Prosektorium
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Prosektorium
Piętro to wypełnia charakterystyczny zapach niewątpliwie kojarzący się ze stanem rozkładu i śmierci; taka otoczka skutecznie odstrasza osoby, które nie mają wyraźnego powodu, by zapuścić się do podpiwniczonej części szpitala. Prosektorium to przestronna sala z dwoma wielkimi, metalowymi stołami, specjalistyczną aparaturą i kilkoma siedzeniami na podwyższeniu przeznaczonymi dla obserwujących stażystów. Dzienne światło sączy się przez kilka niewielkich okien, lecz przy oględzinach ciał sala oświetlana jest jasnym blaskiem jarzeniówek. Z tej sali można dostać się także do chłodni służącej do przechowywania zwłok oczekujących na autopsję.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Odwzajemniłem uśmiech Josephine, uradowany, że już jest jej lepiej, a następnie podałem jej rękę, pomagając podnieść się na nogi. Nie mogła tak leżeć na podłodze, bo jeszcze trochę i zaziębi się od chłodnych kafelek. - Nie jest ci zimno? - zapytałem cicho pannę Fenwick, lustrując ją wzrokiem. Trochę rozczochrały jej się włosy, toteż schwyciłem parę poluzowanych kosmyków i założyłem jej za ucho, uśmiechając się ciepło. Przez chwilę rozważałem nawet wyjście z prosektorium i pozostawienie tej dwójki samej sobie - skoro byli tu pierwsi niech zajmą się anomalią - lecz wtedy odezwał się znów Mulciber. Uniosłem pytająco brew ku górze, przenosząc spojrzenie z niego na Josie.
- Zaśpiewać? - zapytałem, nie do końca przekonany. Lecz tak właściwie, co też mi szkodziło? - Zdecydowanie lepiej radzę sobie z fortepianem - wzruszyłam ramionami, po czym zacząłem zastanawiać się, jaki utwór będzie pasował do sytuacji. Coś po francusku może? Nie, to raczej nie. Josephine miała przecież zaśpiewać razem ze mną, a nie miałem pewności, czy tak samo jak ja znatej język. Nie, trzeba było zdecydowanie pozostać przy rodzimym repertuarze. Co jednak pasowałoby do okazji? Nic Celestyny Warbeck, to na pewno. Ona nie śpiewała o zimnych trupach w jeszcze zimniejszym prosektorium. Ani o psychopatach rzucających klątwy na Merlinowi ducha winne kobiety jak Justine. Potarłem brodę w zamyśleniu, zerkając na Jo w poszukiwaniu pomocy. Zaraz jednak nadeszło wybawienie. Sytuacja była odrobinę groteskowa, w końcu śpiewy nad trupem nie były tak do końca na miejscu - jednakże dlaczego miałbym nie wykorzystać tego absurdu na swoją korzyśćc i popchnąć go jeszcze dalej? Grywałem kiedyś kabarety, parę zdarzyło mi się w ubiegłym roku w czasie pobytu w Stanach, a tam moi nowi fantastyczni znajomi zabrali mnie na koncert - Wieczór z Tomem Lehrerem. Przez następne dwa tygodnie piłowałem na stojącym w naszym mieszkaniu pianinie jego piosenki do znudzenia.
- To może coś zza oceanu w takim razie, Jo chyba tego nie zna - rzuciłem jeszcze, nim nie odchrząknąłem. Wziąłem oddech i zacząłem śpiewać - prosto, bez udziwnień, ale za to czysto i pewnie.
- All the world seems in tune
On a spring afternoon
When we're poisoning pigeons in the park
Every Sunday you'll see
My sweetheart and me
As we poison the pigeons in the park...
- Zaśpiewać? - zapytałem, nie do końca przekonany. Lecz tak właściwie, co też mi szkodziło? - Zdecydowanie lepiej radzę sobie z fortepianem - wzruszyłam ramionami, po czym zacząłem zastanawiać się, jaki utwór będzie pasował do sytuacji. Coś po francusku może? Nie, to raczej nie. Josephine miała przecież zaśpiewać razem ze mną, a nie miałem pewności, czy tak samo jak ja znatej język. Nie, trzeba było zdecydowanie pozostać przy rodzimym repertuarze. Co jednak pasowałoby do okazji? Nic Celestyny Warbeck, to na pewno. Ona nie śpiewała o zimnych trupach w jeszcze zimniejszym prosektorium. Ani o psychopatach rzucających klątwy na Merlinowi ducha winne kobiety jak Justine. Potarłem brodę w zamyśleniu, zerkając na Jo w poszukiwaniu pomocy. Zaraz jednak nadeszło wybawienie. Sytuacja była odrobinę groteskowa, w końcu śpiewy nad trupem nie były tak do końca na miejscu - jednakże dlaczego miałbym nie wykorzystać tego absurdu na swoją korzyśćc i popchnąć go jeszcze dalej? Grywałem kiedyś kabarety, parę zdarzyło mi się w ubiegłym roku w czasie pobytu w Stanach, a tam moi nowi fantastyczni znajomi zabrali mnie na koncert - Wieczór z Tomem Lehrerem. Przez następne dwa tygodnie piłowałem na stojącym w naszym mieszkaniu pianinie jego piosenki do znudzenia.
- To może coś zza oceanu w takim razie, Jo chyba tego nie zna - rzuciłem jeszcze, nim nie odchrząknąłem. Wziąłem oddech i zacząłem śpiewać - prosto, bez udziwnień, ale za to czysto i pewnie.
- All the world seems in tune
On a spring afternoon
When we're poisoning pigeons in the park
Every Sunday you'll see
My sweetheart and me
As we poison the pigeons in the park...
Moc, która szalała w tym miejscu, a której do tej pory nikomu przed nimi nie udało się poskromić, posłusznie odnalazła swoją równowagę. Załatali wyłom, który powstał podczas lub po pierwszomajowym wybuchu, niszczył wszystko, pochłaniał, jak kosmiczna dziura żywiąca się ich magią. I udało im się to bez większych problemów, w doskonałym towarzystwie. Czuł tą energię, pochłaniał ją każdym calem powierzchni swojej skóry. Powietrze wokół nich pachniało grozą, czarną mocą, która wypełniała go od środka, odkąd złożył wieczystą przysięgę Czarnemu Panu, odkąd naznaczył go swoim znakiem. Wreszcie był usatysfakcjonowany. Zaciągnął się tak, jakby wdychał amortencję — poniekąd tak bowiem było, a gdy otworzył oczy wszystko cichło, uspokajało się. Rozejrzał się wokół, panowała magiczna cisza, a jedynymi odgłosami odbijającymi się lekkim echem po ścianach pomieszczenia był śpiewający na jego rozkaz Selwyn i wtórująca mu Fenwick. Spojrzał i na Cassandrę, która świetnie poradziła sobie z wyzwaniem. Sprostała mu, udowodniła swoją wartość, zarówno jako uzdrowicielki, jak i członkini organizacji, ale przecież nigdy w nią nie wątpił, wiedział, że to wszystko tak się skończy. Patrzył na jej twarz i to, co się na niej malowało, kiedy skończyli, analizując i zapamiętując każdą najdrobniejszą zmianę, w głowie podświadomie uzupełniając kompletny obraz jej osoby. Tego, doświadczyli po raz pierwszy, ale z pewnością nie ostatni.
Obrócił głowę, marszcząc brwi — był pewien, że poza ich czwórką w środku nie ma nikogo więcej. Ruszył powoli za Cassandrą, w gotowości mając różdżkę; ujrzawszy mężczyznę pomyślał o jednym z najprostszych i najdogodniejszych rozwiązań. Można go było zabić, przeto jeden trup więcej w prosektorium nikogo by nie zdziwił, lecz gdy przykucnęła nad nim pozwolił jej czynić swą powinność, wiedziała co robi. Nie miał podstaw, by jej nie wierzyć, jeśli zakładała, że zajścia z tego miejsca pozostaną tylko w ich pamięci. Opatrywała go starannie, a on uczestniczył w tym tylko przez chwilę. Przewrócił oczami; nie musiał patrzeć jak ratuje tego szczęściarza.
— Wystarczy— rozporządził, znalazłszy się przy śpiewakach. Poprawił Alexandrowi kitel, niech wygląda porządnie, gdy stąd wyjdą, a nie tak, jakby toczył bój na śmierć i życie. — Nikomu nie powiecie o tym, co tutaj zaszło. Nigdy. Albo po prostu o tym zapomnijcie. Teraz wyprowadzicie nas stąd tak, aby nie budzić niczyich podejrzeń, a potem udacie się z nami i nie będziecie zadawać pytań. A teraz Alexandrze, otwórz nam drzwi.
Odwrócił się za siebie; widząc, że Cassandra skończyła, ruszył do wyjścia, gdzie przepuścił ją przodem.
| zt wszyscy
Obrócił głowę, marszcząc brwi — był pewien, że poza ich czwórką w środku nie ma nikogo więcej. Ruszył powoli za Cassandrą, w gotowości mając różdżkę; ujrzawszy mężczyznę pomyślał o jednym z najprostszych i najdogodniejszych rozwiązań. Można go było zabić, przeto jeden trup więcej w prosektorium nikogo by nie zdziwił, lecz gdy przykucnęła nad nim pozwolił jej czynić swą powinność, wiedziała co robi. Nie miał podstaw, by jej nie wierzyć, jeśli zakładała, że zajścia z tego miejsca pozostaną tylko w ich pamięci. Opatrywała go starannie, a on uczestniczył w tym tylko przez chwilę. Przewrócił oczami; nie musiał patrzeć jak ratuje tego szczęściarza.
— Wystarczy— rozporządził, znalazłszy się przy śpiewakach. Poprawił Alexandrowi kitel, niech wygląda porządnie, gdy stąd wyjdą, a nie tak, jakby toczył bój na śmierć i życie. — Nikomu nie powiecie o tym, co tutaj zaszło. Nigdy. Albo po prostu o tym zapomnijcie. Teraz wyprowadzicie nas stąd tak, aby nie budzić niczyich podejrzeń, a potem udacie się z nami i nie będziecie zadawać pytań. A teraz Alexandrze, otwórz nam drzwi.
Odwrócił się za siebie; widząc, że Cassandra skończyła, ruszył do wyjścia, gdzie przepuścił ją przodem.
| zt wszyscy
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie przypuszczał nawet, że wyląduje w Mungu ponownie tak prędko; był tu wszak raptem przed dwoma dniami, choć przyświecał mu wówczas zupełnie inny cel. Tym razem nie przywiodła go tutaj próba zagłuszenia bliżej niesprecyzowanych wyrzutów sumienia, a jasno określone przez Czarnego Pana zadanie, do którego zamierzał podejść najpoważniej, jak tylko potrafił. Zdawał sobie sprawę, że to nie są przelewki i cieszyła go możliwość wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu, pomimo dość krótkiego stażu w Organizacji; w końcu miał okazję poczuć, że jakiekolwiek jego działanie jest potrzebne i oczekiwane, a nie krąży po świecie, goniąc własny ogon w poszukiwaniu głębszego sensu, którego tak naprawdę wcale nie musiał odnajdywać. Zamiary miał jasne i klarowne; przede wszystkim mieli spotkać się z Eir już w prosektorium. Thomas postanowił wykorzystać fakt, że jest tu jego siostra, co składało się na doskonałą wymówkę, dla której miał się tutaj znaleźć i nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Zresztą, tak naprawdę Vane raczej nie jawił się jako podejrzana osoba. Mało kto zwracał na niego uwagę kiedykolwiek, co popłacało w momentach takich, jak ten. W kieszeni szaty spoczywał bezpieczne główny przedmiot całej tej eskapady — świstoklik. Niepozorny, srebrny krążek, z wytłoczonym nań wężem, a jakże by inaczej.
Przybył punktualnie, jednak na miejscu czekała go pierwsza niespodzianka, gdy poinformowano go, że Jocelyn opuściła już szpital. Minęli się dosłownie o kilka godzin; Thomas z jednej strony odczuł ulgę na myśl o tym, że nie będzie musiał naginać się do ogólnie przyjętych zasad i norm konwersacyjnych. Nigdy nie należał do osób szczególnie rozmownych, tym bardziej ostatnimi czasy, a już na pewno w starciu z siostrą, z którą w dalszym ciągu nie wiedział, czy chce się porozumieć. Dwa dni to za mało, by wszystko przemyśleć, poza tym zbiegło się to w czasie z przygotowaniem do postawionych przed nim zadań — i to na nich zamierzał się skupić, nie chcąc pozwolić sobie na pomyłki, wywołane rozkojarzeniem. Nie zraziło go to drobne niepowodzenie w postaci wymówki co do jego odwiedzin tutaj. Zamieszanie panujące w szpitalu od maja pozwoliło mu się wtopić w tłum i pozostać niezauważonym. Gdyby ktoś zamierzał go o coś pytać, zamierzał zasłonić się chęcią odwiedzenia w pracy Havisham; liczył jednak, że każdy pochłonięty piętrzącymi się obowiązkami, nie będzie czuł się zobowiązany do maglowania odwiedzających. Podążając spokojnym, choć zdecydowanym krokiem korytarzami, którym przydałoby się odświeżenie, wrócił pamięcią do czasów, kiedy jako dużo młodszy chłopak robił to samo. Kiedy jego ojcu wydawało się jeszcze, że zaszczepi w nim zalążek drygu, który wszak powinien mieć każdy uzdrowiciel. Tak się niestety nie stało, a ojca spotkał zawód. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą. Thomasa pokrzepiała myśl, że stał się tak odległy od obrazu ojca, jak tylko się dało. Porzucił asekuracyjną neutralność na rzecz zaangażowania w coś, co mogło odmienić znany im świat i uczynić go lepszym miejscem.
Ostrożnie, choć nie starając się specjalnie ukrywać, zszedł na dół. Dłonie skrył w kieszeniach; w prawej dzierżył różdżkę, na wszelki wypadek. Miał nadzieję, że nie okaże się konieczne używanie magii. Rozglądał się w poszukiwaniu kobiety, która miała mu towarzyszyć. Mieli się spotkać już na miejscu, by uniknąć zwracania na siebie niepotrzebnej uwagi. Prosektorium odnalazł dość prędko; zapachu śmierci nie dało się pomylić z czymkolwiek innym. Nie odrzucało go to, było raczej naturalnym stanem rzeczy. Jedyną pewną rzeczą w życiu każdego, była śmierć. Można ją było odwlec, walczyć z nią, ale nic nie trwa przecież wiecznie, co tylko udowadniały ciała oczekujące na swoją kolej w chłodni. Być może ktoś mógłby uznać tak bezpośrednie pobliże trupów za coś budzącego grozę, jednak nie Vane. To nie umarłych należało się obawiać, tylko żywych. Mężczyzna wszedł do środka pomieszczenia, upewniwszy się wpierw, czy akurat nikogo tam nie ma. Zgadywał jednak, że ewentualne oględziny odbywają się raczej we wcześniejszych porach; w przeciwnym razie miejsce to nie zostałoby wybrane do zadania. Ogarnął je wzrokiem; za oknem powoli się ściemniało, wszak pora była wieczorna, ale łatwo można było odróżnić kształty mebli, czy sprzętów, które znajdowały się wewnątrz. W oczekiwaniu na Eir, oparł się o metalowy stół. Cisza była ogłuszająca, ale on ani drgnął, wciąż trzymając w pogotowiu różdżkę, ot, na wszelki wypadek.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Hjall spał, ukojony eliksirem nasennym, którym nasiąknięte były lniane sakiewki, podłożone mu pod poduszkę, by cały czas wdychał ich opary. Nie siedziała tuż przy nim. Wolała unikać jego łóżka, gdy eliksir działał, samej decydując się na towarzyszenie mu nieco później, gdy opary przestałyby docierać również i do jej nozdrzy.
Stała w kuchni, zerkając to za okno wychodzące na główną ulicę, to za chwilę na wiszący nad stołem zegar. Wyruszyli niedawno – nie tylko Cadan, który zajmował większą część jej rozbieganych myśli, ale także i Deirdre. Zamknęła oczy, wdychając uspokajający aromat melisy. Dłoń mimowolnie opadła na skryty pod szatą brzuch. Dobrze pamiętała o tym, że nie powinna się denerwować, że to przysporzy jej nie tylko niepotrzebnego stresu, ale także i myśli, których nie będzie mogła tak szybko wyplenić ze swojego umysłu. Cisza dobijała, pozwalała każdej idei urosnąć do ogromnych rozmiarów, czyniąc z nich przeciwników niemal nie do pokonania. Jej rozmyślania przerwała sowa, która zaczęła pukać dziobem w okno salonu. Biała z czarnymi przypiórkami, sowa Cassandry? Odwinęła szybko liścik z jej nóżki, zerkając na nią ostrożnie, bo dobrze znała sowy i wiedziała, że mogła zaatakować w każdej chwili. Ta jednak była ułożona, pozwoliła ze sobą współpracować. Otworzyła najpierw krótki liścik, lakoniczny, ale by przekazać jej takie wiadomości, nie trzeba było rozwijać się na całej rolce pergaminu. Z wrażenia usiadła w fotelu, widząc podpis. Nie widziała Go jeszcze, a choć bardzo chciała, wiedziała, że nie była wciąż godna, by spojrzeć w oczy Tego, którego imienia bano się wymawiać. Nawet nie myślała o tym, żeby sprzeciwić się jego woli. Rozwinęła drugą kartkę, na której podobnym drukiem wypisane były instrukcje. Punkt ściągający, świstokliki. Miała jeden z nich w dłoni, dobrze go obejrzała. Srebrna moneta z wyrytym na nim symbolem węża. Przełknęła ślinę słysząc pukanie do drzwi. Oba pergaminy i świstoklik prędko schowała do kieszeni swojej szaty, gdy wstawała z miejsca i podchodziła do drzwi. Uchyliła je odrobinę.
– Caley – sapnęła na wydechu, natychmiast wpuszczając ją do środka i zamykając drzwi. – Jak ty wyglądasz… najdroższa – ujęła jej twarz w dłonie, oglądając ją badawczo. – Gdzie ty byłaś? – umorusana sadzą, z podartą suknią i… wyraźną szramą na boku. – Caley… zostań tu. Tu jesteś bezpieczna. – nie miała czasu się nią teraz zajmować, tak trudno było to jej to przyznać. – Muszę wyjść. Muszę… chodzi o Cadana. Wyjaśnię ci wszystko, jak wrócę. Popilnuj Hjalla, jeśli możesz. Śpi. Odpocznij przy nim, okryj się kocem. – stanęła odrobinę na palcach, żeby złożyć miękki pocałunek na jej czole, po czym chwyciła za swój czarny, welurowy płaszcz, okryła się nim i w jednej chwili zniknęła.
Znajome ciągnięcie w okolicach żołądka ściągnęło ją do św. Munga. Ledwie pojawiła się przed nim, przez drzwi wyleciało kilkanaście osób. Od zbiorowej teleportacji aż zagrzmiało. Krzyczeli o pożarze.
W Ministerstwie.
Zacisnęła zęby. Musiała stosować się do zaleceń Pana, nie patrząc na to, co może się za chwilę stać. Mogła się jedynie domyślać, gdybać, czyja to sprawka. Weszła przez główne drzwi, korzystając z zamieszania i częściowej niewidzialności, którą dzięki niemu zyskała. Przewijała się między ludźmi, dłonią chroniąc swój brzuch schowany pod płaszczem, swoje nienarodzone jeszcze dziecko, któremu sama kiedyś będzie mówiła, że bycie wierną oznacza również bycie samodzielną i odważną. Zadanie zlecone od Czarnego Pana wiązało się z niebezpieczeństwem, ale ona była zdolna je podjąć.
Dotarcie do prosektorium nie okazało się do końca tak łatwe. Musiała kilka razy zmienić ścieżkę, podążając za wskazówkami na mapach porozwieszanych na ścianach, kiedy kręciło się po korytarzach zbyt wielu magomedyków, którzy mogliby ją przekierować gdzie indziej. Gdy dotarła na miejsce, czuła już ciężar zmęczenia.
– Thomas? Thomas Vane? – spytała niepewnie, widząc człowieka z różdżką w dłoni. Ryzykowała w tej chwili wiele, to mógł być każdy. Słysząc potwierdzenie, odetchnęła. – Sam Wiesz Kto mnie tu przysłał. Eir Goyle. – przedstawiła się, podchodząc bliżej niego. Leszczynowa różdżka z wyrzeźbionymi na rączce kielichami trwała już wiernie w jej dłoniach. Wyjęła również srebrny krążek.
Zostawiła go na jednej ze srebrnych tac z zakrwawionymi i czystymi chustami. Swój schowała do misy z jałowymi. Jeśli w Ministerstwie Magii trwał pożar, nikt raczej nie będzie tu grzebał, wszystkich sił potrzebowali właśnie tam.
– Możemy iść dalej. Pospieszmy się.
Stała w kuchni, zerkając to za okno wychodzące na główną ulicę, to za chwilę na wiszący nad stołem zegar. Wyruszyli niedawno – nie tylko Cadan, który zajmował większą część jej rozbieganych myśli, ale także i Deirdre. Zamknęła oczy, wdychając uspokajający aromat melisy. Dłoń mimowolnie opadła na skryty pod szatą brzuch. Dobrze pamiętała o tym, że nie powinna się denerwować, że to przysporzy jej nie tylko niepotrzebnego stresu, ale także i myśli, których nie będzie mogła tak szybko wyplenić ze swojego umysłu. Cisza dobijała, pozwalała każdej idei urosnąć do ogromnych rozmiarów, czyniąc z nich przeciwników niemal nie do pokonania. Jej rozmyślania przerwała sowa, która zaczęła pukać dziobem w okno salonu. Biała z czarnymi przypiórkami, sowa Cassandry? Odwinęła szybko liścik z jej nóżki, zerkając na nią ostrożnie, bo dobrze znała sowy i wiedziała, że mogła zaatakować w każdej chwili. Ta jednak była ułożona, pozwoliła ze sobą współpracować. Otworzyła najpierw krótki liścik, lakoniczny, ale by przekazać jej takie wiadomości, nie trzeba było rozwijać się na całej rolce pergaminu. Z wrażenia usiadła w fotelu, widząc podpis. Nie widziała Go jeszcze, a choć bardzo chciała, wiedziała, że nie była wciąż godna, by spojrzeć w oczy Tego, którego imienia bano się wymawiać. Nawet nie myślała o tym, żeby sprzeciwić się jego woli. Rozwinęła drugą kartkę, na której podobnym drukiem wypisane były instrukcje. Punkt ściągający, świstokliki. Miała jeden z nich w dłoni, dobrze go obejrzała. Srebrna moneta z wyrytym na nim symbolem węża. Przełknęła ślinę słysząc pukanie do drzwi. Oba pergaminy i świstoklik prędko schowała do kieszeni swojej szaty, gdy wstawała z miejsca i podchodziła do drzwi. Uchyliła je odrobinę.
– Caley – sapnęła na wydechu, natychmiast wpuszczając ją do środka i zamykając drzwi. – Jak ty wyglądasz… najdroższa – ujęła jej twarz w dłonie, oglądając ją badawczo. – Gdzie ty byłaś? – umorusana sadzą, z podartą suknią i… wyraźną szramą na boku. – Caley… zostań tu. Tu jesteś bezpieczna. – nie miała czasu się nią teraz zajmować, tak trudno było to jej to przyznać. – Muszę wyjść. Muszę… chodzi o Cadana. Wyjaśnię ci wszystko, jak wrócę. Popilnuj Hjalla, jeśli możesz. Śpi. Odpocznij przy nim, okryj się kocem. – stanęła odrobinę na palcach, żeby złożyć miękki pocałunek na jej czole, po czym chwyciła za swój czarny, welurowy płaszcz, okryła się nim i w jednej chwili zniknęła.
Znajome ciągnięcie w okolicach żołądka ściągnęło ją do św. Munga. Ledwie pojawiła się przed nim, przez drzwi wyleciało kilkanaście osób. Od zbiorowej teleportacji aż zagrzmiało. Krzyczeli o pożarze.
W Ministerstwie.
Zacisnęła zęby. Musiała stosować się do zaleceń Pana, nie patrząc na to, co może się za chwilę stać. Mogła się jedynie domyślać, gdybać, czyja to sprawka. Weszła przez główne drzwi, korzystając z zamieszania i częściowej niewidzialności, którą dzięki niemu zyskała. Przewijała się między ludźmi, dłonią chroniąc swój brzuch schowany pod płaszczem, swoje nienarodzone jeszcze dziecko, któremu sama kiedyś będzie mówiła, że bycie wierną oznacza również bycie samodzielną i odważną. Zadanie zlecone od Czarnego Pana wiązało się z niebezpieczeństwem, ale ona była zdolna je podjąć.
Dotarcie do prosektorium nie okazało się do końca tak łatwe. Musiała kilka razy zmienić ścieżkę, podążając za wskazówkami na mapach porozwieszanych na ścianach, kiedy kręciło się po korytarzach zbyt wielu magomedyków, którzy mogliby ją przekierować gdzie indziej. Gdy dotarła na miejsce, czuła już ciężar zmęczenia.
– Thomas? Thomas Vane? – spytała niepewnie, widząc człowieka z różdżką w dłoni. Ryzykowała w tej chwili wiele, to mógł być każdy. Słysząc potwierdzenie, odetchnęła. – Sam Wiesz Kto mnie tu przysłał. Eir Goyle. – przedstawiła się, podchodząc bliżej niego. Leszczynowa różdżka z wyrzeźbionymi na rączce kielichami trwała już wiernie w jej dłoniach. Wyjęła również srebrny krążek.
Zostawiła go na jednej ze srebrnych tac z zakrwawionymi i czystymi chustami. Swój schowała do misy z jałowymi. Jeśli w Ministerstwie Magii trwał pożar, nikt raczej nie będzie tu grzebał, wszystkich sił potrzebowali właśnie tam.
– Możemy iść dalej. Pospieszmy się.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Podniósł głowę natychmiast, gdy drzwi stanęły otworem. Zwykle sprawiał wrażenie zamyślonego, ale to tylko pozór. Czujność ratowała życie, tym bardziej, jeśli przebywało się akurat gdzieś, gdzie zdecydowanie się nie powinno. Podobno Ministerstwo płonęło; Vane nie był zwolennikiem informacji przyjmowanych od spanikowanego tłumu, zatem wstrzymał się z osądem. Nie mieli teraz czasu by skupiać się na tym, co działo się gdzie indziej. Musieli wykonać powierzone im zadanie. Obrzucił nienachalnym wzrokiem Eir, by skinąć głową na zadane mu pytanie. On tak naprawdę nie miał się o kogo martwić. Nici powiązań zostały zerwane, nawet jeśli przed kilkoma dniami zostały podjęte próby ponownego ich nawiązania. Na to było jednak za wcześnie i pozostawało się jedynie cieszyć, że nie przychodził tu z myślą, że jeśli coś mu się stanie, to pozostawi za sobą pasmo bólu i cierpienia. Odbił się od stołu, o który opierał się plecami, po czym zapamiętał, gdzie Eir włożyła krążek. Potem ocenią, które wróci tutaj, a kto zostanie w pobliżu wieży. Musieli działać szybko i bez zbędnych refleksji. Pożar był im na rękę, ciężko było ukryć. Zamieszanie i panika wiązały się z tym, że mieli szerokie pole do działania i nikogo nie zdziwiłaby obecność rannych przybyszów z Azkabanu. Thomas mógł się jedynie domyślać, w jakim musieli być stanie; to, co to więzienie potrafiło robić z ludźmi znał tylko z opowieści, a i tak mroziły krew w żyłach. Uświadamiał sobie wtedy, że jednak nie jest mu tak zupełnie wszystko jedno. Zniósłby Tower, ale Azkaban?
Ponownie skinął jedynie Eir głową w sztywnym geście. Nigdy nie należał do osób bardzo rozmownych, wolał skupiać się na obserwowaniu. Za oknem ściemniało się coraz bardziej. Przez chwilę pokusiło go nawet, czy nie wyjrzeć i nie przekonać się, czy faktycznie widać daleką łunę pożaru; uznał to jednak za bezcelowe. Zadanie. Upewnił się, że wszystko stąd zabrał i nie pozostawili zbyt oczywistych śladów swojej obecności. Dzisiejszego wieczoru raczej nikt nie będzie przeprowadzał sekcji, w każdym razie jeszcze nie. Powinno im to kupić trochę czasu.
— Chodźmy — rzekł krótko. Ponownie skrył dłonie w kieszeniach płaszcza, choć różdżkę trzymał w pogotowiu. Przepuścił Eir w drzwiach, by mogli udać się w miejsce, z którego będą się w stanie bezpiecznie teleportować. Im dalej od prosektorium odchodzili, tym bardziej zapach śmierci stawał się odległy; ustępował innemu. Swąd spalenizny. Najpewniej udało się już sprowadzić tu pierwszych rannych. Nie zaprzątał sobie tym już jednak głowy; gdy po dłuższej chwili kluczenia po korytarzach, omijania biegnących w popłochu uzdrowicieli i tych, którzy liczyli na odnalezienie w tym chaosie swoich krewnych, udało im się w końcu wyjść na zewnątrz, teleportowali się do następnego punktu. Na refleksje przyjdzie czas później.
Ponownie skinął jedynie Eir głową w sztywnym geście. Nigdy nie należał do osób bardzo rozmownych, wolał skupiać się na obserwowaniu. Za oknem ściemniało się coraz bardziej. Przez chwilę pokusiło go nawet, czy nie wyjrzeć i nie przekonać się, czy faktycznie widać daleką łunę pożaru; uznał to jednak za bezcelowe. Zadanie. Upewnił się, że wszystko stąd zabrał i nie pozostawili zbyt oczywistych śladów swojej obecności. Dzisiejszego wieczoru raczej nikt nie będzie przeprowadzał sekcji, w każdym razie jeszcze nie. Powinno im to kupić trochę czasu.
— Chodźmy — rzekł krótko. Ponownie skrył dłonie w kieszeniach płaszcza, choć różdżkę trzymał w pogotowiu. Przepuścił Eir w drzwiach, by mogli udać się w miejsce, z którego będą się w stanie bezpiecznie teleportować. Im dalej od prosektorium odchodzili, tym bardziej zapach śmierci stawał się odległy; ustępował innemu. Swąd spalenizny. Najpewniej udało się już sprowadzić tu pierwszych rannych. Nie zaprzątał sobie tym już jednak głowy; gdy po dłuższej chwili kluczenia po korytarzach, omijania biegnących w popłochu uzdrowicieli i tych, którzy liczyli na odnalezienie w tym chaosie swoich krewnych, udało im się w końcu wyjść na zewnątrz, teleportowali się do następnego punktu. Na refleksje przyjdzie czas później.
- | z/t x2
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Głęboki oddech był pierwszym, co zdążyła zrobić w pustym prosektorium, zza drzwi którego słyszała wciąż szuranie butów po podłodze i głosy nawołujących gdzieś z pięter wyżej uzdrowicieli. Była już zmęczona, a wciąż przed nią był kawał drogi do pokonania. Jeśli to tutaj mieli pojawić się Rycerze potrzebujący pomocy, musiała być gotowa, by zapewnić im jak najszybszy dostęp do świstoklika zaklętego w monecie. Nie wiedziała, w jakim byli stanie, chociaż poruszona wyobraźnia podsyłała jej przeróżne bolesne obrazy. Pusta przestrzeń, metalowa, pełna upiornych narzędzi, nadawała wszystkim wizjom przedziwnej realności, wzbogacając je o chłód i obrzydzenie. Skrzywiła się, ostrożnie przysiadając na krześle znajdującym się blisko ściany. Może kiedyś siedział tam trup, nie dbała o to. Musiała odpocząć. Dłoń mimowolnie opadła na brzuch. Bała się, że tak gwałtowne zrywy mogły zaszkodzić ich dziecku, ale w tej chwili nie potrafiła nic z tym zrobić. Eliksir brzemienności był poza zasięgiem jej dłoni.
Wzięła kolejny głębszy wdech i przymrużyła oczy, ograniczając patrzenie na metalowy świat przed sobą do minimum.
Wzięła kolejny głębszy wdech i przymrużyła oczy, ograniczając patrzenie na metalowy świat przed sobą do minimum.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Oczekiwanie na członków misji wybierającej się do Azkabanu okazało się dosyć długie, zdążyła zapaść noc. Urozmaiciła ją tylko wizyta znajomej sowy Czarnego Pana, która dostarczyła lakoniczną notatkę z dalszymi poleceniami. Wreszcie jednak powietrze zadrgało, zrobiło się duszno, następnie zimno, a ciemność jakby się pogłębiła. Wtedy wraz z hukiem pojawiło się oślepiające światło podobne do błyskawicy, która jednak została widoczna nieco dłużej. Wyglądała jak rozdarcie, z którego po chwili zaczęła sączyć się ciemna mgła materializująca się w osobę, człowieka. Zaraz za nią wypadł, już całkiem dosłownie, kolejny człowiek i zwalił ciężko na ziemię.
Ramseya obudziło uderzenie o ziemię. Ostatnim, co pamiętał był wciągający wir w Azkabanie spowodowany anomalią. Teraz zaś nad sobą widział sufit. Panowała cisza i spokój, powietrze, choć chłodne, nie było przesączone przenikliwym zimnem więzienia, w którym był chwilę wcześniej. Ból całego ciała oznaczać mógł tylko jedno - żył.
Tuż obok coś się poruszyło.
Eir widziała doskonale, że obok Ramseya, który pojawił się na miejsce mgły wyleciał także ktoś jeszcze. Bez problemu rozpoznała w nim Ministra Magii - Ignatiusa Tufta. W momencie, w którym upadł, do uszu kobiety dobiegł dźwięk towarzyszący złamaniu. Wystająca z uda, ostra kość udowa nie powstrzymała go jednak od podniesienia się na nogi. Jego oczy, zarówno tęczówki jak i białka, stały się całkiem czarne. Jego twarz przypominała maskę, z zastygłą na niej wszędzie krwią. Nie wyglądał na martwego, na żywego też nie do końca, nie przypominał inferiusa, z rozciętej nogi sączyła się krew. Poruszał się z trudem przez złamaną nogę, mimo wszystko jednak zdolny był do zaatakowania Mulcibera. Dopadł do jego szyi i zaczął dusić.
| ST wyrwania się Ministrowi wynosi 40, do rzutu doliczana jest podwojona statystyka sprawności. Takie samo ST i zasady ma odciągnięcie kobiety. Każda podjęta przez Eir fizyczna próba zabrania go od Ramseya pozwoli Mulciberowi złapać oddech, tylko jednak osiągnięcie wymaganego ST pozwoli całkowicie zrzucić go ze śmierciożercy. W przypadku nieudanych prób, podduszanie będzie zabierało mu w każdej turze 5 punktów żywotności.
W przypadku sukcesu, Tuft podejmie próbę ataku ponownie. Jego uniknięcie wynosi 30, a do rzutu doliczana jest podwojona statystyka zwinności.
Świstoklik przeniesie was tutaj.
Żywotność Ramseya wraz z obrażeniami znajduje się poniżej.
Na odpis macie 48 godzin.
Każde z was ma tyle samo czasu na odpis w trakcie trwania wątku.
Punkty żywotności: 19/211 kara: -70
oparzenia -5;
czarna magia -95;
obite żebra, pośladki, lewa łopatka: -25;
odmrożone prawe ramię: -5;
psychiczne: -62
Ramseya obudziło uderzenie o ziemię. Ostatnim, co pamiętał był wciągający wir w Azkabanie spowodowany anomalią. Teraz zaś nad sobą widział sufit. Panowała cisza i spokój, powietrze, choć chłodne, nie było przesączone przenikliwym zimnem więzienia, w którym był chwilę wcześniej. Ból całego ciała oznaczać mógł tylko jedno - żył.
Tuż obok coś się poruszyło.
Eir widziała doskonale, że obok Ramseya, który pojawił się na miejsce mgły wyleciał także ktoś jeszcze. Bez problemu rozpoznała w nim Ministra Magii - Ignatiusa Tufta. W momencie, w którym upadł, do uszu kobiety dobiegł dźwięk towarzyszący złamaniu. Wystająca z uda, ostra kość udowa nie powstrzymała go jednak od podniesienia się na nogi. Jego oczy, zarówno tęczówki jak i białka, stały się całkiem czarne. Jego twarz przypominała maskę, z zastygłą na niej wszędzie krwią. Nie wyglądał na martwego, na żywego też nie do końca, nie przypominał inferiusa, z rozciętej nogi sączyła się krew. Poruszał się z trudem przez złamaną nogę, mimo wszystko jednak zdolny był do zaatakowania Mulcibera. Dopadł do jego szyi i zaczął dusić.
| ST wyrwania się Ministrowi wynosi 40, do rzutu doliczana jest podwojona statystyka sprawności. Takie samo ST i zasady ma odciągnięcie kobiety. Każda podjęta przez Eir fizyczna próba zabrania go od Ramseya pozwoli Mulciberowi złapać oddech, tylko jednak osiągnięcie wymaganego ST pozwoli całkowicie zrzucić go ze śmierciożercy. W przypadku nieudanych prób, podduszanie będzie zabierało mu w każdej turze 5 punktów żywotności.
W przypadku sukcesu, Tuft podejmie próbę ataku ponownie. Jego uniknięcie wynosi 30, a do rzutu doliczana jest podwojona statystyka zwinności.
Świstoklik przeniesie was tutaj.
Żywotność Ramseya wraz z obrażeniami znajduje się poniżej.
Na odpis macie 48 godzin.
Każde z was ma tyle samo czasu na odpis w trakcie trwania wątku.
Punkty żywotności: 19/211 kara: -70
oparzenia -5;
czarna magia -95;
obite żebra, pośladki, lewa łopatka: -25;
odmrożone prawe ramię: -5;
psychiczne: -62
Zaczynała odczuwać pewne dolegliwości w związku z upływającym czasem. Robiła się coraz bardziej głodna i śpiąca, stawała się też coraz słabsza. Powinna o siebie dbać, zwłaszcza teraz, kiedy już czuje ruchy swojego dziecka, kiedy rośnie tak intensywnie, kiedy wszystkie objawy, tak dobrze jej znane, zaczynają się intensyfikować. W takich chwilach dopadały ją wątpliwości – zwłaszcza z powodu tego, że była zwyczajnie osłabiona – i chociaż rozumiała, że były absolutnie nieproszone, nie potrafiła ich odgonić. Zamrugała nieco niemrawo, słysząc lądującą przy uchylonych drzwiach sowę. Wstała ostrożnie, podtrzymując odzywający się już kręgosłup i podeszła bliżej, żeby sprawdzić, co ona tu robi. Szybko odnalazła list i równie szybko przeczytała jego treść. Uczucie senności natychmiast odeszło, pozostawiając Eir w stanie niepokoju i wymuszonej czujności. Oparła się o najbliższy regał, kontrolując oddechy i przygotowując się na to, co miało się za chwilę stać.
Prawą dłoń zacisnęła na drewnie różdżki, ale lewą objęła się za ramię, kiedy tylko poczuła pierwsze oznaki ochłodzenia. Oddech zamienił się w parę, ginącą jednak w nieprzeniknionej ciemności. Nagły błysk zdezorientował ją zupełnie, zachwiał równowagą, która wbiła jej ciało w ścianę. Chwila minęła, zanim zdołała przyzwyczaić się do pierwotnego stanu rzeczy – uszy jednak zdołały wychwycić kilka niepokojących odgłosów. Gdy doszła do siebie, zobaczyła Ramseya – poznać go nie było trudno, chociaż wyglądał, jakby potraktowano go salwą zaklęć niewybaczalnych – oraz obcego z jej perspektywy człowieka, który rzucał mu się do gardła. Zareagowała instynktownie, natychmiast wypadła do przodu, chwytając pod ramię napastnika i ze wszystkich sił próbując odciągnąć go od Śmierciożercy.
Prawą dłoń zacisnęła na drewnie różdżki, ale lewą objęła się za ramię, kiedy tylko poczuła pierwsze oznaki ochłodzenia. Oddech zamienił się w parę, ginącą jednak w nieprzeniknionej ciemności. Nagły błysk zdezorientował ją zupełnie, zachwiał równowagą, która wbiła jej ciało w ścianę. Chwila minęła, zanim zdołała przyzwyczaić się do pierwotnego stanu rzeczy – uszy jednak zdołały wychwycić kilka niepokojących odgłosów. Gdy doszła do siebie, zobaczyła Ramseya – poznać go nie było trudno, chociaż wyglądał, jakby potraktowano go salwą zaklęć niewybaczalnych – oraz obcego z jej perspektywy człowieka, który rzucał mu się do gardła. Zareagowała instynktownie, natychmiast wypadła do przodu, chwytając pod ramię napastnika i ze wszystkich sił próbując odciągnąć go od Śmierciożercy.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
The member 'Eir Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Umykający czas zwolnił, a w końcu się zatrzymał w tysiącu kropel lodowatej wody, podmuchu powietrza wypełnionego czarną magią, która wciskała go do środka i wyrywała do zewnątrz. Mroczny znak na prawym przedramieniu pulsował, palił. Płonął. Płonął w krainie lodu, wśród potworów napędzających jego umysł szeptami ludzi, którzy już nie żyli, których zabił. W jego żyłach płynęła trucizna, a ból stawiał go w tej krótkiej chwili na granicy wytrzymałości — gdyby był słaby, pragnąłby rozcięcia żył, upuszczenia trucizny, odzyskania wolności. Ale nie był słaby, potrafił przetrwać wiele, podołał i temu. Musiał. Choć nie myślał o tym, pozostając w agonii w tych kilku sekundach, które dla niego jawiły się niczym wieczność. Ciemność przygarnęła go czule do siebie, otuliła ciepłymi mackami i powitała, jak swojego, otaczając całunem bezpieczeństwa i spokoju. Czuł się swobodnie w jej niepokoju, w jej przeszywającej i głuchej pustce. Jak w domu, chłonąc pozbawioną bólu, głosów przeszłości i wrażenia bezdennego nieszczęścia rzeczywistość. To wszystko ustało, lub ucichło na chwilę, pozostawiając jego głowę w spokoju, pozwalając mu pogrążać się w wewnętrznej próżni, z której nie chciał się wydostawać. Jeszcze nie teraz.
Gdy jego ciało uderzyło bezwładnie o ziemię, a kręgosłup wzdłuż przepłynął prąd, ocknął się jak po wylaniu nań kubła zimnej wody. Łapczywie zaczerpnął powietrza — równie zimnego, pachnącego sterylnością, balsamami konserwującymi zwłoki, śmiercią. Przez chwilę miał wrażenie, że wciąż tam tkwił. Biel pomieszczenia oślepiła go prawie od razu. Poznawał to miejsce. To właśnie tu z Cassandrą uporał się z anomalią, to tu jej magiczna siła wzmacniała Śmierciożerców. Czuł na sobie krew - jeszcze ciepłą, spływającą z oczu doliną łez, wyciekającą z nosa i uszu, skapującą na gruby, ministerialny płaszcz i szatę, którą miał pod nim. Ból z odmrożonego ramienia jeszcze nie dotarł przez receptory do jego mózgu, jeszcze nie zaalarmował go o beznadziejnym stanie. Adrenalina wystrzeliła do jego krwiobiegu, motywując wszystkie komórki do pracy, kończyny do ruchu, każąc mu wstać i pozbierać się. Żył — to było pewne. Zaczynało to powoli do niego docierać, zaczynał czuć stłuczenia, odmrożenia, oparzenia na karku po szatańskiej pożodze, a potem czyjeś zimne dłonie zaciskające się na jego tchawicy z niezwykłą siłą. Przygniatały jego szyję do podłogi, spłaszczały naturalnie łukowaty kręgosłup. Otworzył szerzej oczy — ze zdumienia i lęku. Nad nim zawisł sam Minister Magii. Nie był duchem, nie był ani żywy, ani umarły, nie był też inferiusem. Był dziwnym tworem, który nie miał prawa istnieć — przeczył wszystkim znanym mu formom życia i nieżycia, zasadom logiki, prawom działania magii i fascynował w swej przerażającej i pięknej kreacji. Na własne oczy widział, jak pozbawiony duszy gaśnie. A teraz, jego biała zalały się czernią i jakby patrzyły na niego, choć nie miały źrenic. Ostatnie krwawe łzy wypłynęły z oczu Mulcibera, próbował go odepchnąć rękami, lecz nie miał sił; ktoś inny przybył mu z pomocą. Eir. Eir Goyle, rozpoznał ją od razu, gdy odciągała Ignatusa do tyłu. Przypomniał sobie jak zaczerpnąć powietrza, gdy paskudne dłonie ministra zsunęły się z jego krtani. Ledwie się poruszył, gdy stwór, przedziwna groteskowa kreacja znów się na niego zamierzył w nieskoordynowanym ataku. W dłoni trzymał różdżkę — oprzytomniał, poczuł ją zimną i twardą, stabilnie utrzymaną w dłoni, zacisnął wokół niej palce i próbując uciec przed ponownym atakiem Tufta, a raczej tego, co z niego zostało, zamieniając się w czarną mgłę.
Gdy jego ciało uderzyło bezwładnie o ziemię, a kręgosłup wzdłuż przepłynął prąd, ocknął się jak po wylaniu nań kubła zimnej wody. Łapczywie zaczerpnął powietrza — równie zimnego, pachnącego sterylnością, balsamami konserwującymi zwłoki, śmiercią. Przez chwilę miał wrażenie, że wciąż tam tkwił. Biel pomieszczenia oślepiła go prawie od razu. Poznawał to miejsce. To właśnie tu z Cassandrą uporał się z anomalią, to tu jej magiczna siła wzmacniała Śmierciożerców. Czuł na sobie krew - jeszcze ciepłą, spływającą z oczu doliną łez, wyciekającą z nosa i uszu, skapującą na gruby, ministerialny płaszcz i szatę, którą miał pod nim. Ból z odmrożonego ramienia jeszcze nie dotarł przez receptory do jego mózgu, jeszcze nie zaalarmował go o beznadziejnym stanie. Adrenalina wystrzeliła do jego krwiobiegu, motywując wszystkie komórki do pracy, kończyny do ruchu, każąc mu wstać i pozbierać się. Żył — to było pewne. Zaczynało to powoli do niego docierać, zaczynał czuć stłuczenia, odmrożenia, oparzenia na karku po szatańskiej pożodze, a potem czyjeś zimne dłonie zaciskające się na jego tchawicy z niezwykłą siłą. Przygniatały jego szyję do podłogi, spłaszczały naturalnie łukowaty kręgosłup. Otworzył szerzej oczy — ze zdumienia i lęku. Nad nim zawisł sam Minister Magii. Nie był duchem, nie był ani żywy, ani umarły, nie był też inferiusem. Był dziwnym tworem, który nie miał prawa istnieć — przeczył wszystkim znanym mu formom życia i nieżycia, zasadom logiki, prawom działania magii i fascynował w swej przerażającej i pięknej kreacji. Na własne oczy widział, jak pozbawiony duszy gaśnie. A teraz, jego biała zalały się czernią i jakby patrzyły na niego, choć nie miały źrenic. Ostatnie krwawe łzy wypłynęły z oczu Mulcibera, próbował go odepchnąć rękami, lecz nie miał sił; ktoś inny przybył mu z pomocą. Eir. Eir Goyle, rozpoznał ją od razu, gdy odciągała Ignatusa do tyłu. Przypomniał sobie jak zaczerpnąć powietrza, gdy paskudne dłonie ministra zsunęły się z jego krtani. Ledwie się poruszył, gdy stwór, przedziwna groteskowa kreacja znów się na niego zamierzył w nieskoordynowanym ataku. W dłoni trzymał różdżkę — oprzytomniał, poczuł ją zimną i twardą, stabilnie utrzymaną w dłoni, zacisnął wokół niej palce i próbując uciec przed ponownym atakiem Tufta, a raczej tego, co z niego zostało, zamieniając się w czarną mgłę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Z jej ust wyrwało się krótkie stęknięcie, kiedy udało jej się odepchnąć tę dziwną kreaturę od ciała Ramseya. To był zaledwie jeden ruch, jeden gwałtowny chwyt, a niemal od razu poczuła, jak jej organizm słabnie, jakby właśnie przebiegła maraton. Nie ona była w tej chwili zagrożona – zagrożone było jej dziecko. Chwyciła mocniej za swoją różdżkę i już zaczęła przerzucać karty pamięci w poszukiwaniu odpowiedniego zaklęcia, kiedy przypomniała sobie, że to nie jest odpowiedni czas i miejsce na podejmowanie takiego ryzyka. I chociaż w prosektorium było teoretycznie bezpiecznie, a okiełznana tu magia wzmacniała, miast osłabiać, anomalie wciąż były nieprzewidywalne i Eir nie miała zamiaru z nimi igrać. Schowała różdżkę za pas swojej szaty i odwróciła się, chwytając za metalowy krążek schowany pod gazami w metalowej misce. Humanoidalna masa znów rzuciła się na Ramseya – nie była wtedy pewna czy zrobił cokolwiek, czy może leżał bez sił – i nie zamierzała czekać ani chwili dłużej. Chciała zdążyć, zanim ta obrzydliwa kreatura znów dorwałaby się do krtani Mulcibera, ale nim zareagowała, ten znów go przygwoździł. Nie mogła czekać na cud - bo tylko tego im w tej chwili brakowało; Ramsey był zbyt poraniony, zbyt słaby, żeby powalić stwora, a ona w zbyt zaawansowanej ciąży, żeby bez końca próbować powstrzymywać go przed rozszarpaniem Mulcibera. Dyszała, patrząc na to, co działo się na podłodze, i myśląc intensywnie nad swoim kolejnym krokiem. Potrzebowali trzeciej różdżki, która byłaby w stanie spacyfikować zagrożenie. Spojrzała na krążek, potem znów na Ramseya. To wszystko działo się w ułamku sekundy.
Aktywując świstoklik i znikając przy akompaniamencie świstu, myślała tylko o tym, że gdyby zabrała ze sobą mężczyznę, od razu dostaliby nadbagaż w formie tego czegoś. Oczyma wyobraźni widziała, jak w przypływie szału potwór rozwala wszystko na swojej drodze - tego właśnie chciała uniknąć, wiedząc, że moc punktu teleportacyjnego doprowadzi ich do jednego miejsce, gdzie stacjonowali uzdrowiciele organizacji. Jeśli trafiliby do Cassandry, nigdy nie mogłaby wybaczyć sobie tego, że sama zrzuciła na przyjaciółkę balast zniszczonej lecznicy. Więc zniknęła sama, zostawiając Ramseya na podłodze.
I licząc na to, że gdziekolwiek trafi, będzie mogła wykorzystać czyjąś sowę do posłania wiadomości, który w tym wypadku byłaby dla Mulcibera zbawienna.
| samotne zt
Aktywując świstoklik i znikając przy akompaniamencie świstu, myślała tylko o tym, że gdyby zabrała ze sobą mężczyznę, od razu dostaliby nadbagaż w formie tego czegoś. Oczyma wyobraźni widziała, jak w przypływie szału potwór rozwala wszystko na swojej drodze - tego właśnie chciała uniknąć, wiedząc, że moc punktu teleportacyjnego doprowadzi ich do jednego miejsce, gdzie stacjonowali uzdrowiciele organizacji. Jeśli trafiliby do Cassandry, nigdy nie mogłaby wybaczyć sobie tego, że sama zrzuciła na przyjaciółkę balast zniszczonej lecznicy. Więc zniknęła sama, zostawiając Ramseya na podłodze.
I licząc na to, że gdziekolwiek trafi, będzie mogła wykorzystać czyjąś sowę do posłania wiadomości, który w tym wypadku byłaby dla Mulcibera zbawienna.
| samotne zt
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Nie udało się, po raz pierwszy brakło mu na to silnej woli i energii. I częściowo nie mógł uwierzyć we własną słabość i niemoc, która go dopadła. Nie potrafił nawet przeistoczyć się we mgłę, w kłąb czarnomagicznej chmury, który pozwoliłby mu uniknąć kolejnej walki z tą istotą, tym czymś, czym stał się Tuft. Jego ciało nawet na chwilę się nie rozmyło, nie zmieniło swojej formy. Wciąż leżał na zimnej ziemi, patrząc w twarz potworowi, który się na niego zamierzył po raz kolejny. I z sukcesem do niego dotarł. Chwycił go za szyję, zacisnął na niej swoje szpony. Eir nie mogła mu pomóc, wiedział to. Nie była biegła ani w zaklęciach, ani obronie, niewiele mogła zrobić w tej sytuacji. Brzemienna, o wiele słabsza od istoty, która znalazła się tu razem z nim. Podejmując niewłaściwe poczynania mogli oboje stracić na tej walce, wierzył w jej siłę i bystry umysł, wierzył, że coś wymyśli, zanim całkiem opadnie z sił.
Złapał palcami jego chude nadgarstki. W tej szamotaninie, desperackiej i tak niepodobnej do niego próbie obrony, prawie czuł pod palcami kości i ścięgna, skórę tak cienką jak papier, która przesuwała się po mięsie. Kątem oka widział wystającą kość udową i sączącą się z rany posokę. Minister zdawał się nie czuć bólu - nie czuć czegokolwiek, lecz przecież miał być pozbawiony duszy. Czując jak powoli traci powietrze, a wielki ciężar przygniata mu tchawicę, utrudniając swobodny przepływ tlenu, uniósł ku jego twarzy oczy. Były szeroko otwarte. Stal tęczówek kontrastowała z karmazynem krwi, która napłynęła mu do powiek i zalała twarz. Z całych sił, spróbował oderwać zaciskające się wokół jego szyi palce, odepchnąć je od siebie, przynajmniej na tyle, by choćby na moment zaczerpnąć tchu. Serce biło w piersi rytmiczną melodię wojennych bębnów bitych tuż przed rozkazem do ataku. Wygiął kręgosłup w górę, próbójąc podeprzeć się na nogach i zrzucić Tufta z siebie, odepchnąć jego dłonie, przerwać ten morderczy akt.
Eir już nie było. Nie słyszał nawet dźwięku teleportacji. Patrząc ministrowi w twarz pomyślał o tym, że przecież miała nie działać, Rycerze mieli się tym zająć i uniemożliwić ruszenie w pogoń. A jednak Eir zniknęła. A może była tu przez chwilę tylko w jego wyobraźni — wyczerpane ciało, umęczony umysł płatał mu figle, miał omamy, jak wtedy, gdy słyszał Cornelię, która obdarzyła go tyradą wyrzutów. Ale nawet jeśli był sam. Nie mógł się poddać.
Punkty żywotności: 19/211 kara: -70
oparzenia -5;
czarna magia -95;
obite żebra, pośladki, lewa łopatka: -25;
odmrożone prawe ramię: -5;
psychiczne: -62
Złapał palcami jego chude nadgarstki. W tej szamotaninie, desperackiej i tak niepodobnej do niego próbie obrony, prawie czuł pod palcami kości i ścięgna, skórę tak cienką jak papier, która przesuwała się po mięsie. Kątem oka widział wystającą kość udową i sączącą się z rany posokę. Minister zdawał się nie czuć bólu - nie czuć czegokolwiek, lecz przecież miał być pozbawiony duszy. Czując jak powoli traci powietrze, a wielki ciężar przygniata mu tchawicę, utrudniając swobodny przepływ tlenu, uniósł ku jego twarzy oczy. Były szeroko otwarte. Stal tęczówek kontrastowała z karmazynem krwi, która napłynęła mu do powiek i zalała twarz. Z całych sił, spróbował oderwać zaciskające się wokół jego szyi palce, odepchnąć je od siebie, przynajmniej na tyle, by choćby na moment zaczerpnąć tchu. Serce biło w piersi rytmiczną melodię wojennych bębnów bitych tuż przed rozkazem do ataku. Wygiął kręgosłup w górę, próbójąc podeprzeć się na nogach i zrzucić Tufta z siebie, odepchnąć jego dłonie, przerwać ten morderczy akt.
Eir już nie było. Nie słyszał nawet dźwięku teleportacji. Patrząc ministrowi w twarz pomyślał o tym, że przecież miała nie działać, Rycerze mieli się tym zająć i uniemożliwić ruszenie w pogoń. A jednak Eir zniknęła. A może była tu przez chwilę tylko w jego wyobraźni — wyczerpane ciało, umęczony umysł płatał mu figle, miał omamy, jak wtedy, gdy słyszał Cornelię, która obdarzyła go tyradą wyrzutów. Ale nawet jeśli był sam. Nie mógł się poddać.
Punkty żywotności: 19/211 kara: -70
oparzenia -5;
czarna magia -95;
obite żebra, pośladki, lewa łopatka: -25;
odmrożone prawe ramię: -5;
psychiczne: -62
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Prosektorium
Szybka odpowiedź