Potańcówka braci Fancourt
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Potańcówka braci Fancourt
Nawet czarodzieje od czasu do czasu potrzebują się rozerwać i w rytm rock and rolla odtańczyć skocznego jive'a. Dwaj bracia Fancourt założyli przed paroma laty wypełniony muzyką lokal na wzór mugolskich potańcówek. Gwarantują wszystkie czynniki zapewniające przednią zabawę - najznamienitsze szlagiery, olbrzymi parkiet, klimatyczne oświetlenie i doborowe towarzystwo. Gdy ktoś zmęczy się tańcem, może odpocząć przy jednym ze stolików otaczających gęsto zaludniony parkiet. W powietrzu nieprzerwanie dryfują szklanki wody i kieliszki słabego, najpewniej rozcieńczonego czerwonego wina.
Choć nawet w trakcie tygodnia można tu ujrzeć co najmniej kilkanaście par wirujących w energicznym tańcu, prawdziwe tłumy spotyka się dopiero w weekendy - a przynajmniej tak było przed wprowadzeniem jednego z dekretów Minister Magii. Dalej czarodzieje gromadzą się tutaj, by dobrze się zabawić, jednak nie tak licznie, jak mieli w zwyczaju. Czyżby ponownie nastały czasy, w których lepiej nie wychylać nosa poza dom?
Choć nawet w trakcie tygodnia można tu ujrzeć co najmniej kilkanaście par wirujących w energicznym tańcu, prawdziwe tłumy spotyka się dopiero w weekendy - a przynajmniej tak było przed wprowadzeniem jednego z dekretów Minister Magii. Dalej czarodzieje gromadzą się tutaj, by dobrze się zabawić, jednak nie tak licznie, jak mieli w zwyczaju. Czyżby ponownie nastały czasy, w których lepiej nie wychylać nosa poza dom?
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:33, w całości zmieniany 1 raz
Poniedziałek. Dzień, w którym budzisz się rankiem, wyciągany z uśpienia i weekendowego zapomnienia. Na wpół świadomy wciągasz na siebie ubrania, pobudza cię dopiero ciepła herbata czy kubek kawy. I wracasz do życia, przypominasz sobie o tym, że świat biegnie nawet bez twojej obecności. Wchodzisz do gmachu Ministerstwa i dowiadujesz się w czasie papierkowej roboty, kto ostatnio wziął ślub, kto umarł, kto się zaręczył, a kto zatrzasnął w kiblu w piątek. Nic niezwykłego. Czasem okazuje się jednak, że dużo się zmieniło w ciągu tych dwóch dni, a może nawet jednej nocy - tak też bywało, szczególnie od czasu referendum. A gdy wszystko zmienia się, zanim nawet zdążysz zauważyć i nie jesteś pewny jutra, co robisz?
Al poszedł pić. Brzmi trywialnie? Po prostu nawiedzało go ostatnio byt wiele niepokojących wizji. Czuł się jak jakaś delikatna arystokratka nawiedzana bynajmniej nie przez licznych kochanków, a migreny. Nie było to najbardziej pożądane przez niego porównanie, ale chyba najbliższe prawdy. Każdy inny pracownik Ministerstwa, mając na głowie cały ten pierdolnik mógł po pracy wrócić do domu, cmoknąć żonę w policzek, zjeść obiad i pobawić się z dziećmi, ewentualnie posiedzieć przy kominku z książką. A on? Wrócił do domu - nawet nie zdążył zdjąć butów, bach, wizja. Jeśli akurat nic go nie nawiedziło podczas zdejmowania płaszcza, a chciał usadowić się w fotelu z książką, tak jak wspomniany pracownik Ministerstwa - bach, nic z tego, zapraszamy na projekcję filmu krótkometrażowego pt. "Świat spływa krwią, a twoi przyjaciele narażają się na niebezpieczeństwo". Chyba powinien ograniczyć kontakty z Biurem Aurorów chociażby dla czystego spokoju umysłu... Ale dobrze wiedział, że to niemożliwe, więc zamiast spędzać czas w domu, postanowił wlać w siebie tego wieczora wystarczająco procentów, by nie być zmuszonym przeżywać to wszystko jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Może gdyby czasy były inne... Ale najwidoczniej robiło się coraz bardziej niebezpiecznie.
Siedział właśnie przy barze, gdy obok siebie usłyszał znajomy głos. Odwrócił głowę w tamtym kierunku i uśmiechnął się na widok Raidena.
- Zmęczyło cię już damskie towarzystwo? - zażartował, podając brygadziście dłoń na powitanie. Ile oni szlabanów odbębnili razem nikt już nie pamięta. Carter od czasów Hogwartu przewijał się w życiu Alasdaira - najpierw podczas wspólnego czyszczenia pucharów w Izbie Pamięci, potem na korytarzach Ministerstwa. Zdarzało im się również widzieć w bardziej towarzyskich okolicznościach, lista była długa.
Al poszedł pić. Brzmi trywialnie? Po prostu nawiedzało go ostatnio byt wiele niepokojących wizji. Czuł się jak jakaś delikatna arystokratka nawiedzana bynajmniej nie przez licznych kochanków, a migreny. Nie było to najbardziej pożądane przez niego porównanie, ale chyba najbliższe prawdy. Każdy inny pracownik Ministerstwa, mając na głowie cały ten pierdolnik mógł po pracy wrócić do domu, cmoknąć żonę w policzek, zjeść obiad i pobawić się z dziećmi, ewentualnie posiedzieć przy kominku z książką. A on? Wrócił do domu - nawet nie zdążył zdjąć butów, bach, wizja. Jeśli akurat nic go nie nawiedziło podczas zdejmowania płaszcza, a chciał usadowić się w fotelu z książką, tak jak wspomniany pracownik Ministerstwa - bach, nic z tego, zapraszamy na projekcję filmu krótkometrażowego pt. "Świat spływa krwią, a twoi przyjaciele narażają się na niebezpieczeństwo". Chyba powinien ograniczyć kontakty z Biurem Aurorów chociażby dla czystego spokoju umysłu... Ale dobrze wiedział, że to niemożliwe, więc zamiast spędzać czas w domu, postanowił wlać w siebie tego wieczora wystarczająco procentów, by nie być zmuszonym przeżywać to wszystko jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Może gdyby czasy były inne... Ale najwidoczniej robiło się coraz bardziej niebezpiecznie.
Siedział właśnie przy barze, gdy obok siebie usłyszał znajomy głos. Odwrócił głowę w tamtym kierunku i uśmiechnął się na widok Raidena.
- Zmęczyło cię już damskie towarzystwo? - zażartował, podając brygadziście dłoń na powitanie. Ile oni szlabanów odbębnili razem nikt już nie pamięta. Carter od czasów Hogwartu przewijał się w życiu Alasdaira - najpierw podczas wspólnego czyszczenia pucharów w Izbie Pamięci, potem na korytarzach Ministerstwa. Zdarzało im się również widzieć w bardziej towarzyskich okolicznościach, lista była długa.
Gość
Gość
Tak to już było. Że czasami chciało się samemu pójść napić. Samemu, ale oczywiście nie był to alkoholizm. Dookoła niego była całkiem spora grupka ludzi i pomimo początku tygodnia świetnie się bawili. Co było naprawdę godne podziwu z tego względu, że Anglicy byli dość sztywnym narodem. Przeważała teraz młodsza część społeczeństwa, ale nietrudno było zauważyć osoby nawet starsze od Raidena. Barman chodził w tę i z powrotem i obsługiwał klientów, a na końcu stanął przed nim i podał jego zamówienie. Starszy siwobrody mężczyzna wyglądał na kogoś, kto zdecydowanie czuje się jak ryba w wodzie z tą muzyką i lokalem. Policjant odprowadził go spojrzeniem, wiedząc, że te dziadek duchem zapewne był młodszy duchem od większości angielskiej młodzieży, po czym złapał szkło i wypił spory łyk. Spojrzał na leżący obok kapelusz. Wrócił myślami do Aspena. Mimo że wyjechał za ocean do dalekiej Ameryki, dalej jego kuzyn odbierał go tak jak wcześniej. Było to pocieszające. Potrzebował się z nim spotkać. Potrzebował z nim porozmawiać, o tym co podejrzewał, ale również chciał przypomnieć sobie lata, gdy miał dziewiętnaście lat. Słysząc otwierane drzwi, powoli odwrócił się w tamtą stronę w nadziei na zobaczenie jakiejś znajomej twarzy. Westchnął, przejeżdżając spojrzeniem po zebranych w środku gościach. Zwrócił się ponownie do baru, gdy poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Spojrzał wolno w prawo i zobaczył całkiem ładną dziewczynę, która mu się przyglądała. Uśmiechnął się lekko pod nosem. Już miał wstawać, gdy ktoś przyciągnął jego uwagę.
- Myślisz, że co ja tu robię? - rzucił, czując jak uśmiech wychodzi mu na usta, z chwilą w której poznał młodszego od siebie Diggory'ego, z którym przeżył naprawdę wiele podczas nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Można było ich nazywać duetem od szlabanów, chociaż nikt nie przodował w nich tak bardzo jak właśnie Raiden. Głupie żarty, których ofiarą padał Alasdair później stały się jedynie powodem do śmiechu, chociaż początkowo wcale takimi nie były. Carter w końcu zobaczył w nim dobry materiał na bojownika o wolność w tym popapranym świecie i nawet nie wiedział, że połączył ich jeszcze raz ten sam Departament. - A ty? W sumie... Co tu robisz? - spytał zaskoczony i przesunął się lekko w bok, by zrobić dawnemu znajomemu ze szkoły miejsce.
- Myślisz, że co ja tu robię? - rzucił, czując jak uśmiech wychodzi mu na usta, z chwilą w której poznał młodszego od siebie Diggory'ego, z którym przeżył naprawdę wiele podczas nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Można było ich nazywać duetem od szlabanów, chociaż nikt nie przodował w nich tak bardzo jak właśnie Raiden. Głupie żarty, których ofiarą padał Alasdair później stały się jedynie powodem do śmiechu, chociaż początkowo wcale takimi nie były. Carter w końcu zobaczył w nim dobry materiał na bojownika o wolność w tym popapranym świecie i nawet nie wiedział, że połączył ich jeszcze raz ten sam Departament. - A ty? W sumie... Co tu robisz? - spytał zaskoczony i przesunął się lekko w bok, by zrobić dawnemu znajomemu ze szkoły miejsce.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Al roześmiał się, sięgając po swoją Ognistą Whisky. Jego wzrok poleciał w stronę, w którą patrzył wcześniej Raiden, i wychwycił z tłumu całkiem ładną brunetkę. Czyżby wpatrywała się dość intensywnie w plecy jego znajomego? Zauważywszy jego spojrzenie, odwróciła wzrok, najwidoczniej zmieszana, że przyłapał ją na lustrowaniu wzrokiem brygadzisty. Nic zresztą dziwnego, pod wpływem alkoholu ludzie zachowywali się zazwyczaj zupełnie inaczej. Mugole jakoś to sobie tłumaczyli, Alasdair pamiętał, że czytał o tym w jakimś raporcie, ale prawdę powiedziawszy wiedzę o anatomii miał znikomą. Wiedział, gdzie znajdują się poszczególne kończyny i że lepiej ich nie odcinać, to chyba tyle.
W każdym razie czym późniejsza godzina, tym wyższe było zazwyczaj upojenie alkoholowe gości baru. Do tego rytmiczna muzyka, roztańczone ciała na parkiecie... Najłatwiejsze miejsce, by skończyć przypadkowo w czyichś ramionach. Można było też kulturalnie wlewać w siebie Ogdena, jak ta grupa mężczyzn w rogu pomieszczenia, wypuszczająca z ust kłęby dymu i dyskutująca żywo o wyższości jednej drużyny Quidditcha nad drugą, chociaż trudno było powiedzieć, która niby miała być najlepsza, bo wymieniali nazwy w zadziwiającym tempie, a do Alasdaira dolatywały zaledwie ułamki zdań i pojedyncze słowa. Doskonała dyspozycja... Mecz życia... Najgorszy zwód, jaki widziałem... Dostał tłuczkiem niczym kotłem od teściowej...
- W przeciwieństwie do ciebie muszę damskiego towarzystwa poszukiwać - wyjaśnił, jakby to była niezwykle skomplikowana operacja. - Szukam ładnej buzi, a później udaję przy niej, że jestem kanadyjskim zastępcą Ministra Magii. Czasem mi się nawet udaje!
Znów zerknął za plecy Cartera. Tak, tamta ruda czarownica z uroczymi piegami na nosie była zdecydowanie w jego guście. Najlepsze w rudych było chyba to, że istniało minimalne ryzyko natrafienia przypadkiem na jakąś półwilę czy inną niebezpieczną bestię z pazurami długości harpunów. Z blondynkami nigdy nie wiesz.
- U tamtego gościa można obstawiać wyniki meczów. Czasem stawiam na kuzynkę, tak z czystej ludzkiej przyzwoitości.
Nie był bynajmniej uzależniony od hazardu, ale czasem lubił zawierzyć własnemu losowi. Szczególnie jeśli nie miał tego dnia żadnych złych ani przerażających wizji. Inaczej patrzenie na zakłady nie zawsze wywoływało pozytywne konotacje.
- A co u ciebie? - zagadnął, nie mogąc uspokoić kolana, które chodziło w rytm muzyki lecącej od strony parkietu.
W każdym razie czym późniejsza godzina, tym wyższe było zazwyczaj upojenie alkoholowe gości baru. Do tego rytmiczna muzyka, roztańczone ciała na parkiecie... Najłatwiejsze miejsce, by skończyć przypadkowo w czyichś ramionach. Można było też kulturalnie wlewać w siebie Ogdena, jak ta grupa mężczyzn w rogu pomieszczenia, wypuszczająca z ust kłęby dymu i dyskutująca żywo o wyższości jednej drużyny Quidditcha nad drugą, chociaż trudno było powiedzieć, która niby miała być najlepsza, bo wymieniali nazwy w zadziwiającym tempie, a do Alasdaira dolatywały zaledwie ułamki zdań i pojedyncze słowa. Doskonała dyspozycja... Mecz życia... Najgorszy zwód, jaki widziałem... Dostał tłuczkiem niczym kotłem od teściowej...
- W przeciwieństwie do ciebie muszę damskiego towarzystwa poszukiwać - wyjaśnił, jakby to była niezwykle skomplikowana operacja. - Szukam ładnej buzi, a później udaję przy niej, że jestem kanadyjskim zastępcą Ministra Magii. Czasem mi się nawet udaje!
Znów zerknął za plecy Cartera. Tak, tamta ruda czarownica z uroczymi piegami na nosie była zdecydowanie w jego guście. Najlepsze w rudych było chyba to, że istniało minimalne ryzyko natrafienia przypadkiem na jakąś półwilę czy inną niebezpieczną bestię z pazurami długości harpunów. Z blondynkami nigdy nie wiesz.
- U tamtego gościa można obstawiać wyniki meczów. Czasem stawiam na kuzynkę, tak z czystej ludzkiej przyzwoitości.
Nie był bynajmniej uzależniony od hazardu, ale czasem lubił zawierzyć własnemu losowi. Szczególnie jeśli nie miał tego dnia żadnych złych ani przerażających wizji. Inaczej patrzenie na zakłady nie zawsze wywoływało pozytywne konotacje.
- A co u ciebie? - zagadnął, nie mogąc uspokoić kolana, które chodziło w rytm muzyki lecącej od strony parkietu.
Gość
Gość
Nie można było odmówić temu dzieciakowi dawnego poczucia humoru, którego na szczęście nie wyzbył się wraz z wiekiem. Bo za dużo osób dookoła niego się zmieniało. Za dużo znikało i za dużo nie wracało. Powrót do Anglii, gdzie czekało go to samo, co w chwili, w który kończył Szkołę Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie nie był już kompletnie pozbawiony wszelkich pozytywnych odczuć. Wcześniej sądził, że przybycie do ojczyzny będzie wiązało się jedynie z bólem. Z bólem po stracie rodziców, z którymi nie widział się jedenaście lat i już nigdy z nimi nie porozmawia. Potem Sophia z którą musiał się porozumieć, chociaż serce łamało mu się za każdym razem, gdy patrzyła na niego jak na obcego. Wytrwali jednak. A potem pojawiło się dziecko i... Ponowne przypomnienie o tym jak bardzo Anglia zabija swoich patriotów - śmierć Cilliana. Wydawało mu się, że jego życie jest jak wielka kapryśna sinusoida. Raz w górę wydawało się, że jest lepiej, ale zaraz gwałtownie opadała - by powiedzieć, że się mylił. Teraz nie wiedział, w którym jej momencie się znajdował. Jechał w górę czy wciąż w dół? Ciężko było się w tym połapać.
- Myślę, że twoja skromność jest fałszywa - odparł ze śmiechem na słowa Alasdaira. - Nie wiem jak ci się to udaje. Ten akcent jest koszmarny - dodał, czując się jakby od ich ostatniego spotkania minął jakiś tydzień. Nie ponad dekada. Nie mógł nie zauważyć tego spojrzenia Diggory'ego, więc odwrócił się, by zerknąć w tym samym kierunku. Uśmiechnął się do siebie, widząc naprawdę ładną buzię rudowłosej panny, która chyba wpadła komuś w oko. Zaraz jednak wrócił, słysząc głos towarzysza. - Nie gram - skwitował, chociaż nie była to cała prawda. W końcu jakiś czas temu walczył na ringu w nielegalnych walkach. Można było powiedzieć, że była to praca. Bo była. Jednak przypominająca o przeszłości. - Oh - sapnął Raiden na pytanie, co u niego. Wypił spory łyk swojego alkoholu i pokręcił głową. - Zmieniło się praktycznie wszystko. Pewnie słyszałeś o wypadku pod koniec grudnia, gdy pewne małżeństwo zostało zaatakowane przez wilkołaka? - Wciąż mówił o tym jakby to było już pewne. Nikt nie mógł się przecież dowiedzieć, że śledził tę sprawę. I udział wilkołaka już finalnie odrzucił. - Wróciłem od razu na ich pogrzeb, nie mogąc nawet zidentyfikować ciał - dodał, wciąż wspominając swój gniew, w chwili w której dowiedział się o śmierci rodziców. To wciąż się w nim tliło. Nienawiść do odpowiedzialnych za to ludzi. Marlene i William Carter byli niezwykle oddanymi sprawie promugolskiej ludźmi. Uciszenie ich mogło być jednym z pierwszych kroków do wprowadzenia tak bardzo antymugolskiej polityki. Najpierw oni, a potem... Cała reszta posypała się jak liście na jesień. - I pewnie wiesz że aurorzy padają jak muchy - mruknął, schodząc na poważniejsze tematy. Mieli jednak cały wieczór i na pewno nie zamierzali jedynie martwić się tymi ponurymi sprawami.
- Myślę, że twoja skromność jest fałszywa - odparł ze śmiechem na słowa Alasdaira. - Nie wiem jak ci się to udaje. Ten akcent jest koszmarny - dodał, czując się jakby od ich ostatniego spotkania minął jakiś tydzień. Nie ponad dekada. Nie mógł nie zauważyć tego spojrzenia Diggory'ego, więc odwrócił się, by zerknąć w tym samym kierunku. Uśmiechnął się do siebie, widząc naprawdę ładną buzię rudowłosej panny, która chyba wpadła komuś w oko. Zaraz jednak wrócił, słysząc głos towarzysza. - Nie gram - skwitował, chociaż nie była to cała prawda. W końcu jakiś czas temu walczył na ringu w nielegalnych walkach. Można było powiedzieć, że była to praca. Bo była. Jednak przypominająca o przeszłości. - Oh - sapnął Raiden na pytanie, co u niego. Wypił spory łyk swojego alkoholu i pokręcił głową. - Zmieniło się praktycznie wszystko. Pewnie słyszałeś o wypadku pod koniec grudnia, gdy pewne małżeństwo zostało zaatakowane przez wilkołaka? - Wciąż mówił o tym jakby to było już pewne. Nikt nie mógł się przecież dowiedzieć, że śledził tę sprawę. I udział wilkołaka już finalnie odrzucił. - Wróciłem od razu na ich pogrzeb, nie mogąc nawet zidentyfikować ciał - dodał, wciąż wspominając swój gniew, w chwili w której dowiedział się o śmierci rodziców. To wciąż się w nim tliło. Nienawiść do odpowiedzialnych za to ludzi. Marlene i William Carter byli niezwykle oddanymi sprawie promugolskiej ludźmi. Uciszenie ich mogło być jednym z pierwszych kroków do wprowadzenia tak bardzo antymugolskiej polityki. Najpierw oni, a potem... Cała reszta posypała się jak liście na jesień. - I pewnie wiesz że aurorzy padają jak muchy - mruknął, schodząc na poważniejsze tematy. Mieli jednak cały wieczór i na pewno nie zamierzali jedynie martwić się tymi ponurymi sprawami.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
| przybywamy stąd
To przecież nie powinno być takie trudne — wiedziała o tym wręcz doskonale. Zabrać swoje rzeczy, pozostawić limonkowe szaty w niewielkiej szafie stojącej w gabinecie, zapełnionym czekającymi raportami z przeprowadzonych kuracji oraz plakatami największych gwiazd quidditcha z podpisami tychże. Minąć przepełnione ponad miarę sale, zignorować pospieszne sylwetki pielęgniarzy oraz uzdrowicieli zmierzających do kolejnego pacjenta. Ominąć szerokim łukiem wejście do izby przyjęć, nie dać się złapać przełożonemu gotowemu wcisnąć kolejne karty, narzekając przy tym szumnie o brakach w personelu — zupełnie tak, jakby ilość nadgodzin oraz presji ciągnącej od rozszalałych anomalii nie miała z tym nic wspólnego. To nie było trudne, przywołać na pobladłe lica obojętny wyraz twarzy, surowość zakląć w czeluściach ślepi mogącą odstraszyć nawet największych śmiałków. Nie było, a jednak nie potrafiła tego zrobić. Dlatego też brała na siebie wiele zmian, poczuciem winy znaczony był każdy wolny dzień, a jej zawrotne życie towarzyskie jakoś tak przygasło. Jej jedynym ambitnym planem było pójście w przyszłym tygodniu do zwierzęcej menażerii, by móc zakupić tam jakieś niewielkie, proste w utrzymaniu zwierzątko. Wyglądało to więc źle, jeszcze gorzej, że Red wypowiadając słowa w stronę starszego Botta, musiała nader prędko zauważyć, jak żałosne wydawało się jej życie. Praca, dom, dom, praca. Kicha trochę, jakby to któryś z jej znajomych powiedział. Niemniej spędzenie reszty dnia z kimś i to nie w zaciszu własnego mieszkania, było wystarczająco kuszące, by mogła przystać na propozycję Matta. Tak, tak, wcale nie chciała iść tam dla jedzenia. Bo Rowan Sprout się nie opycha. I tego się trzymajmy.
Podróż Błędnym Rycerzem chyba od zawsze kojarzyła się jej ze ściśniętym boleśnie żołądkiem oraz retrospekcjami z własnego niezbyt długiego życia. Każdy błąd uczyniony smakował goryczą, jeszcze większą był fakt, że nie jest w stanie ich w żaden sposób naprawić, jeśli rozpłaszczy się na szybie niczym ta mało estetyczna miazga. Dojechali jednak sprawnie, choć panienka Sprout musiała przez moment krótki użyczyć sobie ramienia towarzyszącego jej lekkoducha, gdyż uginające się pod nią nogi nie zezwalały na miarę prosty chód. Naprawdę, naprawdę tęskniła za teleportacją niekończącą się bolesnym rozszczepieniem. Kiedy wnętrze uzdrowicielki się uspokoiło, z ulgą mogła zacząć przyglądać się wystrojowi pomieszczenia. Faktycznie, nie wyglądało najgorzej.
— Chyba tylko raz, potem Daphne próbowała sama stworzyć coś wedle starych przepisów, ale wszystko było dosyć hmm...oślizgłe — przyznała, poprawiając cienki paseczek torebki. Brwi zmarszczyła lekko, rzeczywiście brakowało w powietrzu aromatów potraw, miast tego był zapach alkoholu oraz potu. Urokliwie — Jasne, zamów mi coś — klepie mężczyznę po ramieniu, sama kieruje się w stronę toalety. Nie wygląda źle, chociaż poprawienie ust czerwoną szminką oraz zmierzwienie ognistych kosmyków, by wydawały się bardziej uniesione i gęstsze. Powinna napisać do mamy o kolejną porcję odżywki, te sklepowe dawały marne efekty. Poprawiwszy niezbyt liczne mankamenty, jakie zauważyła w swym wyglądzie, wróciła do bruneta.
— Więc...bierzemy udział w niewidzialnej degustacji przy milczącej, acz nastrojowej muzyce? — pyta nader pogodnie Sprout, opierając się o stołek barowy, na którym usiądzie zapewne, jeśli zauważy stojący kieliszek czegokolwiek, co zawierało alkohol. Jak widać, wbrew pozorom wybredna nie była. Raczej.
To przecież nie powinno być takie trudne — wiedziała o tym wręcz doskonale. Zabrać swoje rzeczy, pozostawić limonkowe szaty w niewielkiej szafie stojącej w gabinecie, zapełnionym czekającymi raportami z przeprowadzonych kuracji oraz plakatami największych gwiazd quidditcha z podpisami tychże. Minąć przepełnione ponad miarę sale, zignorować pospieszne sylwetki pielęgniarzy oraz uzdrowicieli zmierzających do kolejnego pacjenta. Ominąć szerokim łukiem wejście do izby przyjęć, nie dać się złapać przełożonemu gotowemu wcisnąć kolejne karty, narzekając przy tym szumnie o brakach w personelu — zupełnie tak, jakby ilość nadgodzin oraz presji ciągnącej od rozszalałych anomalii nie miała z tym nic wspólnego. To nie było trudne, przywołać na pobladłe lica obojętny wyraz twarzy, surowość zakląć w czeluściach ślepi mogącą odstraszyć nawet największych śmiałków. Nie było, a jednak nie potrafiła tego zrobić. Dlatego też brała na siebie wiele zmian, poczuciem winy znaczony był każdy wolny dzień, a jej zawrotne życie towarzyskie jakoś tak przygasło. Jej jedynym ambitnym planem było pójście w przyszłym tygodniu do zwierzęcej menażerii, by móc zakupić tam jakieś niewielkie, proste w utrzymaniu zwierzątko. Wyglądało to więc źle, jeszcze gorzej, że Red wypowiadając słowa w stronę starszego Botta, musiała nader prędko zauważyć, jak żałosne wydawało się jej życie. Praca, dom, dom, praca. Kicha trochę, jakby to któryś z jej znajomych powiedział. Niemniej spędzenie reszty dnia z kimś i to nie w zaciszu własnego mieszkania, było wystarczająco kuszące, by mogła przystać na propozycję Matta. Tak, tak, wcale nie chciała iść tam dla jedzenia. Bo Rowan Sprout się nie opycha. I tego się trzymajmy.
Podróż Błędnym Rycerzem chyba od zawsze kojarzyła się jej ze ściśniętym boleśnie żołądkiem oraz retrospekcjami z własnego niezbyt długiego życia. Każdy błąd uczyniony smakował goryczą, jeszcze większą był fakt, że nie jest w stanie ich w żaden sposób naprawić, jeśli rozpłaszczy się na szybie niczym ta mało estetyczna miazga. Dojechali jednak sprawnie, choć panienka Sprout musiała przez moment krótki użyczyć sobie ramienia towarzyszącego jej lekkoducha, gdyż uginające się pod nią nogi nie zezwalały na miarę prosty chód. Naprawdę, naprawdę tęskniła za teleportacją niekończącą się bolesnym rozszczepieniem. Kiedy wnętrze uzdrowicielki się uspokoiło, z ulgą mogła zacząć przyglądać się wystrojowi pomieszczenia. Faktycznie, nie wyglądało najgorzej.
— Chyba tylko raz, potem Daphne próbowała sama stworzyć coś wedle starych przepisów, ale wszystko było dosyć hmm...oślizgłe — przyznała, poprawiając cienki paseczek torebki. Brwi zmarszczyła lekko, rzeczywiście brakowało w powietrzu aromatów potraw, miast tego był zapach alkoholu oraz potu. Urokliwie — Jasne, zamów mi coś — klepie mężczyznę po ramieniu, sama kieruje się w stronę toalety. Nie wygląda źle, chociaż poprawienie ust czerwoną szminką oraz zmierzwienie ognistych kosmyków, by wydawały się bardziej uniesione i gęstsze. Powinna napisać do mamy o kolejną porcję odżywki, te sklepowe dawały marne efekty. Poprawiwszy niezbyt liczne mankamenty, jakie zauważyła w swym wyglądzie, wróciła do bruneta.
— Więc...bierzemy udział w niewidzialnej degustacji przy milczącej, acz nastrojowej muzyce? — pyta nader pogodnie Sprout, opierając się o stołek barowy, na którym usiądzie zapewne, jeśli zauważy stojący kieliszek czegokolwiek, co zawierało alkohol. Jak widać, wbrew pozorom wybredna nie była. Raczej.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- Hehe, no - wszystko tam pływa w maśle przez to takie łykowate. No ja sam nie byłem znawcą zagranicznych kuchni, a tym bardziej francuskiej. Właściwie mało czymś się interesowałem co wychodziło gdzieś poza granice Anglii czy też ogólnie wysp brytyjskich. Jednak znałem Lily, a te kilka lat spędziła właśnie we Francji i tymi jakimiś specjałami po powrocie kilka razy mnie gościła. Nie było to jakieś złe, lecz ciężko było się tym ich żarciem najeść, a jak już ci się to udało to szło odnieść wrażenie, że wypiło się kubek roztopionego masła. Ugh.
Z uśmiechem i dobrym humorem na chwilę rozstałem się ze swoją towarzyszką i zmierzyłem w stronę baru, który też dziś jakoś sprawiał wrażenie inności. Co prawda dalej dało się wyczuć w całym tym pomieszczeniu ten typowy aromat potańcówki - zapach parkietu, nieco nieświeże powietrze (jednak z powodu tego, że nikt nie tańczył to nie duszne), trochę dymu z petów które czuć było mocniej po zbliżeniu się do przesiąkniętego nim wysokich puf przy barze. Barman był jednak porządniej ubrany, a barowy blat uginał się zamiast od kolorowych drinków czy tak właściwie potraw po które przyszliśmy to od dzbanów wypełnionych wodą, zastawy szklanek i misek...?
- Na pierwszy ogień, lecieć będą zupy co? - zagaiłem beztrosko wsuwając się na pufę. Widziałem, że gościowi robi się zmarszczka niezrozumienia - Nie wiesz, kiedy ma ruszyć ta degustacja, co? Ech - wzdycham od razu zakładając, że chyba przyszliśmy jakoś za wcześnie - Zapodaj jakimś jasnym sikaczem i lampką wina - nakazuję zatem sięgając po drobne i tym razem to ja zmarszczyłem brwi kiwedy gość mi mówi, że dziś alkoholu innego prócz lekkiego szmpana nie wydają bo impreza zamknięta. No nic, zamówiłem.
- Gorzej - zakomunikowałem - Wygląda na to, że nie wydają też nic poza musującym sokiem - podsuwam rudej jej lampkę nie będąc zdziwionym, że dostałem wejściówkę z darmo. I tak jakoś trawiłem tą informację oraz zastanawiałem się gdzie przenieść dalej będąc kompletnie nieświadomy tego, że stoliki pokryte zielonymi płachtami miały robić za podesty dla psidwaków, że ten pas wolnego parkietu miał być wybiegiem wzdłuż którego właściciele czworonogów mieli pokazywać dumny chód swych rodowodowych zwierzaków ku zachwytowi sędziów. To wszystko miało dość do mnie lada moment. Już teraz jakoś zaalarmowały mnie niepokojące odgłosy wylewających się na salę przez wejście rzędy prowadzonych na smyczach psidwaków różnej maści, wielkości oraz kształtów. Patrzyłem na ten pochód rozdziawiając usta i ściągając brwi. Odłożyłbym je na barowy blat gdyby nie chwilowy szok. Pobladłem, a na skórze pojawiła się gęsia skórka. Chrząknąłem pod nosem wracając do rzeczywistości. Odstawiłem na blat swój soczek - Chyba przenieśli imprezę gdzie indziej. Choć, zmienimy lokal.. - mówię do Ro wstając z krzesła. Byłem przy tym nienaturalnie spięty - Sora, że tak wyszło, lecz zaraz ci odbiję. Na Brick Lane jest super żarcie i klimat. Spodoba ci się - przekonuję mając nadzieję, że nie jest miłośniczką zwierząt bo czuję potrzebę wydostania się stąd. Tak, robiłem się trochę nerwowy, a gdy nieopatrznie tuż za moimi plecami coś szczeknęło to w głowie pojawiła się pustka. Podskoczyłem wydając z siebie jakieś zmyślne Nokturnowe przekleństwo i jak stałem tak w drugiej sekundzie przeskoczyłem za barowy blat z sercem w gardle lustrując kobietę podchodzącą pod pięćdziesiątkę z jakimś puchatym, jazgotliwym psidwaczkiem na rękach. Na rękach. Odetchnąłem z ulgą.
Z uśmiechem i dobrym humorem na chwilę rozstałem się ze swoją towarzyszką i zmierzyłem w stronę baru, który też dziś jakoś sprawiał wrażenie inności. Co prawda dalej dało się wyczuć w całym tym pomieszczeniu ten typowy aromat potańcówki - zapach parkietu, nieco nieświeże powietrze (jednak z powodu tego, że nikt nie tańczył to nie duszne), trochę dymu z petów które czuć było mocniej po zbliżeniu się do przesiąkniętego nim wysokich puf przy barze. Barman był jednak porządniej ubrany, a barowy blat uginał się zamiast od kolorowych drinków czy tak właściwie potraw po które przyszliśmy to od dzbanów wypełnionych wodą, zastawy szklanek i misek...?
- Na pierwszy ogień, lecieć będą zupy co? - zagaiłem beztrosko wsuwając się na pufę. Widziałem, że gościowi robi się zmarszczka niezrozumienia - Nie wiesz, kiedy ma ruszyć ta degustacja, co? Ech - wzdycham od razu zakładając, że chyba przyszliśmy jakoś za wcześnie - Zapodaj jakimś jasnym sikaczem i lampką wina - nakazuję zatem sięgając po drobne i tym razem to ja zmarszczyłem brwi kiwedy gość mi mówi, że dziś alkoholu innego prócz lekkiego szmpana nie wydają bo impreza zamknięta. No nic, zamówiłem.
- Gorzej - zakomunikowałem - Wygląda na to, że nie wydają też nic poza musującym sokiem - podsuwam rudej jej lampkę nie będąc zdziwionym, że dostałem wejściówkę z darmo. I tak jakoś trawiłem tą informację oraz zastanawiałem się gdzie przenieść dalej będąc kompletnie nieświadomy tego, że stoliki pokryte zielonymi płachtami miały robić za podesty dla psidwaków, że ten pas wolnego parkietu miał być wybiegiem wzdłuż którego właściciele czworonogów mieli pokazywać dumny chód swych rodowodowych zwierzaków ku zachwytowi sędziów. To wszystko miało dość do mnie lada moment. Już teraz jakoś zaalarmowały mnie niepokojące odgłosy wylewających się na salę przez wejście rzędy prowadzonych na smyczach psidwaków różnej maści, wielkości oraz kształtów. Patrzyłem na ten pochód rozdziawiając usta i ściągając brwi. Odłożyłbym je na barowy blat gdyby nie chwilowy szok. Pobladłem, a na skórze pojawiła się gęsia skórka. Chrząknąłem pod nosem wracając do rzeczywistości. Odstawiłem na blat swój soczek - Chyba przenieśli imprezę gdzie indziej. Choć, zmienimy lokal.. - mówię do Ro wstając z krzesła. Byłem przy tym nienaturalnie spięty - Sora, że tak wyszło, lecz zaraz ci odbiję. Na Brick Lane jest super żarcie i klimat. Spodoba ci się - przekonuję mając nadzieję, że nie jest miłośniczką zwierząt bo czuję potrzebę wydostania się stąd. Tak, robiłem się trochę nerwowy, a gdy nieopatrznie tuż za moimi plecami coś szczeknęło to w głowie pojawiła się pustka. Podskoczyłem wydając z siebie jakieś zmyślne Nokturnowe przekleństwo i jak stałem tak w drugiej sekundzie przeskoczyłem za barowy blat z sercem w gardle lustrując kobietę podchodzącą pod pięćdziesiątkę z jakimś puchatym, jazgotliwym psidwaczkiem na rękach. Na rękach. Odetchnąłem z ulgą.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Czerwona szminka sunie gładko po dużych, ładnie skrojonych ustach lekko rozchylonych. Poprawia ognisty kosmyk opadający na oczy, przeglądając się lekko krytycznie w lustrze — jak na osobę, mającą za sobą chaotyczną oraz pracowitą zmianę, wygląda wcale nie najgorzej (w zasadzie to świetnie, lecz jakaś fałszywa skromność musi zaistnieć) i nawet da radę śmiało wytrzymać kilka godzin na nogach. Marszczy zaraz lekko brwi, gdy do łazienki wchodzą dwie obce i wyraźnie zaaferowane czarownice. W zasadzie nie było w tym nic dziwnego, w końcu to toaleta publiczna, zdziwienie budziły tylko ich słowa prawiące o zeszłorocznej zwyciężczyni o szumnej nazwie Pusia III i to trochę pannę Sprout skonsternowało. Zaraz jednak wzrusza ramionami sama do siebie, bo to jakby nie jej sprawa i generalnie, to wolałaby nie wiedzieć, o co chodzi. Dlatego też przy wtórze stukotu obcasów czarnych szpilek wartych więcej, niż gotowa jest przed sobą kiedykolwiek przyznać — powraca do towarzysza, przyglądając się w zaciekawieniu wnętrzu. Sądziła, że inaczej to będzie wyglądało, chociaż nie powinna się spodziewać normalnych, typowych rzeczy oraz zdarzeń w obecności kogokolwiek z rodziny Bottów.
— Cóż za strata — mruczy Red, przyjmując kieliszek z cichym podziękowaniem. Upija łyk, wzrok zaraz kierując w stronę narastającego hałasu. Ze zdziwieniem wita pojawiające się na wymyślnych smyczach psidwaki, przez chwilę lękając się, iż do czynienia będą mieć z kuchnią azjatycką — zaraz jednak wystrój oraz wygląd zwierząt łączą się w jedno i Rowan poważnie zastanawia się, czy to nie jest czas na romans jej dłoni z własnym czołem. Matt zabrał ją na pokaz psów, o których chyba nawet pobieżnie czytała, wysłuchując jednocześnie paplaniny tłustawego szczura, zalegającego na jej ramieniu.
— Serio? Nie zauważyłam — odpowiada lekko mężczyźnie, przyglądając się napływającym gościom. Nie wszyscy posiadali psy, toteż część musiała być widzami. W zasadzie nigdy nie była na takim wydarzeniu, szampan też nie smakował znowu tak źle — Żartujesz? Możemy zostać, te psiaki wyglądają naprawdę... — milknie, zwracając większą uwagę na raptownie spiętego bruneta. Hm, okej? Nie widywała zbyt często zdenerwowania u starszego Botta, który chyba już zawsze będzie jej przywodził na myśl lekkoducha pokroju Bojczuka. Takie zachowanie było więc dosyć niespodziewane i intrygujące. Co doprowadziło go do takiego stanu? Nie musiała najwyraźniej zbyt długo czekać, by się dowiedzieć, gdyż nieopodal przechodziła jakaś starszawa kobieta w psiną w ramionach. A potem stało się to. Odsuwa się nieco, kiedy Matthew wydaje z siebie z lekka piskliwe przekleństwo, a następnie zmienia swoje położenie. Ach, jej bohater.
— Bott...ty i psy? — pyta w zdziwieniu, a potem przewraca ślepiami. Miało być miło, kopanie leżącego, a potem obserwowanie, jak próbuje się podnieść, nie należy raczej do gatunku zachowań miłych — Nieważne — macha ręką, a potem zasłania twarz, wydając z siebie ciche kichnięcie — Och, nie. Czyżby dopadła mnie niespodziewana alergia na sierść? Niesłychane. Chyba twoje Brick Lane może być dla mnie jedynym ratunkiem — oświadcza z powagą, kciukiem wskazując na wyjście. Aby tylko dostać się do drzwi, należało przejść obok sporej liczby pupili, które wciąż gnieździły się nieopodal, podczas gdy właściciele czekali na przydzielenie do odpowiednich miejsc. I Rowan była doprawdy okropną osobą, bo w duchu aż umierała z ciekawości, jak będzie wyglądała ta przeprawa. Nie pokazała jednak po sobie rozbawienia, miast tego z oczekiwaniem spoglądała na towarzysza. No dalej Bott, obiecałeś niezapomniany wieczór, nieprawdaż? I jakoś tak podświadomie miała wrażenie, że ten rzeczywiście taki będzie, choć nie w sposób, jaki wyobrażał sobie hulaka.
— Cóż za strata — mruczy Red, przyjmując kieliszek z cichym podziękowaniem. Upija łyk, wzrok zaraz kierując w stronę narastającego hałasu. Ze zdziwieniem wita pojawiające się na wymyślnych smyczach psidwaki, przez chwilę lękając się, iż do czynienia będą mieć z kuchnią azjatycką — zaraz jednak wystrój oraz wygląd zwierząt łączą się w jedno i Rowan poważnie zastanawia się, czy to nie jest czas na romans jej dłoni z własnym czołem. Matt zabrał ją na pokaz psów, o których chyba nawet pobieżnie czytała, wysłuchując jednocześnie paplaniny tłustawego szczura, zalegającego na jej ramieniu.
— Serio? Nie zauważyłam — odpowiada lekko mężczyźnie, przyglądając się napływającym gościom. Nie wszyscy posiadali psy, toteż część musiała być widzami. W zasadzie nigdy nie była na takim wydarzeniu, szampan też nie smakował znowu tak źle — Żartujesz? Możemy zostać, te psiaki wyglądają naprawdę... — milknie, zwracając większą uwagę na raptownie spiętego bruneta. Hm, okej? Nie widywała zbyt często zdenerwowania u starszego Botta, który chyba już zawsze będzie jej przywodził na myśl lekkoducha pokroju Bojczuka. Takie zachowanie było więc dosyć niespodziewane i intrygujące. Co doprowadziło go do takiego stanu? Nie musiała najwyraźniej zbyt długo czekać, by się dowiedzieć, gdyż nieopodal przechodziła jakaś starszawa kobieta w psiną w ramionach. A potem stało się to. Odsuwa się nieco, kiedy Matthew wydaje z siebie z lekka piskliwe przekleństwo, a następnie zmienia swoje położenie. Ach, jej bohater.
— Bott...ty i psy? — pyta w zdziwieniu, a potem przewraca ślepiami. Miało być miło, kopanie leżącego, a potem obserwowanie, jak próbuje się podnieść, nie należy raczej do gatunku zachowań miłych — Nieważne — macha ręką, a potem zasłania twarz, wydając z siebie ciche kichnięcie — Och, nie. Czyżby dopadła mnie niespodziewana alergia na sierść? Niesłychane. Chyba twoje Brick Lane może być dla mnie jedynym ratunkiem — oświadcza z powagą, kciukiem wskazując na wyjście. Aby tylko dostać się do drzwi, należało przejść obok sporej liczby pupili, które wciąż gnieździły się nieopodal, podczas gdy właściciele czekali na przydzielenie do odpowiednich miejsc. I Rowan była doprawdy okropną osobą, bo w duchu aż umierała z ciekawości, jak będzie wyglądała ta przeprawa. Nie pokazała jednak po sobie rozbawienia, miast tego z oczekiwaniem spoglądała na towarzysza. No dalej Bott, obiecałeś niezapomniany wieczór, nieprawdaż? I jakoś tak podświadomie miała wrażenie, że ten rzeczywiście taki będzie, choć nie w sposób, jaki wyobrażał sobie hulaka.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Skrzywiłem się i chociaż wyczuwałem tą nutę ironii ze strony Rowan to jednak bardzo sam chciałbym faktycznie nie zauważyć tego całego zbiegowiska. Oczywiście jednak się nie dało. Sala zaczęła się z chwili na chwilę zapełniać nie tylko miłośnikami czworonogów chcących po napawać swoje oczy różnego rodzaju sierściuchami. Ja do tych ludzi nie należałem i cieszyło mnie w tym momencie, że widziałem większość tych zwierzaków na smyczach. Podskakiwały sprężystym krokiem przy nogach swych właścicieli. No nie powiem - niepokojące w chuj. W sensie myśl, że miały by się zaraz zerwać i wgryźć komuś w gardło. Banda idiotów bez wyobraźni - tak sobie o wszystkich tych czubkach pomyślałem, patrząc zaraz z wyrzutem na Rowanę słysząc jej pomysł o zostaniu tu.
- Nie, nie wyglądają - poprawiłem kategorycznie jej niedopowiedzianą myśl - Niektórym bliżej do przeżutego kotleta niż zwierzęcia - burknąłem chcąc zniechęcić rudzielca do zostania tu no bo przecież nie powiem wprost, że mi się tu nie podoba kiedy sam tu ją ściągnąłem, co nie? Na szczęście nie musiałem - życie wzięło sprawy w swoje ręce i zweryfikowało wszystko za sprawą szczeku zwierzęcia który po prostu mnie spłoszył. Zareagowałem nerwowo i instynktownie znalazłem się za pierwszą możliwą trwałą przeszkodą oddzielającą mnie od źródła jeszcze nie do końca zidentyfikowanego powodu tego ramadanu. Potem okazało się, że krwiożercza bestia jest nie tylko mało inwazyjna, lecz również pod kontrola właścicielki. Ale co się najadłem strachu, a zaraz potem wzbierającego wstydu to moje.
- Co ja i psy - burknąłem w stronę pielęgniarki mierząc ją spojrzeniem w stylu nic więcej nie mów. Naburmuszony i skrzywiony stałem tak, jakby nie było, za ladą kolo barmana który chyba ciągle łączył fakty co się odwaliło. Badawczo owzroczyłem Rowan w chwili w której odegrała swoją scenkę mającą najpewniej zgrabnie pozwolić mi wyjść z twarzą z całego zajścia. Będę jej za to wdzięczny do końca życia.
Na barze zostawiłem opłatę za szampana uiszczając sowity napiwek, następnie na powrót znalazłem się przystosowawcze za pomocą której udało mi się ujść bezpiecznie ku wyjściu. Tej nocy byłem gotowy spełnić jej każde wymyślne, gastronomiczne życzenie.
zt
- Nie, nie wyglądają - poprawiłem kategorycznie jej niedopowiedzianą myśl - Niektórym bliżej do przeżutego kotleta niż zwierzęcia - burknąłem chcąc zniechęcić rudzielca do zostania tu no bo przecież nie powiem wprost, że mi się tu nie podoba kiedy sam tu ją ściągnąłem, co nie? Na szczęście nie musiałem - życie wzięło sprawy w swoje ręce i zweryfikowało wszystko za sprawą szczeku zwierzęcia który po prostu mnie spłoszył. Zareagowałem nerwowo i instynktownie znalazłem się za pierwszą możliwą trwałą przeszkodą oddzielającą mnie od źródła jeszcze nie do końca zidentyfikowanego powodu tego ramadanu. Potem okazało się, że krwiożercza bestia jest nie tylko mało inwazyjna, lecz również pod kontrola właścicielki. Ale co się najadłem strachu, a zaraz potem wzbierającego wstydu to moje.
- Co ja i psy - burknąłem w stronę pielęgniarki mierząc ją spojrzeniem w stylu nic więcej nie mów. Naburmuszony i skrzywiony stałem tak, jakby nie było, za ladą kolo barmana który chyba ciągle łączył fakty co się odwaliło. Badawczo owzroczyłem Rowan w chwili w której odegrała swoją scenkę mającą najpewniej zgrabnie pozwolić mi wyjść z twarzą z całego zajścia. Będę jej za to wdzięczny do końca życia.
Na barze zostawiłem opłatę za szampana uiszczając sowity napiwek, następnie na powrót znalazłem się przystosowawcze za pomocą której udało mi się ujść bezpiecznie ku wyjściu. Tej nocy byłem gotowy spełnić jej każde wymyślne, gastronomiczne życzenie.
zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Spoglądała na mężczyznę z wyczekiwaniem zaklętym w ciemnych tęczówkach oraz jedną dłonią na boku podpartą. Stopniowo wnętrze budynku jęło się wypełniać psim jazgotem oraz szemraniem głosów zebranych czarodziei, szczekanie oraz piski mimowolnie wywoływały lekkie drgnięcie kącików ust — nie było tylko pewnym, czy było to spowodowane irytacją na hałas, czy też jakimś niezrozumiałym rozczuleniem. Dość rzec, iż panna Sprout nie podzielała niechęci starszego Botta, ze zwierzętami wydawała się większych problemów nie mieć, a awersją obdarzała głównie te, które mogły ją w znacznym stopniu obślinić, albo pobrudzić. Bo cóż, nie po to wydawała pieniądze ponad miarę, by ubierać się ze smakiem oraz według najnowszej mody, aby jakiś sierściuch bądź inna stwora od razu je zniszczyły. Co to, to nie! Ale ten pokaz mógłby być interesujący, zostałaby z chęcią, racząc się przy tym lekkim szampanem, komentując co dziwniejsze fryzury uczynione na pupilach. Niektóre psidwaki wyglądały doprawdy uroczo, większa część jednak wywoływała ironiczne uniesienie brwi. I te nazwy psów oraz hodowli! Jak można nazwać zwierzę Danae Strumyk Plumka Wartkim Nurtem z hodowli Wszyscy Jesteśmy Dziećmi Tęczy — no dobra, to akurat zmyśliła, ale hej! Podobna nazwa widniała w gazecie, tak też podejrzewała, iż większa część ma właśnie taki gust. Mogłaby więc zostać, ale tego nie zrobi, bo ten dureń stojący za barem, zerkający nieufnie w stronę małego pieseczka, zaproponował jej wyjście i wbrew pozorom Rowan Sprout nie była aż tak okrutną osobą. Miała serce, tylko starała się z niego nie korzystać zbyt często. Teraz była jednak skłonna to uczynić, być miłą i w ogóle niesamowitą sobą. Tak też czyni swoje małe przedstawienie, czekając, aż Matt załapie, o co jej chodzi. I robi to, bo zaraz opuszczają budynek, nieco może zbyt szybkim krokiem dla rudzielca, a potem kierują się tam, gdzie ona zechce. Idą więc, ku jego uciesze do francuskiej restauracji.
| zt
| zt
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 5 października
Nieśpiesznie przechadzała się kolejnymi uliczkami Londynu, zastanawiając się, co ze sobą zrobić. Nie chciała jeszcze wracać do pustego mieszkania, nie miała również siły na kolejny wielogodzinny maraton w bibliotece. Po jakimś czasie zawędrowała na Pokątną, gdzie snuła się między kolejnymi sklepikami, co chwila poprawiając pasek zsuwającej się z ramienia torby, odgarniając opadające na twarz włosy; była na tyle pogrążona w myślach, że nie zauważyła nawet, kto jej to zrobił. Syknęła cicho i przystanęła, gdy poczuła lekkie ukłucie, a następnie zmarszczyła brwi, gdy spojrzała na strzałkę, którą znalazła wbitą w szyję; o co tu chodzi? Rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem winowajcy, jednak żaden z mijających ją czarodziejów nie wyglądał na takiego, który mógłby zrobić jej tego psikusa. Westchnęła cicho. Na Pokątnej nie brakowało dzieci; to z pewnością jedno z nich, musiało bawić się nową zabawką.
Skoro już tu była, może powinna wstąpić do Esów i Floresów...? Kontynuowała swój spacer, leniwie wodząc wzrokiem od jednej wystawy do drugiej, gdy - całkowicie niespodziewanie - w oczy rzucił się jej wysoki czarodziej o ciemnych włosach. Z początku nie wiedziała, dlaczego to właśnie on przyciągnął jej spojrzenie. Nie trwało to jednak długo.
Serce waliło jej głucho, gdy z każdym kolejnym krokiem skracała odległość dzielącą ją od upatrzonego mężczyzny. Co gorsza, nie mogła przestać na niego patrzeć; jego lico było dosłownie idealne. Chciała zapamiętać krzywiznę nosa, linię żuchwy, czy sposób, w jaki układały się jego włosy - a później podjąć z pewnością nieudaną próbę odwzorowania ich w swym szkicowniku. Wszak nie była na tyle utalentowana, by móc przelać jego niewątpliwy, hipnotyzujący urok na papier. I wtedy wydarzyło się coś, co nie działo się nawet w najśmielszych snach - odwrócił się, ukazując przy tym swą twarz w pełnej krasie, i podszedł do niej. Nogi prawie odmówiły Maeve posłuszeństwa, jednak usta - mimowolnie - złożyły się w promiennym uśmiechu. Reszta świata przestała się liczyć; poza nim nie widziała nikogo i niczego. Zapomniała o wszystkim - wszelkich przykrościach, obowiązkach, a tym bardziej o strzałce, którą wsadziła do torby. Wrodzona podejrzliwość gdzieś zniknęła, zastąpiło ją bezbrzeżne zafascynowanie stojącym przed nią mężczyzną - i może właśnie dlatego po krótkiej wymianie zdań zgodziła się iść z nim na potańcówkę.
Świat zaczął jawić się w niezwykle pięknych barwach, samotność już wcale jej nie doskwierała, a myśli zaprzątał tylko najbliższy wieczór, który miała spędzić w towarzystwie tego pociągającego bruneta. Dłużej nie zastanawiała się nad tym, co ze sobą zrobić; musiała zająć się starannymi przygotowaniami. Los posłał jej jeden ze swych najpiękniejszych uśmiechów, nie mogła więc pozostać bierna i obojętna na jego wdzięki. Musiała postarać się, wziąć sprawy w swoje ręce, jeśli nie chciała zaprzepaścić tej szansy - szansy jednej na milion. Pod wpływem emocji wstąpiła do butiku, w którym nigdy jeszcze nie była, by po godzinie wyjść z niego z nową sukienką; normalnie poskąpiłaby swych ciężko zarobionych pieniędzy na taki wydatek, to jednak nie była normalna sytuacja. To była randka z ideałem, na którego wspomnienie serce zaczynało walić jej niczym młot, a policzki pokrywać się szkarłatem.
Pojawiła się na miejscu trochę przed wskazaną godziną, choć przygotowania zajęły jej dłużej niż się tego spodziewała. Założyła na siebie kupioną specjalnie na tę okazję sukienkę, włosy zebrała - nie bez kłopotu - w luźny kok, zaś w jej uszach pobłyskiwały niewielkie kolczyki w kształcie gwiazd. Po krótkich oględzinach lokalu postanowiła wcielić w życie plan, który nieśmiało zaświtał jej w głowie jakiś czas temu; skierowała się ku osobom odpowiadającym za oprawę muzyczną potańcówki i po chwili ustaliła z nimi, by - w przerwie od rock'n'rolla czy jive'a - zagrali coś wolniejszego. Wiedziała, że to najlepsza szansa, by zbliżyć się do bruneta.
Zajęła miejsce przy jednym ze stolików, co chwila zerkając w kierunku wejścia, w którym w każdej chwili mógł się pojawić tak wyczekiwany przez nią czarodziej. Stresowała się w ten przyjemny, graniczący z ekscytacją sposób.
Nieśpiesznie przechadzała się kolejnymi uliczkami Londynu, zastanawiając się, co ze sobą zrobić. Nie chciała jeszcze wracać do pustego mieszkania, nie miała również siły na kolejny wielogodzinny maraton w bibliotece. Po jakimś czasie zawędrowała na Pokątną, gdzie snuła się między kolejnymi sklepikami, co chwila poprawiając pasek zsuwającej się z ramienia torby, odgarniając opadające na twarz włosy; była na tyle pogrążona w myślach, że nie zauważyła nawet, kto jej to zrobił. Syknęła cicho i przystanęła, gdy poczuła lekkie ukłucie, a następnie zmarszczyła brwi, gdy spojrzała na strzałkę, którą znalazła wbitą w szyję; o co tu chodzi? Rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem winowajcy, jednak żaden z mijających ją czarodziejów nie wyglądał na takiego, który mógłby zrobić jej tego psikusa. Westchnęła cicho. Na Pokątnej nie brakowało dzieci; to z pewnością jedno z nich, musiało bawić się nową zabawką.
Skoro już tu była, może powinna wstąpić do Esów i Floresów...? Kontynuowała swój spacer, leniwie wodząc wzrokiem od jednej wystawy do drugiej, gdy - całkowicie niespodziewanie - w oczy rzucił się jej wysoki czarodziej o ciemnych włosach. Z początku nie wiedziała, dlaczego to właśnie on przyciągnął jej spojrzenie. Nie trwało to jednak długo.
Serce waliło jej głucho, gdy z każdym kolejnym krokiem skracała odległość dzielącą ją od upatrzonego mężczyzny. Co gorsza, nie mogła przestać na niego patrzeć; jego lico było dosłownie idealne. Chciała zapamiętać krzywiznę nosa, linię żuchwy, czy sposób, w jaki układały się jego włosy - a później podjąć z pewnością nieudaną próbę odwzorowania ich w swym szkicowniku. Wszak nie była na tyle utalentowana, by móc przelać jego niewątpliwy, hipnotyzujący urok na papier. I wtedy wydarzyło się coś, co nie działo się nawet w najśmielszych snach - odwrócił się, ukazując przy tym swą twarz w pełnej krasie, i podszedł do niej. Nogi prawie odmówiły Maeve posłuszeństwa, jednak usta - mimowolnie - złożyły się w promiennym uśmiechu. Reszta świata przestała się liczyć; poza nim nie widziała nikogo i niczego. Zapomniała o wszystkim - wszelkich przykrościach, obowiązkach, a tym bardziej o strzałce, którą wsadziła do torby. Wrodzona podejrzliwość gdzieś zniknęła, zastąpiło ją bezbrzeżne zafascynowanie stojącym przed nią mężczyzną - i może właśnie dlatego po krótkiej wymianie zdań zgodziła się iść z nim na potańcówkę.
Świat zaczął jawić się w niezwykle pięknych barwach, samotność już wcale jej nie doskwierała, a myśli zaprzątał tylko najbliższy wieczór, który miała spędzić w towarzystwie tego pociągającego bruneta. Dłużej nie zastanawiała się nad tym, co ze sobą zrobić; musiała zająć się starannymi przygotowaniami. Los posłał jej jeden ze swych najpiękniejszych uśmiechów, nie mogła więc pozostać bierna i obojętna na jego wdzięki. Musiała postarać się, wziąć sprawy w swoje ręce, jeśli nie chciała zaprzepaścić tej szansy - szansy jednej na milion. Pod wpływem emocji wstąpiła do butiku, w którym nigdy jeszcze nie była, by po godzinie wyjść z niego z nową sukienką; normalnie poskąpiłaby swych ciężko zarobionych pieniędzy na taki wydatek, to jednak nie była normalna sytuacja. To była randka z ideałem, na którego wspomnienie serce zaczynało walić jej niczym młot, a policzki pokrywać się szkarłatem.
Pojawiła się na miejscu trochę przed wskazaną godziną, choć przygotowania zajęły jej dłużej niż się tego spodziewała. Założyła na siebie kupioną specjalnie na tę okazję sukienkę, włosy zebrała - nie bez kłopotu - w luźny kok, zaś w jej uszach pobłyskiwały niewielkie kolczyki w kształcie gwiazd. Po krótkich oględzinach lokalu postanowiła wcielić w życie plan, który nieśmiało zaświtał jej w głowie jakiś czas temu; skierowała się ku osobom odpowiadającym za oprawę muzyczną potańcówki i po chwili ustaliła z nimi, by - w przerwie od rock'n'rolla czy jive'a - zagrali coś wolniejszego. Wiedziała, że to najlepsza szansa, by zbliżyć się do bruneta.
Zajęła miejsce przy jednym ze stolików, co chwila zerkając w kierunku wejścia, w którym w każdej chwili mógł się pojawić tak wyczekiwany przez nią czarodziej. Stresowała się w ten przyjemny, graniczący z ekscytacją sposób.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kto by pomyślał, że na początku października w lodziarni mogą być takie tłumy. Uwijałem się jak w ukropie, dorabiając brakujące smaki na zapleczu, podczas gdy Florence próbowała obsłużyć wszystkich klientów. Tyle ludzi odwiedzało nas podczas upalnych letnich dni, ewentualnie w walentynki, ale nigdy w jakieś standardowe jesienne popołudnie. Musiałem w końcu przeprosić siostrę i na chwilę wyjść z lokalu, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Oparłem się o ścianę i przymknąłem na chwilę oczy, delektując się typowymi dla ulicy Pokątnej dźwiękami. Stukanie obcasów, krzyki dzieci, szelest męskich płaszczy. Chyba nigdy nie znudzi mi się to miejsce, doprawdy było magiczne. Swoją drogą, ciekawe jak Bertiemu idzie budowa własnego lokalu. Stanąłem na średnio zatłoczonej ulicy, próbując zauważyć postęp pracy. Wtedy poczułem nieprzyjemnie ukłucie jakby dopadła mnie wściekła osa. Momentalnie dotknąłem tego miejsca dłonią, czując tam... strzałkę? Od razu ją wyjąłem, rozmasowując sobie obolałe miejsce. Jak? Skąd? Zacząłem się gorączkowo rozglądać za winowajcami, spodziewając się ujrzeć rozbrykane dzieciaki, ale zauważyłem kogoś zupełnie innego. Najpiękniejszą kobietę jaką kiedykolwiek widziałem. Wszystko dookoła przestało mieć znaczenie, liczyłem się tylko ja i ona. Przez chwilę spanikowałem, myśląc o swoim aktualnym ubiorze - stare jeansy i nieco sprana koszula nadawały się idealnie do pracy na zapleczu, ale już niekoniecznie podczas spotkania miłości swojego życia. Do tego ten długi biały fartuch i niechlujnie zarzucony na wszystko płaszcz. Niech to szlag! Ta myśl trwała jednak ułamek sekundy, po którym nogi same zaprowadziły mnie do tej niesamowitej kobiety. Nie wybaczyłbym sobie gdyby odeszła i nie zamieniła ze mną chociażby kilku słów! Zaproszenie na potańcówkę wyszło z moich ust naturalnie jakbym całe życie szkolił się właśnie dla tej chwili. Potem musieliśmy się rozejść, serce zabolało mnie okrutnie, ale przecież mieliśmy się spotkać za parę godzin w jednym z moich ulubionych miejsc.
Ale czy to było też jej ulubione miejsce?
Ach, ile pytań pojawiło się w mojej głowie! Ile dylematów! Wpadłem do lodziarni, w pośpiechu zrzucając z siebie fartuch, by w podskokach pobiec do mieszkania. Przestałem przejmować się klientami, pracą, nawet własną siostrą, bo miałem ważniejsze rzeczy do załatwienia. Otworzyłem szafę, która niby uginała się od kolorowych koszul, ale i tak żadna nie była odpowiednia na tę niezwykle wyjątkową okazję. Zacząłem je po kolei wyrzucać na podłogę jakbym był trzynastoletnią nastolatką a nie prawie trzydziestoletnim mężczyzną. W końcu postanowiłem nałożyć na siebie garnitur w kropki, który co prawda nie był szczególnie kolorowy, ale nie chciałem przyćmiewać swojej wybranki jakąś jaskrawą koszulą. To ona miała dzisiaj błyszczeć. Ja wyjątkowo miałem się szczególnie nie wyróżniać. Pominę ile czasu zajęło mi ułożenie włosów - jak na złość każdy sterczał w inną stronę, a ja przecież musiałem się dobrze prezentować. Chociaż to i tak nic jeżeli porównamy to z czasem jaki spędziłem w kwiaciarni. Kwiaciarka chciała mnie w końcu stamtąd wyrzucić, ale ostatecznie udało mi się podjąć męską decyzję i kupiłem duży bukiet kwiatów, w którym przeważał wrzosowy fiolet.
Aż w końcu nadeszła godzina zero. Pojawiłem się punktualnie przed umówionym miejscem, biorąc przed wejściem kilka głębokich wdechów. A jeżeli jej tam nie będzie? Okropnie się stresowałem, dłonie zaczęły mi się pocić, wytarłem je pośpiesznie w spodnie. Tak, Floreanie, to jest ten moment. Wszedłem i od razu ją zobaczyłem. Jej piękne ciemnobrązowe włosy spięte w luźny kok, jej przepiękne odsłonięte ramiona na których chciałem złożyć pocałunek. Niemalże przyfrunąłem do stolika, nie mając żadnego wpływu na uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy. - Witaj, Maeve - przywitałem się pocałunkiem dłoni. Maeve, Maeve... to imię było równie piękne jak właścicielka, aż chciało się je w kółko powtarzać. - Wyglądasz... zniewalająco - pokręciłem głową z niedowierzaniem, że człowiek jest w stanie być tak idealny. Nigdy, absolutnie nigdy, nie spotkałem nikogo tak olśniewającego jak ona. - Proszę, to dla ciebie - podałem jej kwiaty, oby jej się spodobały, po czym usiadłem naprzeciwko i wlepiłem w nią rozmarzony wzrok. - Napijesz się czegoś? - Przebudziłem się po chwili, na pewno miała na coś ochotę, a ja miałem zamiar pobiec do baru i wszystko jej przynieść. Nawet gwiazdkę z nieba!
Ale czy to było też jej ulubione miejsce?
Ach, ile pytań pojawiło się w mojej głowie! Ile dylematów! Wpadłem do lodziarni, w pośpiechu zrzucając z siebie fartuch, by w podskokach pobiec do mieszkania. Przestałem przejmować się klientami, pracą, nawet własną siostrą, bo miałem ważniejsze rzeczy do załatwienia. Otworzyłem szafę, która niby uginała się od kolorowych koszul, ale i tak żadna nie była odpowiednia na tę niezwykle wyjątkową okazję. Zacząłem je po kolei wyrzucać na podłogę jakbym był trzynastoletnią nastolatką a nie prawie trzydziestoletnim mężczyzną. W końcu postanowiłem nałożyć na siebie garnitur w kropki, który co prawda nie był szczególnie kolorowy, ale nie chciałem przyćmiewać swojej wybranki jakąś jaskrawą koszulą. To ona miała dzisiaj błyszczeć. Ja wyjątkowo miałem się szczególnie nie wyróżniać. Pominę ile czasu zajęło mi ułożenie włosów - jak na złość każdy sterczał w inną stronę, a ja przecież musiałem się dobrze prezentować. Chociaż to i tak nic jeżeli porównamy to z czasem jaki spędziłem w kwiaciarni. Kwiaciarka chciała mnie w końcu stamtąd wyrzucić, ale ostatecznie udało mi się podjąć męską decyzję i kupiłem duży bukiet kwiatów, w którym przeważał wrzosowy fiolet.
Aż w końcu nadeszła godzina zero. Pojawiłem się punktualnie przed umówionym miejscem, biorąc przed wejściem kilka głębokich wdechów. A jeżeli jej tam nie będzie? Okropnie się stresowałem, dłonie zaczęły mi się pocić, wytarłem je pośpiesznie w spodnie. Tak, Floreanie, to jest ten moment. Wszedłem i od razu ją zobaczyłem. Jej piękne ciemnobrązowe włosy spięte w luźny kok, jej przepiękne odsłonięte ramiona na których chciałem złożyć pocałunek. Niemalże przyfrunąłem do stolika, nie mając żadnego wpływu na uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy. - Witaj, Maeve - przywitałem się pocałunkiem dłoni. Maeve, Maeve... to imię było równie piękne jak właścicielka, aż chciało się je w kółko powtarzać. - Wyglądasz... zniewalająco - pokręciłem głową z niedowierzaniem, że człowiek jest w stanie być tak idealny. Nigdy, absolutnie nigdy, nie spotkałem nikogo tak olśniewającego jak ona. - Proszę, to dla ciebie - podałem jej kwiaty, oby jej się spodobały, po czym usiadłem naprzeciwko i wlepiłem w nią rozmarzony wzrok. - Napijesz się czegoś? - Przebudziłem się po chwili, na pewno miała na coś ochotę, a ja miałem zamiar pobiec do baru i wszystko jej przynieść. Nawet gwiazdkę z nieba!
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedziała, ile minęło już czasu, odkąd zajęła miejsce przy jednym ze stolików. To nie było jednak takie ważne. Wszak była pewna, że ten, który zaprosił ją na potańcówkę, na pewno przekroczy próg lokalu lada chwila. Był w końcu ideałem - a ideał nie wystawiłby jej do wiatru. Wciąż się stresowała; bezwiednie stukała palcami w blat stolika, bez przerwy spoglądając w stronę wejścia. Lecz gdy w końcu ujrzała go, jej usta znów wygięły się w promiennym uśmiechu, a każdemu kolejnemu uderzeniu serca zaczęło towarzyszyć radosne podniecenie. Zauważył ją, musiał ją zauważyć, mimo to pomachała mu krótko, a gdy dostrzegła trzymany przez mężczyznę bukiet kwiatów, poczuła się jak zakochany od pierwszego wejrzenia podlotek. Ale przecież nie było w tym nic złego, nic głupiego - miłość była piękna, szlachetna i stanowiła jedyne lekarstwo na wszelkie zło tego świata.
- Floreanie - odezwała się w odpowiedzi na jego powitanie, wymawiając jego imię miękko, z czułością. Spoglądała na niego spod półprzymkniętych powiek, chcąc zapamiętać tę chwilę na długo; pocałunek w dłoń, to było takie romantyczne, takie szarmanckie. - Ja... dziękuję - uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a jej policzki pokrył delikatny rumieniec; była zawstydzona jego dobrocią. Nikt jej tak nigdy nie powiedział, nikt jej tak nigdy nie traktował. Zapomniała o tragediach, które ją niedawno spotkały, o grozie czasów, w których przyszło im żyć, o stanie wojennym; liczył się tylko on, Florean, jej światełko w tunelu. Ostrożnie przejęła od niego bukiet, a następnie uniosła kwiaty wyżej, by móc nacieszyć się ich zniewalającą wonią. - Są piękne - powiedziała cicho. - Muszą wrócić ze mną do domu - dodała, obiecując sobie, że po powrocie wstawi je do najpiękniejszego wazonu, jaki znajdzie, i będzie go trzymać na szafce nocnej; chciała mieć bukiet obok siebie, gdy zaśnie, by jego zapach pomógł jej przypomnieć sobie wszystkie piękne chwile tego wieczoru.
Serce Maeve biło szybko, szalenie szybko, gdy tak bezwstydnie wodziła wzrokiem po skąpanym w półmroku licu siedzącego przed nią mężczyzny; bezwiednie przygryzła w zamyśleniu wargę, stwierdzając w myślach coś, co musiało być faktem dla wszystkich. Dosłownie wszystkich. - Masz wspaniałe kości policzkowe, Floreanie - wypaliła nieświadomie; naprawdę chciałaby go naszkicować, wciąż nie wierzyła jednak, by potrafiła przenieść rysy jego twarzy na papier w sposób wierny. W innych okolicznościach żałowałaby takiej zuchwałości, to był jednak on, ten jedyny i idealny, nie bała się odtrącenia. Miał nawet garnitur w kropki, co wcale nie umknęło jej uwadze, wprost przeciwnie - odnotowała to z radością. Wszak musiało to oznaczać, że i on miał w sobie coś z artystycznej duszy. To tylko potwierdzało to, co zaczęła podejrzewać kilka godzin temu - był jej pisany.
Założyła za ucho opadający na twarz kosmyk włosów, później poprawiła zwiewny materiał sukienki, który otulał jej ramiona, zastanawiając się nad odpowiedzią na zadane pytanie. - Chętnie - powiedziała po chwili; alkohol powinien rozwiązać im języki, dodać animuszu. - Poproszę czerwone wino - doprecyzowała, mając nadzieję, że wycieczka do baru nie zajmie mu zbyt dużo czasu; nie chciała się z nim rozstawać, dopiero co przyszedł. Dopóki jednak nie grali ich wolnego utworu, była w stanie znieść tę rozłąkę. Odłożyła trzymany do tej pory bukiet kwiatów na blat stolika, niby to przypadkiem muskając przy tym dłoń Floreana własną. Z jednej strony bała się wyjścia na parkiet, nigdy nie była dobrą tancerką, lecz z drugiej - nie mogła się już doczekać chwili, kiedy utonie w jego ramionach.
- Floreanie - odezwała się w odpowiedzi na jego powitanie, wymawiając jego imię miękko, z czułością. Spoglądała na niego spod półprzymkniętych powiek, chcąc zapamiętać tę chwilę na długo; pocałunek w dłoń, to było takie romantyczne, takie szarmanckie. - Ja... dziękuję - uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a jej policzki pokrył delikatny rumieniec; była zawstydzona jego dobrocią. Nikt jej tak nigdy nie powiedział, nikt jej tak nigdy nie traktował. Zapomniała o tragediach, które ją niedawno spotkały, o grozie czasów, w których przyszło im żyć, o stanie wojennym; liczył się tylko on, Florean, jej światełko w tunelu. Ostrożnie przejęła od niego bukiet, a następnie uniosła kwiaty wyżej, by móc nacieszyć się ich zniewalającą wonią. - Są piękne - powiedziała cicho. - Muszą wrócić ze mną do domu - dodała, obiecując sobie, że po powrocie wstawi je do najpiękniejszego wazonu, jaki znajdzie, i będzie go trzymać na szafce nocnej; chciała mieć bukiet obok siebie, gdy zaśnie, by jego zapach pomógł jej przypomnieć sobie wszystkie piękne chwile tego wieczoru.
Serce Maeve biło szybko, szalenie szybko, gdy tak bezwstydnie wodziła wzrokiem po skąpanym w półmroku licu siedzącego przed nią mężczyzny; bezwiednie przygryzła w zamyśleniu wargę, stwierdzając w myślach coś, co musiało być faktem dla wszystkich. Dosłownie wszystkich. - Masz wspaniałe kości policzkowe, Floreanie - wypaliła nieświadomie; naprawdę chciałaby go naszkicować, wciąż nie wierzyła jednak, by potrafiła przenieść rysy jego twarzy na papier w sposób wierny. W innych okolicznościach żałowałaby takiej zuchwałości, to był jednak on, ten jedyny i idealny, nie bała się odtrącenia. Miał nawet garnitur w kropki, co wcale nie umknęło jej uwadze, wprost przeciwnie - odnotowała to z radością. Wszak musiało to oznaczać, że i on miał w sobie coś z artystycznej duszy. To tylko potwierdzało to, co zaczęła podejrzewać kilka godzin temu - był jej pisany.
Założyła za ucho opadający na twarz kosmyk włosów, później poprawiła zwiewny materiał sukienki, który otulał jej ramiona, zastanawiając się nad odpowiedzią na zadane pytanie. - Chętnie - powiedziała po chwili; alkohol powinien rozwiązać im języki, dodać animuszu. - Poproszę czerwone wino - doprecyzowała, mając nadzieję, że wycieczka do baru nie zajmie mu zbyt dużo czasu; nie chciała się z nim rozstawać, dopiero co przyszedł. Dopóki jednak nie grali ich wolnego utworu, była w stanie znieść tę rozłąkę. Odłożyła trzymany do tej pory bukiet kwiatów na blat stolika, niby to przypadkiem muskając przy tym dłoń Floreana własną. Z jednej strony bała się wyjścia na parkiet, nigdy nie była dobrą tancerką, lecz z drugiej - nie mogła się już doczekać chwili, kiedy utonie w jego ramionach.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
To niesamowite co miłość jest w stanie zrobić z człowiekiem. Moje zmysły nie reagowały na otoczenie, za to całą uwagę skupiały na przepięknej partnerce. Okoliczne dźwięki dochodziły do mnie stłumione, a twarze otaczających nas osób zlewały mi się w jedno. Naprawdę nic nie miało teraz znaczenia oprócz niej, mojej Maeve, najcudowniejszej istoty na tym świecie. Miałem ochotę siedzieć i przyglądać się jej bez końca tak jak znawca sztuki przygląda się arcydziełu albo zielarz idealnie wyrośniętej mimbulus mimbletonii. Wszak proporcje jej twarzy zdawały się idealne, a do tego w środku chowała się wspaniała osobowość. Nie mogłem uwierzyć, że zgodziła się ze mną przyjść w to miejsce - to naprawdę najszczęśliwszy dzień mojego życia! W dodatku Maeve ucieszyła się z podarowanego bukietu, co i moje serce wypełniło radością, bo nie byłem pewny jakie kwiaty przypadną jej do gustu. Najwidoczniej lubiliśmy podobne rzeczy, ale w zasadzie to nie powinno mnie dziwić. Po prostu byliśmy sobie przeznaczeni. - Cieszę się, że ci się podobają - skwitowałem, kolejny raz posyłając jej uśmiech.
Zawstydziłem się nieznacznie, kiedy z jej ust padł zupełnie niespodziewany komplement. Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś tak miłego, prawie się wzruszyłem, odruchowo dotykając dłonią policzka. Od teraz będę zupełnie inaczej patrzył na swoją twarz, będę patrzył na nią jej oczami. - Dziękuję - w tej sytuacji nie mogłem powiedzieć nic innego, poza tym były to podziękowania płynące ze szczerego serca. Miłość odwzajemniona to miłość piękna, a ja wciąż nie potrafiłem do końca uwierzyć, że spotkała ona właśnie mnie. Czym ja sobie na to zasłużyłem? Ach, będę mieć dług gdzieś u Merlina do końca swoich dni!
Kiedy powiedziała o czerwonym winie i ja natychmiast je polubiłem, chociaż na co dzień preferowałem raczej ciemne piwo. Kiwnąłem głową i już zacząłem wstawać, kiedy jej aksamitna dłoń musnęła moją własną. Poczułem się tak jakby przez moje ciało przeszedł prąd, a czas znowu na chwilę się zatrzymał. - Zaraz wracam - zapewniłem spokojnie, zmierzając w kierunku baru. Zgodnie z prośbą zamówiłem czerwone wino, ale nie byle jakie tylko najdroższe jakie posiadali. Nie zastanawiałem się czy mnie na nie stać czy może będę musiał głodować przez najbliższy miesiąc - to teraz nie miało znaczenia. Poprosiłem również o wazon, tudzież o wystarczająco wysokie naczynie, które mogłoby wazon imitować. Nie mogłem pozwolić, żeby przyniesiony przeze mnie bukiet zwiądł podczas naszej randki skoro Maeve chciałaby go zabrać ze sobą do domu. Dzisiejszego wieczora każde z jej życzeń musi zostać spełnione, już ja się o to postaram.
Barman wyjątkowo poszedł mi na rękę i wystąpił w roli kelnera, przynosząc zamówienie do stolika. Całe szczęście, bo sam pewnie nie dałbym rady tego wszystkiego donieść. Zapalił również świeczkę, za co byłem mu wyjątkowo wdzięczny, bo przez ten nadmiar emocji zapomniałem o tak prostym aczkolwiek przyjemnym akcencie. Uniosłem swój kieliszek nieznacznie do góry, chcąc przypieczętować to spotkanie toastem. - Za piękne spotkanie, oby nie jedyne - spojrzałem jej w oczy, chcąc wyczytać w nich to samo co pojawiło się w moich: zachwyt, wdzięczność, miłość przede wszystkim. Wtedy zauważyłem jakie jej oczy są piękne i niemal oniemiałem z wrażenia. - Masz śliczne oczy, ich kolor jest niesamowity - normalnie zapewne nie prawiłbym tak emocjonalnych komplementów, wbrew pozorom nie byłem tak wylewny na jakiego wyglądam, ale ta sytuacja nie należała do normalnych. Siedziałem naprzeciwko najwspanialszej kobiety jaka chodziła po tej ziemi, ja, nikt inny. - Proszę, opowiedz coś o sobie zanim pójdziemy podbić parkiet - uśmiechnąłem się kątem ust, spoglądając na band. Tego również nie mogłem się doczekać, uwielbiam tańczyć! Wpierw marzyłem jednak o tym, żeby czegoś się o niej dowiedzieć. Jaki owoc lubi najbardziej, a jakie warzywo najmniej. Czy jest rannym ptaszkiem czy nocnym markiem? A może gra na fortepianie - to by wyjaśniało skąd te piękne dłonie. Tyle pytań pozostawało bez odpowiedzi, ale właśnie nadeszła okazja, by choć na parę odpowiedzieć. Wysunąłem dłoń na środek stolika, mając nadzieję, że nasze palce zaraz się złączą.
Zawstydziłem się nieznacznie, kiedy z jej ust padł zupełnie niespodziewany komplement. Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś tak miłego, prawie się wzruszyłem, odruchowo dotykając dłonią policzka. Od teraz będę zupełnie inaczej patrzył na swoją twarz, będę patrzył na nią jej oczami. - Dziękuję - w tej sytuacji nie mogłem powiedzieć nic innego, poza tym były to podziękowania płynące ze szczerego serca. Miłość odwzajemniona to miłość piękna, a ja wciąż nie potrafiłem do końca uwierzyć, że spotkała ona właśnie mnie. Czym ja sobie na to zasłużyłem? Ach, będę mieć dług gdzieś u Merlina do końca swoich dni!
Kiedy powiedziała o czerwonym winie i ja natychmiast je polubiłem, chociaż na co dzień preferowałem raczej ciemne piwo. Kiwnąłem głową i już zacząłem wstawać, kiedy jej aksamitna dłoń musnęła moją własną. Poczułem się tak jakby przez moje ciało przeszedł prąd, a czas znowu na chwilę się zatrzymał. - Zaraz wracam - zapewniłem spokojnie, zmierzając w kierunku baru. Zgodnie z prośbą zamówiłem czerwone wino, ale nie byle jakie tylko najdroższe jakie posiadali. Nie zastanawiałem się czy mnie na nie stać czy może będę musiał głodować przez najbliższy miesiąc - to teraz nie miało znaczenia. Poprosiłem również o wazon, tudzież o wystarczająco wysokie naczynie, które mogłoby wazon imitować. Nie mogłem pozwolić, żeby przyniesiony przeze mnie bukiet zwiądł podczas naszej randki skoro Maeve chciałaby go zabrać ze sobą do domu. Dzisiejszego wieczora każde z jej życzeń musi zostać spełnione, już ja się o to postaram.
Barman wyjątkowo poszedł mi na rękę i wystąpił w roli kelnera, przynosząc zamówienie do stolika. Całe szczęście, bo sam pewnie nie dałbym rady tego wszystkiego donieść. Zapalił również świeczkę, za co byłem mu wyjątkowo wdzięczny, bo przez ten nadmiar emocji zapomniałem o tak prostym aczkolwiek przyjemnym akcencie. Uniosłem swój kieliszek nieznacznie do góry, chcąc przypieczętować to spotkanie toastem. - Za piękne spotkanie, oby nie jedyne - spojrzałem jej w oczy, chcąc wyczytać w nich to samo co pojawiło się w moich: zachwyt, wdzięczność, miłość przede wszystkim. Wtedy zauważyłem jakie jej oczy są piękne i niemal oniemiałem z wrażenia. - Masz śliczne oczy, ich kolor jest niesamowity - normalnie zapewne nie prawiłbym tak emocjonalnych komplementów, wbrew pozorom nie byłem tak wylewny na jakiego wyglądam, ale ta sytuacja nie należała do normalnych. Siedziałem naprzeciwko najwspanialszej kobiety jaka chodziła po tej ziemi, ja, nikt inny. - Proszę, opowiedz coś o sobie zanim pójdziemy podbić parkiet - uśmiechnąłem się kątem ust, spoglądając na band. Tego również nie mogłem się doczekać, uwielbiam tańczyć! Wpierw marzyłem jednak o tym, żeby czegoś się o niej dowiedzieć. Jaki owoc lubi najbardziej, a jakie warzywo najmniej. Czy jest rannym ptaszkiem czy nocnym markiem? A może gra na fortepianie - to by wyjaśniało skąd te piękne dłonie. Tyle pytań pozostawało bez odpowiedzi, ale właśnie nadeszła okazja, by choć na parę odpowiedzieć. Wysunąłem dłoń na środek stolika, mając nadzieję, że nasze palce zaraz się złączą.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
♥
Nadal trudno jej było uwierzyć w szczęście, które ją spotkało. W siedzące na przeciwko niej szczęście o brązowych, roześmianych oczach. Stawił się na miejscu, przyniósł ten piękny bukiet kwiatów, a do tego powitał ją w tak szarmancki sposób. Czy naprawdę uważał, że wygląda... olśniewająco? Nigdy nie sądziła, że ktoś mógłby tak o niej pomyśleć - a co dopiero powiedzieć to na głos. Nadal rozpamiętywała ten komplement, a z jej ust nie schodził uśmiech. Nigdy nie wątpiła w swój intelekt, wszak nie bez powodu spędziła siedem długich lat w domu Roweny, nigdy nie uważała się jednak za szczególnie ładną; dlatego też czasem, gdy wcielała się w innych, by zbierać informacje dla wiedźmiej straży, pozwalała sobie na rekompensowanie niektórych braków urody swym metamorfomagicznym darem. Florean widział jej prawdziwą twarz i to w nią wpatrywał się niczym w obrazek; czym zasłużyła sobie na ten prezent od losu? Im dłużej przyglądała się jego pociągającemu licu, tym silniejsze miała przeświadczenie, że musiała je już gdzieś widzieć - ale gdzie? W Ministerstwie? W Hogwarcie? Szybko odrzuciła jednak tę myśl. Przecież gdyby go gdzieś kiedyś widziała, z pewnością zawróciłby jej w głowie już w pierwszej chwili.
Odprowadziła lubego wzrokiem, gdy ruszył w stronę baru, by spełnić jej prośbę. Czy nie popełniła gafy? Może wcale nie powinna pić alkoholu? I co pomyślał akurat o wyborze wina? Nim jednak zdążyła się jeszcze bardziej zestresować, Florean, jej rycerz, powrócił. Pomyślał o wszystkim; oprócz lampek wina przyniesiony został też wazon na bukiet, który miała nadzieję zachować, a między nimi pojawiła się świeczka. Pannie Clearwater zabrakło słów; to był sen, to musiał być sen. To właśnie ją tutaj zaprosił, to właśnie ją traktował jak najcenniejszy skarb, choć mógł wybrać każdą inną - żadna by mu przecież nie odmówiła. Spojrzała ku towarzyszowi z wdzięcznością i czułością, mając nadzieję, że uda mu się odczytać targające nią emocje. Powinien ją zrozumieć i bez słów; tak w końcu działała prawdziwa miłość, prawda? Maeve znała ją jedynie z opowieści innych oraz czytanych po kryjomu romansideł, była jednak pewna, że to właśnie ich spotkało. Uczucie, które przetrwa wszelkie przeciwności losu. Uskrzydlające, pokrzepiające... przynoszące spokój w czasie wojny.
- Na pewno nie jedyne - odpowiedziała cicho, przybierając na usta tajemniczy uśmiech, wznosząc kieliszek w toaście, który dla niej stanowił obietnicę wspólnej przyszłości. Nie myślała teraz o tym, czy nie pozwala sobie na zbyt wiele, czy nie wystraszy go takimi zawoalowanymi obietnicami; nie zamierzała się powstrzymywać. Wszak to Florean zrobił pierwszy krok, zaprosił ją tutaj, dał szansę tej znajomości... Czuła, że musi pomóc sprzyjającej jej tego dnia fortunie i dołożyć wszelkich starań, by ten wieczór zakończył się wizją kolejnej randki. - Ja... - Blade policzki Maeve pokrył rumieniec; spuściła wzrok, wbijając go w wyżłobienie w blacie stolika, nie mogąc poradzić sobie ze wzruszeniem, które w niej wzbudził. - Jesteś dla mnie zbyt dobry, Floreanie - Zbyt przystojny. Zbyt szarmancki. Zbyt idealny. Tego już jednak nie powiedziała. - Dziękuję. Za wszystko - dodała, znów wznosząc na niego przepełnione bezwarunkową miłością spojrzenie; nie mogła odmówić sobie przyjemności, jaką stanowiło dla niej zapamiętywanie rysów jego twarzy, sposobu, w jaki włosy opadały na jego czoło.
Kiedy poprosił, żeby coś o sobie opowiedziała, wzięła kolejny łyk wina - zarówno dla dodania sobie odwagi, jak i zyskania na czasie. Przecież to on był teraz całym jej światem. Co mogła mu powiedzieć? Bez niego była tylko wyblakłym wspomnieniem, artystką bez natchnienia. - O sobie? - powtórzyła po nim powoli, gorączkowo szukając czegoś, co mogłaby mu powiedzieć, by zaprezentować się z tej lepszej strony. Nie sądziła, by praca w Ministerstwie miała okazać się jej asem skrupulatnie skrywanym w rękawie. - Naprawdę chciałabym cię uwiecznić w moim szkicowniku - powiedziała w końcu cicho, miękko, niczym wyznanie miłosne; jedną dłonią wciąż trzymała kieliszek, którym powoli poruszała, drugą - bawiła się luźnym kosmykiem włosów. - Bo tym się zajmuję po pracy. Rysuję. Maluję - kontynuowała, chcąc zaprezentować mu swą wrażliwą duszę w pełnej krasie. Na co dzień nie była tak wylewna i otwarta, na co dzień ukrywała swą delikatną stronę, którą skrywała za fasadą opanowania i profesjonalizmu. Przed nim nie musiała jednak udawać. - Twoja kolej - dodała, domagając się rewanżu. Przecież i ona była ciekawa, co lubił, a czego nie znosił, czym się zajmował i czy często wpadał na takie potańcówki. Co robił na Pokątnej, zanim zaproponował jej wspólny wieczór...?
Wtedy jednak coś do niej dotarło; muzyka zmieniła się. Nie była taka skoczna i żywa jak wcześniej, nie była taka szybka. Czyżby jej prośba została spełniona? Zerknęła przez ramię w stronę parkietu, w stronę osób odpowiadających za muzykę. Przestała się bawić włosami i położyła swą dłoń na dłoni Floreana, ścisnęła ją lekko, czując przy tym przyjemny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. - Zatańczymy? - zapytała wyraźnie poruszona, rozemocjonowana, choć przecież to on powinien ją o to zapytać. Nie mogła przegapić tej okazji.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miałem ochotę krzyknąć z radości, kiedy Maeve powtórzyła moje skromne życzenie. Czyli ona też to czuje i chce spotkać się jeszcze raz. Cały czas nie mogłem uwierzyć we własne szczęście, które było tak nierealne, że aż zacząłem się zastanawiać czy przypadkiem nie śnię. Chociaż nawet jeżeli tak naprawdę leżę teraz w łóżku i za kilka godzin ta cudowna scena rozmyje się w mojej pamięci to muszę ją wykorzystać do cna. Upiłem łyk wina, wciąż nie mogąc spuścić Maeve z oczu - zbyt pięknie prezentowała się w tej sukience, a ten klimatyczny lokal jedynie podkreślał jej ponadprzeciętną urodę. Mógłbym na nią patrzeć godzinami i nigdy bym się nie znudził. Nie wspominając już o jej głosie, tak melodyjnym i kojącym, którego można było słuchać bez końca. Każde słowo brzmiało w jej ustach piękniej niż najlepsza kompozycja.
Zaniepokoiłem się kiedy spuściła wzrok, urywając w pół zdania. Przez chwilę pomyślałem, że może chce zakończyć nasze spotkanie, bo coś zrobiłem nie tak. Potem zacząłem podejrzewać, że źle się poczuła. Podniosłem się nieznacznie, by położyć dłoń na jej policzku, lecz wtedy po prostu mi podziękowała. Oczy zaszkliły mi się ze wzruszenia, kiedy gładziłem ją delikatnie - nie sądziłem, że może być tak wdzięczna za to spotkanie. - Nie, Maeve. Zasługujesz na to jak nikt inny. I to ja dziękuję - odpowiedziałem, czując jak serce wyrywa mi się z piersi. Było w nim mnóstwo miejsca dla tej oszałamiającej kobiety, więcej niż u kogokolwiek innego, byłem tego pewny. Nikt nie kocha jej tak jak ja, to jest niemożliwe, czuć do kogoś coś jeszcze bardziej. To znak, że właśnie ona jest mi pisana i nikt nie wmówi mi, że jest inaczej. Niechętnie siadam, zaplatając obie dłonie na nóżce kieliszka.
Spojrzałem na nią z jeszcze większym uwielbieniem kiedy dowiedziałem się, że rysuje. Czyli siedzi przede mną artystka - mogłem się tego spodziewać, któż inny trzymałby w sobie tyle emocji. Jestem nią jeszcze bardziej zachwycony, chociaż myślałem, że już bardziej nie jestem w stanie. - Oczywiście, byłbym zaszczycony - zgadzam się od razu. Wizja spędzenia z nią tak intymnej artystycznej chwili wydaje mi się wszystkim co mógłbym jeszcze chcieć. Chcę zobaczyć jak tworzy i w jaki sposób mnie widzi. Nie wierzę, że naprawdę zaproponowała mi tak wielką rzecz. Nie mam teraz ochoty opowiadać o sobie, to wydaje mi się bez znaczenia, kiedy na przeciwko siedzi tak fascynująca osoba. W końcu jednak się zmuszam do wypowiedzenia kilku słów, które i tak wydają się błahostką. - Nie maluję, nie mam żadnych artystycznych talentów - musiałem to podkreślić: ona jest cudem, ja natomiast zwykłym szarym człowiekiem. - Lubię za to czytać. Dużo czytam, mam w domu mnóstwo książek - wzruszam ramionami, postanawiając nie wspominać nic o pracy, jakkolwiek bym jej nie lubił. Nie powinno się poruszać takich tematów na randkach, szczególnie tak wyjątkowych. Czułem, że nie chcę się spotykać z nikim innym, że właśnie z Maeve chcę spędzić resztę życia. Czy to możliwe, żeby ona czuła to samo? Och, to z pewnością byłoby spełnienie moich najskrytszych marzeń gdyby powiedziała tak.
Zamyśliłem się. Wpadłem w wir wyobrażania sobie możliwych zakończeń naszej znajomości i, o dziwo, absolutnie każde kończyło się pomyślnie. Dopiero jej dotyk wybudził mnie z transu, a zadane pytanie sprawiło, że miałem ochotę wyskoczyć z tego krzesła. - Tak, oczywiście - odpowiedź wydawała się naturalna, przecież uwielbiam tańczyć. Zapomniałem o tym winie, kieliszek pozostawał niemal nieruszony, ale nie szkodzi - nie potrzebowałem alkoholu. Zaprowadziłem Maeve na środek parkietu i objąłem ją w talii, bujając się delikatnie w rytm przepięknej ballady, którą muzycy zagrali nam niemalże na zawołanie. Dopiero teraz zauważyłem jaka jest wysoka, w tych butach niemalże wyższa ode mnie, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Każdy centymetr jej osoby był po prostu idealny. Przymknąłem na moment oczy, kiedy poczułem zapach jej perfum - równie pięknych jak ona sama. Delikatnych, choć wyrazistych. Czy i ona chowała w sobie jakieś sprzeczności? Nie, przecież ona nie może mieć żadnych wad. Obróciłem nią lekko, delektując się tą chwilą tak jakby miała zaraz się skończyć i nigdy nie powtórzyć. A kiedy wstąpiła partia smyczków, a lampa oświetliła te cudowne niebieskoszare oczy, złożyłem na jej ustach pocałunek. Niby pierwszy, ale tak jakby miał okazać się naszym ostatnim.
Zaniepokoiłem się kiedy spuściła wzrok, urywając w pół zdania. Przez chwilę pomyślałem, że może chce zakończyć nasze spotkanie, bo coś zrobiłem nie tak. Potem zacząłem podejrzewać, że źle się poczuła. Podniosłem się nieznacznie, by położyć dłoń na jej policzku, lecz wtedy po prostu mi podziękowała. Oczy zaszkliły mi się ze wzruszenia, kiedy gładziłem ją delikatnie - nie sądziłem, że może być tak wdzięczna za to spotkanie. - Nie, Maeve. Zasługujesz na to jak nikt inny. I to ja dziękuję - odpowiedziałem, czując jak serce wyrywa mi się z piersi. Było w nim mnóstwo miejsca dla tej oszałamiającej kobiety, więcej niż u kogokolwiek innego, byłem tego pewny. Nikt nie kocha jej tak jak ja, to jest niemożliwe, czuć do kogoś coś jeszcze bardziej. To znak, że właśnie ona jest mi pisana i nikt nie wmówi mi, że jest inaczej. Niechętnie siadam, zaplatając obie dłonie na nóżce kieliszka.
Spojrzałem na nią z jeszcze większym uwielbieniem kiedy dowiedziałem się, że rysuje. Czyli siedzi przede mną artystka - mogłem się tego spodziewać, któż inny trzymałby w sobie tyle emocji. Jestem nią jeszcze bardziej zachwycony, chociaż myślałem, że już bardziej nie jestem w stanie. - Oczywiście, byłbym zaszczycony - zgadzam się od razu. Wizja spędzenia z nią tak intymnej artystycznej chwili wydaje mi się wszystkim co mógłbym jeszcze chcieć. Chcę zobaczyć jak tworzy i w jaki sposób mnie widzi. Nie wierzę, że naprawdę zaproponowała mi tak wielką rzecz. Nie mam teraz ochoty opowiadać o sobie, to wydaje mi się bez znaczenia, kiedy na przeciwko siedzi tak fascynująca osoba. W końcu jednak się zmuszam do wypowiedzenia kilku słów, które i tak wydają się błahostką. - Nie maluję, nie mam żadnych artystycznych talentów - musiałem to podkreślić: ona jest cudem, ja natomiast zwykłym szarym człowiekiem. - Lubię za to czytać. Dużo czytam, mam w domu mnóstwo książek - wzruszam ramionami, postanawiając nie wspominać nic o pracy, jakkolwiek bym jej nie lubił. Nie powinno się poruszać takich tematów na randkach, szczególnie tak wyjątkowych. Czułem, że nie chcę się spotykać z nikim innym, że właśnie z Maeve chcę spędzić resztę życia. Czy to możliwe, żeby ona czuła to samo? Och, to z pewnością byłoby spełnienie moich najskrytszych marzeń gdyby powiedziała tak.
Zamyśliłem się. Wpadłem w wir wyobrażania sobie możliwych zakończeń naszej znajomości i, o dziwo, absolutnie każde kończyło się pomyślnie. Dopiero jej dotyk wybudził mnie z transu, a zadane pytanie sprawiło, że miałem ochotę wyskoczyć z tego krzesła. - Tak, oczywiście - odpowiedź wydawała się naturalna, przecież uwielbiam tańczyć. Zapomniałem o tym winie, kieliszek pozostawał niemal nieruszony, ale nie szkodzi - nie potrzebowałem alkoholu. Zaprowadziłem Maeve na środek parkietu i objąłem ją w talii, bujając się delikatnie w rytm przepięknej ballady, którą muzycy zagrali nam niemalże na zawołanie. Dopiero teraz zauważyłem jaka jest wysoka, w tych butach niemalże wyższa ode mnie, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Każdy centymetr jej osoby był po prostu idealny. Przymknąłem na moment oczy, kiedy poczułem zapach jej perfum - równie pięknych jak ona sama. Delikatnych, choć wyrazistych. Czy i ona chowała w sobie jakieś sprzeczności? Nie, przecież ona nie może mieć żadnych wad. Obróciłem nią lekko, delektując się tą chwilą tak jakby miała zaraz się skończyć i nigdy nie powtórzyć. A kiedy wstąpiła partia smyczków, a lampa oświetliła te cudowne niebieskoszare oczy, złożyłem na jej ustach pocałunek. Niby pierwszy, ale tak jakby miał okazać się naszym ostatnim.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Potańcówka braci Fancourt
Szybka odpowiedź