaterem. Nikt nie zapomni Bertiego, już on o to zadba.
-D..dzięki. - wydusił z wdzięcznością. Otarł łzy i uspokoił się trochę, całkowicie zapomniawszy już, że jeszcze niecałą godzinę temu śmiertelnie gniewał się na Marcela. Przecież równy był z niego gość. Przyjaciel.
-To... dobrze. Ale jakby co, to nie jesteście sami. - stwierdził niepewnie, gdy Marcel uznał, że mają się z mamą w porządku. Na pewno jakoś sam ją ukrył, ale Steff w razie czego pomoże. Wspomniałby przecież o pieniądzach, gdyby były potrzebne, nie miał więc pojęcia, że właśnie finanse Marcel uznał za przeszkodę. Szczególnie, że sam nie cierpiał jeszcze głodu ani nic i mógł pomóc. Najwyżej kupi Belli odrobinę tańszy pierścionek.
-Mhm, mamy meble po dziadku, był stolarzem i sam je zrobił, no a ich nie dało się wywieźć. - odpowiedział prostolinijnie, no bo jak tu się nie martwić. Mama martwiła się zresztą o wszystko, a szczególnie o Willa. Steff nie uznał za stosowne powiedzieć jej, że to on naraża życie, gdy brat spokojnie siedzi na francuskiej wsi. No i znając Willa, na pewno nie siedział tam spokojnie... -Pewnie poderwał już połowę Francji. - machnął ręką z rozbawieniem. Odkąd miał dziewczynę, styl prowadzenia się Willa jakoś mniej kłuł go w oczy. -Pracuję w Londynie, jak mam po nim chodzić nie jako szczur? Bycie niezarejestrowanym szczurem jest bardziej nielegalne niż... aaa, bo Ty nie wiesz! Dostałem pracę w Gringottcie. - uśmiechnął się lekko, choć jeszcze kilka miesięcy temu skakałby z radości. Priorytety nieco mu się zmieniły. -No i nikt nie wie o mojej mamie, sfałszowałem papiery. Jestem synem czarodziejki półkrwi i czarodzieja ze szlacheckimi korzeniami. - wyprostował się z dumą. -I tak zrobiłem to mniej bezczelnie niż Bojczuk, on sfałszował cały status krwi, bo polazł do urzędu ze skrzatem domowym i jakiś nowy chłopak jego mamy za niego zaręczy...tyyy, a może pan Carrington zaręczyłby za ciebie i dostałbyś oficjalne papiery na to nazwisko? - nakręcił się, choć Marcel pewnie już na to wpadł. Jak pracowałby w cyrku bez rejestracji różdżki?
-Jasne, że wam pomogę! - zaręczył, to przecież się rozumiało przez samo się! W swojej naiwności uznał, że nie rozmawiałem z nią jeszcze oznacza nie rozmawiałem z nią jeszcze o Dunie, bo chociaż coś faktycznie nie grało z tym zgubionym listem to nie zakładał nawet, że Marcel zerwał kontakt z mamą na cztery miesiące. Myślał, że pani Sallow była po prostu zestresowana w kwietniu, zgubiła list Steffa, a Marcela nie było w domu - głupie nieporozumienie i tyle. -Napisz jak tylko będziecie oboje w domu, jestem w Londynie codziennie to... och, ale twojej mamy już nie ma w Londynie, nie? To podaj mi adres po prostu! - upewnił się, no bo tylko ostatni naiwniak zostawiłby mugolkę w Londynie.
Na szczęście dla Marcela, odpowiedź i adres zeszły już na drugi plan (można je przecież podać sową), przyćmione tarapatami Pimpusia.
-Pimpuś! Chodź do mnie! - jęknął czule, wyciągając dłoń w stronę szczura. Ten zeskoczył mu na rękę i dał się schować do kieszeni w koszuli, skąd (z pewną wyższością, acz niepewnie) łypał na konia.
-Piiiip pip pip PIP! - teraz fruwam jak Skoczek, frajerze! pisnął do Puszka triumfalnie.
-Nie rozumiem słowo w słowo jak jestem w ludzkiej postaci, ale chyba pyta czy jesteś przyjazny! Jest, jest, Pimpusiu! - zapewnił szczura, ale szczur też go nie rozumiał. Kot najwyraźniej też nie, bo śmiał się ocierać o jego nogę - brrr! Gwałtownie się cofnął, myśląc, że musi oddać spodnie do prania.
-Lepiej już pójdę, no i teraz to już lepiej się ewakuuję nie jako szczur... - obwieścił Marcelowi, z obrzydzeniem spoglądając na kocura. Musiał chronić Pimpusia! -Jeśli nie powinienem się tu kręcić, to kryj mnie jakoś! I... do zobaczenia? Nie traćmy już trochę kontaktu... - poprosił trochę błagalnie, a potem uśmiechnął się niepewnie. Jakiś kamień spadł mu dzisiaj z serca.
/zt x 2 ?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
16.11
Tętent kopyt dudnił głucho, odbijał się od chłodnej ziemi i niknął w powietrzu - jak niknęły masywne, majestatyczne sylwetki aetonanów. Na swych grzbietach nosiły jeźdźców, wyjątkowych; giętkich, zwinnych panów własnego ciała. Z odwagą szybowali pod kopułą materiałowego sufitu zastępując dźwięki wdzięcznego cwału w szelest opierzonych skrzydeł: całkowicie rozłożone muskały eter, świszcząc i trzepocąc, będąc idealną melodią do zadziwiających wyczynów akrobatów. To nie była jej próba, czasem głaskała stojące w zagrodach wierzchowce, ale nie tresowała ich. Lubiła patrzeć na nie gdy znajdowały się w biegu, w przestworzach; na ich pozorną wolność, zarys mięśni pod cienką skórą, mądre oczy błyszczące w świetle. Miały w sobie coś dzikiego, ale jednocześnie odmiennego od kocich żywotów - posłuszeństwo, wolę podporządkowywaną swym panom. Nauczyła się dostrzegać podobne detale, chociaż ludzie nadal pozostawali zagadkami. Byli dużo bardziej nieprzewidywalni od zwierząt. Może dlatego czasem wolała odpocząć od ich towarzystwa i zamiast ludzkiej paplaniny wsłuchiwać się w drapieżne pomruki, niekiedy i tak układające się w zrozumiałą mowę.
Qadir był nieodłącznym elementem istnienia Nailah i dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. W końcu wyznał jej kiedyś, że nie lubił klatek - ich klaustrofobicznego charakteru, prętów jednoznacznie kojarzących się z niewolą. Odtąd zawsze trwał u jej boku woląc czujnie obserwować otoczenie. Nieważne, że wolności nie było w tym żadnej; ważne, że wzrok pozostał niezmącony, niezakłócony szarością metalu. Na dzisiejszą próbę zdolnych jeźdźców oprócz jaguara zabrała kilka mizernych, kolorowych poduszek, zmechacony koc w wypłowiałe już wzory oraz zestaw bębnów - to w ich takt mieli dziś tańczyć. Aetonan i człowiek, łeb w łeb, kopyto w ramię. Ułożyła się wygodnie pod ścianą, za izolację od chłodu ziemi mając wspomniane poduchy. Na szczęście namiot pozostawał ocieplony. Nie lubiła ubioru krępującego ruchy, grubych, bawełnianych kostiumów ani futrzanych kurtek; niemal co roku odchorowywała angielskie jesienie i zimy. Wystarczyło, że stopy nie mogły posmakować prawdziwej swobody zakute w znoszone już trzewiki, nie chciała robić tego samego z kształtnym ciałem. Dziś wyjątkowo zasłoniła zarówno ramiona jak i dekolt, chociaż pstrokata, przylegająca u góry suknia rozszerzała się u dołu posiadając wycięcie na nogi, w odpowiednich momentach kuszące (lub straszące, zależnie od gustu) ciemną skórą. Dziś przysłaniał je koc jaki rozłożyła na kolanach, gdy zasiadła na miejscu. Qadir ułożył się tuż obok wyciągając łapy w przód i krzyżując je. Bacznie obserwował gwałtowne ruchy na arenie, uszy pozostały czujnie podniesione, mięśnie napięte - obecność innej zwierzyny zawsze go ekscytowała. Jones nie zwracała na niego uwagi, skoncentrowana wyłącznie na wybijaniu odpowiedniego do choreografii rytmu. Rzadko grywała bez potrzeby skontaktowania się z duchami przodków, ale dziś potrzebowano jej w innej roli, jaką przyjęła bez zawahania. Zawsze gotowa pomóc, gdy tego wymagała sytuacja.
W trakcie przerwy rozprostowała kości i dosłownie na chwilę sięgnęła do tyłu poduszkę w celu poprawienia jej - i wtedy jej czarnym oczom ukazał się przedziwny widok. Niewielkie dziecko przybrane jedynie w śpioszki, krzyczące i wierzgające. - Na Oloruna, skąd się wziąłeś? - wyrzuciła z siebie automatycznie. Wzrok mimowolnie próbował odszukać opiekuna (chłopca?), ale w namiocie, w oddali, pozostawali wyłącznie odpoczywający cyrkowcy. Zamrugała skonfundowana, na wpół sparaliżowana: jak na wszystkich loa opiekować się dzieckiem? Zdjęła z siebie koc i z zawahaniem sięgnęła do drobnego ciałka, które owinęła pledem. - Już, już, będzie dobrze - mruknęła cicho. Wzięła je w ramiona i bez zrozumienia zaczęła kołysać. - Nie płacz, poradzimy sobie - dodała łagodnie, ale maluch nie przestawał szlochać. Jakby tego było mało, Qadir obserwował ich z rosnącym zainteresowaniem i bezpardonowo oblizał paszczę. - Nawet o tym nie myśl, to nie jedzenie. - Ni to miauknęła, ni to warknęła w jego stronę. Stanowczo; jedną ręką chwyciła kark w geście ostrzeżenia. Zwierzę posłusznie obróciło łeb, a ona wróciła do kwilącego niemowlęcia. Westchnąwszy ciężko ułożyła je przodem do areny, główkę kładąc na swoim ramieniu i dłońmi przytrzymując niezbyt samodzielną sylwetkę skierowała spojrzenie wielkich oczu na arenę. - Patrz, to aetonany. Takie skrzydlate konie. Widziałeś kiedyś podobne? - mówiła przyjaźnie, starając się zająć czymś nieznane dziecko. Podziałało; rozbiegany wzrok zdradzał zainteresowanie, krzyki ustały ustępując zdrowej ciekawości. - Może kiedyś zechcesz być nieustraszonym jeźdźcem takich stworzeń? Wyglądasz mi na odważnego młodzieńca - kontynuowała. - Albo chcesz posłuchać pewnej historii, która przekona cię do tego pomysłu? Otóż dawno, dawno temu istniał młody książę, którego nazywano Ulubieńcem Słońca i… - Opowiadała i opowiadała, ale w umyśle wirowało od pytań: co to za dziecko? Czyje? Co ma z nim zrobić? Czy da radę je wyżywić, w cyrku? Już układała możliwe plany oraz scenariusze na przyszłość nie wierząc, że ktokolwiek, kto zostawił tę kruszynę, wróci się po nią. W końcu po co porzucać jeśli zamierzało się odebrać?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Tętent kopyt dudnił głucho, odbijał się od chłodnej ziemi i niknął w powietrzu - jak niknęły masywne, majestatyczne sylwetki aetonanów. Na swych grzbietach nosiły jeźdźców, wyjątkowych; giętkich, zwinnych panów własnego ciała. Z odwagą szybowali pod kopułą materiałowego sufitu zastępując dźwięki wdzięcznego cwału w szelest opierzonych skrzydeł: całkowicie rozłożone muskały eter, świszcząc i trzepocąc, będąc idealną melodią do zadziwiających wyczynów akrobatów. To nie była jej próba, czasem głaskała stojące w zagrodach wierzchowce, ale nie tresowała ich. Lubiła patrzeć na nie gdy znajdowały się w biegu, w przestworzach; na ich pozorną wolność, zarys mięśni pod cienką skórą, mądre oczy błyszczące w świetle. Miały w sobie coś dzikiego, ale jednocześnie odmiennego od kocich żywotów - posłuszeństwo, wolę podporządkowywaną swym panom. Nauczyła się dostrzegać podobne detale, chociaż ludzie nadal pozostawali zagadkami. Byli dużo bardziej nieprzewidywalni od zwierząt. Może dlatego czasem wolała odpocząć od ich towarzystwa i zamiast ludzkiej paplaniny wsłuchiwać się w drapieżne pomruki, niekiedy i tak układające się w zrozumiałą mowę.
Qadir był nieodłącznym elementem istnienia Nailah i dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. W końcu wyznał jej kiedyś, że nie lubił klatek - ich klaustrofobicznego charakteru, prętów jednoznacznie kojarzących się z niewolą. Odtąd zawsze trwał u jej boku woląc czujnie obserwować otoczenie. Nieważne, że wolności nie było w tym żadnej; ważne, że wzrok pozostał niezmącony, niezakłócony szarością metalu. Na dzisiejszą próbę zdolnych jeźdźców oprócz jaguara zabrała kilka mizernych, kolorowych poduszek, zmechacony koc w wypłowiałe już wzory oraz zestaw bębnów - to w ich takt mieli dziś tańczyć. Aetonan i człowiek, łeb w łeb, kopyto w ramię. Ułożyła się wygodnie pod ścianą, za izolację od chłodu ziemi mając wspomniane poduchy. Na szczęście namiot pozostawał ocieplony. Nie lubiła ubioru krępującego ruchy, grubych, bawełnianych kostiumów ani futrzanych kurtek; niemal co roku odchorowywała angielskie jesienie i zimy. Wystarczyło, że stopy nie mogły posmakować prawdziwej swobody zakute w znoszone już trzewiki, nie chciała robić tego samego z kształtnym ciałem. Dziś wyjątkowo zasłoniła zarówno ramiona jak i dekolt, chociaż pstrokata, przylegająca u góry suknia rozszerzała się u dołu posiadając wycięcie na nogi, w odpowiednich momentach kuszące (lub straszące, zależnie od gustu) ciemną skórą. Dziś przysłaniał je koc jaki rozłożyła na kolanach, gdy zasiadła na miejscu. Qadir ułożył się tuż obok wyciągając łapy w przód i krzyżując je. Bacznie obserwował gwałtowne ruchy na arenie, uszy pozostały czujnie podniesione, mięśnie napięte - obecność innej zwierzyny zawsze go ekscytowała. Jones nie zwracała na niego uwagi, skoncentrowana wyłącznie na wybijaniu odpowiedniego do choreografii rytmu. Rzadko grywała bez potrzeby skontaktowania się z duchami przodków, ale dziś potrzebowano jej w innej roli, jaką przyjęła bez zawahania. Zawsze gotowa pomóc, gdy tego wymagała sytuacja.
W trakcie przerwy rozprostowała kości i dosłownie na chwilę sięgnęła do tyłu poduszkę w celu poprawienia jej - i wtedy jej czarnym oczom ukazał się przedziwny widok. Niewielkie dziecko przybrane jedynie w śpioszki, krzyczące i wierzgające. - Na Oloruna, skąd się wziąłeś? - wyrzuciła z siebie automatycznie. Wzrok mimowolnie próbował odszukać opiekuna (chłopca?), ale w namiocie, w oddali, pozostawali wyłącznie odpoczywający cyrkowcy. Zamrugała skonfundowana, na wpół sparaliżowana: jak na wszystkich loa opiekować się dzieckiem? Zdjęła z siebie koc i z zawahaniem sięgnęła do drobnego ciałka, które owinęła pledem. - Już, już, będzie dobrze - mruknęła cicho. Wzięła je w ramiona i bez zrozumienia zaczęła kołysać. - Nie płacz, poradzimy sobie - dodała łagodnie, ale maluch nie przestawał szlochać. Jakby tego było mało, Qadir obserwował ich z rosnącym zainteresowaniem i bezpardonowo oblizał paszczę. - Nawet o tym nie myśl, to nie jedzenie. - Ni to miauknęła, ni to warknęła w jego stronę. Stanowczo; jedną ręką chwyciła kark w geście ostrzeżenia. Zwierzę posłusznie obróciło łeb, a ona wróciła do kwilącego niemowlęcia. Westchnąwszy ciężko ułożyła je przodem do areny, główkę kładąc na swoim ramieniu i dłońmi przytrzymując niezbyt samodzielną sylwetkę skierowała spojrzenie wielkich oczu na arenę. - Patrz, to aetonany. Takie skrzydlate konie. Widziałeś kiedyś podobne? - mówiła przyjaźnie, starając się zająć czymś nieznane dziecko. Podziałało; rozbiegany wzrok zdradzał zainteresowanie, krzyki ustały ustępując zdrowej ciekawości. - Może kiedyś zechcesz być nieustraszonym jeźdźcem takich stworzeń? Wyglądasz mi na odważnego młodzieńca - kontynuowała. - Albo chcesz posłuchać pewnej historii, która przekona cię do tego pomysłu? Otóż dawno, dawno temu istniał młody książę, którego nazywano Ulubieńcem Słońca i… - Opowiadała i opowiadała, ale w umyśle wirowało od pytań: co to za dziecko? Czyje? Co ma z nim zrobić? Czy da radę je wyżywić, w cyrku? Już układała możliwe plany oraz scenariusze na przyszłość nie wierząc, że ktokolwiek, kto zostawił tę kruszynę, wróci się po nią. W końcu po co porzucać jeśli zamierzało się odebrać?
[bylobrzydkobedzieladnie]
czasem patrzył na nia
siedzącą na swoim posłaniu, i niemal słyszał rozpaczliwy zew tęsknoty zamkniętego w klatce drapieżnika.
Ostatnio zmieniony przez Nailah Jones dnia 08.03.21 2:51, w całości zmieniany 2 razy
Nailah Jones
Zawód : treserka zwierząt w cyrku, początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
dzikie to, spazmatyczne
pstrokate jak całe ich życie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zaczynało się zawsze tak samo. Nie był w stanie powstrzymać drżenia rąk, które samoistnie trzęsły się jakby opętane chorobą lub okrutnym schorzeniem. Czuł, jak odrętwienie paraliżowało każdy najmniejszy neuron jego ciała i odmawiało współpracy, utrudniając mu funkcjonowanie. Nie panował nad tym. Nie panował nad tym nieustannym kurczeniem się mięśni i im bardziej starał się z tym walczyć, tym większą ponosił porażkę. Nie. Nie posiadał możliwości rozluźnienia się. Rozprostowanie palców było surrealistyczne, gdy coś zmuszało go boleśnie do zaciśnięcia ich w pięść - wiedział jednak, że gdyby to zrobił, nie byłby w stanie nigdy ich rozewrzeć. A to oznaczałoby wszak całkowity koniec. Dla niego jako człowieka, ojca, opiekuna, czarodzieja. Mężczyzny. Sparaliżowany, oderwany od rzeczywistości, odrzucony nie przez społeczeństwo, ale przez samego siebie - w takim stanie nie byłby zdolny zrobić czegokolwiek. Nie byłby w stanie wychować dzieci. Zapewnić im bezpieczeństwa, zajmować się nimi. Pracować, rozwijać, pokazywać im czym naprawdę było dobro. Wiedział, że bez względu na wszystko już przegrał. W takim stanie - powoli poddając się zaklęciu, które zmieniało go w kamień - mógł jedynie patrzeć. Patrzeć na to, jak mu je odbierali. Jak kazali mu opaść na kolana i patrzeć na płonący przed oczami dom, z którego okna dochodził niemowlęcy płacz. Czaili mu się za plecami, słyszał ich głosy i śmiechy, gdy próbował jakoś walczyć z własną niemocą, jednak ponad tym wszystkim, ponad ogniem, rechotem, wewnętrznym otumanieniem słyszał właśnie to - rozrywające serce przerażone krzyki cierpiących dzieci. Jego synów uwięzionych, a jedyne co on mógł zrobić to tkwić w tym bezruchu ze łzami zalewającymi twarz, suchym gardłem i świadomością, że wszystko, na czym mu kiedykolwiek zależało, przestało istnieć. Łącznie z nim samym, gdy w którymś momencie następowała całkowita ciemność, wyrywająca go z koszmaru.
Podniósł się gwałtownie z poduszek, z trudem łapiąc oddech i starając uspokoić to łapczywe chwytanie powietrza w obolałe płuca. Nie wiedział, czy krzyknął, czy to, co słyszał, było jedynie szumem i piskiem przelewającej się w jego ciele krwi. Nieważne. Ważne, że wciąż czuł fantomowy gorąc na twarzy buchający od sennych płomieni; szczypanie skóry, która równie dobrze mogłaby być całkowicie poparzona; odrętwienie mięśni, które spowodowały, że zaciskał boleśnie dłonie na pościeli. Był cały zlany potem i bał się, że serce zaraz miało wyskoczyć mu z klatki piersiowej. Musiało to trochę trwać, zanim się uspokoił, gdy wpatrując w ciemność własnej sypialni, przyzwyczajał się do księżycowego światła wpadającego przez niezasłonięte okna. Poruszył się, walcząc ze sobą samym, jednak momentalna myśl o dzieciach kazała mu wstać i sprawdzić, czy cała trójka była bezpieczna. Czy nic im nie groziło? Czy spali spokojnie? Gdy sprowadził magią dziecięce łóżeczko do swojego pokoju, wciąż nie był w stanie się uspokoić. Czuł dudniące w nagiej klatce piersiowej serce i - jak zawsze - nie był w stanie się przyzwyczaić. Gdy spojrzał na zegar, krótkie przekleństwo opuściło jego usta. Była trzecia nad ranem.
Wchodząc do łazienki, Jay nie mógł pozbyć się z głowy tych myśli, które buzowały mu pod czaszką od czasu zniknięcia Pomony. Od czasu jej śmierci wszystko jeszcze bardziej się pogorszyło, gdy pozwalał sobie na rozproszenie. Każda noc wyglądała tak samo. Każda okupiona tym samym strachem, nad którym nie był w stanie zapanować, a który przerażał go najbardziej na świecie. Gorąca kąpiel zdawała się nie odsuwać mentalnego chaosu, a wręcz mu sprzyjać. Na szczęście ciepła woda zmywała chociaż odrobinę bagażu z męskich ramion, pozwalając odpocząć zmęczonym mięśniom. Jak zwykle wyszedł z wody dopiero gdy zaczęło świtać - nie wiedział, która była godzina, ale chłopcy wciąż spali. Miał już całkowitą pustkę w głowie, ale nie można było powiedzieć, by czuł się z tym lepiej. Przypominało to bardziej całkowite otumanienie niż uleczenie. Gdy oparł się obiema dłońmi o brzeg zlewu, chcąc pozbyć się mroczków sprzed oczu - które pojawiły się po gwałtownym ogrzaniu organizmu - musiał odetchnąć głęboko parę razy. Dopiero wówczas spojrzał na swoją zmęczoną twarz w lustrze - jak zawsze po maratonie identycznych, wykańczających do granic możliwości nocy. Kilkudniowy zarost niefrasobliwie pokrywał twarz, spojrzenie miało w sobie coś zmatowiałego, linie szczęki i policzków wydawały się zarysowane silniej aniżeli wcześniej. Czy kiedyś przestał mieć być taki? Czy kiedyś miał przestać mieć takie noce? Czy kiedyś miał przestać mieć takie poranki? Może nigdy. To wydawało się być jak nigdy. Być może dlatego też akurat tego dnia nie miał ochoty się golić. Delikatna sieć włosków pokrywała więc policzki, brodę i kawałek podgardla dalej, gdy mężczyzna odgrywał swój codzienny rytuał przygotowania do założenia i ubierania garnituru. A później... Później przychodziła reszta dnia.
Uśmiech do dzieci zawsze był szczery i prawdziwy. Jayden nigdy nie musiał kryć się za maską zakładaną specjalnie na potrzeby obcowania z własnymi synami. Naprawdę wywołali w nim te wszystkie pozytywne uczucia, odganiając te zranione poza granice aktualnych chwil. Nie byli jednak w stanie uchronić ojca zawsze. Czy właśnie dlatego stało się to wszystko? Czy właśnie przez jego własne roztrzęsienie, brak skupienia Arden po prostu zniknął? Czy było to możliwe, by ojcowskie emocje przelały się na resztę domu i zasiliły, skaziły niewinne dziecięce ciałka? Dość łatwo było uwiązać się tej teorii, gdy żadna inna nie była w stanie znaleźć logicznego uzasadnienia, by było inaczej. Przecież czteromiesięczne dziecko nie było w stanie wykazać magicznego talentu - nigdy nie słyszał o takim przypadku i mimo że jeszcze miesiąc wcześniej spotkał kobietę, której syn miał niekontrolowane objawy magii, tamten chłopiec miał półtora roku. Czy to... Nie. Niemożliwe było, by Arden sam z siebie po prostu zniknął. Musiała to być jego wina. Jak łatwo było się obwiniać, nie znając nawet podłoża całego zajścia, lecz Jaydenowi niewiele było potrzeba - w końcu to wszystko zdarzyło się przez jego niedociągnięcia. Chyba tylko przez szok spowodowany niedospaniem, niezrozumieniem sytuacji, ciągłym otępieniem z koszmaru - który zdawał się mieć kontynuację również za dnia - nie okazywał tak bardzo paniki. Nie miał rozbieganych oczu, roztrzęsionych dłoni, nie wyglądał jakby oszalał - w swoim dobrze skrojonym garniturze i jeszcze lepiej prezentującym się narzuconym na wierzch filcowym płaszczu, skupiał się tylko na jak najszybszym odnalezieniu zagubionego syna. Mapa powiązana z zaklęciem naprowadzającym kierowała go w odpowiednim kierunku, gdzie znalazł się dość szybko w charakterystycznym teleportacyjnym trzasku - szedł szybko, a przekraczając granicę jednego z namiotów, początkowo nawet nie zwrócił uwagi, co to było dokładnie za miejsce. Gdyby się rozejrzał, dostrzegłby oczami wspomnień coś, co wiązało się z pożarem, obecnością ciemnowłosej kobiety, strachem, ale również końcową radością. Aktualnie zapatrzony w kawałek papieru nie interesował się nawet latającymi nad jego głową magicznymi końmi - był blisko. Już tak bardzo blisko, a im bliżej się znajdował, tym zaczęły do niego dochodzić te wszystkie emocje... Emocje, gdzie strach ściskał go za serce i utrudniał oddech.
- ...A wtedy wielki tygrys skoczył i pożarł złego czarnoksiężnika!
Zatrzymał się gwałtownie, zdając sobie sprawę, że był na miejscu. W tym samym momencie gdy padły słowa, spojrzenie czarodzieja trafiło na swojego własnego syna roześmianego i memłającego jakieś jedynie sobie znane, niewyartykułowane słowa, gdy całe ciałko prężyło się w ramionach nieznajomej kobiety. I zamiast momentalnie podejść, Jayden przez chwilę nie był w stanie się poruszyć - sam fakt zwyczajności ów obrazka uderzył w niego niczym siarczysty policzek, nakazując mu, by go nie psuł. By pozwolił jeszcze przez moment cieszyć się swojemu dziecku obecnością nieznajomej, której nigdy nie spotkał, a jednak malutka twarzyczka mówiła sama za siebie. Że czuł się bezpiecznie. Tkwiący wciąż w miejscu astronom dopiero po chwili zaczął dostrzegać więcej szczegółów ów sytuacji. To było tak... Naturalne, a równocześnie odrealnione, że sam potrzebował chwili, by to przetworzyć. Feeria barw na ubraniu czarownicy, jej skóry, uważne spojrzenie dzikiego kota leżącego tuż obok, bębenek stojący niedaleko, aż wreszcie zadowolony ze wszystkiego Arden. Główny winny i niewinny całej sytuacji. - Ari - odezwał się w końcu, a z gardła wydobył się zachrypnięty głos ściśnięty dodatkowo przez wzbierające w wykończonym ojcu emocje. Musiał go rozpoznać - chłopiec. Odwrócił wszak spojrzenie od trzymającej go kobiety i wykręcał się tak długo, aż nie zobaczył Jaydena. Ten uśmiechnął się z ulgą odbijającą się w męskiej mimice, chociaż było w tym również wiele wzruszenia. - To... To mój syn - powiedział, patrząc na kobietę, by przenieść ponownie spojrzenie na uśmiechniętą, dziecięcą twarz. Z gardła małego Vane'a wydobywały się piski zadowolenia oraz perlisty śmiech, rozczulając rodzica jeszcze mocniej. Mężczyzna nie poruszył się jednak, jakby coś kazało mu się jeszcze nie zbliżać - schował za to mapę do kieszeni płaszcza, wiedząc, że już jej nie potrzebował. Teraz jedynego czego potrzebował to wziąć dziecko na ręce i wrócić z nim do domu. Tak po prostu i aż po prostu...
Podniósł się gwałtownie z poduszek, z trudem łapiąc oddech i starając uspokoić to łapczywe chwytanie powietrza w obolałe płuca. Nie wiedział, czy krzyknął, czy to, co słyszał, było jedynie szumem i piskiem przelewającej się w jego ciele krwi. Nieważne. Ważne, że wciąż czuł fantomowy gorąc na twarzy buchający od sennych płomieni; szczypanie skóry, która równie dobrze mogłaby być całkowicie poparzona; odrętwienie mięśni, które spowodowały, że zaciskał boleśnie dłonie na pościeli. Był cały zlany potem i bał się, że serce zaraz miało wyskoczyć mu z klatki piersiowej. Musiało to trochę trwać, zanim się uspokoił, gdy wpatrując w ciemność własnej sypialni, przyzwyczajał się do księżycowego światła wpadającego przez niezasłonięte okna. Poruszył się, walcząc ze sobą samym, jednak momentalna myśl o dzieciach kazała mu wstać i sprawdzić, czy cała trójka była bezpieczna. Czy nic im nie groziło? Czy spali spokojnie? Gdy sprowadził magią dziecięce łóżeczko do swojego pokoju, wciąż nie był w stanie się uspokoić. Czuł dudniące w nagiej klatce piersiowej serce i - jak zawsze - nie był w stanie się przyzwyczaić. Gdy spojrzał na zegar, krótkie przekleństwo opuściło jego usta. Była trzecia nad ranem.
Wchodząc do łazienki, Jay nie mógł pozbyć się z głowy tych myśli, które buzowały mu pod czaszką od czasu zniknięcia Pomony. Od czasu jej śmierci wszystko jeszcze bardziej się pogorszyło, gdy pozwalał sobie na rozproszenie. Każda noc wyglądała tak samo. Każda okupiona tym samym strachem, nad którym nie był w stanie zapanować, a który przerażał go najbardziej na świecie. Gorąca kąpiel zdawała się nie odsuwać mentalnego chaosu, a wręcz mu sprzyjać. Na szczęście ciepła woda zmywała chociaż odrobinę bagażu z męskich ramion, pozwalając odpocząć zmęczonym mięśniom. Jak zwykle wyszedł z wody dopiero gdy zaczęło świtać - nie wiedział, która była godzina, ale chłopcy wciąż spali. Miał już całkowitą pustkę w głowie, ale nie można było powiedzieć, by czuł się z tym lepiej. Przypominało to bardziej całkowite otumanienie niż uleczenie. Gdy oparł się obiema dłońmi o brzeg zlewu, chcąc pozbyć się mroczków sprzed oczu - które pojawiły się po gwałtownym ogrzaniu organizmu - musiał odetchnąć głęboko parę razy. Dopiero wówczas spojrzał na swoją zmęczoną twarz w lustrze - jak zawsze po maratonie identycznych, wykańczających do granic możliwości nocy. Kilkudniowy zarost niefrasobliwie pokrywał twarz, spojrzenie miało w sobie coś zmatowiałego, linie szczęki i policzków wydawały się zarysowane silniej aniżeli wcześniej. Czy kiedyś przestał mieć być taki? Czy kiedyś miał przestać mieć takie noce? Czy kiedyś miał przestać mieć takie poranki? Może nigdy. To wydawało się być jak nigdy. Być może dlatego też akurat tego dnia nie miał ochoty się golić. Delikatna sieć włosków pokrywała więc policzki, brodę i kawałek podgardla dalej, gdy mężczyzna odgrywał swój codzienny rytuał przygotowania do założenia i ubierania garnituru. A później... Później przychodziła reszta dnia.
Uśmiech do dzieci zawsze był szczery i prawdziwy. Jayden nigdy nie musiał kryć się za maską zakładaną specjalnie na potrzeby obcowania z własnymi synami. Naprawdę wywołali w nim te wszystkie pozytywne uczucia, odganiając te zranione poza granice aktualnych chwil. Nie byli jednak w stanie uchronić ojca zawsze. Czy właśnie dlatego stało się to wszystko? Czy właśnie przez jego własne roztrzęsienie, brak skupienia Arden po prostu zniknął? Czy było to możliwe, by ojcowskie emocje przelały się na resztę domu i zasiliły, skaziły niewinne dziecięce ciałka? Dość łatwo było uwiązać się tej teorii, gdy żadna inna nie była w stanie znaleźć logicznego uzasadnienia, by było inaczej. Przecież czteromiesięczne dziecko nie było w stanie wykazać magicznego talentu - nigdy nie słyszał o takim przypadku i mimo że jeszcze miesiąc wcześniej spotkał kobietę, której syn miał niekontrolowane objawy magii, tamten chłopiec miał półtora roku. Czy to... Nie. Niemożliwe było, by Arden sam z siebie po prostu zniknął. Musiała to być jego wina. Jak łatwo było się obwiniać, nie znając nawet podłoża całego zajścia, lecz Jaydenowi niewiele było potrzeba - w końcu to wszystko zdarzyło się przez jego niedociągnięcia. Chyba tylko przez szok spowodowany niedospaniem, niezrozumieniem sytuacji, ciągłym otępieniem z koszmaru - który zdawał się mieć kontynuację również za dnia - nie okazywał tak bardzo paniki. Nie miał rozbieganych oczu, roztrzęsionych dłoni, nie wyglądał jakby oszalał - w swoim dobrze skrojonym garniturze i jeszcze lepiej prezentującym się narzuconym na wierzch filcowym płaszczu, skupiał się tylko na jak najszybszym odnalezieniu zagubionego syna. Mapa powiązana z zaklęciem naprowadzającym kierowała go w odpowiednim kierunku, gdzie znalazł się dość szybko w charakterystycznym teleportacyjnym trzasku - szedł szybko, a przekraczając granicę jednego z namiotów, początkowo nawet nie zwrócił uwagi, co to było dokładnie za miejsce. Gdyby się rozejrzał, dostrzegłby oczami wspomnień coś, co wiązało się z pożarem, obecnością ciemnowłosej kobiety, strachem, ale również końcową radością. Aktualnie zapatrzony w kawałek papieru nie interesował się nawet latającymi nad jego głową magicznymi końmi - był blisko. Już tak bardzo blisko, a im bliżej się znajdował, tym zaczęły do niego dochodzić te wszystkie emocje... Emocje, gdzie strach ściskał go za serce i utrudniał oddech.
- ...A wtedy wielki tygrys skoczył i pożarł złego czarnoksiężnika!
Zatrzymał się gwałtownie, zdając sobie sprawę, że był na miejscu. W tym samym momencie gdy padły słowa, spojrzenie czarodzieja trafiło na swojego własnego syna roześmianego i memłającego jakieś jedynie sobie znane, niewyartykułowane słowa, gdy całe ciałko prężyło się w ramionach nieznajomej kobiety. I zamiast momentalnie podejść, Jayden przez chwilę nie był w stanie się poruszyć - sam fakt zwyczajności ów obrazka uderzył w niego niczym siarczysty policzek, nakazując mu, by go nie psuł. By pozwolił jeszcze przez moment cieszyć się swojemu dziecku obecnością nieznajomej, której nigdy nie spotkał, a jednak malutka twarzyczka mówiła sama za siebie. Że czuł się bezpiecznie. Tkwiący wciąż w miejscu astronom dopiero po chwili zaczął dostrzegać więcej szczegółów ów sytuacji. To było tak... Naturalne, a równocześnie odrealnione, że sam potrzebował chwili, by to przetworzyć. Feeria barw na ubraniu czarownicy, jej skóry, uważne spojrzenie dzikiego kota leżącego tuż obok, bębenek stojący niedaleko, aż wreszcie zadowolony ze wszystkiego Arden. Główny winny i niewinny całej sytuacji. - Ari - odezwał się w końcu, a z gardła wydobył się zachrypnięty głos ściśnięty dodatkowo przez wzbierające w wykończonym ojcu emocje. Musiał go rozpoznać - chłopiec. Odwrócił wszak spojrzenie od trzymającej go kobiety i wykręcał się tak długo, aż nie zobaczył Jaydena. Ten uśmiechnął się z ulgą odbijającą się w męskiej mimice, chociaż było w tym również wiele wzruszenia. - To... To mój syn - powiedział, patrząc na kobietę, by przenieść ponownie spojrzenie na uśmiechniętą, dziecięcą twarz. Z gardła małego Vane'a wydobywały się piski zadowolenia oraz perlisty śmiech, rozczulając rodzica jeszcze mocniej. Mężczyzna nie poruszył się jednak, jakby coś kazało mu się jeszcze nie zbliżać - schował za to mapę do kieszeni płaszcza, wiedząc, że już jej nie potrzebował. Teraz jedynego czego potrzebował to wziąć dziecko na ręce i wrócić z nim do domu. Tak po prostu i aż po prostu...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sny często wiązały się srebrzystą nicią ze wspomnieniami, najdalszymi zakątkami świadomości, z dawna pożółkłą od czasu historią; nie miewała ich wiele. Niekiedy głębokie, nocne mary przypominały o domu; szaromlecznych porankach zasnuwających poświatą sypialnię rodziców, dziwną atmosferę stagnacji, zupełnie, jakby wskazówki nigdy nie rozpoczęły wędrówki po kolistej tarczy naściennego zegara. Pamiętała bose stopy chaotycznie uderzające o dywany, pamiętała ich miękką strukturę układającą się pod podbiciem i szczypiący chłód na odsłoniętej skórze - w całkowitym przeciwieństwu do ciepłego łóżka ogrzewanego zaspanymi ciałami i unoszącymi się rytmicznie oddechami. Leniwymi, niekontrolowanymi tak samo jak dziecięca potrzeba poczucia bezpieczeństwa. Układała się między plecami ojca a twarzą matki, wdychała jej kojący zapach, czuła łaskotanie długich, kruczoczarnych włosów na pulchnej twarzyczce. Spokój, harmonia, odegnanie wszelkich strachów - poczucie, że żaden złośliwy egungun nie chwyci ją swymi zimnymi szponami. Kiedy tak było? Budząc się z podobnymi myślami utkanymi przez złociste objęcia Morfeusza, niejednokrotnie zastanawiała się nad przeszłością. Tamte dni wydawały się tak odległe, jak odlegle brzmiał teraz pomysł dołączenia do rodziny na Jamajce. Nie wiedziała nawet czy rzeczywiście tam wrócili, czy może złośliwość losu zakpiła z nich wszystkich. Nie tęskniła jednak, nie marzyła o powrocie do tamtych chwil - nie gdybała nad niemożliwym. Od zawsze wiedziała, że na tym paskudnym świecie zdana zostanie wyłącznie na siebie. Dorosła, musiała wziąć sprawy w swoje ręce; rodzice, chociaż ciężko pracowali i zapewniali, że to dla niej, pomoc na start, to nie wierzyła im nigdy. Jak mieli sprawić, że społeczeństwo zaakceptuje kogoś takiego jak Nailah? Nie uczyniłyby tego żadne pieniądze świata, zaś tytułów Shakleboltów czy Shafiqów nie posiadała i posiadać nigdy nie będzie. Przestała zatem liczyć na innych, na lekkie życie wśród chmur tak gorliwie obiecywane przez rodzinę. Odnalazła nową - nieidealną, z wieloma brakami, ale wciąż bliską. Pełną zrozumienia i tego, że na nich naprawdę mogła polegać, bo nie tylko pieniądze znajdowały się w ich dążeniach.
Pomimo naiwnych wspominek nigdy nie przestawała kroczyć twardo po ziemi patrząc na to, co najważniejsze. Nie tylko na obrany cel, ale chyba przede wszystkim na sposób do jego osiągnięcia. Kiedyś tego nie rozumiała, zbyt zaabsorbowana otrzymaniem czegoś nienależącego do niej, poza zasięgiem uchwytu; dziś podchodziła do życia rozsądniej, chociaż nie dostrzegłaby aprobaty w oczach rodziców. Zamknięta w cyrku, łasa na przesadną indywidualność oraz sławę, marnując talent. Mogłaby pracować w jakimś rezerwacie, szukać przyziemnych rozwiązań - niestety wiedziała, że to stłamsiłoby w niej wolność ducha. Może rzeczywiście nie była w stanie rozerwać kajdan doczesności, musiała przecież zarabiać pieniądze, ale przy tym nie tracić na elementach tworzących ją całą. Barwnych, zdecydowanie zbyt odsłaniających ciało strojach, perfumach, biżuteriach, ale nie tylko tej fizyczności: przede wszystkim kroczącego dumnie kota o jasnych postanowieniach i jeszcze większej swobodzie działań.
To zwyczajna chęć zaprowadziła ją do namiotu podniebnego cwału i nie musiała nikogo pytać o zgodę - to nic, że nadal pozostawała otoczona jasnym murem granic, nie dążyła przecież do anarchii. Ta istniała już i bez tego - wystarczyło wyściubić nos poza cyrkowe tereny, żeby spotkać nieprzyjemny los. Unikała go ostatnio jak podejrzliwa pantera, woląc zaszyć się w znanych sobie zaroślach atakując w dogodnym momencie pierwsza. Nic nie mogło pozostać w rękach przypadku.
A jednak, splot niezrozumiałego przeznaczenia dopadł ją znienacka, kwiląc i wyginając się na wszystkie strony. Skore do nauki nóżki to uginały się, to prostowały, ciekawskie spojrzenie wędrowało hen przed siebie. Na neutralnej dotąd kobiecej twarzy odmalował się nieznaczny uśmiech; dziwne ciepło przepłynęło prądem po całym ciele, zaś chwilowa radość wkradła się do serca niepostrzeżenie. Nie spodziewała się, że trzymanie w ramionach obcego dziecka oraz snucie mu najdawniejszych opowieści potrafiło sprawić tyle przyjemności; dotąd nie widywała tak malutkich berbeci, cyrkowe życie nie sprzyjało podobnym doświadczeniom, dlatego cieszyła się innością trwającej sceny. Wpatrzona w aetonany nie dostrzegła zbliżającej się sylwetki, nie usłyszała też padającego w eter imienia - urocze piski skutecznie odwracały uwagę i osłabiały czujność. Nie tę należącą do Qadira, teraz alarmująco napiętego, gotowego do obrony swego terytorium. To jego warknięcie przykuło ostateczną uwagę Jones, ale zanim zadała pytanie, chłopiec obrócił się ku źródle niepokoju zwierzęcia. - Arena jest zamknięta, nie ma dziś wystąpień - poinformowała mimo wszystko uprzejmie; zdarzało się, że ludzie błądzili w poszukiwaniu informacji. Dopiero dalsze wyjaśnienia rzuciły światło na sytuację, chociaż ta daleka była od rozwiązania. Mimowolnie zacisnęła ręce wokół drobnego ciałka obleczonego kocem, w opiekuńczym geście. Jaguar wyczuł narastające napięcie, ale krótka, stanowcza komenda padająca z ust Nailah zatrzymało stworzenie w parterze. Spokój.
- Twój syn - powtórzyła za mężczyzną, bez przekonania, darując sobie kurtuazję. Spojrzenie czarnych tęczówek bezceremonialnie przetoczyło się przez całą sylwetkę nieznajomego, finalnie zatrzymując się na twarzy. Pomimo schludnego, drogiego ubioru prezentował się licho - jak ktoś, kto ma za sobą trudne tygodnie, miesiące. Poczuła na dnie żołądka łaskotanie współczucia; czy to dlatego porzucił niewinną kruszynę na pastwę zwodniczego losu? Nie uwierzyłaby mu, gdyby nie lgnące go niego rączki oraz serdeczny uśmiech na pulchnej twarzyczce; biedne dziecko, będzie kochać rodzica bez względu na wszystko. - Tak nie można - powiedziała czując wzbierającą w niej złość, uznając ostatecznie, że dobro maleństwa ważniejsze jest od stanu psychicznego jego ojca. - Co sobie myślałeś zostawiając tutaj to niemowlę? W cyrku? Tu są dzikie zwierzęta, na słodkiego Mawu! A co jakby podeptał go słoń? Albo co jeśli ćwiczący z ogniem akrobaci poparzyliby go nieświadomie? - dopytywała ze zmarszczonym czołem. Nie potrafiła przyjąć do świadomości, że kilkumiesięczny bobas sam teleportował się w to miejsce, bez świadomości rodzica. Prościej było uwierzyć w wyrodną naturę domniemanego taty, chociaż dostrzegłaby przecież jego uciekające plecy: nie był tak szybki i zwinny, żeby dokonać porzucenia w kilka sekund. - I dlaczego po niego wróciłeś? - Chciała to usłyszeć. Skruchę oraz zapewnienie o poprawie. Nie mogła przecież nie oddać mu dziecka, nie wyobrażała sobie momentu, w którym ktoś mógłby odebrać jej syna lub córkę, a nawet ich nie posiadała. Jednak musiała się także upewnić, że maluch wróci do troskliwych ramion; takich, które uczyły się na błędach. Wewnętrznie nadal obawiała się zmyślnej gry aktorskiej oraz kłamstw wypływających spomiędzy spierzchniętych ust, ale skapitulowała. Podjęła decyzję o zaufaniu - bez względu na to jak naiwnym to było pomysłem. Nie znała go przecież, chociaż… twarz wydawała się odrobinę znajoma; przedziwne uczucie, nie potrafiła jej do niczego dopasować, nie w tej chwili.
Pomimo naiwnych wspominek nigdy nie przestawała kroczyć twardo po ziemi patrząc na to, co najważniejsze. Nie tylko na obrany cel, ale chyba przede wszystkim na sposób do jego osiągnięcia. Kiedyś tego nie rozumiała, zbyt zaabsorbowana otrzymaniem czegoś nienależącego do niej, poza zasięgiem uchwytu; dziś podchodziła do życia rozsądniej, chociaż nie dostrzegłaby aprobaty w oczach rodziców. Zamknięta w cyrku, łasa na przesadną indywidualność oraz sławę, marnując talent. Mogłaby pracować w jakimś rezerwacie, szukać przyziemnych rozwiązań - niestety wiedziała, że to stłamsiłoby w niej wolność ducha. Może rzeczywiście nie była w stanie rozerwać kajdan doczesności, musiała przecież zarabiać pieniądze, ale przy tym nie tracić na elementach tworzących ją całą. Barwnych, zdecydowanie zbyt odsłaniających ciało strojach, perfumach, biżuteriach, ale nie tylko tej fizyczności: przede wszystkim kroczącego dumnie kota o jasnych postanowieniach i jeszcze większej swobodzie działań.
To zwyczajna chęć zaprowadziła ją do namiotu podniebnego cwału i nie musiała nikogo pytać o zgodę - to nic, że nadal pozostawała otoczona jasnym murem granic, nie dążyła przecież do anarchii. Ta istniała już i bez tego - wystarczyło wyściubić nos poza cyrkowe tereny, żeby spotkać nieprzyjemny los. Unikała go ostatnio jak podejrzliwa pantera, woląc zaszyć się w znanych sobie zaroślach atakując w dogodnym momencie pierwsza. Nic nie mogło pozostać w rękach przypadku.
A jednak, splot niezrozumiałego przeznaczenia dopadł ją znienacka, kwiląc i wyginając się na wszystkie strony. Skore do nauki nóżki to uginały się, to prostowały, ciekawskie spojrzenie wędrowało hen przed siebie. Na neutralnej dotąd kobiecej twarzy odmalował się nieznaczny uśmiech; dziwne ciepło przepłynęło prądem po całym ciele, zaś chwilowa radość wkradła się do serca niepostrzeżenie. Nie spodziewała się, że trzymanie w ramionach obcego dziecka oraz snucie mu najdawniejszych opowieści potrafiło sprawić tyle przyjemności; dotąd nie widywała tak malutkich berbeci, cyrkowe życie nie sprzyjało podobnym doświadczeniom, dlatego cieszyła się innością trwającej sceny. Wpatrzona w aetonany nie dostrzegła zbliżającej się sylwetki, nie usłyszała też padającego w eter imienia - urocze piski skutecznie odwracały uwagę i osłabiały czujność. Nie tę należącą do Qadira, teraz alarmująco napiętego, gotowego do obrony swego terytorium. To jego warknięcie przykuło ostateczną uwagę Jones, ale zanim zadała pytanie, chłopiec obrócił się ku źródle niepokoju zwierzęcia. - Arena jest zamknięta, nie ma dziś wystąpień - poinformowała mimo wszystko uprzejmie; zdarzało się, że ludzie błądzili w poszukiwaniu informacji. Dopiero dalsze wyjaśnienia rzuciły światło na sytuację, chociaż ta daleka była od rozwiązania. Mimowolnie zacisnęła ręce wokół drobnego ciałka obleczonego kocem, w opiekuńczym geście. Jaguar wyczuł narastające napięcie, ale krótka, stanowcza komenda padająca z ust Nailah zatrzymało stworzenie w parterze. Spokój.
- Twój syn - powtórzyła za mężczyzną, bez przekonania, darując sobie kurtuazję. Spojrzenie czarnych tęczówek bezceremonialnie przetoczyło się przez całą sylwetkę nieznajomego, finalnie zatrzymując się na twarzy. Pomimo schludnego, drogiego ubioru prezentował się licho - jak ktoś, kto ma za sobą trudne tygodnie, miesiące. Poczuła na dnie żołądka łaskotanie współczucia; czy to dlatego porzucił niewinną kruszynę na pastwę zwodniczego losu? Nie uwierzyłaby mu, gdyby nie lgnące go niego rączki oraz serdeczny uśmiech na pulchnej twarzyczce; biedne dziecko, będzie kochać rodzica bez względu na wszystko. - Tak nie można - powiedziała czując wzbierającą w niej złość, uznając ostatecznie, że dobro maleństwa ważniejsze jest od stanu psychicznego jego ojca. - Co sobie myślałeś zostawiając tutaj to niemowlę? W cyrku? Tu są dzikie zwierzęta, na słodkiego Mawu! A co jakby podeptał go słoń? Albo co jeśli ćwiczący z ogniem akrobaci poparzyliby go nieświadomie? - dopytywała ze zmarszczonym czołem. Nie potrafiła przyjąć do świadomości, że kilkumiesięczny bobas sam teleportował się w to miejsce, bez świadomości rodzica. Prościej było uwierzyć w wyrodną naturę domniemanego taty, chociaż dostrzegłaby przecież jego uciekające plecy: nie był tak szybki i zwinny, żeby dokonać porzucenia w kilka sekund. - I dlaczego po niego wróciłeś? - Chciała to usłyszeć. Skruchę oraz zapewnienie o poprawie. Nie mogła przecież nie oddać mu dziecka, nie wyobrażała sobie momentu, w którym ktoś mógłby odebrać jej syna lub córkę, a nawet ich nie posiadała. Jednak musiała się także upewnić, że maluch wróci do troskliwych ramion; takich, które uczyły się na błędach. Wewnętrznie nadal obawiała się zmyślnej gry aktorskiej oraz kłamstw wypływających spomiędzy spierzchniętych ust, ale skapitulowała. Podjęła decyzję o zaufaniu - bez względu na to jak naiwnym to było pomysłem. Nie znała go przecież, chociaż… twarz wydawała się odrobinę znajoma; przedziwne uczucie, nie potrafiła jej do niczego dopasować, nie w tej chwili.
czasem patrzył na nia
siedzącą na swoim posłaniu, i niemal słyszał rozpaczliwy zew tęsknoty zamkniętego w klatce drapieżnika.
Nailah Jones
Zawód : treserka zwierząt w cyrku, początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
dzikie to, spazmatyczne
pstrokate jak całe ich życie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Pod pewnymi względami była to dziwna sytuacja - można by wszak być przekonanym co do faktu, iż jako świeżo upieczony ojciec Jayden będzie wracał myślami do własnego dzieciństwa częściej niż kiedykolwiek. Można było tak zakładać, można było teoretyzować, lecz prawda była zgoła odmienna. Nie wracał do przeszłości w tych samych kategoriach, które niosły za sobą słowa tęsknota czy nostalgia. Nie porównywał, nie mierzył. Skupiając się na chłopcach, zależało mu najbardziej na fakcie, aby być dla nich jak najlepszym rodzicem. Oczywiście wiązało się to ze wspomnieniami dawnych dni, jednak były to wspomnienia z całego jego życia związanego z wychowaniem przez rodziców. To, czego go nauczyli i jakie niosło to za sobą blisko- i dalekosiężne skutki. Nie wspominał tego w sposób tak personalny, bo nie myślał o sobie - myślał o tym, co mógł dać swoim dzieciom i bez przerwy obawiał się, że mógł zrobić coś niewłaściwie. W jego umyśle przy słowie ojciec widniała sylwetka George'a Vane - idealnego wzoru cierpliwości, rozsądku, dobra oraz zrozumienia. Nauczyciela, który uformował Jaydena na mężczyznę, którym winien był się stać i nie chodziło o to, co większości kojarzyło się wraz z ów terminem. Nigdy nie chciał zmienić swojego syna, nie strofował go, nie naginał jego osobowości. Nie gardził również wyrazistą ekspresją jedynego dziecka. Nie wstydź się tego, co czujesz. Mężczyzna nie boi się swoich uczuć. I nie zamierzał. Nie obawiał się tego, chcąc je zrozumieć. Musiał pojąć odpowiednie mechanizmy, by nad nimi panować i nie poddawać się słabościom. To myślenie nie zmieniło się nawet w tych ciężkich chwilach - wiedział wszak, co powinien był robić i ów drogę wskazał mu nie kto inny jak jego własny ojciec. Był wdzięczny rodzicom za to, że potrafili przekazać mu balans swoich sił - równowagę między męskością a kobiecością. Nie działali wbrew sobie ani wzajemnie ich zachowania się nie wykluczały. Wręcz przeciwnie. Josephine zawsze okazywała ciepło, troskę, lecz George również. Oboje na swoje sposoby, lecz razem... Razem tworzyli parę idealną.
Jemu samemu niedane było doświadczyć rodzicielstwa z ukochaną kobietą u boku. Życie wyzbyte z danego pierwiastka zmuszało astronoma do pochylenia się nad kwestią następstw - na ten moment działał za oboje rodziców i nie było to aż tak inwazyjne w życiu chłopców, lecz w przyszłości... W przyszłości miało to być trudne, być może niemożliwe do wypełnienia. Pustka towarzyszyła im wszak od dnia narodzin i nigdy nie mieli mieć już szansy spotkania się z tą, która wydała ich na świat. To na jego barkach leżała odpowiedzialność za zadbanie przynajmniej o próbę zapewnienia im dwóch spojrzeń. I chociaż było to niemożliwe, zamierzał spróbować. Wychować ich tak, by Pomona była dumna. Wychować chłopców na lepszych ludzi od ich rodziców. Wychować ich na dobrych ludzi... Potrafił przez to odczuwać lęk, a świadomość własnych ułomności, które mógł przenieść na dzieci, paraliżowała go. Nikt wszak nigdy nie uczył go jak być rodzicem. Nie było takich szkoleń - był profesorem. Nikim więcej. Musiał opierać się na własnych doświadczeniach, musiał je zdobywać sam, bo nikt inny nie miał tego zrobić za niego. Nikt nie miał go wesprzeć, ale tego trzymał się przez własne zasady. Nie chciał, by Roselyn lub ktokolwiek inny traktował Samuela, Cassiana i Ardena niczym swoich synów. Nie. Trojaczki były dziećmi jego i Pomony i jeśli ktokolwiek miał je wychowywać, byli to tylko oni. Aż oni.
A teraz on pozwolił na to, by jedno z jego dzieci przeniosło się w całkowicie losowe miejsce. Jak ani dlaczego - nie potrafił powiedzieć. Jeszcze. Jeszcze nie potrafił tego powiedzieć... Gdy emocje miały jednak opaść, miał dojść do jakichś prawdopodobnych wniosków, lecz w tym momencie, gdy serce uderzało jak szalone, a umysł nie nadążał za nalewem myśli, Jayden potrafił jedynie wpatrywać się w kobietę z jego dzieckiem w ramionach, czując jak z wyczerpania fizycznego oraz mentalnego drżały mu wszystkie mięśnie. Nie zwracał uwagi na to, kim była. Jaka była. Gdzie się znajdowała. W czyim towarzystwie była. Być może inni rzucali jej długie, ciekawskie spojrzenia, lecz on w żaden sposób nie traktował jej inaczej, nie patrzył na nią inaczej, bo po prostu... Nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Nigdy nie patrzył na ludzi w świetle takim, jakim widzieli ich inni. Największym zdziwieniem, które w nim wywołała i jedynym był fakt, iż trzymała w tym czułym, aktualnie obronnym geście Ardena. Być może dlatego nie usłyszał w ogóle padających z jej ust pierwszych słów. Nie miały zresztą znaczenia w cyrkulacji dalszych wypowiedzi, które zaczynały padać między dwójką dorosłych. Wypowiedzi prowadzących w głąb ów dziwnego spotkania.
Musiało chwilę zająć, nim Jayden pojął całościowy sens słów nieznajomej - były one wszak tak odmienne od prawdy, że nie przeszły mu spokojnie przez głowę, a proces analizy zdecydowanie się wydłużył. Gdy jednak je zrozumiał, na jego twarzy wpierw pojawiło się zaskoczenie, by dość szybko zmienić się w powagę zmarszczonych brwi tak analogiczną do grymasu odbijającego się w mimice czarownicy. - To nie tak - odezwał się już pewniej, porzucając przy okazji własne rozedrganie po męczącej nocy. Jego oczy wpatrzone były w te należące do kobiety i nie zamierzał ustępować. - Myśli pani, że porzuciłbym swoje dziecko? - W jego głosie przebijało się urażenie, lecz również złość oraz niedowierzanie. Jakim zwyrodnialcem trzeba było być, by zrobić coś podobnego? Zresztą to nie miało znaczenia - nie zrobił tego. - Nie zostawiłem go - zadeklarował z mocą, nawet nie zauważając, że postąpił kilka kroków w ich stronę. Nie chciał się z nią o to kłócić, ale mieszanka lęku, niezrozumienia i gniewu tego nie ułatwiała. Starał się jednak uspokoić, bo widział już Ardena, nie działa mu się krzywda. Chciał go jednak już wziąć w ramiona, przytulić, poczuć znajomy zapach i zabrać do domu... Ten dzień był koszmarny, jak noc przepełniona strachem. - Dopiero się tu pojawiłem - dodał spokojniej, ale zamierzał ustępować. Mimo że od dziecka dzielił go dziki kot, którego kark nastroszył się w momencie, w którym Jayden podjął się podejścia bliżej. Vane oderwał jednak spojrzenie od stworzenia i ponownie zerknął na gargulącego w jego stronę, uśmiechniętego Ardena. Na ojcowskiej twarzy pojawił się nikły uśmiech - na tyle, w jakim stopniu pozwalały całe stresogenne czynniki, z których chłopiec nie zdawał sobie sprawy. - Nie wiem, co się stało - powiedział ciszej, kierując swoje słowa bardziej do dziecka aniżeli kobiety. Jego ton miał w sobie coś przepraszającego, stęsknionego i wyczekującego. W końcu... To wszystko go przytłaczało i gdy myślał, że był już w stanie sobie ze wszystkim poradzić, los ukazywał mu, że było kompletnie inaczej. Że jego obawy w stosunku do samego siebie były słuszne. Że nawet nieznajoma mu kobieta miała pod pewnymi względami słuszność. - Odda mi go pani? - Przeniósł uważne spojrzenie z powrotem na nieznaną sobie twarz, pozwalając sobie również skrzyżować wzrok z ciemnymi oczami. Nie żądał. Prosił. Tęsknił. Potrzebował tego, jak niczego innego. Potrzebował tego, co była w stanie dać mu tylko ona. Potrzebował przytulić własnego syna.
Jemu samemu niedane było doświadczyć rodzicielstwa z ukochaną kobietą u boku. Życie wyzbyte z danego pierwiastka zmuszało astronoma do pochylenia się nad kwestią następstw - na ten moment działał za oboje rodziców i nie było to aż tak inwazyjne w życiu chłopców, lecz w przyszłości... W przyszłości miało to być trudne, być może niemożliwe do wypełnienia. Pustka towarzyszyła im wszak od dnia narodzin i nigdy nie mieli mieć już szansy spotkania się z tą, która wydała ich na świat. To na jego barkach leżała odpowiedzialność za zadbanie przynajmniej o próbę zapewnienia im dwóch spojrzeń. I chociaż było to niemożliwe, zamierzał spróbować. Wychować ich tak, by Pomona była dumna. Wychować chłopców na lepszych ludzi od ich rodziców. Wychować ich na dobrych ludzi... Potrafił przez to odczuwać lęk, a świadomość własnych ułomności, które mógł przenieść na dzieci, paraliżowała go. Nikt wszak nigdy nie uczył go jak być rodzicem. Nie było takich szkoleń - był profesorem. Nikim więcej. Musiał opierać się na własnych doświadczeniach, musiał je zdobywać sam, bo nikt inny nie miał tego zrobić za niego. Nikt nie miał go wesprzeć, ale tego trzymał się przez własne zasady. Nie chciał, by Roselyn lub ktokolwiek inny traktował Samuela, Cassiana i Ardena niczym swoich synów. Nie. Trojaczki były dziećmi jego i Pomony i jeśli ktokolwiek miał je wychowywać, byli to tylko oni. Aż oni.
A teraz on pozwolił na to, by jedno z jego dzieci przeniosło się w całkowicie losowe miejsce. Jak ani dlaczego - nie potrafił powiedzieć. Jeszcze. Jeszcze nie potrafił tego powiedzieć... Gdy emocje miały jednak opaść, miał dojść do jakichś prawdopodobnych wniosków, lecz w tym momencie, gdy serce uderzało jak szalone, a umysł nie nadążał za nalewem myśli, Jayden potrafił jedynie wpatrywać się w kobietę z jego dzieckiem w ramionach, czując jak z wyczerpania fizycznego oraz mentalnego drżały mu wszystkie mięśnie. Nie zwracał uwagi na to, kim była. Jaka była. Gdzie się znajdowała. W czyim towarzystwie była. Być może inni rzucali jej długie, ciekawskie spojrzenia, lecz on w żaden sposób nie traktował jej inaczej, nie patrzył na nią inaczej, bo po prostu... Nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Nigdy nie patrzył na ludzi w świetle takim, jakim widzieli ich inni. Największym zdziwieniem, które w nim wywołała i jedynym był fakt, iż trzymała w tym czułym, aktualnie obronnym geście Ardena. Być może dlatego nie usłyszał w ogóle padających z jej ust pierwszych słów. Nie miały zresztą znaczenia w cyrkulacji dalszych wypowiedzi, które zaczynały padać między dwójką dorosłych. Wypowiedzi prowadzących w głąb ów dziwnego spotkania.
Musiało chwilę zająć, nim Jayden pojął całościowy sens słów nieznajomej - były one wszak tak odmienne od prawdy, że nie przeszły mu spokojnie przez głowę, a proces analizy zdecydowanie się wydłużył. Gdy jednak je zrozumiał, na jego twarzy wpierw pojawiło się zaskoczenie, by dość szybko zmienić się w powagę zmarszczonych brwi tak analogiczną do grymasu odbijającego się w mimice czarownicy. - To nie tak - odezwał się już pewniej, porzucając przy okazji własne rozedrganie po męczącej nocy. Jego oczy wpatrzone były w te należące do kobiety i nie zamierzał ustępować. - Myśli pani, że porzuciłbym swoje dziecko? - W jego głosie przebijało się urażenie, lecz również złość oraz niedowierzanie. Jakim zwyrodnialcem trzeba było być, by zrobić coś podobnego? Zresztą to nie miało znaczenia - nie zrobił tego. - Nie zostawiłem go - zadeklarował z mocą, nawet nie zauważając, że postąpił kilka kroków w ich stronę. Nie chciał się z nią o to kłócić, ale mieszanka lęku, niezrozumienia i gniewu tego nie ułatwiała. Starał się jednak uspokoić, bo widział już Ardena, nie działa mu się krzywda. Chciał go jednak już wziąć w ramiona, przytulić, poczuć znajomy zapach i zabrać do domu... Ten dzień był koszmarny, jak noc przepełniona strachem. - Dopiero się tu pojawiłem - dodał spokojniej, ale zamierzał ustępować. Mimo że od dziecka dzielił go dziki kot, którego kark nastroszył się w momencie, w którym Jayden podjął się podejścia bliżej. Vane oderwał jednak spojrzenie od stworzenia i ponownie zerknął na gargulącego w jego stronę, uśmiechniętego Ardena. Na ojcowskiej twarzy pojawił się nikły uśmiech - na tyle, w jakim stopniu pozwalały całe stresogenne czynniki, z których chłopiec nie zdawał sobie sprawy. - Nie wiem, co się stało - powiedział ciszej, kierując swoje słowa bardziej do dziecka aniżeli kobiety. Jego ton miał w sobie coś przepraszającego, stęsknionego i wyczekującego. W końcu... To wszystko go przytłaczało i gdy myślał, że był już w stanie sobie ze wszystkim poradzić, los ukazywał mu, że było kompletnie inaczej. Że jego obawy w stosunku do samego siebie były słuszne. Że nawet nieznajoma mu kobieta miała pod pewnymi względami słuszność. - Odda mi go pani? - Przeniósł uważne spojrzenie z powrotem na nieznaną sobie twarz, pozwalając sobie również skrzyżować wzrok z ciemnymi oczami. Nie żądał. Prosił. Tęsknił. Potrzebował tego, jak niczego innego. Potrzebował tego, co była w stanie dać mu tylko ona. Potrzebował przytulić własnego syna.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niewiele chwil z dzieciństwa zasługiwały na uwagę, nie tęskniła do czasów wykluczenia, wyzwisk oraz podłości - może dlatego odnajdywała spokój pośród podobnych do niej cyrkowych dziwadeł. Wreszcie przestano oceniać ją pod kątem koloru skóry, na który nigdy nie miała wpływu, liczył się talent oraz to, co sobą reprezentowała. Szybko została matką, chociaż daleko temu stwierdzeniu do dosłowności, nie, gdy poznała swe pociechy jak miały osiemnaście lat. Za późno na wychowawcze błędy, rodzicielskie refleksje oraz pełne rozczulenia wspomnienia; nie obserwowała ich pierwszych kroków, nie słyszała pierwszych słów ani nieśmiało formujących się marzeń - chociaż, czy aby na pewno? Nie dotyczyły one co prawda pierwszych w ogóle, ale poniekąd kroczyła z nimi na początku wielu obieranych dróg. Część z nich dopiero zawitała na arenę Carringtonów, służyła zatem radami najlepiej jak potrafiła, wymieniała z nimi zdania starając się przegnać nabytą względem obcych nieufność, a siedząc przed ogniskiem w gwiezdną noc wysłuchiwała najróżniejszych opowieści: zarówno tych błahych jak i ogromnie prywatnych. Otaczała opieką, gdy nikt inny nie chciał tego zrobić, nie szczędziła matczynych czułości, ale też brutalnej, rodzicielskiej prawdy. Nie wiedziała czy postępuje słusznie, nikt nie napisał odpowiedniego przewodnika po dorosłym życiu ani o tym jak wychować dzieci - a przynajmniej nie uwzględnił on wszystkich możliwych scenariuszy. Czy ktoś spodziewał się, że jakaś szalona kobieta zapragnie otoczyć płaszczem ochronnym obce osoby, cudaczne indywidua, które tak naprawdę nie potrzebowały pomocy? W końcu przypominali ją samą, z tą całą butą, pragnieniem wolności oraz niezależności. Często zastanawiała się czy jest im w ogóle do czegokolwiek potrzebna; może rzeczywistość prezentowała się inaczej niż chciałaby ją widzieć. Może to oni zapełniali pewien rodzaj pustki wytworzonej przez lata samotności, nie na odwrót. Może to ona stałaby się bez nich nikim - nie zamierzała tego sprawdzać. Ze smutkiem dostrzegała w sobie coraz większą niechęć do zmian, strach przed nimi oraz tym, co mogły sprowadzić. Niegdyś nie obawiała się wyzwań, pewniej kroczyła nieznanymi ścieżkami, a dziś? Dziś obawiała się widma prawdziwego odosobnienia. Braku kontaktu z zaufanymi ludźmi. Widocznie nie tylko wspierała, ale też była wspierana, chociaż wcześniej nie dostrzegała tego ewidentnego powiązania. To prawda, że człowiek nabiera doświadczenia i mądrości wraz z upływem czasu. Przeżywając i obserwując uczył się, czy to na swoich, czy cudzych błędach. Jednak czy to oznaczało, że już zawsze miała zaskarbiać sobie cudze życia? Gdzie znajdowała się granica między swobodą a zaborczością? Istniało jeszcze wiele nauki do zdobycia, szlaków do przetarcia i czasem odczuwała na tę myśl przerażenie. Nie dlatego, że uważała to za stratę czasu, wręcz przeciwnie - jednak czy można zmienić samego siebie w dowolnym momencie życia? Czy niekiedy nie bywa już na to zwyczajnie za późno? Wątpliwości mogłyby się rozpanoszyć po całym ciele, gdyby nie wrodzona ambicja do pary z nabytym uporem; te rzeczy stanowiły wybuchową mieszankę oraz silny oręż w walce z przeciwnościami losu.
Dziś nie walczyła z poczuciem humoru przeznaczenia, z jego dziwnymi zagrywkami ani krzywdzącymi działaniami. Ponownie zapragnęła chronić, pomimo tego, że dziecko usadowione w kobiecych objęciach nie należało do niej i nigdy nie miało być jej; najprawdopodobniej widziała tę uśmiechniętą buzię po raz pierwszy jak i ostatni. Jeszcze nie myślała o tym w tak przykrych kategoriach, zwyczajnie ciesząc się drobną obecnością. Czy matka też tak ją trzymała, pozwalając obserwować cuda świata dziejące się dookoła? Nawet jakby chciała, nie odnalazłaby w pamięci tak odległych wspomnień - chłopiec także o wszystkim zapomni, może nawet jeszcze nim zajdzie słońce. Chyba nie ma nic gorszego od pamięci o kimś, kto nigdy nie zapamięta nas, czyż nie?
Nie myślała nad tym wcale płynąc z prądem teraźniejszości; poddawała się bodźcom: dziecięcym śmiechom, stukotowi kopyt, świstowi przecinających powietrze skrzydeł. Aż do melodii wkradł się fałsz, obecność zmieniająca uporządkowany, chociaż nierealny świat, w kakofonię istnienia. Początkowo został mianowany intruzem, później niszczycielem niewinnego życia, aż ostatecznie został nieugiętą skałą domagającą się swego. Czy na pewno? W głowie wirowało od wątpliwości i jedynie reakcja malucha powstrzymała Nailah przed zaskarbieniem kruszyny wyłącznie dla siebie.
Myśli pani, że porzuciłbym swoje dziecko?
- A porzuciłbyś? - spytała bezpośrednio, stanowczo. Skąd miała wiedzieć? Znali się może ledwie minutę, dlaczego uznał, że poznała jego intencje już od progu? Nie była żadnym medium, nie czytała w ludziach jak w otwartej księdze pomimo, że bardzo by tego chciała; ułatwiłoby to egzystencję na wielu płaszczyznach. Nie doczekała się ani przyznania do winy, ani skruchy, co wprawiło w konsternację. Wytłumaczeniu brakowało dosłownie wszystkiego - przede wszystkim sensu. Skoro dopiero pojawił się w namiocie to jakim cudem kilkumiesięczne dziecko znalazło się w tym miejscu, z dala od bezpiecznego domu? Wwiercała spojrzenie czarnych tęczówek w sylwetkę mężczyzny, oceniając oraz dywagując sama ze sobą, ważąc w głowie wszystkie czynniki i możliwe konsekwencje. Początkowo sprawiała wrażenie nieugiętej, kogoś, kto po prostu pokręci głową przygarniając bliżej drobne ciałko, powód całego zamieszania, ale… wkrótce rysy złagodniały zwiastując rychłą kapitulację. - Oddam - potwierdziła ostatecznie, z ciężkim westchnieniem wydobywającym się spomiędzy pełnych ust. - Nalegam jednak, żebyście zostali jeszcze kilka minut. Chłopcu bardzo spodobały się aetonany. - I chociaż to była prośba, w głosie słyszalne były dźwięki komendy; może celowe, a może wręcz przeciwnie, wynikające z zawodowego przyzwyczajenia. - Zaraz wznowią próbę - dodała już bardziej neutralnie, głęboką barwę głosu okraszając większą łagodnością. Rzeczywiście, akrobaci podnieśli się po chwilowej przerwie z zamiarem wznowienia przerwanej rutyny. Właściwie, oznaczało to darmowy występ. - Poza tym nie dokończyłam małemu historii - powiedziała z lekkim uśmiechem. Na pewno zastanawiałby się potem całymi dniami nad zakończeniem historii Ulubieńca Słońca, na pewno… jednak zignorowała absurd sytuacji, na znak dobrej woli robiąc czarodziejowi miejsce obok siebie na poduchach i wyciągając na rękach chłopca w tamtą stronę, żeby mógł go od niej zabrać, ułożyć w swoich ramionach. Nie proponowała przecież zostania na kilka godzin, raptem minut, chyba mógł je poświęcić w wyrazie wdzięczności?
Dziś nie walczyła z poczuciem humoru przeznaczenia, z jego dziwnymi zagrywkami ani krzywdzącymi działaniami. Ponownie zapragnęła chronić, pomimo tego, że dziecko usadowione w kobiecych objęciach nie należało do niej i nigdy nie miało być jej; najprawdopodobniej widziała tę uśmiechniętą buzię po raz pierwszy jak i ostatni. Jeszcze nie myślała o tym w tak przykrych kategoriach, zwyczajnie ciesząc się drobną obecnością. Czy matka też tak ją trzymała, pozwalając obserwować cuda świata dziejące się dookoła? Nawet jakby chciała, nie odnalazłaby w pamięci tak odległych wspomnień - chłopiec także o wszystkim zapomni, może nawet jeszcze nim zajdzie słońce. Chyba nie ma nic gorszego od pamięci o kimś, kto nigdy nie zapamięta nas, czyż nie?
Nie myślała nad tym wcale płynąc z prądem teraźniejszości; poddawała się bodźcom: dziecięcym śmiechom, stukotowi kopyt, świstowi przecinających powietrze skrzydeł. Aż do melodii wkradł się fałsz, obecność zmieniająca uporządkowany, chociaż nierealny świat, w kakofonię istnienia. Początkowo został mianowany intruzem, później niszczycielem niewinnego życia, aż ostatecznie został nieugiętą skałą domagającą się swego. Czy na pewno? W głowie wirowało od wątpliwości i jedynie reakcja malucha powstrzymała Nailah przed zaskarbieniem kruszyny wyłącznie dla siebie.
Myśli pani, że porzuciłbym swoje dziecko?
- A porzuciłbyś? - spytała bezpośrednio, stanowczo. Skąd miała wiedzieć? Znali się może ledwie minutę, dlaczego uznał, że poznała jego intencje już od progu? Nie była żadnym medium, nie czytała w ludziach jak w otwartej księdze pomimo, że bardzo by tego chciała; ułatwiłoby to egzystencję na wielu płaszczyznach. Nie doczekała się ani przyznania do winy, ani skruchy, co wprawiło w konsternację. Wytłumaczeniu brakowało dosłownie wszystkiego - przede wszystkim sensu. Skoro dopiero pojawił się w namiocie to jakim cudem kilkumiesięczne dziecko znalazło się w tym miejscu, z dala od bezpiecznego domu? Wwiercała spojrzenie czarnych tęczówek w sylwetkę mężczyzny, oceniając oraz dywagując sama ze sobą, ważąc w głowie wszystkie czynniki i możliwe konsekwencje. Początkowo sprawiała wrażenie nieugiętej, kogoś, kto po prostu pokręci głową przygarniając bliżej drobne ciałko, powód całego zamieszania, ale… wkrótce rysy złagodniały zwiastując rychłą kapitulację. - Oddam - potwierdziła ostatecznie, z ciężkim westchnieniem wydobywającym się spomiędzy pełnych ust. - Nalegam jednak, żebyście zostali jeszcze kilka minut. Chłopcu bardzo spodobały się aetonany. - I chociaż to była prośba, w głosie słyszalne były dźwięki komendy; może celowe, a może wręcz przeciwnie, wynikające z zawodowego przyzwyczajenia. - Zaraz wznowią próbę - dodała już bardziej neutralnie, głęboką barwę głosu okraszając większą łagodnością. Rzeczywiście, akrobaci podnieśli się po chwilowej przerwie z zamiarem wznowienia przerwanej rutyny. Właściwie, oznaczało to darmowy występ. - Poza tym nie dokończyłam małemu historii - powiedziała z lekkim uśmiechem. Na pewno zastanawiałby się potem całymi dniami nad zakończeniem historii Ulubieńca Słońca, na pewno… jednak zignorowała absurd sytuacji, na znak dobrej woli robiąc czarodziejowi miejsce obok siebie na poduchach i wyciągając na rękach chłopca w tamtą stronę, żeby mógł go od niej zabrać, ułożyć w swoich ramionach. Nie proponowała przecież zostania na kilka godzin, raptem minut, chyba mógł je poświęcić w wyrazie wdzięczności?
czasem patrzył na nia
siedzącą na swoim posłaniu, i niemal słyszał rozpaczliwy zew tęsknoty zamkniętego w klatce drapieżnika.
Nailah Jones
Zawód : treserka zwierząt w cyrku, początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
dzikie to, spazmatyczne
pstrokate jak całe ich życie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Bycie ojcem równało się z wieloma wyrzeczeniami, lecz - co było istotniejsze - nieproporcjonalnie większą ilością błogosławieństw. I nie chodziło jedynie o płytkie, stereotypowe postrzeganie wychowywania młodego pokolenia na swój obraz i podobieństwo. Było w tym coś głębszego, silniejszego, niepowstrzymanego i niewytłumaczalnego. Więź, która wytworzyła się między nim a chłopcami, nie posiadała nazwy. Jayden ani przez chwilę swojego samotnego rodzicielstwa nie pomyślał, że jego dzieci stanowiły balast. Problem w jakimkolwiek zadaniu, którego miał się podejmować. Blokadę, której niegdyś nie miał. Że odebrały mu możliwość... Życia. Nie. Nie znał tego i nigdy nie miał zrozumieć rodziców zaniedbujących swoje pociechy. Cała trójka - Cassian, Arden i Samuel - towarzyszyła mu na każdym kroku, a jeżeli z jakiegoś powodu było to niemożliwe, działanie nie było w oczach ojca warte działania. Może i był młody. Może i był sam. Nie miało to znaczenia. Przeznaczone było im być razem, przeznaczone było mu ich chronić i chociaż była to niecodzienna sytuacja, nie zamierzał w żaden sposób się poddawać. Naprawię to. Poradzę sobie. Dam radę. Obiecał jej to. Usypując grób swojej żonie, złożył przysięgę, bo chociaż nie mogła zaznać wiecznego spokoju, chciał zrobić wszystko, by ów śmierć nie poszła na marne. Nie mógł, nie chciał. Niszczył to, co miał wokół siebie - nie zamierzał dopuścić, aby historia zatoczyła krąg i uderzyła w jego niewinnych synów. Ich synów. W dzieci kogokolwiek innego. Dlatego patrzenie i szukanie oparcia w innych, dorosłych ludziach przestało mieć dla Jaydena znaczenie - jego wiara zachwiała się całkowicie, gdy zdał sobie sprawę, że masakra w Zakazanym Lesie, zamordowane z zimną krwią centaury zdarzyły się dlatego, że Dippet na to przyzwolił. Jego powiązania z Zakonem Feniksa były bardziej niż oczywiste - nie mógł wszak nie wiedzieć, co się tam działo. Kto tam działał. Zaraz po jego nosem. Tak blisko uczniów. Dzieci, których przysięgał chronić. Człowiek, któremu chciał ufać bezgranicznie, zawiódł. Raz za razem bliscy go zawodzili i ukazywali swoją prawdziwą twarz. A Jayden chciałby być w stanie znaleźć w kimś oparcie - jak miał jednak to zrobić, skoro nawet ludzie obracający się wokół tyle lat, upadali? Roselyn ze swoją hipokryzją. Dippet ze swoimi sekretami. Nawet Pomona trzymała w sobie zamknięteą przed nim część własnego życia. Dlaczego? Zastanawiał się ciągle dlaczego.
A porzuciłbyś?
Podniósł spojrzenie z syna na kobietę, dostrzegając wzrok, którym go obdarowywała. I chociaż kotłujące się w umyśle profesora głośne dlaczego? wciąż pozostało nieme i tyczące się zupełnie innego aspektu jego historii, pasowało również i teraz. Do tej wytrąconej z rzeczywistości sytuacji. Chwili zawieszonej pomiędzy wymiarem codzienności a innego wymiaru, w którym zdawali się teraz znajdować. Być może dlatego nie odpowiedział? Być może nie było potrzeby, by się odzywać. Być może jedyne czego potrzebował, to ciszy, w której zapewnione miało zostać dotarcie do własnego dziecka. Nie spodziewał się jednak warunków idących za wyczekiwanym przez niego momentem. Na męskiej twarzy pojawiła się ekspresja pewnego niezrozumienia, podobnie zresztą jak wylewające się z niej pytania. Stawiała żądania? Jakie? Najprawdopodobniej dlatego nie zareagował od razu na zasłyszane z ust nieznajomej słowa, wydając się, jakby znajdował się w innym świecie. W końcu myślał, analizował, czego mogła od niego chcieć, ale gdy sens w końcu dotarł do wymęczonego mentalnie oraz fizycznie umysłu profesora, zsunięte brwi złagodniały, a spięta postawa wraz z nimi. Prosiła o to, by usiadł obok? Z tych wszystkich rzeczy, które mogła chcieć, chciała tylko tego? Tylko? Wiedział, że chodziło o zapewnienie Ardenowi bezpieczeństwa - widział wszak, jak go trzymała. Nie był głupi, ale mogła to zrobić innymi ścieżkami. Niecodzienność... Chyba powinien był już przywyknąć i przestać się dziwić kolejnym jej oznakom, skoro cała ta sytuacja od samego początku właśnie taka była. Ona, on, dziecko i... To. Leżący u jej stóp dziki kot wciąż usilnie mu się przypatrywał i Vane czuł, że jeśli wyczułby zagrożenie, nie wahałby się atakować. Skoro jednak kobieta sugestywnie wskazywała czarodziejowi miejsce, raczej nie chciała zwieść go podstępem. Podszedł więc, chociaż pierwszy krok wydawał się jakiś zwolniony, ociężały, ciężki. Jakby ubranie, które miał na sobie nasiąknęło wodą i uniemożliwiało mu swobodne poruszanie się. Ale liczyło się to, by znów wziąć w ramiona swoje własne dziecko. Nic więcej. Siadając obok, starał się zachowywać odpowiedni dystans. Otarł się jednak biodrem o kobietę przez krótki czas, zanim nie poprawił się, aby nie znajdować się zbyt blisko. Mimo to wciąż mógł czuć ciepło bijące od drugiego ciała na swoim, a lewe ramię przy większym ruchu mogłoby spokojnie dotknąć to należące do nieznajomej. Ich dłonie smagnęły jedna drugą w momencie, gdy przekazywała mu chłopca i chociaż normalnie sparaliżowałaby go ta bliskość, priorytetem był jego syn. Jeszcze dzień wcześniej unikał chociażby znalezienia się obok Evelyn, aktualnie inne odczucia wzięły górę i stłumiły skrępowanie. Ono nie istniało, gdy mógł poczuć w rękach znajomy ciężar. - Hej, mały - mruknął łagodnie, pozwalając na to, by wyprężone dziecięce ciałko w nagłym przypływie ekscytacji zbliżyło się do jego twarzy. Z uśmiechniętej buzi wydobył się szczery śmiech, który jedynie się wznowił, gdy porośnięte zarostem policzki smagnęły delikatną skórę niemowlęcia. I chociaż nieznajoma siedziała tuż obok, Jayden pozwolił sobie na okazanie czułości, przytulając chłopca do siebie i zamykając oczy, zupełnie jakby rozstał się z nim na całe lata, a nie kilkanaście minut. Spokój. Powoli ogarniał go spokój. - Jestem z tobą. Tata jest z tobą. - Ten gest i słowa wypłynęły cicho z męskich ust, będąc jednak istotniejsze dla samego ojca niźli nieświadomego ich dziecka. Schrypnięty od emocji głos nie przejmował się jednak cudzą obecnością. Nieważni byli cyrkowcy, występy. Byli tylko oni. Kto by w ogóle spodziewał się tak intymnej sytuacji w tak nietypowym miejscu? Być może właśnie dlatego zajęło mu chwilę, by powrócić na ziemię i pozwolić sobie, by szczery uśmiech oraz śmiech ulgi zagościł na jego twarzy. - Mam coś dla ciebie - powiedział, układając sobie syna na kolanach i sięgając do kieszeni płaszcza. Od jakiegoś czasu nosił tam wiele dziwnych rzeczy - między innymi materiałowe gryzaki, które należały do Ardena i jego braci. Grzechotka w miejscu, gdzie znajdowały się zwierzęta, nie byłaby raczej mądrym wyborem... Gdy chłopiec zajął się więc swoją zabawką, poruszenie przy jego boku przypomniał mu, że nie był tam sam. Spojrzenie Vane'a z syna przeszło na kobiecą sylwetkę, by w końcu dotrzeć do jej twarzy. Tej, która jeszcze chwilę wcześniej gotowa była walczyć o nieznane sobie dziecko... Kim była? Dlaczego to robiła? Milczał jakiś czas, czując się onieśmielony jej obecnością, ale w końcu odchrząknął, chcąc zwrócić uwagę czarownicy. - Jayden - przedstawił się, wyprowadzając ku niej gest. Wyciągnięta dłoń stanowiła wszak nie tylko powitanie, lecz otwarcie, rozpoczęcie czegoś we właściwym tonie. Bo mimo wszystko chciał jej powiedzieć, że przecież... - Dziękuję.
A porzuciłbyś?
Podniósł spojrzenie z syna na kobietę, dostrzegając wzrok, którym go obdarowywała. I chociaż kotłujące się w umyśle profesora głośne dlaczego? wciąż pozostało nieme i tyczące się zupełnie innego aspektu jego historii, pasowało również i teraz. Do tej wytrąconej z rzeczywistości sytuacji. Chwili zawieszonej pomiędzy wymiarem codzienności a innego wymiaru, w którym zdawali się teraz znajdować. Być może dlatego nie odpowiedział? Być może nie było potrzeby, by się odzywać. Być może jedyne czego potrzebował, to ciszy, w której zapewnione miało zostać dotarcie do własnego dziecka. Nie spodziewał się jednak warunków idących za wyczekiwanym przez niego momentem. Na męskiej twarzy pojawiła się ekspresja pewnego niezrozumienia, podobnie zresztą jak wylewające się z niej pytania. Stawiała żądania? Jakie? Najprawdopodobniej dlatego nie zareagował od razu na zasłyszane z ust nieznajomej słowa, wydając się, jakby znajdował się w innym świecie. W końcu myślał, analizował, czego mogła od niego chcieć, ale gdy sens w końcu dotarł do wymęczonego mentalnie oraz fizycznie umysłu profesora, zsunięte brwi złagodniały, a spięta postawa wraz z nimi. Prosiła o to, by usiadł obok? Z tych wszystkich rzeczy, które mogła chcieć, chciała tylko tego? Tylko? Wiedział, że chodziło o zapewnienie Ardenowi bezpieczeństwa - widział wszak, jak go trzymała. Nie był głupi, ale mogła to zrobić innymi ścieżkami. Niecodzienność... Chyba powinien był już przywyknąć i przestać się dziwić kolejnym jej oznakom, skoro cała ta sytuacja od samego początku właśnie taka była. Ona, on, dziecko i... To. Leżący u jej stóp dziki kot wciąż usilnie mu się przypatrywał i Vane czuł, że jeśli wyczułby zagrożenie, nie wahałby się atakować. Skoro jednak kobieta sugestywnie wskazywała czarodziejowi miejsce, raczej nie chciała zwieść go podstępem. Podszedł więc, chociaż pierwszy krok wydawał się jakiś zwolniony, ociężały, ciężki. Jakby ubranie, które miał na sobie nasiąknęło wodą i uniemożliwiało mu swobodne poruszanie się. Ale liczyło się to, by znów wziąć w ramiona swoje własne dziecko. Nic więcej. Siadając obok, starał się zachowywać odpowiedni dystans. Otarł się jednak biodrem o kobietę przez krótki czas, zanim nie poprawił się, aby nie znajdować się zbyt blisko. Mimo to wciąż mógł czuć ciepło bijące od drugiego ciała na swoim, a lewe ramię przy większym ruchu mogłoby spokojnie dotknąć to należące do nieznajomej. Ich dłonie smagnęły jedna drugą w momencie, gdy przekazywała mu chłopca i chociaż normalnie sparaliżowałaby go ta bliskość, priorytetem był jego syn. Jeszcze dzień wcześniej unikał chociażby znalezienia się obok Evelyn, aktualnie inne odczucia wzięły górę i stłumiły skrępowanie. Ono nie istniało, gdy mógł poczuć w rękach znajomy ciężar. - Hej, mały - mruknął łagodnie, pozwalając na to, by wyprężone dziecięce ciałko w nagłym przypływie ekscytacji zbliżyło się do jego twarzy. Z uśmiechniętej buzi wydobył się szczery śmiech, który jedynie się wznowił, gdy porośnięte zarostem policzki smagnęły delikatną skórę niemowlęcia. I chociaż nieznajoma siedziała tuż obok, Jayden pozwolił sobie na okazanie czułości, przytulając chłopca do siebie i zamykając oczy, zupełnie jakby rozstał się z nim na całe lata, a nie kilkanaście minut. Spokój. Powoli ogarniał go spokój. - Jestem z tobą. Tata jest z tobą. - Ten gest i słowa wypłynęły cicho z męskich ust, będąc jednak istotniejsze dla samego ojca niźli nieświadomego ich dziecka. Schrypnięty od emocji głos nie przejmował się jednak cudzą obecnością. Nieważni byli cyrkowcy, występy. Byli tylko oni. Kto by w ogóle spodziewał się tak intymnej sytuacji w tak nietypowym miejscu? Być może właśnie dlatego zajęło mu chwilę, by powrócić na ziemię i pozwolić sobie, by szczery uśmiech oraz śmiech ulgi zagościł na jego twarzy. - Mam coś dla ciebie - powiedział, układając sobie syna na kolanach i sięgając do kieszeni płaszcza. Od jakiegoś czasu nosił tam wiele dziwnych rzeczy - między innymi materiałowe gryzaki, które należały do Ardena i jego braci. Grzechotka w miejscu, gdzie znajdowały się zwierzęta, nie byłaby raczej mądrym wyborem... Gdy chłopiec zajął się więc swoją zabawką, poruszenie przy jego boku przypomniał mu, że nie był tam sam. Spojrzenie Vane'a z syna przeszło na kobiecą sylwetkę, by w końcu dotrzeć do jej twarzy. Tej, która jeszcze chwilę wcześniej gotowa była walczyć o nieznane sobie dziecko... Kim była? Dlaczego to robiła? Milczał jakiś czas, czując się onieśmielony jej obecnością, ale w końcu odchrząknął, chcąc zwrócić uwagę czarownicy. - Jayden - przedstawił się, wyprowadzając ku niej gest. Wyciągnięta dłoń stanowiła wszak nie tylko powitanie, lecz otwarcie, rozpoczęcie czegoś we właściwym tonie. Bo mimo wszystko chciał jej powiedzieć, że przecież... - Dziękuję.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Namiot Podniebnego Cwału
Szybka odpowiedź