Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Pub "Stepujący Leprokonus"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pub "Stepujący Leprokonus"
Stukoty zderzających się kufli, gwar rozmów, pijackie przyśpiewki i rozlegający się systematycznie śmiech są stałym akompaniamentem towarzyszącym wizytom w Pubie "Stepujący Leprokonus". Nic dziwnego - drzwi prawie nigdy się tutaj nie zamykają, a wszystkie stoliki są zajęte przez licznie gromadzących się gości. Do kakofonii dołącza się dźwięk kostek rzucanych na drewniane stoły i głośne przekleństwa tych, którzy przegrywają własne różdżki w grze w Kościanego Pokera. Cóż, rozsądek nigdy nie pasował do tego lokalu; mało który gość może pochwalić się pełną trzeźwością, skoro "Stepujący Leprokonus" szczyci się nie tylko najlepszą Ognistą Whisky na Wyspach, ale także wyjątkowym, niespotykanym nigdzie indziej trunkiem przypominającym mugolskie poteen.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, kościanego pokera
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:02, w całości zmieniany 3 razy
Przez większą część czasu wydawało się, że choć Faollan oferował siedzącemu obok aurorowi wyłącznie słowa — analityczne, przenikliwe, światopoglądowe, lecz tylko s ł o w a, prawda była nieco inna. Wciąż zdecydowaną większość swojej powagi poświęcał właśnie jemu. Znał Michaela Tonksa oraz mnogość jego różnorodnych reakcji, miał wszak cztery długie miesiące, aby dopasować przyczynę do skutku. Wystarczyło więc podnosić na niego wzrok w kluczowych momentach, odrobinę na zasadzie eksperymentu, który do tej pory przebiegał zgodnie z założeniami psychiatry. Skwaszona mina, odwrócenie wzroku na wspomnienie o strachu.
Będą musieli nad tym popracować, ale mieli przecież czas.
— I dalej wierzysz w tą decyzję? — postanowił zapytać, gdy jeden z wagoników został odłożony na tory. Ułożył swe dłonie płasko na kolanach, wzrok skupiając wyłącznie na nim. I siedzący obok blondyn, niesamowicie spostrzegawczy "magiczny policjant-żołnierz" znał już pewne sposoby zachowania i swoiste zagrywki swego lekarza. Wiedział, że będzie drążył temat, dopóki nie otrzyma satysfakcjonującej, niewymijającej odpowiedzi.
— Każda wojna kiedyś minie. Nawet stuletnia — odwoływał się co prawda do historii świata mugolskiego, nie będąc pewnym, czy Tonks w ogóle mógł kiedyś o niej słyszeć. Niby pochodził od takich, jak Faollan (tak przynajmniej on sam rozumiał rozdmuchany w świecie jego żony konflikt krwi), ale czy odebrał właściwą, mugolską edukację? Chyba nie. — To wojna angielsko—francuska, wbrew nazwie trwała lat sto szesnaście. Wielokrotnie szala zwycięstwa przechylała się z jednej strony, na drugą, ostatecznie Francja przejęła kontynentalne posiadłości angielskie, za wyjątkiem Calais — dodał z niemalże kronikarskiego obowiązku, chociaż miał świadomość, że zboczył z tematu. — Ale skoro każda wojna kiedyś przeminie, stawiam ich przed pytaniem: czy są w stanie żyć w pokoju.
Czy jesteś w stanie żyć bez wojny? Pytanie, co prawda nie zostało powiedziane na głos, nie przez Faollana, ale wydawało się być równie realne, wybrzmiewać w tym pokoju z siłą stu kościelnych dzwonów. Śmierć na wojnie to ekstremum, czasami konieczne, czasami nie. Faollan O'Donnel miał za zadanie pomagać Tonksowi we wprowadzeniu jego życia na właściwe tory. Przeżycie to tylko mała cząstka całego planu.
Słuchał jego słów dalej, z tą samą uwagą, chociaż wykonał pewien pojednawczy gest. Gest dobrej woli względem otwierającego się pacjenta. Wysypał przed sobą woreczek z częściami do kolejki i to na nich skupił swój wzrok, pozostawiając blondynowi przestrzeń do samoekspresji.
— Zmienia więcej, niż do siebie dopuszczasz — podsumował niedługo później, choć z tonu jego głosu ciężko było wyłapać jakąkolwiek podpowiedź, co do jego własnej oceny. Czy spodziewał się usłyszeć coś podobnego, a może Michael zupełnie go zaskoczył? W pracy Faollan bywał dla swych pacjentów enigmą, zupełnie umyślnie zresztą. W jego gabinecie w Belfaście, czy tutaj, w domu, nie było dobrych ani złych odpowiedzi.
Zależało mu tylko na tych prawdziwych.
— Nie będę sugerował ci zmiany pracy ani bycia krnąbrnym względem oficerów czy generalicji — oficerstwem i generalicją nazywał oczywiście tych, którzy mogli mu dawać rozkazy. Ciężko, by mugol znał zasady funkcjonowania Biura Aurorów, musiał więc posiłkować się własnymi doświadczeniami. — Chciałbym, tylko byś zastanowił się, czy czujesz się w kontroli nad własnym życiem poza pracą. Czy gdy ktoś nie mówi ci, co masz robić, nie stawia konkretnych wymagań, których spełnienie jest również egzekwowane, czy jesteś w stanie iść przez swój dzień bez poczucia, że coś jest nie tak. Gdybyś, na przykład, nagle znalazł się na bezludnej wyspie, zdany wyłącznie na siebie, jestem przekonany, że poradziłbyś sobie z przeżyciem idealnie — żołnierze zawsze radzili sobie w krytycznych sytuacjach, poddając się przede wszystkim działaniom instynktów. Michael miał nad nimi przewagę, można powiedzieć, że w pewnym sensie posiadał zarówno instynkt ludzki, jak i zwierzęcy. Niezwykle ciekawy przypadek. — Ale jakbyś został na tydzień sam w domu, na urlopie. Twoi wszyscy znajomi również by gdzieś wyjechali, nikt nie byłby w stanie cię odwiedzić. Poradziłbyś sobie sam ze sobą? — głowa psychiatry przechyliła się lekko w bok, gdy wreszcie spojrzał na swego pacjenta. Chciał upewnić się, że ten zrozumiał pytanie. W tej hipotetycznej sytuacji było bezpiecznie, nie groziło mu żadne zagrożenie, lecz został zupełnie sam ze swoimi myślami. Czy potrzebował kogoś poza sobą, aby nie zwariować? Faollan twierdził, że prawdopodobnie tak. Tonks, podobnie jak część jego pacjentów, w jego opinii wzbraniał się przed zajrzeniem wgłąb siebie. Umyślnie szukał zajęcia, aby przekierować myśli gdzieś dalej, ale nie mógł przed nimi uciekać w nieskończoność.
— Atut — powtórzył po nim, wyraźnie zadowolony, co znów — nie zdarzało się tak często. Zaraz jednak dosłyszał szepty o pamięci, sam poruszył się, aby usiąść bliżej pacjenta. Zniżył głos do szeptu, którym posługiwał się Michael. — Zauważyłeś jakieś regularności? Masz jakiś pomysł, dlaczego czasem pamiętasz więcej, a kiedy indziej mniej? Jeżeli sposobem na polepszoną pamięć jest spokój, możemy przejść do ćwiczeń, które pomogą ci wyczyścić umysł przed zmianą.
Propozycja była zapewne bardzo kusząca, a Faollan nie zwykł składać takich, jeżeli nie był zupełnie pewien ich skutków.
Będą musieli nad tym popracować, ale mieli przecież czas.
— I dalej wierzysz w tą decyzję? — postanowił zapytać, gdy jeden z wagoników został odłożony na tory. Ułożył swe dłonie płasko na kolanach, wzrok skupiając wyłącznie na nim. I siedzący obok blondyn, niesamowicie spostrzegawczy "magiczny policjant-żołnierz" znał już pewne sposoby zachowania i swoiste zagrywki swego lekarza. Wiedział, że będzie drążył temat, dopóki nie otrzyma satysfakcjonującej, niewymijającej odpowiedzi.
— Każda wojna kiedyś minie. Nawet stuletnia — odwoływał się co prawda do historii świata mugolskiego, nie będąc pewnym, czy Tonks w ogóle mógł kiedyś o niej słyszeć. Niby pochodził od takich, jak Faollan (tak przynajmniej on sam rozumiał rozdmuchany w świecie jego żony konflikt krwi), ale czy odebrał właściwą, mugolską edukację? Chyba nie. — To wojna angielsko—francuska, wbrew nazwie trwała lat sto szesnaście. Wielokrotnie szala zwycięstwa przechylała się z jednej strony, na drugą, ostatecznie Francja przejęła kontynentalne posiadłości angielskie, za wyjątkiem Calais — dodał z niemalże kronikarskiego obowiązku, chociaż miał świadomość, że zboczył z tematu. — Ale skoro każda wojna kiedyś przeminie, stawiam ich przed pytaniem: czy są w stanie żyć w pokoju.
Czy jesteś w stanie żyć bez wojny? Pytanie, co prawda nie zostało powiedziane na głos, nie przez Faollana, ale wydawało się być równie realne, wybrzmiewać w tym pokoju z siłą stu kościelnych dzwonów. Śmierć na wojnie to ekstremum, czasami konieczne, czasami nie. Faollan O'Donnel miał za zadanie pomagać Tonksowi we wprowadzeniu jego życia na właściwe tory. Przeżycie to tylko mała cząstka całego planu.
Słuchał jego słów dalej, z tą samą uwagą, chociaż wykonał pewien pojednawczy gest. Gest dobrej woli względem otwierającego się pacjenta. Wysypał przed sobą woreczek z częściami do kolejki i to na nich skupił swój wzrok, pozostawiając blondynowi przestrzeń do samoekspresji.
— Zmienia więcej, niż do siebie dopuszczasz — podsumował niedługo później, choć z tonu jego głosu ciężko było wyłapać jakąkolwiek podpowiedź, co do jego własnej oceny. Czy spodziewał się usłyszeć coś podobnego, a może Michael zupełnie go zaskoczył? W pracy Faollan bywał dla swych pacjentów enigmą, zupełnie umyślnie zresztą. W jego gabinecie w Belfaście, czy tutaj, w domu, nie było dobrych ani złych odpowiedzi.
Zależało mu tylko na tych prawdziwych.
— Nie będę sugerował ci zmiany pracy ani bycia krnąbrnym względem oficerów czy generalicji — oficerstwem i generalicją nazywał oczywiście tych, którzy mogli mu dawać rozkazy. Ciężko, by mugol znał zasady funkcjonowania Biura Aurorów, musiał więc posiłkować się własnymi doświadczeniami. — Chciałbym, tylko byś zastanowił się, czy czujesz się w kontroli nad własnym życiem poza pracą. Czy gdy ktoś nie mówi ci, co masz robić, nie stawia konkretnych wymagań, których spełnienie jest również egzekwowane, czy jesteś w stanie iść przez swój dzień bez poczucia, że coś jest nie tak. Gdybyś, na przykład, nagle znalazł się na bezludnej wyspie, zdany wyłącznie na siebie, jestem przekonany, że poradziłbyś sobie z przeżyciem idealnie — żołnierze zawsze radzili sobie w krytycznych sytuacjach, poddając się przede wszystkim działaniom instynktów. Michael miał nad nimi przewagę, można powiedzieć, że w pewnym sensie posiadał zarówno instynkt ludzki, jak i zwierzęcy. Niezwykle ciekawy przypadek. — Ale jakbyś został na tydzień sam w domu, na urlopie. Twoi wszyscy znajomi również by gdzieś wyjechali, nikt nie byłby w stanie cię odwiedzić. Poradziłbyś sobie sam ze sobą? — głowa psychiatry przechyliła się lekko w bok, gdy wreszcie spojrzał na swego pacjenta. Chciał upewnić się, że ten zrozumiał pytanie. W tej hipotetycznej sytuacji było bezpiecznie, nie groziło mu żadne zagrożenie, lecz został zupełnie sam ze swoimi myślami. Czy potrzebował kogoś poza sobą, aby nie zwariować? Faollan twierdził, że prawdopodobnie tak. Tonks, podobnie jak część jego pacjentów, w jego opinii wzbraniał się przed zajrzeniem wgłąb siebie. Umyślnie szukał zajęcia, aby przekierować myśli gdzieś dalej, ale nie mógł przed nimi uciekać w nieskończoność.
— Atut — powtórzył po nim, wyraźnie zadowolony, co znów — nie zdarzało się tak często. Zaraz jednak dosłyszał szepty o pamięci, sam poruszył się, aby usiąść bliżej pacjenta. Zniżył głos do szeptu, którym posługiwał się Michael. — Zauważyłeś jakieś regularności? Masz jakiś pomysł, dlaczego czasem pamiętasz więcej, a kiedy indziej mniej? Jeżeli sposobem na polepszoną pamięć jest spokój, możemy przejść do ćwiczeń, które pomogą ci wyczyścić umysł przed zmianą.
Propozycja była zapewne bardzo kusząca, a Faollan nie zwykł składać takich, jeżeli nie był zupełnie pewien ich skutków.
I show not your face but your heart's desire
Czy nadal wierzył we własną decyzję o tym, by umrzeć na tej wojnie?
Umknął wzrokiem. To było niewygodne pytanie.
Kiedyś chciał umrzeć, tak po prostu. Uciec od likantropii, od ciężaru, od wszystkiego.
Potem praca, a później wojna stały się wygodną wymówką. Przedłużeniem końca, na który nie miał odwagi się zdobyć. Ale tamte myśli dawno minęły, ostatnią pokusę przeżył w październiku i to z bardzo konkretnego powodu: omal nie przemienił się przy Kerrie, bezbronnej i najdroższej. Impuls, reakcja, pokusa. Tamtej jesieni nie miał jednak równie posępnych i uporczywych myśli jak w zimie 1956 roku, nie chciał zginąć bez powodu. A potem, im bardziej podobało mu się życie - myślał, że zginie na wojnie, ale z dobrego powodu. Nie bezsensownie, a z jakimś sensem. Najlepiej mogąc kogoś ocalić, albo zabrać za sobą wrogów do grobu.
A potem patrzył na promienie słońca odbijające się w morzu, potem żartował z siostrami i przyjacielem, chodził na piwo z kolegami, wdychał zapach mokrej trawy po przeżytej pełni - i chciał żyć, chciał przeżyć kolejny dzień.
Nie wybiegał myślami w kolejne lata, bał się.
Choć nie chciał zginąć na wojnie, to sądził, że powinien. Zwłaszcza, że nawet jego młodsza siostra była na to gotowa, była w pierwszym szeregu.
-Nie wiem, czym jest wiara. I nie, nie chcę ginąć, nikt nie chce. Ale nie powinienem składać broni. Nawet, jeśli pozostanę jedyny. Z moimi umiejętnościami powinienem walczyć do końca, pewnie do końca życia. - odpowiedział w końcu, powoli, czując na sobie spojrzenie Faollana. Proszę bardzo.
-Nawet czarodziej nie przeżyje wojny stuletniej od początku do końca. - roześmiał się posępnie. -Znaczy - uściślił, bo nawet lubił wyjaśniać psychiatrze magiczne rzeczy, czuł się wtedy przy nim mądrzejszy, a więc mniej bezbronny. -mogą dożyć do stu dwudziestu lat, ale mam ponad trzydzieści. - zaparł się, tak jakby to mogło obalić analogię Faollana samą siłą logiki.
-Nie wiem. - westchnął, choć Faollan nie zadał mu tego pytania, nie wprost.
Może jednak chciał o tym mówić.
-Nie wiem, czy wierzę, że nastanie pokój. Próbuję, gdy rozmawiam z cywilami, z młodszymi przyjaciółmi, z tymi, którzy potrzebują tej wiary. Ale czasem patrzę w oczy kolegów z pracy i wątpię i myślę, że oni też wątpią. Liczby nie są po naszej stronie, a choć wierzę w zwycięstwo ilekroć przywołuję patronusa lub słyszę pieśń feniksa - niespodziewanie dla siebie rozgadał się tak bardzo, że nawet nie wyjaśnił Faollanowi co to patronus (wyjaśniał przy innej wizycie) i użył metafory (!) -to potem dociera do mnie, że nasza wygrana jest mniej realna niż ich, albo że trwamy w impasie. I wtedy boję się myśleć o pokoju. I boję się też, że gdy sobie na to pozwolę, to będę... gorszym żołnierzem, mniej skutecznym. - nerwowo obracał klocek w dłoni, nie lubił mówić o strachu.
Zamrugał, słysząc kolejne pytania i przypuszczenia. Niewygodne.
-Nie zostałbym na urlopie, miałbym co robić. Kurnik potrzebuje naprawy. - odparował. Kolejne zadanie, cel do osiągnięcia. Przygryzł policzek. -Już byłem pozostawiony sobie, przez pierwsze miesiące po ugryzieniu. Bez pracy, bez bliskich - sam ich odtrącił -bez sensu. Masz rację, wolę mieć klarowny cel, ale czy to źle? - westchnął, choć przeczuwał, że może tak.
Bo sytuacja się powtórzyła. Choroba nasiliła się u niego w październiku, po uratowaniu Just. Pierwsze objawy miał chyba w lipcu, albo może rozwijały się już wcześniej, niepostrzeżenie. Traumę, której nie umiał sobie wybaczyć i którą chciał wyprzeć przeżył w sierpniu, ale trzymał się w ryzach dopóki nie odbili z Azkabanu siostry. Wiedział, że wpływ dementorów przebudził i nasilił jego demony - ale może gdyby w październiku miał cel, nie poddałby się im tak łatwo? Już w listopadzie było trochę lepiej: musiał pomóc Castorowi, a Minister Longbottom wydał mu klarowny rozkaz zadbania o własną psychikę. Zyskał motywację.
Spojrzał na Faollana z niedowierzaniem - czy mu się wydawało, czy słyszał zadowolenie?
To zdarzało się tak rzadko, że bywał zszokowany.
-Wszystko, o czym myślę, to regularności. - uśmiechnął się blado. -Likantropia to chaos, nie znajdę przepisu, którym nie jest eliksir tojadowy. Zawsze będzie ryzyko, zawsze będzie niebezpiecznie. Ale mam wrażenie, że jeśli nie uciekam... pamiętam więcej. Od bólu i od siebie. Odkąd zacząłem próbować zachować przytomność pomimo bólu i odkąd... mniej brzydzę się siebie, mam wrażenie, że wtedy pamiętam więcej. - spokój też mógłby pomóc. -Naucz mnie tych ćwiczeń. Ale nie tylko. Samą przemianę poza pełnią prowokują emocje. Gdybym umiał je stłumić i wyciszyć, albo wyzwolić w odpowiednim momencie... już próbuję, już wychodzi mi powstrzymywanie przemiany i już wiem, kiedy może nadejść. Ale może być lepiej, muszę próbować dalej. - mógłby udać, że nie przemieni się nigdy, nie mieć nad tym kontroli, nie nad prowokowaniem przemiany. Tylko nad tłumieniem.
Ale dojrzał do tego, że chciał zrozumieć wszystko, poznać swoje przekleństwo i swój atut. Sam, to jego walka, nie Faollana - ale kontrola emocji może pomóc.
Umknął wzrokiem. To było niewygodne pytanie.
Kiedyś chciał umrzeć, tak po prostu. Uciec od likantropii, od ciężaru, od wszystkiego.
Potem praca, a później wojna stały się wygodną wymówką. Przedłużeniem końca, na który nie miał odwagi się zdobyć. Ale tamte myśli dawno minęły, ostatnią pokusę przeżył w październiku i to z bardzo konkretnego powodu: omal nie przemienił się przy Kerrie, bezbronnej i najdroższej. Impuls, reakcja, pokusa. Tamtej jesieni nie miał jednak równie posępnych i uporczywych myśli jak w zimie 1956 roku, nie chciał zginąć bez powodu. A potem, im bardziej podobało mu się życie - myślał, że zginie na wojnie, ale z dobrego powodu. Nie bezsensownie, a z jakimś sensem. Najlepiej mogąc kogoś ocalić, albo zabrać za sobą wrogów do grobu.
A potem patrzył na promienie słońca odbijające się w morzu, potem żartował z siostrami i przyjacielem, chodził na piwo z kolegami, wdychał zapach mokrej trawy po przeżytej pełni - i chciał żyć, chciał przeżyć kolejny dzień.
Nie wybiegał myślami w kolejne lata, bał się.
Choć nie chciał zginąć na wojnie, to sądził, że powinien. Zwłaszcza, że nawet jego młodsza siostra była na to gotowa, była w pierwszym szeregu.
-Nie wiem, czym jest wiara. I nie, nie chcę ginąć, nikt nie chce. Ale nie powinienem składać broni. Nawet, jeśli pozostanę jedyny. Z moimi umiejętnościami powinienem walczyć do końca, pewnie do końca życia. - odpowiedział w końcu, powoli, czując na sobie spojrzenie Faollana. Proszę bardzo.
-Nawet czarodziej nie przeżyje wojny stuletniej od początku do końca. - roześmiał się posępnie. -Znaczy - uściślił, bo nawet lubił wyjaśniać psychiatrze magiczne rzeczy, czuł się wtedy przy nim mądrzejszy, a więc mniej bezbronny. -mogą dożyć do stu dwudziestu lat, ale mam ponad trzydzieści. - zaparł się, tak jakby to mogło obalić analogię Faollana samą siłą logiki.
-Nie wiem. - westchnął, choć Faollan nie zadał mu tego pytania, nie wprost.
Może jednak chciał o tym mówić.
-Nie wiem, czy wierzę, że nastanie pokój. Próbuję, gdy rozmawiam z cywilami, z młodszymi przyjaciółmi, z tymi, którzy potrzebują tej wiary. Ale czasem patrzę w oczy kolegów z pracy i wątpię i myślę, że oni też wątpią. Liczby nie są po naszej stronie, a choć wierzę w zwycięstwo ilekroć przywołuję patronusa lub słyszę pieśń feniksa - niespodziewanie dla siebie rozgadał się tak bardzo, że nawet nie wyjaśnił Faollanowi co to patronus (wyjaśniał przy innej wizycie) i użył metafory (!) -to potem dociera do mnie, że nasza wygrana jest mniej realna niż ich, albo że trwamy w impasie. I wtedy boję się myśleć o pokoju. I boję się też, że gdy sobie na to pozwolę, to będę... gorszym żołnierzem, mniej skutecznym. - nerwowo obracał klocek w dłoni, nie lubił mówić o strachu.
Zamrugał, słysząc kolejne pytania i przypuszczenia. Niewygodne.
-Nie zostałbym na urlopie, miałbym co robić. Kurnik potrzebuje naprawy. - odparował. Kolejne zadanie, cel do osiągnięcia. Przygryzł policzek. -Już byłem pozostawiony sobie, przez pierwsze miesiące po ugryzieniu. Bez pracy, bez bliskich - sam ich odtrącił -bez sensu. Masz rację, wolę mieć klarowny cel, ale czy to źle? - westchnął, choć przeczuwał, że może tak.
Bo sytuacja się powtórzyła. Choroba nasiliła się u niego w październiku, po uratowaniu Just. Pierwsze objawy miał chyba w lipcu, albo może rozwijały się już wcześniej, niepostrzeżenie. Traumę, której nie umiał sobie wybaczyć i którą chciał wyprzeć przeżył w sierpniu, ale trzymał się w ryzach dopóki nie odbili z Azkabanu siostry. Wiedział, że wpływ dementorów przebudził i nasilił jego demony - ale może gdyby w październiku miał cel, nie poddałby się im tak łatwo? Już w listopadzie było trochę lepiej: musiał pomóc Castorowi, a Minister Longbottom wydał mu klarowny rozkaz zadbania o własną psychikę. Zyskał motywację.
Spojrzał na Faollana z niedowierzaniem - czy mu się wydawało, czy słyszał zadowolenie?
To zdarzało się tak rzadko, że bywał zszokowany.
-Wszystko, o czym myślę, to regularności. - uśmiechnął się blado. -Likantropia to chaos, nie znajdę przepisu, którym nie jest eliksir tojadowy. Zawsze będzie ryzyko, zawsze będzie niebezpiecznie. Ale mam wrażenie, że jeśli nie uciekam... pamiętam więcej. Od bólu i od siebie. Odkąd zacząłem próbować zachować przytomność pomimo bólu i odkąd... mniej brzydzę się siebie, mam wrażenie, że wtedy pamiętam więcej. - spokój też mógłby pomóc. -Naucz mnie tych ćwiczeń. Ale nie tylko. Samą przemianę poza pełnią prowokują emocje. Gdybym umiał je stłumić i wyciszyć, albo wyzwolić w odpowiednim momencie... już próbuję, już wychodzi mi powstrzymywanie przemiany i już wiem, kiedy może nadejść. Ale może być lepiej, muszę próbować dalej. - mógłby udać, że nie przemieni się nigdy, nie mieć nad tym kontroli, nie nad prowokowaniem przemiany. Tylko nad tłumieniem.
Ale dojrzał do tego, że chciał zrozumieć wszystko, poznać swoje przekleństwo i swój atut. Sam, to jego walka, nie Faollana - ale kontrola emocji może pomóc.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zadawał trudne pytania. Był tego niezmiennie świadom. Może jego pacjenci w pierwszym momencie myśleli, że zadaje je za wcześnie. Że zbyt głośno formułuje stanowiska, które dotykają rozdrapanych przez nich wcześniej ran na duszy. Ale taka była jego praca. Pragnął przede wszystkim pomóc i wciąż kierował się przede wszystkim wrażliwością swych pacjentów. Stanowiła ona pewien wyznacznik, lecz nie znak stopu — póki pacjent nie zakomunikuje mu tego wprost. Zgodnie z poznaną wcześniej wrażliwością Michaela wiedział, że ostatecznie do myślenia — tego poważnego, nieuciekającego od problemu przed sobą — zmuszały go właśnie takie pytania. Drążące dziurę w brzuchu, dotykające tych najbardziej żywotnych kwestii. Wiedział, że nawet jeżeli teraz Tonks czuł się nieco zagubiony, czy zawstydzony — przestanie się tak czuć za jakiś czas. Za pięć minut. Godzinę. Tydzień. Miesiąc. Kiedykolwiek ułoży sobie w głowie jego rady. A kiedyś to nadejdzie.
— Istnieje wiele definicji wiary — mówił człowiek z Belfastu, mówił mugol w podzielonym napięciami religijnymi kraju, mówił człowiek dzielący swoje życie między świat, w którym wyrósł i świat swej żony i dzieci. Tonks mógł być zupełnie nieświadomy problemów, które w dniu codziennym dotykały jego psychiatry, ale i on nie był ze stali. Czasami przenikliwe, jasne spojrzenie też szkliło się od łez, przełykanych dumnie raz za razem, nigdy niecieknących po policzkach. Czasami on sam miał ochotę cisnąć czymś w ścianę, rozładować całe swe emocje na pieńkach drewna, które z czasem rosły przed wejściem do domu (nie miał ich ostatnio za wiele, większość z nich porąbał mu zresztą sam Michael na początku wiosny). — Przyjmijmy więc, że dla nas wiara to przekonanie, że coś jest słuszne, prawdziwe, wartościowe lub że coś się spełni.
Słuchał go dalej. Dłonie w tym czasie poczęły składać kolejny fragment kolejki, nie drgnęły nawet na sekundę, precyzyjne precyzją właściwą dla mugolskich lekarzy, nie uzdrowicieli.
— Mniej skutecznym — powtórzył po nim, przechylając głowę w charakterystyczny dla siebie sposób. Michael wiedział już, że oznaczało to kolejne pytanie, że tak jak wspomniał o tym wcześniej, Faollan układał już z jego słów puzzle, mozaikę, swoistą układankę i wyciągał ręce po kolejny, brakujący element. — Myślisz, że się rozluźnisz? Przestaniesz być na straży? Zawsze gotowy do walki? Poczujesz się zbyt pewnie, zbyt bezpiecznie? — pytania padały jeden za drugim, a każde spotykało się ze skupionym spojrzeniem omiatającym jego twarz, dłonie, wyczekującym drgnięcia nawet jednego, najmniejszego miejsca, które pokaże Faollanowi, że trafił w dziesiątkę. — Nie będę cię owijał w bawełnę, bo nie za to mi płacisz i nie po to przychodzisz — oznajmił wreszcie po chwili ciszy, stawiając jeden z wagoników na torze i stuknięciem palca wprawiając go w ruch. Ten trzymał się wybudowanego fragmentu toru, a gdy dotarł do jego końca, przewrócił się na bok, efektywnie wykolejając się. — Każdy wróg pragnie, żebyś się bał. Do tego właśnie człowiek wymyślił kiedyś wojnę i po to się je prowadzi. Angielscy protestanci próbowali wziąć nas pod but, zagłodzić cały naród, An Gorta Mór, słyszałeś kiedyś o tym? — tym razem to oczy Faollana zalśniły, słowa stały się ostre, podobne do brzytw, jeszcze bardziej zdecydowane niż wcześniej. Tonks opowiadał mu o konflikcie, w który był bezpośrednio zaangażowany, Faollan opowie mu o swoim. Nie różnili się wiele. Mogli czerpać ze wspólnych doświadczeń. — Wielki głód. Umarło dwa i pół miliona Irlandczyków, a wiesz czemu? Bo Anglicy nas zagłodzili. Bóg zesłał na nas zarazę ziemniaczaną, ale to Anglicy dali nam głód, tak mawiał mój dziadek — podniósł się wreszcie z ziemi, nieco ciężko, widać było, że długo siedział we wcześniejszej pozycji, musiał się rozchodzić. — Zboża rosło w Irlandii tyle, że ta choroba ziemniaków nic by nam nie zrobiła, przynajmniej na dłuższą metę. Ale wielcy panowie chcieli tylko pieniędzy, gdy ktoś nie płacił, wpadali do domów, gwałcili kobiety, mężczyzn wieszali. Więc ludzie zboże sprzedawali, po taniości, byle tylko czynsz opłacić, a i tak nie starczało na jedzenie. A wtedy Anglicy to samo zboże sprzedawali za krocie i tylko napychali sobie kieszenie. I po co to robili? Oczywiście, że po to, by nas wykończyć, by wzbudzić przed nami strach. Ale na niewiele się to zdało.
Wzniósł oczy w górę, do sufitu. Klatka piersiowa i ramiona poruszyły się w głębszym wdechu. Przymknął powieki, wypuszczając powietrze z ust na długim wydechu.
— Powinieneś mieć cel. Jeżeli nie pokój, to chociaż jutro. Ludzie bez celu są zagrożeniem nie tylko dla otoczenia, ale i dla siebie — podsumował wreszcie, szczerze wierząc w swoje słowa. Ilu jego kolegów wciąż należało do podziemia? Od dwóch lat próbowali poderwać ludność Ulsteru do zbrojnego powstania, wciąż nie składali broni. — Ale ten cel powinien być twój. Nie czyjś. Powinieneś dać sobie przestrzeń do jego wyznaczenia. I nie pozwalać nikomu w niego ingerować, przynajmniej długoterminowo. Od rozkazów się nie uchylisz, ale musisz wziąć swe życie we władanie, nie pozwalać losowości miotać cię na lewo i prawo.
Jesteś w stanie to zrobić, nie wybrzmiało co prawda na głos, ale to zdanie wybijało się z tonu i postawy O'Donnela szczególnie mocno. Wiedział, był tego pewien, że Michael zrozumie.
Wreszcie podszedł do niego, skracając dystans, który powstał dzięki jego własnym wędrówkom. Usiadł ponownie naprzeciw mężczyzny, nie odrywając od niego wzroku.
— Czym chciałbyś zająć się najpierw? Spokojem w bólu czy wyciszaniem emocji?
Nie mógł podjąć tej decyzji za niego, obie te kwestie były w jego ocenie równie ważne. [bylobrzydkobedzieladnie]
— Istnieje wiele definicji wiary — mówił człowiek z Belfastu, mówił mugol w podzielonym napięciami religijnymi kraju, mówił człowiek dzielący swoje życie między świat, w którym wyrósł i świat swej żony i dzieci. Tonks mógł być zupełnie nieświadomy problemów, które w dniu codziennym dotykały jego psychiatry, ale i on nie był ze stali. Czasami przenikliwe, jasne spojrzenie też szkliło się od łez, przełykanych dumnie raz za razem, nigdy niecieknących po policzkach. Czasami on sam miał ochotę cisnąć czymś w ścianę, rozładować całe swe emocje na pieńkach drewna, które z czasem rosły przed wejściem do domu (nie miał ich ostatnio za wiele, większość z nich porąbał mu zresztą sam Michael na początku wiosny). — Przyjmijmy więc, że dla nas wiara to przekonanie, że coś jest słuszne, prawdziwe, wartościowe lub że coś się spełni.
Słuchał go dalej. Dłonie w tym czasie poczęły składać kolejny fragment kolejki, nie drgnęły nawet na sekundę, precyzyjne precyzją właściwą dla mugolskich lekarzy, nie uzdrowicieli.
— Mniej skutecznym — powtórzył po nim, przechylając głowę w charakterystyczny dla siebie sposób. Michael wiedział już, że oznaczało to kolejne pytanie, że tak jak wspomniał o tym wcześniej, Faollan układał już z jego słów puzzle, mozaikę, swoistą układankę i wyciągał ręce po kolejny, brakujący element. — Myślisz, że się rozluźnisz? Przestaniesz być na straży? Zawsze gotowy do walki? Poczujesz się zbyt pewnie, zbyt bezpiecznie? — pytania padały jeden za drugim, a każde spotykało się ze skupionym spojrzeniem omiatającym jego twarz, dłonie, wyczekującym drgnięcia nawet jednego, najmniejszego miejsca, które pokaże Faollanowi, że trafił w dziesiątkę. — Nie będę cię owijał w bawełnę, bo nie za to mi płacisz i nie po to przychodzisz — oznajmił wreszcie po chwili ciszy, stawiając jeden z wagoników na torze i stuknięciem palca wprawiając go w ruch. Ten trzymał się wybudowanego fragmentu toru, a gdy dotarł do jego końca, przewrócił się na bok, efektywnie wykolejając się. — Każdy wróg pragnie, żebyś się bał. Do tego właśnie człowiek wymyślił kiedyś wojnę i po to się je prowadzi. Angielscy protestanci próbowali wziąć nas pod but, zagłodzić cały naród, An Gorta Mór, słyszałeś kiedyś o tym? — tym razem to oczy Faollana zalśniły, słowa stały się ostre, podobne do brzytw, jeszcze bardziej zdecydowane niż wcześniej. Tonks opowiadał mu o konflikcie, w który był bezpośrednio zaangażowany, Faollan opowie mu o swoim. Nie różnili się wiele. Mogli czerpać ze wspólnych doświadczeń. — Wielki głód. Umarło dwa i pół miliona Irlandczyków, a wiesz czemu? Bo Anglicy nas zagłodzili. Bóg zesłał na nas zarazę ziemniaczaną, ale to Anglicy dali nam głód, tak mawiał mój dziadek — podniósł się wreszcie z ziemi, nieco ciężko, widać było, że długo siedział we wcześniejszej pozycji, musiał się rozchodzić. — Zboża rosło w Irlandii tyle, że ta choroba ziemniaków nic by nam nie zrobiła, przynajmniej na dłuższą metę. Ale wielcy panowie chcieli tylko pieniędzy, gdy ktoś nie płacił, wpadali do domów, gwałcili kobiety, mężczyzn wieszali. Więc ludzie zboże sprzedawali, po taniości, byle tylko czynsz opłacić, a i tak nie starczało na jedzenie. A wtedy Anglicy to samo zboże sprzedawali za krocie i tylko napychali sobie kieszenie. I po co to robili? Oczywiście, że po to, by nas wykończyć, by wzbudzić przed nami strach. Ale na niewiele się to zdało.
Wzniósł oczy w górę, do sufitu. Klatka piersiowa i ramiona poruszyły się w głębszym wdechu. Przymknął powieki, wypuszczając powietrze z ust na długim wydechu.
— Powinieneś mieć cel. Jeżeli nie pokój, to chociaż jutro. Ludzie bez celu są zagrożeniem nie tylko dla otoczenia, ale i dla siebie — podsumował wreszcie, szczerze wierząc w swoje słowa. Ilu jego kolegów wciąż należało do podziemia? Od dwóch lat próbowali poderwać ludność Ulsteru do zbrojnego powstania, wciąż nie składali broni. — Ale ten cel powinien być twój. Nie czyjś. Powinieneś dać sobie przestrzeń do jego wyznaczenia. I nie pozwalać nikomu w niego ingerować, przynajmniej długoterminowo. Od rozkazów się nie uchylisz, ale musisz wziąć swe życie we władanie, nie pozwalać losowości miotać cię na lewo i prawo.
Jesteś w stanie to zrobić, nie wybrzmiało co prawda na głos, ale to zdanie wybijało się z tonu i postawy O'Donnela szczególnie mocno. Wiedział, był tego pewien, że Michael zrozumie.
Wreszcie podszedł do niego, skracając dystans, który powstał dzięki jego własnym wędrówkom. Usiadł ponownie naprzeciw mężczyzny, nie odrywając od niego wzroku.
— Czym chciałbyś zająć się najpierw? Spokojem w bólu czy wyciszaniem emocji?
Nie mógł podjąć tej decyzji za niego, obie te kwestie były w jego ocenie równie ważne. [bylobrzydkobedzieladnie]
I show not your face but your heart's desire
Boisz się, że się rozluźnisz? Przestaniesz być gotowy do walki? Słowa brzmiały celnie, znajomo. Tak, bał się tego. Ale ilekroć tracił czujność, kończyło się to tragicznie. Wtedy, w norweskim lesie - chwila zawahania, dwa stracone życia, jedno naznaczone piętnem likantropii. I nawet po powrocie z Azkabanu, gdy Just była bezpieczna, zanim wydano listy gończe. Kiedyś nie wiedział, który z nich się wtedy upił - Fenrir czy Michael - ale teraz rozumiał, że zawsze był tylko Michael i tłamszone pragnienie ucieczki, autodestrukcji. Omal się wtedy nie przemienił i przez to sięgnął po używki i alkohol, ale popełnionych wtedy błędów żałował do dziś. Powinien był stawić czoła trudnym emocjom i albo się nie rozluźniać albo uczynić to w bezpieczniejszy sposób. Już upicie się z Billym w Pubie Starego Sue zdawało się w jakiś sposób zdrowsze - bo byli tam w gronie zaufanych osób (za kilka dni cofnie te słowa, odwiedzając Moore'a w lecznicy - ale sednem były nawet nie okoliczności, co towarzystwo. To, że gdy odtrącał do siebie wszystkich - nie zostawał mu nikt albo koił samotność całkowicie przypadkowo; a przecież potrzebował ludzi, tych serdecznych i zaufanych), bo przez całą noc był wtedy sobą. Nieidealnym, wciąż wstydzącym się pewnych rzeczy i mówiącym czasem pochopnie i nierozumiejącym pewnych emocji, ale przynajmniej nieuciekającym od wszystkiego i wszystkich. Takim, jakim był zawsze. A choć nadal nienawidził wrogów, to w ciągu ostatnich miesięcy rozmyła się gdzieś nawet skłonność do agresji - nauczył się widzieć ukojenie w sądach wojennych, a nie tylko we własnej różdżce. Nie musiał robić wszystkiego sam.
Może terapia faktycznie pomogła.
-Nie mogę się rozluźnić. To nie czas na to. - doprecyzował. -Ale to chyba nie strach - już nie, może nigdy nie. Był aurorem, był czujny nawet przed wojną. -Raczej przedłużająca się konieczność. Ale wiem, że powiesz mi, że od nieustannego napięcia można zwariować - tego akurat by mu nie powiedział, psychiatrzy nie używali takich słów. Michael sam uśmiechnął się blado, usiłując nazwać rzeczy po imieniu, swoim męskim sposobem. Trochę zwariował albo się zgubił, albo w Azkabanie, albo sporo wcześniej. Może to zaczęło się gdy całkowicie samotnie - on, kochający rodzinę i towarzystwo - spędził rok po ugryzieniu, może po wyjątkowo mocnym Crucio od tamtej kobiety, a może po tym jak przemienił się przy Hannah, a może to wszystko się skumulowało. Próbował to roztrząsać, najpierw z Ronją a teraz z Faollanem, ale dziś nie czuł takiej potrzeby. Dziś liczyło się to, że czuł się lepiej, że liczyła się przyszłość. -więc dodam, że faktycznie są miejsca i osoby, przy których mogę się trochę rozluźnić. - dom i domownicy, przyjaciele, Zakon. Kiedyś, im było mu ciężej, tym bardziej uciekał od bliskich, nie chcąc pokazywać słabości. Dzięki ich wsparciu przekonał się, że nie powinien, że to samotność bywała toksyczna.
Wysłuchał słów o wojnie i Irlandii z lekkim zaskoczeniem - rejestrując, że i Faollan się zmienił, jakby jakaś profesjonalna maska na chwilę opadła. Pokręcił lekko głową, nie słyszał o An Gorta Mór, a potem słuchał, w milczeniu. Jak O'Donnell, gdy Tonks opowiadał (na tyle, na ile mógł bez zdradzania zbyt wiele) o własnej wojnie. Z lekkim speszeniem typowym dla Anglika, który dowiadywał się tego po raz pierwszy, bo do tej pory nie poświęcał Irlandii zbyt wiele czasu.
-Dziękuję. - skwitował cicho, patrząc mu prosto w oczy. Za to, że mi mówisz, za to, że dzięki temu wyszedłem z roli pacjenta. - może to kolejna psychiatryczna sztuczka, a może nie, ale wydawała się znacząca.
-Cel... - jest jasny, chciał powiedzieć, chciał go od razu zdefiniować, ale złapał się na tym, że nie potrafi, nie słowami. Czy cel to wygranie wojny? Sprzeciwienie się terrorowi? Uratowanie jak najwięcej niewinnych? Cel to podążanie za pieśnią feniksa - pomyślął, ale był dorosłym mężczyzna, więc nie powie tego na głos. -...nazwę go. Dla siebie. - uznał. -Wiem, czym nie powinien być, a to postęp. - dodał z nadzieją, by Faollan nie drążył dalej, ale zarazem wiedział, że samemu godzi się z czymś ważnym. Celem nie mogła być bohaterska śmierć na tej wojnie, bo czuł się winny temu, że przeżył ugryzienie wilkołaka a inni nie. Myślał tak długo, bardzo długo - i to podobne podejście, pożerając go od środka, sprawiło, że zachorował.
Może oddać życie za swój cel, ale nie może pozwolić, by ten go wyniszczał.
I faktycznie - oprócz wojny mógłby znaleźć mniejsze cele. Swoje. Własne.
-Ból będzie zawsze i będę wdzięczny za triki jak sobie z nim poradzić, ale popracujmy nad wyciszaniem emocjami. - zdecydował, organizując sobie priorytety. Pracował już nad skupieniem sam, przygotowując się na egzamin z teleportacji łącznej - a nauka zdawała się doskonale uzupełniać z zaleceniami od Faollana i vice versa. To pokrzepiało - świadomość, że nie chodziło tu tylko dlatego, że był chory, ale że te spotkania pomagały też w kwestiach ambitnych i zupełnie normalnych, jak szlifowanie skupienia w chwilach stresu. -Ostatnio łatwiej mi się skupić dzięki tym twoim ćwiczeniom oddechowym - pochwalił się z cieniem satysfakcji, gotów posłuchać o nich więcej.
/zt
Może terapia faktycznie pomogła.
-Nie mogę się rozluźnić. To nie czas na to. - doprecyzował. -Ale to chyba nie strach - już nie, może nigdy nie. Był aurorem, był czujny nawet przed wojną. -Raczej przedłużająca się konieczność. Ale wiem, że powiesz mi, że od nieustannego napięcia można zwariować - tego akurat by mu nie powiedział, psychiatrzy nie używali takich słów. Michael sam uśmiechnął się blado, usiłując nazwać rzeczy po imieniu, swoim męskim sposobem. Trochę zwariował albo się zgubił, albo w Azkabanie, albo sporo wcześniej. Może to zaczęło się gdy całkowicie samotnie - on, kochający rodzinę i towarzystwo - spędził rok po ugryzieniu, może po wyjątkowo mocnym Crucio od tamtej kobiety, a może po tym jak przemienił się przy Hannah, a może to wszystko się skumulowało. Próbował to roztrząsać, najpierw z Ronją a teraz z Faollanem, ale dziś nie czuł takiej potrzeby. Dziś liczyło się to, że czuł się lepiej, że liczyła się przyszłość. -więc dodam, że faktycznie są miejsca i osoby, przy których mogę się trochę rozluźnić. - dom i domownicy, przyjaciele, Zakon. Kiedyś, im było mu ciężej, tym bardziej uciekał od bliskich, nie chcąc pokazywać słabości. Dzięki ich wsparciu przekonał się, że nie powinien, że to samotność bywała toksyczna.
Wysłuchał słów o wojnie i Irlandii z lekkim zaskoczeniem - rejestrując, że i Faollan się zmienił, jakby jakaś profesjonalna maska na chwilę opadła. Pokręcił lekko głową, nie słyszał o An Gorta Mór, a potem słuchał, w milczeniu. Jak O'Donnell, gdy Tonks opowiadał (na tyle, na ile mógł bez zdradzania zbyt wiele) o własnej wojnie. Z lekkim speszeniem typowym dla Anglika, który dowiadywał się tego po raz pierwszy, bo do tej pory nie poświęcał Irlandii zbyt wiele czasu.
-Dziękuję. - skwitował cicho, patrząc mu prosto w oczy. Za to, że mi mówisz, za to, że dzięki temu wyszedłem z roli pacjenta. - może to kolejna psychiatryczna sztuczka, a może nie, ale wydawała się znacząca.
-Cel... - jest jasny, chciał powiedzieć, chciał go od razu zdefiniować, ale złapał się na tym, że nie potrafi, nie słowami. Czy cel to wygranie wojny? Sprzeciwienie się terrorowi? Uratowanie jak najwięcej niewinnych? Cel to podążanie za pieśnią feniksa - pomyślął, ale był dorosłym mężczyzna, więc nie powie tego na głos. -...nazwę go. Dla siebie. - uznał. -Wiem, czym nie powinien być, a to postęp. - dodał z nadzieją, by Faollan nie drążył dalej, ale zarazem wiedział, że samemu godzi się z czymś ważnym. Celem nie mogła być bohaterska śmierć na tej wojnie, bo czuł się winny temu, że przeżył ugryzienie wilkołaka a inni nie. Myślał tak długo, bardzo długo - i to podobne podejście, pożerając go od środka, sprawiło, że zachorował.
Może oddać życie za swój cel, ale nie może pozwolić, by ten go wyniszczał.
I faktycznie - oprócz wojny mógłby znaleźć mniejsze cele. Swoje. Własne.
-Ból będzie zawsze i będę wdzięczny za triki jak sobie z nim poradzić, ale popracujmy nad wyciszaniem emocjami. - zdecydował, organizując sobie priorytety. Pracował już nad skupieniem sam, przygotowując się na egzamin z teleportacji łącznej - a nauka zdawała się doskonale uzupełniać z zaleceniami od Faollana i vice versa. To pokrzepiało - świadomość, że nie chodziło tu tylko dlatego, że był chory, ale że te spotkania pomagały też w kwestiach ambitnych i zupełnie normalnych, jak szlifowanie skupienia w chwilach stresu. -Ostatnio łatwiej mi się skupić dzięki tym twoim ćwiczeniom oddechowym - pochwalił się z cieniem satysfakcji, gotów posłuchać o nich więcej.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Pub "Stepujący Leprokonus"
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia