Magiczna Oranżeria
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 19.08.18 20:49, w całości zmieniany 1 raz
Na razie odległego, także dzięki wybuchowi furii, który obserwowała, wpatrując się w trzęsącego się ze wzburzenia Blacka. Poczuła wdzięczność, chociaż na chwilę oderwała się od nieznośnego strachu, wyrwana z cichego i spokojnego wnętrza Białej Willi, by stanąć w upalnej oranżerii naprzeciw przyjaciela, odbijającego zgrabnie klątwy złośliwości. Spodziewała się tego, dlatego nawet się nie skrzywiła, słysząc retoryczne pytanie - ociekające jadem, pogardą, sarkazmem pozbawionym nawet odrobiny czułości.
Przez chwilę mierzyli się wrogimi spojrzeniami, w milczeniu i narastającym napięciu, które jednak w końcu opadło, niewzmagane kolejnymi komentarzami. Mogłaby zranić go do żywego, ukłuć męską dumę, sprawić, by cierpiał - lub wpadł w jeszcze większy szał, furia jaką widywała wcześniej wysadziłaby nasileniem szklany sufit oranżerii - ale nie chciała tego robić. Przyszła tutaj, by wysłuchać jego opinii, by przekazać mu prawdę. Była to winna jemu i sobie, ostatnie spokojne dni chciała spędzić jak najlepiej, pielęgnując ostatnie żywe pędy bliskich relacji, obumierających przez ostatnie lata. Na tle utraconych szans ten Alpharda wybijał się soczystą zielenią, tak pasującą do egzotycznego otoczenia, stanowiącego scenerię serii wyrzutów. I gorzkich spostrzeżeń, padających w końcu z ust Blacka.
Drgnęła zauważalnie, trafiał w sedno, tego właśnie oczekiwała i potrzebowała. Spojrzenia z zewnątrz, przypomnienia, obiektywnego szkicu własnych poczynań. Nie istniało inne wyjście, ale to, którego próg przekroczyła, pociągnięta za sobą przez Tristana, nie było tym najlepszym. Stała się zależna, podległa, związana z Rosierem jeszcze silniej, uzależniona od jego decyzji. Powoli odnajdywała w tym dziwną przyjemność, zrzucenie z barków ciężaru odpowiedzialności za całe swoje życie dalej ją przerażało - nienawidziła bezsilności - ale nie mogła zignorować dobrych stron takiego rozwiązania. Spokoju. Odpoczynku. Po raz pierwszy od lat nie musiała martwić się o przetrwanie, panicznie próbując związać koniec z końcem; ciało, powoli odmawiające posłuszeństwa, wygłodzone i wycieńczone, nabierało sił a umysł na nowo mógł koncentrować się na sprawach ważnych, na nauce, na doskonaleniu umiejętności. Sytuacja nie była czarno biała, nie była też, wbrew pozorom, podobna do tej sprzed lat, gdy podążała za wytycznymi szefa departamentu. Nie umywał się on do pozycji Rosiera, do jego wiedzy i poważania, jakim cieszył się w kręgach Rycerzy, a pomimo różnicy wieku był o wiele silniejszy. Dojrzalszy. Wzbudzający w niej to, czego obawiała się naprawdę i czego nie czuła nigdy wcześniej.
- Za błąd zaufania mężczyźnie będę płacić jeszcze długo - odpowiedziała beznamiętnie, głosem martwym i wypranym z jakiejkolwiek emocji. Żadnego żalu, wściekłości lub bólu, pogodziła się z tym, co się stało i jak została potraktowana przez innego Blacka. To ona zapłaciła za niespełnione pragnienia ich obojga; on pragnął jej, ona - czegoś, czego nigdy nie mógł jej dać, zbyt słaby, by zbliżyć się choć o krok do prawdziwych tajemnic, prawdziwej potęgi, jaka napełniła ją dzięki protekcji Tristana. Młodszego, lecz nieporównywalnie mądrzejszego - i groźniejszego. Wolała nie myśleć, co mógłby jej zrobić w razie nieposłuszeństwa; przekreślenie ministerialnej kariery wydawało się w porównaniu z ewentualną karą Rosiera wręcz rozkoszną życiową szansą. - Nie wyobrażam sobie. Nie myślę. Po raz pierwszy od zawsze: nie planuję - wyznała druzgoczącą prawdę, wiedząc, że zszokuje tym Alpharda, znającego ją jako perfekcjonistkę, kobietę zawsze przygotowaną na wszelkie ewentualności, panikujacą bez zasad, wytycznych i regulaminów. Teraz nie miała żadnego wyjścia awaryjnego. Nie wróciłaby do Wenus, nie wróciłaby do Apollinare'a - kochał ją, dalej, wiedziała, że przyjąłby ją z powrotem - nie wróciłaby w rodzinne strony. Gdyby się nią znudził, nie istniało żadne życie po śmierci, jedynie wygnanie i męka, wzmocniona tylko połamanym sercem. Na razie bardziej prawdopodobnym rozwiązaniem byłby jej faktyczny zgon: nieraz widziała w ciemnych oczach Tristana prawdziwą wściekłość, grozę i gniew - i coraz częściej odczuwała go na własnej skórze, nie mogąc jednak do końca wytyczyć granicy między pasją namiętności a prawdziwym zagrożeniem. Co, jeśli się mu sprzeciwi? Co, jeśli spróbuje negocjować nieopisane warunki, żądając więcej swobody? Co, jeśli się przy niej zapomni, otumaniony narkotykiem bądź po prostu jej bliskością, gnany sadystycznym pragnieniem odrobinę za daleko? Nie mógł jej zabić ani poważnie skrzywdzić, Mroczny Znak chronił ją dopóki była posłuszna Czarnemu Panu...lecz Rosier był jego najwierniejszym sługą, przedłużeniem Jego decyzji, ich dowódcą. Miał nad nią władzę w każdym tego słowa znaczeniu, na każdej płaszczyźnie. Poważnie spojrzała prosto w zrezygnowane oczy Blacka. Nie miał pojęcia o tym, jak naprawdę wyglądała ich relacja. A ona nie chciała mierzyć się z wszelkimi wątpliwościami, nie teraz, gdy nie miały znaczenia - za tydzień może zostać zaledwie cieniem siebie, przykuta w celi Azkabanu. Powinna zmienić ton i to też zrobiła, uśmiechając się lekko. Zmniejszyła też dzielący ich dystans a później delikatnie położyła chłodną dłoń na jego ramieniu. - Zdradzę ci sekret: nie da się mną znudzić, nie na polu, które stanowi wasze - lordów, przedstawicieli płci brzydszej i popędliwszej - główne zainteresowanie - powiedziała teatralnym szeptem, mając nadzieję, że go to zawstydzi a w najgorszym przypadku: rozjuszy. Wolała go zirytowanego i nadąsanego niż zrezygnowanego, ze zgorzknieniem spoglądającego na nią jak na życiową porażkę. Zacisnęła palce mocniej, unosząc głowę, by spojrzeć mu prosto w twarz. - Że cieszysz się z mojego szczęścia? - zaproponowała łagodnie. - W Białej Willi jest naprawdę pięknie. A Tristan, choć utożsamia wszystko, czego nie znoszę w mężczyznach, podarował mi też to, czego pragnę - dodała bez specjalnego rozczulenia, raczej informując go o obecnym życiowym statusie, między słowami dając mu znać, że w pewnych kwestiach nic się nie zmieniło. Pożądała potęgi, władzy i wiedzy - i otrzymała je dzięki protekcji Rosiera, wywyższającego ją ponad innych czarodziei.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Dystans, jakiego nabrała do tamtej przykrej sprawy, tak bardzo słyszalny w jej tonie, nieco ostudził jego emocje. Z pewnością to czas pomógł jej pogodzić się z tym, jak wszystko się potoczyło. Chyba bardziej przejęty przeszłością był Black, wciąż rozmyślający nad tym, jakie stanowisko mogłaby już piastować Tsagairt, gdyby nie zgubny wpływ szefa departamentu. Sam widział w niej przyszłą Minister Magii, naiwnie wciąż wierzył w możliwość zrealizowania przez nią tej wielkiej aspiracji, choć w rzeczywistości szanse na to już dawno umarły. Oto jeden mężczyzna zaprzepaścił jej szanse, miała więc wszelkie prawo gardzić męskim gatunkiem.
Kolejne wyznanie Deirdre było jednak dla niego szokiem i nie potrafił się z tym kryć. A może nie chciał, bo tak naprawdę pragnął dokładnie jej pokazać, do jakiego stanu go doprowadza swoją postawą. Spojrzał na nią zaskoczony i być może dalej nie dowierzałby jej słowom, gdyby nie spokój malujący się na jej twarzy. I w tym przypadku zdawała się być pogodzona z sytuacją, skupiona przede wszystkim z korzyściami, które poniekąd niwelowały niedogodności, w tym i tę największą, uczucie zniewolenia. Jednocześnie Alphard, który obecnie nie potrafiłby przyznać tego na głos, dostrzegał te skrawki wolności, które zachowała. Czyż nie stoi w tej chwili obok niego w pełni świadoma i obecna, nieskrępowana żadnymi kajdanami i cudzą wolą, która nie pozwalałby jej wypowiadać myśli na głos? Na swój sposób odżyła, najwidoczniej umocniona zapewnieniem sobie godnych warunków do życia, nie wydawała się też specjalnie rozdarta faktem, iż niezaprzeczalnie stała się czyjąś własnością. Chyba potrafił zrozumieć dlaczego tak łatwo przyszło jej zrezygnować z ciągłego snucia planów na przyszłość. Jego wciąż męczyły wizje własnej przyszłości, ciężar każdej podjętej decyzji, jak również tych niepodjętych, które mogłyby go narazić na publiczny ostracyzm. Wciąż lawirował pomiędzy powinnościami a pragnieniami.
– Powinnaś być przygotowana na każdą ewentualność – stwierdził ostrożnie, nie chcąc znów uderzyć w jakąkolwiek czułą strunę. Mimo wszystko brak jakiegokolwiek planu awaryjnego w przypadku końca wspaniałej protekcji nie wydawał się mądrym posunięciem, zwłaszcza z jego perspektywy, gdy nie miał dobrego mniemania o Tristanie. – Nie możesz być pewna tego, że twój protektor zawsze będzie ci przychylny.
Bezszelestnie zbliżyła się do niego, chcąc raz jeszcze zaznaczyć swą bliskość. Czym się właściwie kierowała, gdy kładła dłoń na jego ramieniu, nie wiedział, jednak i tak był wdzięczny za ten gest pojednania. Oczywiście, cała wdzięczność zaraz gdzieś umknęła, bo jego droga przyjaciółka nie byłaby sobą, gdyby po raz kolejny nie wprowadziła go w osłupienie. Tym razem to on drgnął, jakże niemęsko, a wszystko przez zwodniczy szept, któremu dodała kokieteryjnej nuty, w ten sposób go drażniąc, jawnie sobie kpiąc z jego niepokoju o jej przyszłość. I dlaczegoż musiała wspomnieć o tej sferze intymności łączącej dwoje ludzi opartej na prymitywnej fizyczności, od której Alphard miał zwyczaj stronić? Zgorszony, ale również zawstydzony jej pewnością siebie w tej materii, nie pozwolił sobie na żaden komentarz. I nieco dłużej trzymałby swój wzrok z dala od jej twarzy, gdyby nie jej śmiałe spojrzenie, tak mocno wyczuwalne, rozbijające w proch cały jego dotychczasowy upór, nawet gniew, coraz bardziej irracjonalny ze zdroworozsądkowego punktu widzenia, jaki na nowo przejmował prym przy snuciu dalszych domysłów.
Instynktownie skrzywił się na jej propozycję, wciąż uparcie nie otwierając ust, aby móc jakoś przetrawić jej dalsze słowa. Szukał wskazówek między wierszami, aby jak najlepiej zrozumieć, co się działo w jej życiu, kiedy nie chciała mówić wprost. Dawkowała informacje, które mogła mu przekazać, co zresztą robiła zawsze, teraz jednak stanowiło to dla niego większą zagwozdkę. Cóż kryło się za jej uległością?
– Wiesz, że życzę ci jak najlepiej, ale tego powiedzieć nie mogę – odpowiedział cicho, zniżając głos do mrukliwego szeptu. Ciężko mu było odmówić jej tej jednej rzeczy, gdy spoglądała mu prosto w oczy, tym samym prawie sięgając do samej duszy. Ostrożnie uniósł dłoń i odgarnął kilka zbłąkanych kosmyków z jej czoła, następnie długie palce ześlizgnęły się niżej po jednym przypadkowo wybranym, aby delikatnie potrzeć o końcówki. Czarny jedwab.
– Dlaczego więc na niego padło? – spytał niechętnie, bo i nie był pewien, czy chce poznać odpowiedź na swoje pytanie. Coś strasznego musiało ją przy nim trzymać. Wykluczał uczucia, o takowe jej nie podejrzewał. – Mogłabyś omotać każdego, tymczasem to on osaczył ciebie. Chociaż bardziej tajemniczą sprawą wydaje się to, że go cenisz.
Czy darzyła go zaufaniem? Zdradzała mu wszystkie swe myśli? Nie, z pewnością nie, a przynajmniej tak podejrzewał, bo przecież nie mogłaby mówić mu bezpośrednio o pragnieniu całkowitej wolności, nieskrępowanej niczym. Uniósł ledwo widocznie kąciki ust, kiedy nieco nieporadnie gładził jej jasny i chłodny policzek.
– Nie będę już więcej robił ci wyrzutów, moja droga, póki to rozwiązanie wydaje się dobre. Proszę cię jedynie o rozwagę.
Zapewne prosić nie musiał, zawsze cechowała ją rozwaga, jednak rozbił to dla spokojności własnej duszy. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę z mieszaniną troski i czułości w oczach, której nie potrafiłby jej objaśnić – ani skąd się te uczucia biorą, ani dlaczego kieruje je właśnie do niej. Nie był też pewien skąd bierze się potrzeba objęcia jej w celu dodania otuchy, na całe szczęście zdołał ją przezwyciężyć poprzez skuteczne stłumienie już w zarodku.
– Dalszy spacer będzie jeszcze mile widziany czy może masz już dość mojej osoby na dziś? – spytał poważnie, jeszcze nie mogąc skusić się na żartobliwy ton. Ledwo zdołał ugasić swój gniew, więc o tyle dobrze, że udało mu się w miarę szybko przejść do swoistej neutralności. Naprawdę wiele kosztowało go niemyślenie o osobie Rosiera.
and giving it up
- Może kiedyś zrozumiesz. Łączy nas coś więcej. Wspólna idea, wspólny cel, sprawa, której oddaliśmy wiele - odpowiedziała szczerze, nie siląc się na serwowanie mu uładzonej wersji rzeczywistości ani na zdradzanie tajemnic, do których jeszcze - niestety - nie dorósł. Przeczuwała, że się obruszy, że będzie żądał natychmiastowych wyjaśnień, dlatego zawczasu uniosła do góry chłodną dłoń, by położyć palec na jego ustach. - Obiecuję, że gdy przyjdzie odpowiedni czas, dowiesz się o tym - powiedziała cicho, a nie rzucała słów na wiatr, nie, gdy chodziło o bliskiego jej Alpharda. Ufali sobie wzajemnie, na pewno zrozumie potrzebę dochowania tajemnicy. - I zapewne docenisz go tak, jak ja, gdy po raz pierwszy przekonałam się o jego wiedzy i potędze - dodała powoli odsuwając dłoń z jego twarzy. Rodowe niesnaski mogły ich dzielić, ale gdy i Black stanie się częścią Rycerzy, zrozumie rządzące tym światem prawa. Należało okazać posłuszeństwo silniejszym, a Rosier bez wątpienia rósł w siłę, panując nad czarnomagiczną mocą. Powierzyła mu swoje życie nie bez powodu, nie bez powodu także ufała, że wyjdzie z Azkabanu cało. Nie o tym chciała jednak myśleć, nie dziś, które miało wyrwać ją z przygotowań, z napięcia towarzyszącego planowaniu ostatnich dni czerwca, z pędów kiełkującego coraz szybciej strachu. Uśmiechnęła się ponownie, lekko, ponownie przystając tuż przy ramieniu mężczyzny. - Nigdy nie mam dość twojej osoby. A zwłaszcza teraz, gdy możemy poświęcić sobie nieco więcej czasu - odpowiedziała, powracając do swojego naturalnego, bardziej zdystansowanego tonu, nie odmawiając jednak propozycji kontynuowania spaceru. Mieli sobie jeszcze wiele do powiedzenia, wiele także chciała usłyszeć od ciągle wstrząśniętego Blacka - liczyła na to, że gdy skupi się na własnych opowieściach, łatwiej pogodzi się ze zmianami, które dokonały się w jej życiu. Ruszyła tuż obok niego w następną odnogę krętej ścieżki, czując się odrobinę lżej - odpędzała ciemne myśli, skupiając się wyłącznie na teraźniejszości, na obecności przyjaciela, na cieple, na egzotycznych zapachach i spokoju. Kto wie, kiedy ponownie będzie mieć szansę na podobne popołudnie, jeśli w ogóle.
| ztx2
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Tu także w wyniku rozładowania magii zapanował istny chaos - moc magiczna była niestabilna, niebezpieczna. Choć za dnia Ministerstwo nie dopuszczało nikogo w pobliże okolic, w których magia szalała najbardziej, ministerialne próby zaprowadzania porządku kończyły się klęską. Nie minęło parę dni, gdy czarodzieje zaczęli zastanawiać się, czy aby na pewno Ministerstwo chce, aby magia została doprowadzona do porządku - postanowili więc wziąć to w swoje ręce.
Odkąd Ministerstwo Magii oznaczyło to miejsce jako niebezpieczne, pojawienie się w nim mogło grozić aresztowaniem przez Oddział Kontroli Magicznej. Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Sprzyjające relaksowi wnętrza Magicznej Oranżerii zmieniły się nie do poznania. Miejsce, które do niedawna kojarzyło się ze szczęśliwą miłością, teraz odstraszało i zagrażało przebywającym blisko niej czarodziejom. Ze środka dochodziły dziwne wrzaski i piski, czasem wizgot stawał się wręcz nie do zniesienia. Zalepione czarną substancją szklane ściany drżały, jakby coś w środku miało za moment eksplodować. Mrok zdawał się nie tylko emanować ze środka oranżerii, ale wręcz wylewać się na zewnątrz. Nawet tuż obok słońce zdawało się dogasać. Niektórzy śmiałkowie mówili, że po przekroczeniu progu cały świat niknie - ale może to tylko plotki?
Pod wpływem atakującej to miejsce anomalii, ściany oranżerii stały się całkowicie ciemne, nieprzejrzyste, zadymione. Nikt z zewnątrz nie był w stanie dostrzec tego, co działo się w środku. Delikatna, ażurowa konstrukcja budynku groziła zawaleniem, co uniemożliwiało siłowe przebicie się przez ścianki i w ten sposób wpuszczenia tam więcej światła, pozwalającego na zgłębienie tajemnic anomalii i jej okiełznanie.
Wymaganie: Poprawnie rzucone zaklęcie Lumos Maxima przez przynajmniej jednego czarodzieja.
Niepowodzenie poskutkuje osypaniem się z sufitu czarnej, wrzącej mazi, która zadaje obrażenia w wysokości 50. Mrok zaś wypycha obydwu czarodziejów na zewnątrz, nie pozwalając dostać się ponownie do środka.
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 180, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1. Postać posiadająca pierwszy poziom biegłości mnoży razy 1½.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Gdy anomalia ulegnie względnemu ustabilizowaniu, mrok ponownie przejmie kontrolę nad wnętrzem oranżerii. Tym razem jest równie silny, zdaje się wręcz spowijać śmiałków duszącym kokonem, utrudnia także odnalezienie wyjścia. Lepka maź zaczyna sączyć się z sufitu, spada na twarze czarodziejów, wywołując strach. Przypominają się im najgorsze wspomnienia - moc anomalii czerpie z sił dementorów, czują się tak, jakby znaleźli się tuż obok nich. Najgorsze wspomnienia powracają, nie tak mocne jednak, jak w bezpośredniej bliskości tych stworów.
Wymaganie: ST wytrzymania koszmarnego mroku wynosi 60. Do rzutu należy doliczyć bonus wynikający z biegłości odporność psychiczna. Aby skutecznie dokończyć naprawę anomalii, przynajmniej jedna osoba musi pozostać przy zdrowych zmysłach.
Niepowodzenie poskutkuje pozostaniem w środku oranżerii aż do pojawienia się pomocy (dwa dni) oraz otrzymaniem 100 obrażeń psychicznych.
Czuła na sobie uważne spojrzenie Caelana, gdy rzucił już zaklęcie. Z najwyższą skutecznością uciszył jedną z syren, godne podziwu; śpiew jednak nie ustał całkowicie, wciąż pozostawała inna, nie mniej groźna, nie mniej niebezpieczna. Przerażający śpiew rozpraszał myśli, nie pozwalał na skupenie.
Powinno być inaczej. Powinno być na odwrót.
To przecież on był mężczyzną podatnym na syrenie wdzięki; ich złote włosy i niebiański głos - a ona, jako kobieta, powinna być na nie odporna. A jednak to Sigrun zawiodła, przez nią nie mieli nawet szans, aby stawić czoła niestabilnej magii, nie mogli nawet spróbować jej poskromić. Z różdżki nie wydobył się żaden promień; Silencio się nie powiodło, magia odmówiła Sigrun posłuszeństwa. Wybałuszyła oczy, bardziej z bólu, niż zdziwienia, czy złości własną niemocą. Piękny, choć przerażający śpiew, uległ zmianie; nie był już śpiewem, lecz kakofonią wrzasków i zawodów, będących nie do zniesienia. Te głosy obijały się o wnętrze jej czaszki, nie pozwalały na skupienie, rozpraszały myśli. Sigrun uniosła dłonie do uszu, wycofując się w głąb pokładu; poczuła na palcach lepką, gorącą krew, a gdy rozejrzała się wokół - dostrzegła, że tak stało się z każdym
Statek kołysał się coraz mocniej i gdyby nie nie to, że wcześniej obwiązała się w pasie liną, to najpewniej właśnie ona wypadłaby za burtę. Tyle dobrego, że Goyle zachował zimną krew i pomimo bólu zdołał chwycić za ster. Dzięki niemi łajba zmieniła kurs, to on ich stamtąd wyciągnął, prowadząc na spokojniejsze wody.
Nie podziękowała jednak.
Była na to zbyt wściekła; nie na niego, lecz na siebie. Znowu zawiodła w ważnym momencie i mogła mieć pretesnje do samej siebie. Nie dziwiły ją już nawet wrogie spojrzenia załogi, odpowiadała na nie już tylko naburmuszoną miną i zaciśniętymi w wąską kreskę ustami; dała im dzisiaj tylko potwierdzenie, że kobieta na pokładzie przynosi nieszczęście. Przyznawanie się do winy, albo kajanie nie leżało jednak w jej naturze. Do końca podróży trwała ze splecionymi na piersi rękoma, w dłoni wciąż zaciskała różdżkę. Od wszystkim trzymała się z dala; dopiero, gdy zbliżali się już do przystani, zdecydowała się podejść do Caelana z zadartą wysoko brodą.
- Jest jeszcze jedno takie miejsce - oświadczyła szorstko, nie wracając nawet do zdarzenia z przed godziny, albo i dwóch, straciła poczucie czasu. Wydawała się bardzo naburmuszona. - Na lądzie, na obrzeżach Londynu. Pójdźmy tam - nie pytała, nie prosiła. Zarówno ona, jak i on mieli obowiązek stawiania czoła anomaliom i próby poskromienia ich magii. Krwotok z uszu ustał, nie czuła się źle; Goyle tym bardziej nie powinien, był silnym mężczyzną. Mogli jeszcze wiele zdziałać tej nocy.
W przystani odnalazła miotłę. Teleportacja była nadal niemożliwa, energia była zbyt niestabilna; nie miała zamiaru ryzykować rozszczepieniem. Miejsce, o którym mówiła leżało nieopodal, na przedmieściach. Znała je, choć nie miała powodów, aby bywać tu często. Magiczna Oranżeria, symbol wielkiej, nieszczęśliwej miłości była doskonała na romantyczne spacery z recytowaniem poezji i tak dalej, i tak dalej. Zupełnie nie w jej guście.
Dotarłszy na miejsce przekonali się, że szklana konstrukcja niewiele ma już wspólnego z romantyczną atmosferą.
- Głupoty pieprzysz... - warknęła Sigrun, schodząc z miotły, gdy usłyszała, że nie powinien był jej w ogóle na pokład wpuszczać. - To nie moja wina - oświadczyła hardo, obdarzając go pełnym złości spojrzeniem; oczywiście, że wina leżała po jej stronie, lecz nie miała zamiaru się do tego przyznawać.
Oderwała spojrzenie od twarzy żeglarza;jej uwagę skupiła na sobie Oranżeria, której ściany drżały, jakby za kilka chwil miała eksplodować. Dochodzące zeń dziwne wrzaski i piski przywołały na jej twarz dziwny wyraz; uśmiechnęła się krzywo, ironicznie do Caelana - chyba nie musieli znowu rzucać Silencio?
Oblepiała ich ciemność nocy, lecz najciemniejszym punktem zdawało się być wnętrze Oranżerii - mrok niemal wylewał się na zewnątrz.
- Chodźmy - powiedziała stanowczo, wskazując brodą na budynek. Zacisnęła palce na różdżce. Nie wiedziała czego powinni byli się spodziewać w środku; na pewno niczego dobrego. - Lumos Maxima! - zawołała cicho, celując różdżką w otwarte drzwi, podchodząc coraz bliżej.
ruined
I am
r u i n a t i o n
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie oponował, kiedy zaproponowała kolejną wyprawę. Może dlatego, że był odrobinę rozczarowany tym, jak szybko musieli wycofać się z walki z morską anomalią; nie ukrywał, że czuł się tam dużo pewniej niż na lądzie, a co więcej - istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że ktoś próbowałby im tam wejść w drogę. Z kolei tutaj, na obrzeżach Londynu, pojawić się mógł każdy. W każdej chwili. Nie zamierzał się jednak poddawać; ich zadaniem było naprawianie tych anomalii na chwałę Czarnego Pana, nie istniało więc nic - ani nikt - kto byłby go w stanie od tego odwieść.
Przez większość czasu milczał, nie odnosząc się w żaden sposób do niepowodzenia Rookwood czy tego, że żeglarskie przesądy raz jeszcze okazały się niepozbawione sensu. Kiedy jednak lądowali już w okolicy magicznej oranżerii, przypomniał Sigrun o tym, że miał rację, oni wszyscy mieli rację; kobieta na pokładzie przyniosła pecha. Teraz więc musiała wziąć się w garść i stawić czoła szalejącej magii bez zawahania, bez najmniejszego nawet potknięcia.
Nic nie robił sobie z jej pełnego złości, hardego spojrzenia; wiedział, że traktowała ich misję poważnie i nie zamierzała zaprzepaścić kolejnej szansy na naprawę anomalii miotając w niego przypadkowymi klątwami. Nie zwlekał jednak długo i powiódł za jej wzrokiem, spojrzał na nawiedzoną, drżącą w niepokojących spazmach oranżerię. Nigdy wcześniej tu nie był, lecz domyślał się, że nie było to dla niej normalne.
Przeniósł wzrok na twarz swej towarzyszki, kiedy wygięła usta w ironicznym uśmiechu; te wrzaski i piski brzmiały niepokojąco podobnie do zniekształconych syrenich śpiewów, mimo to łudził się, że nie będą zmuszeni rzucać Silencio po raz kolejny. Najwidoczniej nie należało ono do ulubionych zaklęć Rookwood.
Nie mogli przebić szklanych ścianek oranżerii, o ile nie chcieli zniszczyć całej konstrukcji i wypuścić tej niepokojącej ciemności na zewnątrz. Musieli działać metodycznie, ze spokojem, krok po kroku zaradzając kolejnym elementom tej przerażającej układanki.
Powoli zbliżali się do drzwi, choć dobiegające zza nich odgłosy nie brzmiały zachęcająco. Sigrun miała jednak rację, musieli tam wejść i rozgonić wszechobecny mrok. Pokiwał krótko głową, z uznaniem, kiedy jego towarzyszce udało się zapanować nad magią i rzucić poprawne Lumos Maxima. Bez tego nie mogliby przejść do kolejnego, dużo trudniejszego etapu, który zakładał okiełznanie tej szalejącej w oranżerii siły.
Wyprostował rękę, w której dzierżył różdżkę i wyprzedził Sigrun, by wejść do wnętrza jako pierwszy.
paint me as a villain
Przygryzła wargę niemal do krwi, gdy uśmiechnął się tak ironicznie; miała ochotę zetrzeć mu z ust ten parszywy uśmieszek, lecz na to przyjdzie pora później - musieli skupić się na sprawie dużo istotniejszej niż oni. Z wolna, ostrożnie zbliżali się do szklanej konstrukcji. Sigrun nie chciała znów popełnić błędu; nie mogła zawieść - bała się zawieść. Podczas następnego spotkania zamierzała zdać Śmierciożercom, najwierniejszym ze Jego sług, raport uwzględniający sukces; musiała to zrobić, inaczej niczego nie osiągnie.
Uniosła różdżkę i pewnie wyrzekła inkantację zaklęcia; jeśli zawiodłaby przy tak prostym uroku, najpewniej zawyłaby ze wściekłości. Kula światła wychynęła jednak z różdżki, zawisła w powietrzu już w środku budynku, przeganiając mrok.
Goyle ruszył pierwszy, Sigrun zaraz za nim, z różdżką wciąż w pogotowiu; po przekroczeniu progu dostrzegła czarną maź, która pokrywała sufit i ściany. Pomimo silnego źródła świata, wciąż było cholernie ciem, a znikąd dręczyły ich dziwne wrzaski i jęki. Doskonale czuła drganie powietrza; z każdym krokiem robiło się coraz gęstsze i pulsowało coraz mocniej. Magia była niespokojna, niestabilna; znaleźli się już blisko źródła anomalii - musieli więc działać.
Spojrzała na Caelana, aby upewnić się czy jest gotów. - Zacznę - wyrzekła śmiało, jak zawsze prędka do działania, niewahająca się przed podjęciem ryzyka. Uniosła różdżkę wyżej, przypominając sobie instrukcje ze zwoju, które przekazali im Śmierciożercy; wzięła głęboki oddech i skupiła myśli na magii anomalii. Wytężyła wolę i swoją moc, aby spróbować ją poskromić, okiełznać - uczynić tu energię stabilną.
| naprawiamy metodą rycerzy walpurgii
ruined
I am
r u i n a t i o n
'k100' : 33
Kiedy przekroczył próg oranżerii, jego oczom ukazała się czarna, bulgocząca maź, która pokrywała ściany i sklepienie konstrukcji. Za nic nie chciałby wejść w interakcję z rzeczoną mazią, toteż nie ruszył się wiele dalej, tylko pozostał przy samym wejściu, co chwila łypiąc podejrzliwie na sprawiającą wrażenie żywej substancję. Zaklęcie rzucone przez Rookwood pomagało - coś w końcu widzieli - lecz daleko było im do przywrócenia oranżerii dawnej świetności. Nic jednak nie mogło zapobiec tym przeraźliwym wrzaskom, jękom i zgrzytom, które nieprzerwanie drażniły ich uszy. Co gorsza, przypominały one o niedawnej porażce, której gorzki posmak Caelan nadal czuł na języku.
Kiwnął krótko głową, kiedy Sigrun zaproponowała, że rozpocznie. Wzniósł do góry różdżkę, nadal nie spuszczając wzroku z tej przeklętej mazi, cierpliwie czekając na swoją kolej. Nie wiedział, czy nie powinni obawiać się, że coś zaraz pojawi się za ich plecami, że coś wychynie z oblepionych substancją ścian; zdawało mu się, że przez chwilę widział jakiś kształt, kształt podobny do dłoni, formujący się z tej nieprzeniknionej czerni, lecz równie dobrze to jego wyobraźnia mogła płatać mu figla.
W końcu zaczął robić to samo, co Rookwood - myśleć o instrukcjach, jakie przekazali im Śmierciożercy, przypominać sobie wymieniane przez nich inkantacje. Wyobrażał sobie, że magia poddaje się ich woli i zmienia swe oblicze; że krzyki cichną, zaś maź znika, pozostawiając oranżerię taką, jaka została opisana w książkach.
paint me as a villain
'k100' : 56
Znalazłszy się w środku stanęli naprzeciw anomalii; Sigrun gorączkowo w myślach powtarzała odczytane przed kilkoma tygodniami instrukcje, próbowała za nimi podążać. Powietrze wokół nich drgało coraz silniej, czuła to doskonale; zacisnęła palce na różdżce i próbowała się skoncentrować. Wytężyć całą swą czarodziejską, aby skierować ją ku niestabilnej magii i spróbować okiełznać. Goyle bez zwłoki do niej dołączył, czuła jego energię i próbowała się z nią zsynchronizować. Osobno nie mieli szans, aby tego dokonać, lecz razem owszem - najwyraźniej jednak nie tym razem. Być może popełnili błąd, a może po prostu anomalia była zbyt potężna, aby mogli stawić jej czoła. Niestabilna magia nie miała zamiaru im się poddać. Budynek jął drżeć w posadach, a czarna maź osypywać się z sufitu. Sigrun obejrzała się przez ramię i dostrzegła jak lepka ciemność zaczyna przysłaniać wyjście; nie mogli zostać tu dłużej. Wyczarowana przez nią kula światła gasła.
- Musimy się wynosić - wyrzekła stanowczo, z wyraźną złością; znowu im się nie powiodło, choć teraz trudno byłoby wskazać winnego. Fortuna odwróciła od nich spojrzenie ten nocy.
Rookwood odwróciła się na pięcie i wybiegła z Oranżerii, nim niestabilna magia zdążyła ją zranić. Za ich plecami wciąż rozbrzmiewały wrzaski i potępieńcze jęki, których nie próbowali uciszyć zaklęciem Silencio - a może trzeba było? Goyle także opuścił budynek; ruszyli odnaleźć miotły.
| zt x2
ruined
I am
r u i n a t i o n
Noc była sprzymierzeńcem.
Leśli licho nie spało, nie mogliśmy spać także i my - światło w ciemnościach, iskra pośród bezkresnej nocy. Słowa złożonej przysięgi krążyły w mojej głowie niczym mantra, drażniąc się ze mna, ale i dodając sił w chwilach, gdy wydawało się, że nie ma już nadziei. Nadal nie do końca wiedziałem, czy anomalie rzeczywiście znikały, stłamione białą magią. Czy walczyłem z wiatrakami, czy może rzeczywiście odmieniałem los, który sam sprowadziłem na własną ojczyznę. Świadomość ta bolała z każdym dniem, zatruwając organizm poczuciem winy, którego nie był w stanie zmyć żaden szlachetny czyn. Byłem sprawcą największego zła, jakie spotkało całą Wielką Brytanię - jednocześnie wierząc, że przecież ze swoimi czystymi zamiarami czynię więcej dobra, że skutecznie wypleniam rozwijającą się zarazę zwaną czarną magią, że czuwam na straży świata pozbawionego zła.
Nie znałem większej hipokryzji niż moja własna.
Lucinda nie mogła tego wiedzieć; nie znała mnie, a sprzedanie jej obrazu Fantastycznego Pana Lisa należało do prostych czynności. Szelmowski uśmiech, nonszalancki błysk w oku, szczypta ekstrawagancji okraszona dobrymi manierami. Sam nie zauważyłem, kiedy dawna codzienność stała się maską, twarzą, którą przybierałem, by dawać przykład innym. Zwyczajnie nie mogłem pozwolić sobie na kapitulację.
Początkowo Selwyn miała mi pomóc w sprawach czysto zawodowych. Potrzebowałem pomocy łamacza klątw - ale szybko przyszło mi do głowy, że przy odrobinie szczęścia mogliśmy wpierw naprawić magię w oranżerii. Chciałem ją sprawdzić. Łączyły nas arystokratyczne korzenie - swoich już dawno się wyrzekłem, ale Lucinda również nie wydawała się typową przedstawicielką wyższych sfer. Trochę mi w tym wszystkim imponowała - swoją pracą, typowo niekobiecą, światem, w którym obracali się głównie mężczyźni, jednocześnie balansującą między śmietanką towarzyską, a własnymi pasjami. Może zwyczajnie odnajdowałem w jej postawie analogię do własnej przeszłości; odzwierciedlenie niewykorzystanej szansy, trzymania dwóch gołębi za ogon. Było też w jej zachowaniu coś wyrachowanego, co stawiało przed nią niewidzialny mur, a jednocześnie lekkiego, pozwalającego uwierzyć, że niczym nie różni się od przeciętnej czarownicy, którą można spotkać na ulicy.
Chociaż do przeciętności było jej raczej daleko.
Tak naprawdę jej nie znałem. Kilka listów, krótkie spotkania - oba ściśle powiązane z działalnością Zakonu Feniksa - raczej nie sprzyjały czysto towarzyskim relacjom. Nie zdziwiła mnie jednak entuzjastyczna reakcja, gdy zaproponowałem wspólną, nocną wycieczkę. Przygody były jej żywiołem. Z tym, że być może jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, jak niebezpieczna była nasza wyprawa. Nie tylko ze względu na kapryśną magię i bliskość anomalii; jeśli ktoś by nas przyłapał, nie mogliśmy liczyć na wsparcie Ministerstwa, ani - tym bardziej - na jego przychylność.
I wcale nie było to najgorszą rzeczą, jaka mogła nas spotkać.
- Twoja praca. To przejaw młodzieńczego buntu, który przerodził się w niekończącą się chęć utarcia nosa wszystkim członkom rodziny, czy może wiąże się z tym inna historia? - Zapytałem, gdy w spokoju przemieszaliśmy aleje Kensington and Chelsea. Wokół nie było żywej duszy, a cisza wydawała się wręcz złowieszcza.
Z każdym krokiem, który przyblizał nas do oranżerii, anomalia stawała się coraz bardziej wyraźna. Przyroda wokół była skąpana w mroku, jednak budynek tonął w całkowitej czerni, gęstej niczym smoła, która zionęła otchłanią nicości, rozlewając się na tle nocnego pejzażu. Zwolniliśmy kroku - idąc ostrożnie, jakby jeden niewłaściwy krok miał wywołac wybuch anomalii.
- Lumos maxima. - Wyinkantowałem cicho - jeśli mieliśmy cokolwiek zmienić w tej materii, w pierwszej chwili potrzebowaliśmy rzucić nieco więcej światła na tę sprawę.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
#1 'k100' : 87
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Anomalie były sporym problemem i Lucinda wiedziała, że nie istnieje złoty środek by pozbyć się ich raz a dobrze. Każdą trzeba było potraktować magią indywidualnie, a przecież takich miejsc w samym Londynie było mnóstwo. Na spotkaniu Zakonu Feniksa dużo osób deklarowało się, że zrobi wszystko by się ich pozbyć. Wtedy Lucinda nic nie powiedziała nie wiedząc czy jej umiejętności są do tego wystarczające. Wyprawa z Foxem była dobrym sposobem do sprawdzenia tego. Był gwardzistą i aurorem. Choć nie znała go zbyt dobrze to jednak nie wyobrażała sobie by samej igrać z anomalią, a mężczyzna był idealnym wsparciem. W końcu doskonale wiedziała jak to jest bawić się ogniem.
Była już wcześniej w oranżerii. Dawno temu, jakby w innym życiu. Teraz to miejsce przytłaczało. Anomalia sprawiała, że ciężko było tutaj nawet oddychać. Wyobrażała sobie jak okropnie jest żyć w takim miejscu każdego dnia. Przebywać i znosić ten ciężar anomalii. Blondynka nie odpowiedziała od razu na pytanie Foxa. Wiedziała jak to się wszystko zaczęło, ale nie znała chyba konkretnej odpowiedzi. - Zaczęło się od opowieści mojego wuja – odparła unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. - Podróżował, opisywał w swoich dziennikach napotkane na szlaku kultury, ludzi, artefakty, poszukiwaczy i łamaczy klątw. Nigdy nie byłam idealną szlachcianką. Taka jest moja siostra i cokolwiek bym zrobiła i tak było to niewystarczające więc przestałam brać sobie za cel bycie najlepszą w tym co mi nie wychodzi, a skupiłam się na tym co mnie interesuje. Nie było to proste na samym początku, ale w końcu rodzice odpuścili, od początku wiedzieli, że będę czarną owcą. - odpowiedziała, bo choć rozmowa o rodzinie przychodziła jej z trudem to jednak wspomnienie samo w sobie należało do szczęśliwych. W końcu od tamtej pory zaczęła żyć tak jak chciała, a nie tak jak musiała. Spojrzała na mężczyznę zaciekawiona bo w sumie co mogła o nim wiedzieć. Nigdy nie była też typem wierzącej w każdą plotkę. - A Twoja historia? - zapytała.
Anomalia przed nimi była silna i Lucinda odczuwała to w każdej drżącej komórki swojego ciała. Kiedy mężczyzna rzucił lumos rozświetlając tym przestrzeń przed nimi poczuła się pewniej. Wiedziała, że zrobiła dobrze dzisiaj tutaj przychodząc bo przynajmniej mogła poczuć się pewniej dokładając swoją cegiełkę do przywrócenia jakieś harmonii. Z zaskoczeniem patrzyła jak ręka mężczyzny zmienia się niczym w kamień. Przestraszyła się, że anomalia zrobi mężczyźnie trwałą krzywdę. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy. Blondynka wyciągnęła różdżkę i rzuciła. - Magicus Extremos – w końcu mogło im to dać przewagę.