Potańcówka braci Fancourt
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Potańcówka braci Fancourt
Nawet czarodzieje od czasu do czasu potrzebują się rozerwać i w rytm rock and rolla odtańczyć skocznego jive'a. Dwaj bracia Fancourt założyli przed paroma laty wypełniony muzyką lokal na wzór mugolskich potańcówek. Gwarantują wszystkie czynniki zapewniające przednią zabawę - najznamienitsze szlagiery, olbrzymi parkiet, klimatyczne oświetlenie i doborowe towarzystwo. Gdy ktoś zmęczy się tańcem, może odpocząć przy jednym ze stolików otaczających gęsto zaludniony parkiet. W powietrzu nieprzerwanie dryfują szklanki wody i kieliszki słabego, najpewniej rozcieńczonego czerwonego wina.
Choć nawet w trakcie tygodnia można tu ujrzeć co najmniej kilkanaście par wirujących w energicznym tańcu, prawdziwe tłumy spotyka się dopiero w weekendy - a przynajmniej tak było przed wprowadzeniem jednego z dekretów Minister Magii. Dalej czarodzieje gromadzą się tutaj, by dobrze się zabawić, jednak nie tak licznie, jak mieli w zwyczaju. Czyżby ponownie nastały czasy, w których lepiej nie wychylać nosa poza dom?
Choć nawet w trakcie tygodnia można tu ujrzeć co najmniej kilkanaście par wirujących w energicznym tańcu, prawdziwe tłumy spotyka się dopiero w weekendy - a przynajmniej tak było przed wprowadzeniem jednego z dekretów Minister Magii. Dalej czarodzieje gromadzą się tutaj, by dobrze się zabawić, jednak nie tak licznie, jak mieli w zwyczaju. Czyżby ponownie nastały czasy, w których lepiej nie wychylać nosa poza dom?
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:33, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Florean Fortescue' has done the following action : Rzut kością
'Kupidynek' :
'Kupidynek' :
Cały świat zawirował, gdy Florean przyłożył dłoń do policzka Maeve i zaczął go uspokajająco gładzić. Był to dotyk, które odganiał wszelkie wątpliwości, koił lęki, przynosił spokój ducha. Przymknęła na chwilę powieki, napawając się tym pięknym gestem w ciszy - zarówno zaskoczona, jak i oczarowana tą niespodziewaną czułostką. Później zaś podchwyciła spojrzenie mężczyzny - wydawało jej się, że dostrzega w nim wzruszenie - i pozwoliła sobie na kolejny wdzięczny uśmiech. Kiedy szykowała się do tej randki, bo tym właśnie było ich spotkanie, najprawdziwszą randką, przez myśl jej nie przeszło, że tak prędko odnajdą wspólny język; wciąż nie wiedziała o Floreanie wiele, była jednak pewna, że rozumieją się w lot.
- Naprawdę? - zapytała od razu z nieskrywanym zaskoczeniem, a w jej spojrzeniu pojawiło się coś nowego - błysk inspiracji. Nie sądziła, że się na to zgodzi, nie tak od razu. Wyobrażała sobie raczej, jak po powrocie do domu, chowając się w łóżku, spróbuje odtworzyć z pamięci obraz jego przystojnej, roześmianej twarzy, hipnotyzujących oczu spoglądających spod mocno zarysowanych brwi, miękkich - z pewnością miękkich - ust... Skoro jednak wyraził zgodę, nie mogła przepuścić takiej okazji. - W takim razie zajmiemy się tym później - dodała rozpromieniona, choć i nieco onieśmielona wagą wspomnianego przedsięwzięcia, w myślach dziękując sobie za to, że nawet wybierając się na potańcówkę nie odmówiła sobie wzięcia ze sobą swego szkicownika. Nie wiedziała tylko, czy mogła obdarować lubego takim rysunkiem, czy raczej powinna zachować go dla siebie, by już zawsze mieć go przy sobie.
Słuchała Floreana dalej, z nieskrywanym zainteresowaniem, zafascynowaniem, spijając każde kolejne słowo, które spływało z jego ust, wciąż napawając się jego interesującym licem, miłym dla ucha głosem. Po jej nagich ramionach co jakiś czas przebiegał przyjemny dreszcz. Co z tego, że nie malował, nie rysował. Wiedziała, czuła, że miał w sobie niebywałą wrażliwość, a to tego nieskończone pokłady zrozumienia - to było dużo ważniejsze niż fakt, że nie wiedział, która farba to paryski błękit 440. Gdy zaś wspomniał o książkach, zyskał sobie jej pełne oddanie. Wpatrywała się w niego z nabożną czcią, niedowierzaniem, ale i rosnącą z każdą chwilą zaborczością - był jej ideałem, nie mogła go nikomu oddać. Na pewno było wiele takich, które chciałyby jej go zabrać, które kręciły się wokół niego każdego dnia, z nadzieją na coś więcej... Nie mogła na to pozwolić. Wszyscy musieli dowiedzieć się, że przyszli tu razem - wszyscy musieli zobaczyć ich razem na parkiecie.
- Z chęcią obejrzałabym Twoje... - książki, urwała w połowie zdania, nie kończąc swej myśli, wszak nie mieli czasu do stracenia, nie mogli zasiedzieć się przy stoliku, skoro już leciała wolna piosenka, ich piosenka. Na szczęście Florean przystał na jej propozycję i odważnie poprowadził na środek parkietu, w końcu spełniając jedno z najskrytszych marzeń Maeve. Cieszyła się, że ciągle trzymał ją za rękę; nie ufała sobie w tych butach, w tym stanie ducha, gdy ciągle balansowała na granicy omdlenia z rozkoszy. Kiedy tylko objął ją w talii, ona - wiedziona przeświadczeniem, że tak właśnie powinna zrobić, że tak powinno to wyglądać - wsparła ręce na ramionach partnera i bez zastanowienia skróciła dystans, przytulając się do niego, opierając policzek o policzek. Przymknęła oczy i odetchnęła głębiej, wdychając zapach jego zmysłowych perfum, jego skóry, a w końcu wplotła też dłoń we włosy Floreana i zaczęła gładzić jego kark. Nigdy się tak nie zachowywała, nie miała pojęcia, czy nie robi teraz czegoś strasznego, czy nie spotka się za to z potępieniem, to wszystko przychodziło jednak naturalnie - i sprawiało, że czuła się tak dobrze. A później ich spojrzenia się spotkały, ich usta się spotkały i cały świat przestał istnieć. Zakręciło się jej w głowie, odczuła dojmującą słabość i zmiękły jej kolana, jednak za nic nie chciała przerywać pocałunku. Serce waliło przy tym jak szalone, policzki pokryły się wyraźnym rumieńcem, nic nie było jednak w stanie popsuć tej chwili. Wiedziała, że zapamięta ją na długo, jeśli nie na zawsze; bez wątpienia była najszczęśliwszą czarownicą w mieście.
- Naprawdę? - zapytała od razu z nieskrywanym zaskoczeniem, a w jej spojrzeniu pojawiło się coś nowego - błysk inspiracji. Nie sądziła, że się na to zgodzi, nie tak od razu. Wyobrażała sobie raczej, jak po powrocie do domu, chowając się w łóżku, spróbuje odtworzyć z pamięci obraz jego przystojnej, roześmianej twarzy, hipnotyzujących oczu spoglądających spod mocno zarysowanych brwi, miękkich - z pewnością miękkich - ust... Skoro jednak wyraził zgodę, nie mogła przepuścić takiej okazji. - W takim razie zajmiemy się tym później - dodała rozpromieniona, choć i nieco onieśmielona wagą wspomnianego przedsięwzięcia, w myślach dziękując sobie za to, że nawet wybierając się na potańcówkę nie odmówiła sobie wzięcia ze sobą swego szkicownika. Nie wiedziała tylko, czy mogła obdarować lubego takim rysunkiem, czy raczej powinna zachować go dla siebie, by już zawsze mieć go przy sobie.
Słuchała Floreana dalej, z nieskrywanym zainteresowaniem, zafascynowaniem, spijając każde kolejne słowo, które spływało z jego ust, wciąż napawając się jego interesującym licem, miłym dla ucha głosem. Po jej nagich ramionach co jakiś czas przebiegał przyjemny dreszcz. Co z tego, że nie malował, nie rysował. Wiedziała, czuła, że miał w sobie niebywałą wrażliwość, a to tego nieskończone pokłady zrozumienia - to było dużo ważniejsze niż fakt, że nie wiedział, która farba to paryski błękit 440. Gdy zaś wspomniał o książkach, zyskał sobie jej pełne oddanie. Wpatrywała się w niego z nabożną czcią, niedowierzaniem, ale i rosnącą z każdą chwilą zaborczością - był jej ideałem, nie mogła go nikomu oddać. Na pewno było wiele takich, które chciałyby jej go zabrać, które kręciły się wokół niego każdego dnia, z nadzieją na coś więcej... Nie mogła na to pozwolić. Wszyscy musieli dowiedzieć się, że przyszli tu razem - wszyscy musieli zobaczyć ich razem na parkiecie.
- Z chęcią obejrzałabym Twoje... - książki, urwała w połowie zdania, nie kończąc swej myśli, wszak nie mieli czasu do stracenia, nie mogli zasiedzieć się przy stoliku, skoro już leciała wolna piosenka, ich piosenka. Na szczęście Florean przystał na jej propozycję i odważnie poprowadził na środek parkietu, w końcu spełniając jedno z najskrytszych marzeń Maeve. Cieszyła się, że ciągle trzymał ją za rękę; nie ufała sobie w tych butach, w tym stanie ducha, gdy ciągle balansowała na granicy omdlenia z rozkoszy. Kiedy tylko objął ją w talii, ona - wiedziona przeświadczeniem, że tak właśnie powinna zrobić, że tak powinno to wyglądać - wsparła ręce na ramionach partnera i bez zastanowienia skróciła dystans, przytulając się do niego, opierając policzek o policzek. Przymknęła oczy i odetchnęła głębiej, wdychając zapach jego zmysłowych perfum, jego skóry, a w końcu wplotła też dłoń we włosy Floreana i zaczęła gładzić jego kark. Nigdy się tak nie zachowywała, nie miała pojęcia, czy nie robi teraz czegoś strasznego, czy nie spotka się za to z potępieniem, to wszystko przychodziło jednak naturalnie - i sprawiało, że czuła się tak dobrze. A później ich spojrzenia się spotkały, ich usta się spotkały i cały świat przestał istnieć. Zakręciło się jej w głowie, odczuła dojmującą słabość i zmiękły jej kolana, jednak za nic nie chciała przerywać pocałunku. Serce waliło przy tym jak szalone, policzki pokryły się wyraźnym rumieńcem, nic nie było jednak w stanie popsuć tej chwili. Wiedziała, że zapamięta ją na długo, jeśli nie na zawsze; bez wątpienia była najszczęśliwszą czarownicą w mieście.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nikt nigdy mnie nie malował. Przynajmniej tak mi się wydawało w tamtym momencie, bo prawda brzmiała zupełnie inaczej. Mimo wszystko nie mogłem się doczekać kiedy Maeve wyciągnie swój szkicownik i postawi w nim pierwszą linię. Chciałem zobaczyć w jaki sposób mnie widzi i jakie cechy postanowi ze mnie wydobyć. Już teraz czułem się niezwykle podekscytowany wizją tego procesu twórczego, a nawet nie miałem pewności czy na pewno będzie miał miejsce. Chociaż skoro Maeve tak powiedziała to dlaczego miałbym jej nie wierzyć? Może to znak, że nasze spotkanie nie skończy się tak szybko jak można by podejrzewać? Och, ile bym dał, żeby już nigdy się z nią nie rozstawać! Czułem się tak jakby w moim dotychczas niezwykle szarym życiu wreszcie pojawiły się ciepłe kolory. Już nigdy nie chciałem powracać do tamtego stanu, już się w nim nie odnajdę, nie teraz, kiedy w moim życiu pojawiła się Maeve. - Co chciałabyś zobaczyć? - Dokończenie tego zdania wydało mi się kluczowe, przecież ja jej pokażę absolutnie wszystko na co tylko ma ochotę byle tylko była szczęśliwa. Czy chce ujrzeć moje mieszkanie? Nie spodziewałem się, że już podczas pierwszej randki zechce przekroczyć jego próg! A ja zostawiłem tam taki bałagan... To jednak miało się jeszcze rozwiązać, nie potrafiłem się skupić na przyszłości, nawet tej nieszczególnie odległej. Teraz liczył się tylko parkiet i nasz taniec. Utwór zdawał się być napisany specjalnie dla nas, jakby ludzie tutaj tylko czekali aż wejdziemy do środka. Mógłby się już nigdy nie kończyć, moglibyśmy tak się bujać bez końca. A kiedy Maeve odwzajemniła mój spontaniczny pocałunek, naprawdę już nic mi do szczęścia nie brakowało. Czułem się spełniony. Mogłem rzucić pracę w lodziarni, mogłem się wyprowadzić, mogłem naprawdę całkowicie zmienić moje życie jeżeli tylko Maeve również będzie jego częścią. Tylko ona wydawała mi się w tej chwili ważna, nikt inny ani nic innego nie miało znaczenia. Tylko ja i ona na tym parkiecie. - Niech ten wieczór nigdy się nie kończy - wyrwało mi się, kiedy spojrzałem na nią po zakończonym pocałunku. Jej oczy pięknie się skrzyły w tym świetle, piękniej niż śnieg podczas słonecznego zimowego dnia. I wtedy stwierdziłem, że nie mogę pozwolić, żeby Maeve po prostu zniknęła z mojego życia. Poczułem przypływ odwagi, a pomysł na jaki wpadłem wydał mi się najgenialniejszym jaki kiedykolwiek przyszedł mi do głowy. Spojrzałem na miłość swojego życia z radością, kładąc dłonie na jej zarumienionych policzkach. - Wyjedźmy stąd, Maeve - zaproponowałem i przez myśl mi nie przeszło, że mogłaby się nie zgodzić. Zdawała się czuć to samo co ja, dlaczego więc nie zaryzykować i nie rzucić w cholerę tego wszystkiego? - Choćby zaraz! Gdziekolwiek chcesz - uśmiechałem się szeroko, czując się najszczęśliwszym mężczyzną w tej części magicznej Anglii o ile nie na całym świecie. - Zamieszkamy razem, z dala od... tego wszystkiego - machnąłem ręką, wskazując na parkiet i wszystkich ludzi dookoła nas. Czy to nie byłoby piękne tak się oderwać od trudów codziennego życia i spędzić resztę dni wspólnie? - Nie daj się prosić, Maeve - objąłem ją, opierając czoło o jej czoło. Zdawało mi się, że słyszę bicie jej serca - czy to możliwe? A może to moje biło tak mocno? Gubiłem się we własnych uczuciach, ale jednego byłem stuprocentowo pewny - zakochałem się w tej kobiecie ze snów.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Chciałabym zobaczyć Twoje książki - dokończyła szeptem, z zawstydzeniem, zdając sobie sprawę, że nie odpowiedziała jeszcze na jego pytanie; zachowała się niegrzeczne. Zawstydzenie to było jednak niewielkie, prawie marginalne - wszak przepełniała ją teraz uskrzydlająca radość. Pocałunek był wspaniały, zaś upojona amortencją Maeve zuchwale wyobrażała sobie, że stanowił on dopiero początek, zapowiedź kolejnych spotkań i wspólnej przyszłości. Nie była pewna, czy dalej tańczą do tej samej piosenki, czy może już zespół grał kolejny, żwawszy utwór, a dookoła nich wirowały inne pary - nie widziała nikogo i niczego innego. Wszystko to stanowiło tylko nic nie znaczące szumy, tło dla ich wspaniałej historii.
- Mmm - mruknęła cicho, całkowicie zgadzając się z Floreanem; ten wieczór powinien trwać wiecznie. Wolny od trosk, od zagrożeń, po prostu idealny. Nie pamiętała o stanie wojennym, o żałobie, o złości, która każdego dnia pchała ją do przodu - czuła jednak, że to, co teraz mieli, było inne, lepsze. Uśmiechała się delikatnie, w zamyśleniu, gdy tak powoli wirowali na parkiecie, wciąż przytuleni; nadal przeżywała uniesienie wynikające ze spontanicznego pocałunku. I to właśnie zaprzątało jej głowę, gdy bez skrępowania wpatrywała się w wyraziste oczy wybranka. Wtedy też postanowiła, że to właśnie one powinny być dominującym elementem szkicu.
W chwili, gdy położył dłonie na zarumienionych policzkach panny Clearwater, jej usta mimowolnie wygięły się w szerszym uśmiechu. Później zaś, słysząc słowa o ucieczce, zaśmiała się w głos. Wodziła po jego twarzy badawczym, uważnym wzrokiem, by w końcu stwierdzić: - Ty nie żartujesz. Chwila powagi nie trwała jednak długo i dziewczyna znów wybuchnęła perlistym śmiechem. Ten plan był szalony, całkowicie szalony, a Florean musiał być niespełna rozumu, że jej go przedstawił. I choć w pierwszej chwili wydało jej się to jedynie odrealnionym, niemożliwym do spełnienia marzeniem, to im dłużej nad tym myślała, tym bardziej zaczynała się przekonywać. - Choćby zaraz? - powtórzyła po nim, oczyma wyobraźni widząc, jak wybiegają z lokalu, by następnie naprędce załadować walizki najpotrzebniejszymi rzeczami i wyruszyć w siną dal. Gdzieś, gdzie nie będzie ministerstwa, ciasnej klitki, tych wszystkich ludzi. Nawet gdyby ich ucieczka nie miała trwać wiecznie... Z pewnością byłaby idealną okazją do poznania się bliżej. Dowiedzenia się o dość tajemniczym do tej pory Floreanie więcej, znacznie więcej.
Zetknęli się czołami, a Maeve przymknęła powieki, zarówno dumając nad złożoną przez niego propozycją, jak i napawając się jego bliskością. Powoli zsunęła dłonie z szyi mężczyzny, by następnie przenieść je niżej, na ramiona, a w końcu na pas. I pokiwała krótko głową, wierząc, że podejmuje jedną z najważniejszych - i najlepszych - decyzji swego życia. - Dobrze, Floreanie - odezwała się cicho, lecz pewnie, bez zawahania. - Wyjedziemy gdzieś daleko. Zamieszkamy w lesie. Zawsze chciałam zamieszkać w lesie. W porządku? - kontynuowała, próbując pochwycić jego spojrzenie, odnaleźć w nim akceptację i zgodę na zaproponowane warunki. Bo przecież na pewno z niej nie żartował, był śmiertelnie poważny, ba!, oboje byli, i uzgadniali właśnie szczegóły ucieczki od gwarnego Londynu. - Najpierw jednak powinniśmy zawojować parkiet. A później Cię naszkicować - dodała, a kącik ust drgnął jej lekko. Nie chciała wychodzić stąd tak szybko, noc była jeszcze młoda.
- Mmm - mruknęła cicho, całkowicie zgadzając się z Floreanem; ten wieczór powinien trwać wiecznie. Wolny od trosk, od zagrożeń, po prostu idealny. Nie pamiętała o stanie wojennym, o żałobie, o złości, która każdego dnia pchała ją do przodu - czuła jednak, że to, co teraz mieli, było inne, lepsze. Uśmiechała się delikatnie, w zamyśleniu, gdy tak powoli wirowali na parkiecie, wciąż przytuleni; nadal przeżywała uniesienie wynikające ze spontanicznego pocałunku. I to właśnie zaprzątało jej głowę, gdy bez skrępowania wpatrywała się w wyraziste oczy wybranka. Wtedy też postanowiła, że to właśnie one powinny być dominującym elementem szkicu.
W chwili, gdy położył dłonie na zarumienionych policzkach panny Clearwater, jej usta mimowolnie wygięły się w szerszym uśmiechu. Później zaś, słysząc słowa o ucieczce, zaśmiała się w głos. Wodziła po jego twarzy badawczym, uważnym wzrokiem, by w końcu stwierdzić: - Ty nie żartujesz. Chwila powagi nie trwała jednak długo i dziewczyna znów wybuchnęła perlistym śmiechem. Ten plan był szalony, całkowicie szalony, a Florean musiał być niespełna rozumu, że jej go przedstawił. I choć w pierwszej chwili wydało jej się to jedynie odrealnionym, niemożliwym do spełnienia marzeniem, to im dłużej nad tym myślała, tym bardziej zaczynała się przekonywać. - Choćby zaraz? - powtórzyła po nim, oczyma wyobraźni widząc, jak wybiegają z lokalu, by następnie naprędce załadować walizki najpotrzebniejszymi rzeczami i wyruszyć w siną dal. Gdzieś, gdzie nie będzie ministerstwa, ciasnej klitki, tych wszystkich ludzi. Nawet gdyby ich ucieczka nie miała trwać wiecznie... Z pewnością byłaby idealną okazją do poznania się bliżej. Dowiedzenia się o dość tajemniczym do tej pory Floreanie więcej, znacznie więcej.
Zetknęli się czołami, a Maeve przymknęła powieki, zarówno dumając nad złożoną przez niego propozycją, jak i napawając się jego bliskością. Powoli zsunęła dłonie z szyi mężczyzny, by następnie przenieść je niżej, na ramiona, a w końcu na pas. I pokiwała krótko głową, wierząc, że podejmuje jedną z najważniejszych - i najlepszych - decyzji swego życia. - Dobrze, Floreanie - odezwała się cicho, lecz pewnie, bez zawahania. - Wyjedziemy gdzieś daleko. Zamieszkamy w lesie. Zawsze chciałam zamieszkać w lesie. W porządku? - kontynuowała, próbując pochwycić jego spojrzenie, odnaleźć w nim akceptację i zgodę na zaproponowane warunki. Bo przecież na pewno z niej nie żartował, był śmiertelnie poważny, ba!, oboje byli, i uzgadniali właśnie szczegóły ucieczki od gwarnego Londynu. - Najpierw jednak powinniśmy zawojować parkiet. A później Cię naszkicować - dodała, a kącik ust drgnął jej lekko. Nie chciała wychodzić stąd tak szybko, noc była jeszcze młoda.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jej głos był jak balsam dla moich uszu. Mogła mówić godzinami, a ja nigdy bym się nie znudził, chociażby obrała sobie za temat wpływ muszek siatkoskrzydłych na wzrost skrzeloziela. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że to właśnie ja okazałem się tym szczęściarzem, z którym zgodziła się umówić. Przecież ze swoją urodą i inteligencją z pewnością mogła wybierać spośród setek czarodziejów, a ja nie wyróżniałem się spośród nich niczym szczególnym. Ani wzrostem, ani wielkością bicepsów, ani szczególną charyzmą. A jednak stoję naprzeciwko niej na parkiecie, czuję jej oddech na swojej skórze. Nie sądziłem, że człowiek jest w stanie tak się zakochać. Nic dookoła nie miało znaczenia, nawet wyglądało jakoś tak szaro i nieostro. Liczyła się tylko Maeve. Dlatego chciałem wycisnąć z tego momentu ile się da! Moje pytanie mogło wyprowadzić ją z równowagi, ale nie, zgodziła się. Przecież ta kobieta to cud, stworzenie boskie, które chodząc nie powinno dotykać chodnika. Uśmiecham się szeroko, szerzej niż kiedykolwiek, ale nie potrafię nad tym zapanować. - Maeve! - Wykrzykuję radośnie, delektując się tym pięknym imieniem. Maeve, Maeve. - Teraz, zaraz, tak! - Dodaję, bo po co czekać, skoro cały świat stoi przed nimi otworem. Wiem, że damy sobie radę z anomaliami i brakiem teleportacji. Wykorzystamy mugolskie środki transportu, popłyniemy gdzieś na wielkich żaglowcach albo polecimy w tej magicznej metalowej puszce. Wszystko nam się uda, bo pomagać nam będzie siła miłości.
Uspokoiłem swój entuzjazm, czując na swoich ramionach dotyk jej delikatnych dłoni. Westchnąłem cicho, już wyobrażając sobie przygody jakie na nas czekają. W dalekich Stanach Zjednoczonych albo gorących Indiach. Nieważne, możemy nawet wylądować gdzieś pośrodku walijskiej wsi, mi to w zupełności wystarczy. - W porządku, w lesie ładnie pachnie - nie wiem dlaczego akurat ten aspekt lasu wydaje mi się kluczowy, bo w zasadzie słychać tam również ćwierkające ptaki i można chodzić na grzyby - to się wydaje równie wspaniałe, o ile nie wspanialsze, co zapach mokrego mchu. - Oczywiście masz rację - uśmiecham się, bo jak mogłoby być inaczej. Po co się spieszyć skoro mamy przed sobą jeszcze całe życie? Dlatego zatracamy się w tańcu, bujamy się do spokojnej muzyki i wirujemy do skocznego rock'n'rolla. Nie chcę żeby ta noc kiedykolwiek się kończyła chociaż z samego rana mamy wyruszyć w drogę. W końcu czuję się zbyt zmęczony i spragniony żeby kontynuować te ekscesy. Dopijamy butelkę wina, bawimy się świetnie, nie mamy w zasadzie ochoty wychodzić, ale przecież czeka nas jeszcze wiele atrakcji. Niedaleko potańcówki znajduję ławkę przy latarni, które wydaje się idealnym miejscem do szkicowania. Siadam, chociaż po chwili wstaję, chcąc zajrzeć do jej notesu. W końcu znowu siadam, rozglądam się, ale tak też nie da się mnie narysować. Brakuje mi cierpliwości modela, bo nigdy nim nie byłem. Na szczęście zbieram w sobie ostatki sił i pozuję na tyle profesjonalnie na ile jestem w stanie. Zastanawiam się nad czym myśli, kiedy próbuje przenieść na papier te moje kości policzkowe, podobno tak niezwykłe, chociaż częściej słyszałem komentarze odnośnie nosa. To teraz nieistotne, liczy się Maeve i jej szkicownik. Kiedy kończy, niechętnie się rozstajemy. Naprawdę niechętnie, podbiegam do niej kilkukrotnie zanim zmuszam się do powrotu do mieszkania. Bo przecież nie rozstajemy się na zawsze, musimy się tylko spakować i spotkać z samego rana. Macham jej na pożegnanie i wysyłam całusa. Do zobaczenia, ukochana! Do zobaczenia rano!
zt x2
Uspokoiłem swój entuzjazm, czując na swoich ramionach dotyk jej delikatnych dłoni. Westchnąłem cicho, już wyobrażając sobie przygody jakie na nas czekają. W dalekich Stanach Zjednoczonych albo gorących Indiach. Nieważne, możemy nawet wylądować gdzieś pośrodku walijskiej wsi, mi to w zupełności wystarczy. - W porządku, w lesie ładnie pachnie - nie wiem dlaczego akurat ten aspekt lasu wydaje mi się kluczowy, bo w zasadzie słychać tam również ćwierkające ptaki i można chodzić na grzyby - to się wydaje równie wspaniałe, o ile nie wspanialsze, co zapach mokrego mchu. - Oczywiście masz rację - uśmiecham się, bo jak mogłoby być inaczej. Po co się spieszyć skoro mamy przed sobą jeszcze całe życie? Dlatego zatracamy się w tańcu, bujamy się do spokojnej muzyki i wirujemy do skocznego rock'n'rolla. Nie chcę żeby ta noc kiedykolwiek się kończyła chociaż z samego rana mamy wyruszyć w drogę. W końcu czuję się zbyt zmęczony i spragniony żeby kontynuować te ekscesy. Dopijamy butelkę wina, bawimy się świetnie, nie mamy w zasadzie ochoty wychodzić, ale przecież czeka nas jeszcze wiele atrakcji. Niedaleko potańcówki znajduję ławkę przy latarni, które wydaje się idealnym miejscem do szkicowania. Siadam, chociaż po chwili wstaję, chcąc zajrzeć do jej notesu. W końcu znowu siadam, rozglądam się, ale tak też nie da się mnie narysować. Brakuje mi cierpliwości modela, bo nigdy nim nie byłem. Na szczęście zbieram w sobie ostatki sił i pozuję na tyle profesjonalnie na ile jestem w stanie. Zastanawiam się nad czym myśli, kiedy próbuje przenieść na papier te moje kości policzkowe, podobno tak niezwykłe, chociaż częściej słyszałem komentarze odnośnie nosa. To teraz nieistotne, liczy się Maeve i jej szkicownik. Kiedy kończy, niechętnie się rozstajemy. Naprawdę niechętnie, podbiegam do niej kilkukrotnie zanim zmuszam się do powrotu do mieszkania. Bo przecież nie rozstajemy się na zawsze, musimy się tylko spakować i spotkać z samego rana. Macham jej na pożegnanie i wysyłam całusa. Do zobaczenia, ukochana! Do zobaczenia rano!
zt x2
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2 lutego
Wsuwając na nogi pończochy, przeklinała pieprzony świat pieniędzy. Nie mogła pozwolić sobie na nową sukienkę, znów polowała po portowych lumpeksach w poszukiwaniu pereł, którymi mogłaby czarować okolicznych dżentelmenów i łajdaków w klubie. Tym razem jednak nie miały to być samotne łowy. Szła z kimś. Choć w teorii chodziło o czysto przyjacielski wieczorny wypad na balety, to jednak Phils rzadko wierzyła w niewinność takich wyskoków. Nie rozmyślała nad tym zbyt długo, poświęcając znacznie więcej zainteresowania nierówno układającej się na udzie koronce. Cztery razy poprawiała ułożenie, nim wreszcie zdecydowała się spojrzeć w pęknięte zwierciadło w salonie. Ta bordowa sukienka nie była taka zła, choć z pewnością daleko jej było do eleganckich kreacji. Wybierali się przecież na potańcówkę, nie na bal. Chociaż i tak chciała wyglądać odlotowo. Zerknęła na czarny kołnierzyk ozdobiony jakimś świecidełkami i uśmiechnęła się zadowolona do własnego odbycia. Jest nieźle. Szersza spódnica idealnie nadawała się do tańca. Co jak co, ale Phils nigdy nie podpierała ścian. Jeśli jej towarzysz liczył, że będą siedzieć na kanapach i dłubać w drinkach, to z pewnością nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia. Ten jeden drink, a Moss już pędziła na środek parkietu, nie widząc wokół żadnej przeszkody, był tylko partner, którego zamierzał porwać w ten szaleńczy wir muzyki.
Wkrótce zatrzasnęły się drzwi jej mieszkania, a czarująca postać mknęła po obskurnych schodach, zostawiając po sobie niewidzialny sznur tanich perfum. Dawno już nie znalazła chwili na całkowity luz i niezobowiązujący wyskok gdzieś daleko, gdzieś poza cholerną dzielnicę portową, z dala od smrodu gnijącej ryby. Idealnie. Choć raz to nie ona miała usługiwać i sprzątać syf po rozwydrzonej hołocie. Tej nocy sama mogła się zepsuć, choć znacznie bardziej wolałaby zepsuć kogoś.
– Wybacz, złotko, ale ten pan jest już zajęty – mruknęła, chwytając swego towarzysza za ramię. Odciągnęła go od baru, gdzie najwyraźniej jakieś dziewczę próbowało go przekabacić na swoją stronę. Siedzieli w knajpie, miał iść po drinki, bo mimo wszystko ciężko ruszyć w tańce bez tych dwóch kolejek. Gdy nie wracał, postanowiła sama go poszukać. – Zapomniałeś o mnie, Sprout? – parsknęła, gdy przemykali między wijącymi się ludźmi. Ich stolik znajdował się już blisko, choć Phils już z daleka widziała, że ktoś w ciągu tych kilku sekund zdążył zająć to miejsce. Dziś jednak, gdy wyglądała jak milion błyszczących galeonów, nikt nie mógł popsuć jej nastroju. Nim więc Coriander zdążył cokolwiek zrobić, posłała daleko w zaświaty śliniącą się w ich osobistym kąciku parkę. Pokręciła lekko głową i wreszcie przysiadła na obitej miękkim materiałem malutkiej sofie, ciągnąc go na miejsce znajdujące się zaraz obok. W tak głośnej, muzycznej gęstwinie pożądane były niewielkie odległości. W innym wypadku mogliby co najwyżej czytać sobie z ruchu warg. Klubowy hałas nie sprzyjał komfortowym pogawędkom. Zresztą i tak nie po to tutaj przyszli, prawda? Zerknęła na trzymane przez mężczyznę drinki. Ciekawe czy zdoła zaskoczyć swoim wyborem smaki barmanki. Wbrew pozorom wcale nie była wymagająca. Chciała tylko szybko wypić i zaprzestać wygrzewania pośladków na miękkich siedziskach. Miała nadzieję, że on również podzielał te pragnienia. Spoglądała na niego z zaintrygowaniem. Był rozluźniony? Czy może też ostatnie tygodnie dały mu w kość i szukał ratunku?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 09.12.19 17:14, w całości zmieniany 3 razy
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Minęło trochę czasu od kiedy był w tym miejscu... właściwie w jakimkolwiek miejscu, które kojarzyć się mogło z dobrą zabawą. W końcu trwała wojna! Nie, to też nie była właściwa wymówka. Przed zabawą i przed wojną chował się równoległe, najlepiej jak potrafił, we własnej głuszy w środku miasta i wreszcie, w samym sobie. Jednym zdecydowanym ruchem wyszarpnął go z inercji dopiero Rineheart. O nim jednak wcale nie chciał dzisiaj myśleć, ani o wojnie, ani nawet o kacu, który niewątpliwie obudzi go następnego ranka.
Wreszcie miał okazję włożyć koszulę, która nie była przeznaczona do zniszczenia przez bezdomne zwierzaki. Eleganckie spodnie, które nie miały zostać zaraz zaznajomione z błotem. Buty, które nadawały się nie do brodzenia w nim, lecz do ruchu na parkiecie. Ruchu, bo Coriander nie był pewien, czy z tańcem to tak samo, jak mówili mugolacy o jeździe na rowerze, przy prowadzeniu którego lot na miotle wydawał mu się zresztą pestką. A co dopiero taniec! Tak, takiego właśnie nastawienia potrzebował. Lekkiego.
Taka też panowała atmosfera w knajpie, tak chyba było też miedzy nimi, nim a Philippą. A może się mylił? Poczuł dokładnie każdy jeden z jej paznokci, kiedy złapała go za ramię.
- W życiu, Moss - zapewnił ją z odrobiną zmieszania, ale i z szerokim uśmiechem na twarzy, którego nawet nie usiłował ukryć. Zniecierpliwienie mogło być tylko zniecierpliwieniem, ale znajdował też w nim odrobinę pochlebstwa. Choćby ze względu na założenie, że uwaga dziewczyny przy barze dotycząca muzyki granej przez zespół była czymkolwiek innym, niż tym właśnie i mogła równie dobrze być skierowana do wnętrza jej szklanki. Sam dzierżył dwie, wysokie, wypełnione po brzegi żółtawym płynem. Nie chciał przesadzić w jedną ani w drugą stronę; coś wyjątkowo prostego mogło obrazić dziewczynę, coś zbyt wyszukanego narazić go na śmieszność. Joe Collins wydawał mu się bezpiecznym pomysłem. Dobra szkocka, złagodzona cukrem i cytryną, przyprószona lodem zaczarowanym tak, by przypominał najprawdziwsze płatki śniegu. Chyba tylko szczęście, bo nie brak impulsywności Philippy sprawił, że zdążył odstawić szklanki na stole zaraz przed tym, jak pociągnęła go za sobą na kanapę. Jego dłoń wylądowała na jej nodze (szczupłej, okrytej przyjemnym w dotyku materiałem), ale natychmiast ją wycofał, by podać dziewczynie napój. - Pomyślałem, że w tym zaduchu przyda się najpierw choćby odrobina orzeźwienia. - Wcześniej już zdążył zrezygnować z płaszcza, teraz pozbył się też marynarki. Została koszula, blado błękitna, pod kolor oczu.
- Dzisiaj najwyraźniej rządzi tu swing. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? - zapytał ze szczerym zainteresowaniem. Wiedział gdzie pracuje, wiedział jakiej muzyki można było się tam spodziewać, ale to jeszcze niewiele mówiło o jej preferencjach. Takiej speluny jak Pasażer raczej nie wybiera się na miejsce pracy ze względu na własny gust. Chwycił za własną szklankę i uniósł ją do ust, odpuszczając sobie toast. Poczekał jednak, aż to Philipa zrobi to samo, odruchowo dając jej pierwszeństwo.
Wreszcie miał okazję włożyć koszulę, która nie była przeznaczona do zniszczenia przez bezdomne zwierzaki. Eleganckie spodnie, które nie miały zostać zaraz zaznajomione z błotem. Buty, które nadawały się nie do brodzenia w nim, lecz do ruchu na parkiecie. Ruchu, bo Coriander nie był pewien, czy z tańcem to tak samo, jak mówili mugolacy o jeździe na rowerze, przy prowadzeniu którego lot na miotle wydawał mu się zresztą pestką. A co dopiero taniec! Tak, takiego właśnie nastawienia potrzebował. Lekkiego.
Taka też panowała atmosfera w knajpie, tak chyba było też miedzy nimi, nim a Philippą. A może się mylił? Poczuł dokładnie każdy jeden z jej paznokci, kiedy złapała go za ramię.
- W życiu, Moss - zapewnił ją z odrobiną zmieszania, ale i z szerokim uśmiechem na twarzy, którego nawet nie usiłował ukryć. Zniecierpliwienie mogło być tylko zniecierpliwieniem, ale znajdował też w nim odrobinę pochlebstwa. Choćby ze względu na założenie, że uwaga dziewczyny przy barze dotycząca muzyki granej przez zespół była czymkolwiek innym, niż tym właśnie i mogła równie dobrze być skierowana do wnętrza jej szklanki. Sam dzierżył dwie, wysokie, wypełnione po brzegi żółtawym płynem. Nie chciał przesadzić w jedną ani w drugą stronę; coś wyjątkowo prostego mogło obrazić dziewczynę, coś zbyt wyszukanego narazić go na śmieszność. Joe Collins wydawał mu się bezpiecznym pomysłem. Dobra szkocka, złagodzona cukrem i cytryną, przyprószona lodem zaczarowanym tak, by przypominał najprawdziwsze płatki śniegu. Chyba tylko szczęście, bo nie brak impulsywności Philippy sprawił, że zdążył odstawić szklanki na stole zaraz przed tym, jak pociągnęła go za sobą na kanapę. Jego dłoń wylądowała na jej nodze (szczupłej, okrytej przyjemnym w dotyku materiałem), ale natychmiast ją wycofał, by podać dziewczynie napój. - Pomyślałem, że w tym zaduchu przyda się najpierw choćby odrobina orzeźwienia. - Wcześniej już zdążył zrezygnować z płaszcza, teraz pozbył się też marynarki. Została koszula, blado błękitna, pod kolor oczu.
- Dzisiaj najwyraźniej rządzi tu swing. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? - zapytał ze szczerym zainteresowaniem. Wiedział gdzie pracuje, wiedział jakiej muzyki można było się tam spodziewać, ale to jeszcze niewiele mówiło o jej preferencjach. Takiej speluny jak Pasażer raczej nie wybiera się na miejsce pracy ze względu na własny gust. Chwycił za własną szklankę i uniósł ją do ust, odpuszczając sobie toast. Poczekał jednak, aż to Philipa zrobi to samo, odruchowo dając jej pierwszeństwo.
przyjdź śmierci, ale tak skrycie, tak skrycie bym nie czuł twego zbliżenia, bo sama rozkosz konania, rozkosz konania mogłaby
wrócić mi życie
wrócić mi życie
Coriander Sprout
Zawód : magiwet
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
raise a glass to freedom,
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
something they can
never take away,
no matter what
they tell you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Mam nadzieję – wymruczała zaczepnie, jeszcze bardziej zaborczo ściskając to ramię. Mogłaby go oddać jakiejś innej. Właściwie to nie była na tyle zaangażowana, ale nie o to tutaj chodziło. Ten kawałek dziewczątka nie był żadną konkurencją, a Phils chciała najpierw przelecieć każdy centymetr parkietu z Corianderem, nim ten rzuci się na inną zachęcony jakże prymitywnym urokiem pięknych rzęs. Póki co był tylko jej. Mogła przecież przyjść tu sama i szybko wyhaczyć jakiegoś chętnego tancerza. Któryś na pewno nie zdążył jeszcze przesiąknąć obrzydliwą wonią potu, przy której mogłaby się zadusić. W innych warunkach lepkość ciała mogłaby być bardzo pożądana, ale teraz jeszcze rozkoszowała się własną świeżością i przez kilka minut wolała jej nie tracić. Pasażer czy nie – każde takie miejsce przypominało stado przegrzanej dzikości. Wolność i szaleństwo wymakały porzucenia wygodnej otoczki, wyrzeczenia się słodkiego komfortu i zapomnienia o wijącej się wokół szyi smyczy. To tylko pozornie wydawało się łatwe. Nawet pod swoimi pazurami czuła napięte mięśnie. Nie mógł się tego wypierać. Byli tu jednak po to, by zmyć złośliwości ostatnich miesięcy. Wolała nie dodawać do tego jeszcze głębszych fantazji, od których zbyt szybko mogła rozboleć głowa.
Nie interesowała się przez chwilę drinkami, gdy tak ją złapał zaczepnie za nogę. Niby nie chciał, ale to się działo. Uśmiechnęła się zadowolona, a później lekko przygryzła wargę, patrząc mu w oczy. – Bez tego nie zaczniemy – stwierdziła, prostując plecy. Wreszcie skupiła uwagę na wysokich szklankach, a nie na swoim uroczym towarzyszu. Przyjemny wybór, faktycznie orzeźwiający. – Już ci ciepło, Sprout? – dopytała, zerkając na te pozapinane guziczki koszuli. Sama wybrała dość cienką sukienkę z oddychającym materiałem. – Na parkiecie jest piekło. Idziemy tam, już za chwilę. Nie mam nic przeciwko, to nawet dobrze… – Popatrzyła na dociskające się do siebie ciała na parkiecie. Kolorowe spódnice fruwały niesione falą żywej melodii. W centrum lokalu gęsto zbierali się ludzie, dziś najwyraźniej nikt nie miał ochoty na nudne grzanie krzeseł. – Końcówka roku dała ci w kość, nie? – zaczęła, przyciskając palce do chłodnego szkła. Uniosła szklankę do ust i posmakowała chętnie. Nie potrzebowała toastów, chciała jedynie obietnicy, że – gdy stąd wyjdą – będzie musiał prowadzić jej wytańczone kończyny, zbyt rozedrgane i miękkie od nieustannego ruchu. Dopiero wraz z ciemnością zimowego poranka mieli rozejść się między swoje światy. Przez chwilę jednak, przez te kilka głośnych godzin łączyli się.
– I to jest dobry wybór – pochwaliła go, czując na języku ulubione smaki. Napiła się znów. Wszystko, co nie pochodziło z Pasażera, rozpływało się rozkoszą pod dotknięciem jej warg. Tak było z muzyką, z ludźmi i nawet z mieszającymi się tutaj zapachami. Czuła się częścią przygody. Chyba pracowała zbyt dużo, ale mimo to wciąż potrafiła rzucić to wszystko w cholerę i uciec. Właśnie tu. Założyła nogę na nogę, a jedna z nich drgnęła mimowolnie uniesiona energią skocznego refrenu. Chyba porzucenie portowej świty mogło odczarować ten zły urok ostatnich tygodni. Na potańcówce gromadzili się młodzi ludzie, pozornie nieobarczeni wciąż mrokiem pałętającej się po kraju wojny. Do niej to nie docierało również. To jedna z tych kwestii, która nie mogła dosięgnąć pochłoniętej własnymi troskami barmanki. Wielkie idee nie były dla niej. Gdy zaś zerknęła na swojego towarzysza, tej pewności nie miała, ale nie wyglądał jej na bohatera. Jakie emocje w sobie chował?
Nie interesowała się przez chwilę drinkami, gdy tak ją złapał zaczepnie za nogę. Niby nie chciał, ale to się działo. Uśmiechnęła się zadowolona, a później lekko przygryzła wargę, patrząc mu w oczy. – Bez tego nie zaczniemy – stwierdziła, prostując plecy. Wreszcie skupiła uwagę na wysokich szklankach, a nie na swoim uroczym towarzyszu. Przyjemny wybór, faktycznie orzeźwiający. – Już ci ciepło, Sprout? – dopytała, zerkając na te pozapinane guziczki koszuli. Sama wybrała dość cienką sukienkę z oddychającym materiałem. – Na parkiecie jest piekło. Idziemy tam, już za chwilę. Nie mam nic przeciwko, to nawet dobrze… – Popatrzyła na dociskające się do siebie ciała na parkiecie. Kolorowe spódnice fruwały niesione falą żywej melodii. W centrum lokalu gęsto zbierali się ludzie, dziś najwyraźniej nikt nie miał ochoty na nudne grzanie krzeseł. – Końcówka roku dała ci w kość, nie? – zaczęła, przyciskając palce do chłodnego szkła. Uniosła szklankę do ust i posmakowała chętnie. Nie potrzebowała toastów, chciała jedynie obietnicy, że – gdy stąd wyjdą – będzie musiał prowadzić jej wytańczone kończyny, zbyt rozedrgane i miękkie od nieustannego ruchu. Dopiero wraz z ciemnością zimowego poranka mieli rozejść się między swoje światy. Przez chwilę jednak, przez te kilka głośnych godzin łączyli się.
– I to jest dobry wybór – pochwaliła go, czując na języku ulubione smaki. Napiła się znów. Wszystko, co nie pochodziło z Pasażera, rozpływało się rozkoszą pod dotknięciem jej warg. Tak było z muzyką, z ludźmi i nawet z mieszającymi się tutaj zapachami. Czuła się częścią przygody. Chyba pracowała zbyt dużo, ale mimo to wciąż potrafiła rzucić to wszystko w cholerę i uciec. Właśnie tu. Założyła nogę na nogę, a jedna z nich drgnęła mimowolnie uniesiona energią skocznego refrenu. Chyba porzucenie portowej świty mogło odczarować ten zły urok ostatnich tygodni. Na potańcówce gromadzili się młodzi ludzie, pozornie nieobarczeni wciąż mrokiem pałętającej się po kraju wojny. Do niej to nie docierało również. To jedna z tych kwestii, która nie mogła dosięgnąć pochłoniętej własnymi troskami barmanki. Wielkie idee nie były dla niej. Gdy zaś zerknęła na swojego towarzysza, tej pewności nie miała, ale nie wyglądał jej na bohatera. Jakie emocje w sobie chował?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
2.02
Głośna muzyka drażniła zmysły, a klaustrofobiczna ciemność i zatęchły zaduch irytowały tęskniącego do świeżego powietrza wilka. Michael podpierał ścianę, wściekły na samego siebie. Co to był w ogóle za pomysł, tu przychodzić?
Doskonale wiedział, dlaczego jest na jakiejś głupiej potańcówce zamiast na swojej kanapie z książką. W Sylwestra o mało nie podeptał Hani bucików i obiecał sobie wtedy, że w ramach postanowienia noworocznego odświeży sobie taneczne kroki i popracuje nad własnym wyczuciem rytmu. Kiedyś w końcu tańczył całkiem... znośnie, ale resztki talentu wyparowały z niego wraz z częścią człowieczeństwa, wraz z pewnością siebie. Wilkołaki nie tańczą.
Ale ten bardzo chciał się nauczyć, na wypadek gdyby kiedyś poszedł z Hannah... gdzieś jeszcze. Tylko gdzie? W Walentynki była zasrana pełnia. Wściekły na pełnię, na muzykę, na bawiących się ludzi, zamówił drinka, a potem kolejnego i kolejnego. Był dużym chłopakiem, więc wolno reagował na alkohol - nie był jeszcze wstawiony i stał całkiem prosto, a procenty zaowocowały weselszym nastrojem i nieco zamglonym spojrzeniem.
Piosenka zmieniła się, a Tonks nadal podpierał ścianę, nie mając odwagi ruszyć się z miejsca. Zresztą, wszystkie kobiety przyszły tutaj chyba z kimś. Rozglądał się po sali, nie widząc żadnej wolnej, aż... jego wzrok napotkał urodziwą brunetkę, która patrzyła wprost na niego.
Uhm, szlag?
Nie wiedział, gdzie podział się partner dziewczyny - że Coriander ją przeprosił, bo musiał nagle wyjść z powodu jakiegoś kryzysu w lecznicy zwierząt. Nie wiedział, dlaczego została sama na parkiecie, ale był pewien, że nie widział jej nigdy w życiu. I może nigdy już nie zobaczy?
Odchrząknął i ośmielony alkoholem, ruszył do przodu, wyciągając rękę w jej stronę. Fake it, till you make it. Dzisiaj nie będzie sztywnym wilkołakiem, a aspirującym tancerzem, pewnym siebie przystojniakiem. W końcu kiedyś, w innym życiu, dziewczyny nazywały go przystojniakiem.
-Zatańczysz? - uśmiechnął się do Philippy, której imienia jeszcze nie znał i wcale nie chciał poznać. Niech pozostaną dla siebie dwójką nieznajomych, wyrozumiałych wobec braku wyczucia rytmu.
Głośna muzyka drażniła zmysły, a klaustrofobiczna ciemność i zatęchły zaduch irytowały tęskniącego do świeżego powietrza wilka. Michael podpierał ścianę, wściekły na samego siebie. Co to był w ogóle za pomysł, tu przychodzić?
Doskonale wiedział, dlaczego jest na jakiejś głupiej potańcówce zamiast na swojej kanapie z książką. W Sylwestra o mało nie podeptał Hani bucików i obiecał sobie wtedy, że w ramach postanowienia noworocznego odświeży sobie taneczne kroki i popracuje nad własnym wyczuciem rytmu. Kiedyś w końcu tańczył całkiem... znośnie, ale resztki talentu wyparowały z niego wraz z częścią człowieczeństwa, wraz z pewnością siebie. Wilkołaki nie tańczą.
Ale ten bardzo chciał się nauczyć, na wypadek gdyby kiedyś poszedł z Hannah... gdzieś jeszcze. Tylko gdzie? W Walentynki była zasrana pełnia. Wściekły na pełnię, na muzykę, na bawiących się ludzi, zamówił drinka, a potem kolejnego i kolejnego. Był dużym chłopakiem, więc wolno reagował na alkohol - nie był jeszcze wstawiony i stał całkiem prosto, a procenty zaowocowały weselszym nastrojem i nieco zamglonym spojrzeniem.
Piosenka zmieniła się, a Tonks nadal podpierał ścianę, nie mając odwagi ruszyć się z miejsca. Zresztą, wszystkie kobiety przyszły tutaj chyba z kimś. Rozglądał się po sali, nie widząc żadnej wolnej, aż... jego wzrok napotkał urodziwą brunetkę, która patrzyła wprost na niego.
Uhm, szlag?
Nie wiedział, gdzie podział się partner dziewczyny - że Coriander ją przeprosił, bo musiał nagle wyjść z powodu jakiegoś kryzysu w lecznicy zwierząt. Nie wiedział, dlaczego została sama na parkiecie, ale był pewien, że nie widział jej nigdy w życiu. I może nigdy już nie zobaczy?
Odchrząknął i ośmielony alkoholem, ruszył do przodu, wyciągając rękę w jej stronę. Fake it, till you make it. Dzisiaj nie będzie sztywnym wilkołakiem, a aspirującym tancerzem, pewnym siebie przystojniakiem. W końcu kiedyś, w innym życiu, dziewczyny nazywały go przystojniakiem.
-Zatańczysz? - uśmiechnął się do Philippy, której imienia jeszcze nie znał i wcale nie chciał poznać. Niech pozostaną dla siebie dwójką nieznajomych, wyrozumiałych wobec braku wyczucia rytmu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 29.01.20 5:29, w całości zmieniany 1 raz
Niczego więcej o Corianderze Sproucie już nie zdążyła się dowiedzieć. Jaka szkoda. Pomknął do swoich zwierzęcych towarzyszy w potrzebie, nim zdołała wysunąć pierwszą stopę na parkiet, nim nawet dopiła drinka do końca. Pomachałaby mu, gdyby rozczarowanie nie zdławiło w niej wszelkich gestów serdeczności. Lubiła go, ale czy naprawdę nie mógłby przeżyć jednego wieczoru bez tych wszystkich naglących przypadków? Tak po prostu pozostawił ją tutaj, choć pewnie mógł się domyślić, że Moss nie będzie musiała długo poszukiwać mężczyzny gotowego zmyć pozostawioną przez niego mgłę zawodu. Faktycznie, zwykle dość szybko odnajdowała w klubie tanecznego towarzysza. Potrafiła tańczyć. Robiła to nawet nieźle. Chodziła na kurs dla wyjątkowo zdolnych – tak go sobie lubiła nazywać – a i cały port dobrze znal jej soczyste, idealnie ukołysane w muzyce ruchy bioder, od których żaden gnój w Parszywym nie umiał oderwać oślinionego spojrzenia. Nie raz i nie dwa właziła na lepki blat w tawernie, by chwilę później oczarować publikę swoim syrenim tańcem. Gdy któraś tancerka nawalała, Moss stawiała się w jej roli i nikły wszelkie niezadowolone pogwizdywania. Magiweterynarz chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, kogo właśnie utracił. Wielką okazję z pewnością. Przy następnym spotkaniu Philippa weźmie go za fraki i potrząśnie porządnie – choć może nie do końca przy pomocy takiej właśnie metody. Mężczyźni jej nie wystawiali. To zwykle ona wystawiała ich. Dureń.
Dopijała więc swojego drinka, taksując przenikliwym urokiem brązowych oczu bawiące się towarzystwo. Trochę machinalnie sięgnęła też po niedopitą szklankę medyka, zdecydowanie czując, że jeden napój to dla niej za mało. Podobierane pary nie chciały się od siebie odkleić, a muzyka pieściła, łaszcząc się u jej stóp, wołając je dość skutecznie na parkiet. Potrzebowała natychmiast kogoś złapać. Błądziła spojrzeniem po salce, aż w końcu napotkała na profil jakiegoś przystojniaka porzuconego przez natarczywe pnącza pod postacią kobiecych łap. Naprawdę samotny? Aż dziw. Intensywnie wpatrywała się niego, nie umykając przed męskimi oczami jak byle podlotek. No chodź tu. Słomką przesunęła po swoich wilgotnych ustach, wiedząc dobrze, że ta sztuczka rzadko zawodzi. Niewypowiedziany powiew obietnicy dotarł do jego fantazji, prawda? Ruszył wreszcie ku niej, a dopiero wtedy popatrzyła gdzieś w bok, udając, że zainteresowała się długą kolorową lampą.
Gdy się odezwał, znajdując się już dość blisko, mogła z satysfakcją przyjrzeć się jego przyjemnej postaci. Silny, wysoki, dość dojrzały – żaden gówniarz śliniący się do jej świadomych wdzięków. Wyrosła już chyba z zaczepiania napalonych dwudziestolatków. Ci starsi podobali jej się o wiele bardziej. Odpowiedziała również uśmiechem, tajemniczym, najpewniej wyjątkowo czarującym. – Myślałam już, że się nie zjawisz – odrzekła, podając mu swoją dłoń, by mógł pociągnąć ją na sam środek spoconej sceny. Obce ramiona, falbanki obcych sukien ocierały się o ich wędrujące postacie. Gdy wreszcie znaleźli się w środku, pod najbardziej rozbrykanym światłem z gracją ułożyła dłoń na jego ramieniu. – Nie pozwól mi usiąść – wypowiedziała do jego ucha, pieszcząc je ciepłym oddechem
Dopijała więc swojego drinka, taksując przenikliwym urokiem brązowych oczu bawiące się towarzystwo. Trochę machinalnie sięgnęła też po niedopitą szklankę medyka, zdecydowanie czując, że jeden napój to dla niej za mało. Podobierane pary nie chciały się od siebie odkleić, a muzyka pieściła, łaszcząc się u jej stóp, wołając je dość skutecznie na parkiet. Potrzebowała natychmiast kogoś złapać. Błądziła spojrzeniem po salce, aż w końcu napotkała na profil jakiegoś przystojniaka porzuconego przez natarczywe pnącza pod postacią kobiecych łap. Naprawdę samotny? Aż dziw. Intensywnie wpatrywała się niego, nie umykając przed męskimi oczami jak byle podlotek. No chodź tu. Słomką przesunęła po swoich wilgotnych ustach, wiedząc dobrze, że ta sztuczka rzadko zawodzi. Niewypowiedziany powiew obietnicy dotarł do jego fantazji, prawda? Ruszył wreszcie ku niej, a dopiero wtedy popatrzyła gdzieś w bok, udając, że zainteresowała się długą kolorową lampą.
Gdy się odezwał, znajdując się już dość blisko, mogła z satysfakcją przyjrzeć się jego przyjemnej postaci. Silny, wysoki, dość dojrzały – żaden gówniarz śliniący się do jej świadomych wdzięków. Wyrosła już chyba z zaczepiania napalonych dwudziestolatków. Ci starsi podobali jej się o wiele bardziej. Odpowiedziała również uśmiechem, tajemniczym, najpewniej wyjątkowo czarującym. – Myślałam już, że się nie zjawisz – odrzekła, podając mu swoją dłoń, by mógł pociągnąć ją na sam środek spoconej sceny. Obce ramiona, falbanki obcych sukien ocierały się o ich wędrujące postacie. Gdy wreszcie znaleźli się w środku, pod najbardziej rozbrykanym światłem z gracją ułożyła dłoń na jego ramieniu. – Nie pozwól mi usiąść – wypowiedziała do jego ucha, pieszcząc je ciepłym oddechem
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wzrok dziewczyny był magnetyczny, śmiały i prowokujący - czy to te czekoladowe oczy przywiodły go w jej stronę? Czy to one, a nie alkohol, ośmieliły go do tańca? Ciepłe tęczówki i ciemne włosy przywodziły mu na myśl Hanię, ale łobuzerski uśmiech kojarzył się raczej z Astrid, z namiętnymi nocami w chacie pod Sztokholmem...
Wzdrygnął się lekko. Powinien dziś myśleć o żywych, a nie zmarłych. Powinien nauczyć się tańczyć z zadziwiająco chętną nieznajomą i nie dać się onieśmielić myślom o Hani.
Jej słowa okazały się jeszcze bardziej zaskakujące niż spojrzenie. Cholera, zbyt dawno nie był na potańcówce. Czy tutaj w ogóle powinno się rozmawiać?
-Uhm, znamy się? - zapytał naiwnie. W pracy stykał się ze zbyt wieloma osobami, może kiedyś ją przesłuchiwał? A może - o zgrozo - flirtował z nią kilka lat temu, zanim wyjechał do Norwegii, gdy był aroganckim bawidamkiem? Była młoda, ale nie za młoda na to, by przykuć wtedy jego uwagę.
Za późno uświadomił sobie, że to chyba flirt, ale z jej strony. Niezobowiązująca uwaga, którą on potraktował zbyt poważnie. Speszony, uśmiechnął się lekko, chcąc obrócić słowa w żart.
-Poznajmy się. Michael. - zaproponował, bo to mu pozostało aby wywinąć się z niezręcznej sytuacji, choć wolałby pozostać anonimowy. Nie zwykł jednak używać fałszywych imion, chyba, że wymagało tego śledztwo.
Ale tutaj był w jakże prywatnym celu. Chciał nauczyć się lepiej tańczyć. Delikatnie (zbyt delikatnie?) objął dziewczynę w talii i ujął jej dłoń, mając nadzieję, że nie zauważy niepewnego kroku, zastałych mięśni. Poprowadził Philippę do szybkiego tańca, uważając, aby nie nadepnąć jej na stopy.
-Życzenie pięknej damy jest dla mnie rozkazem. - słowa same uleciały z jego ust, a wargi same ułożyły się w zawadiacki uśmiech - tak, jak za dawnych czasów, gdy wiedział jak podrywa się urocze dziewczyny. Może i odciął się od tamtych chwil, może i zdawało mu się, że ugryzienie wilkołaka zgruchotało mu psychikę i uczyniło z niego innego człowieka... ale ciało pamiętało.
Wzdrygnął się lekko. Powinien dziś myśleć o żywych, a nie zmarłych. Powinien nauczyć się tańczyć z zadziwiająco chętną nieznajomą i nie dać się onieśmielić myślom o Hani.
Jej słowa okazały się jeszcze bardziej zaskakujące niż spojrzenie. Cholera, zbyt dawno nie był na potańcówce. Czy tutaj w ogóle powinno się rozmawiać?
-Uhm, znamy się? - zapytał naiwnie. W pracy stykał się ze zbyt wieloma osobami, może kiedyś ją przesłuchiwał? A może - o zgrozo - flirtował z nią kilka lat temu, zanim wyjechał do Norwegii, gdy był aroganckim bawidamkiem? Była młoda, ale nie za młoda na to, by przykuć wtedy jego uwagę.
Za późno uświadomił sobie, że to chyba flirt, ale z jej strony. Niezobowiązująca uwaga, którą on potraktował zbyt poważnie. Speszony, uśmiechnął się lekko, chcąc obrócić słowa w żart.
-Poznajmy się. Michael. - zaproponował, bo to mu pozostało aby wywinąć się z niezręcznej sytuacji, choć wolałby pozostać anonimowy. Nie zwykł jednak używać fałszywych imion, chyba, że wymagało tego śledztwo.
Ale tutaj był w jakże prywatnym celu. Chciał nauczyć się lepiej tańczyć. Delikatnie (zbyt delikatnie?) objął dziewczynę w talii i ujął jej dłoń, mając nadzieję, że nie zauważy niepewnego kroku, zastałych mięśni. Poprowadził Philippę do szybkiego tańca, uważając, aby nie nadepnąć jej na stopy.
-Życzenie pięknej damy jest dla mnie rozkazem. - słowa same uleciały z jego ust, a wargi same ułożyły się w zawadiacki uśmiech - tak, jak za dawnych czasów, gdy wiedział jak podrywa się urocze dziewczyny. Może i odciął się od tamtych chwil, może i zdawało mu się, że ugryzienie wilkołaka zgruchotało mu psychikę i uczyniło z niego innego człowieka... ale ciało pamiętało.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Moss między mężczyznami czuła się nadzwyczaj swobodnie. Przywykła do ślizgających się po niej spojrzeniach, które przestawały być jedynie patrzeniem. To były wielkie, błyszczące oczy łypiące na nią z głodem, fascynacją i żądzą. Nie od razu nauczyła się je rozpoznawać. Niegdyś jedno ich skrzyżowanie wiązało się dla niej z dreszczem niewygodny. Byli nie tyle co upierdliwi, ale bardziej… nieodgadnieni, więc budzili lęk. Nieznane jej były głębokie, brudne sekrety poupychane gęsto w ich myślach, dlatego przekręcała głowę, aby tylko uniknąć konfrontacji. Początki w Parszywym Pasażerze były torturą. Już ulica ofiarowała jej olbrzymią lekcję życia, ale tam mogła się schować w ciasnym zaułku, spróbować uciec, łupnąć paskudnym zaklęciem w gnoja, który wyciągał po nią łapska. W pracy rzeczywistość okazała się bardziej brutalna. Nie lubiła zamykać ust, gdy wyzwiska wyrywały się, przyprawiając ją o ból całej szczęki. Z czasem jednak zaczęła pojmować samcze umysły (szczególnie te rozkwitające między szczelinami w portowym betonie), wychwyciła specyfikę ich pragnień, nauczyła się śpiewać szanty i zaakceptowała fakt, że oto stała się syreną, że skoro urosło jej znaczenie, przestali też żałośnie wołać. Od tamtej pory zaczęli prosić. Układała sobie klientów, pobierając cenne nauki od pani Boyle, aż w końcu nauczyła się pływać nawet pod prąd i już nie tonęła. Dziś myślała o tym z pewnym ckliwym, żałosnym sentymentem. Otrzymała drugie życia. Pozyskała siłę, ale i władzę. Przyszedł do niej, bo jej oczy go przywołałaby. Mogłaby wzgardzić tym uwielbieniem dla samej siebie, ale to nie było nawet ono. Po prostu pozyskała świadomość, jakiej brakowało wielu zakompleksionym płaczkom.
Brew wygięła się, gdy wyczuła lekką dezorientację u nieznajomego. Nie był pewien. Tuziny kochanek czy taki niegramotny? Wiele odpowiedzi mogło pasować, ale chyba nie chciało jej się tej nocy tak głęboko analizować. Zreflektował się jednak szybko, a ona podarowała mu znów ten czarujący uśmiech. Głęboki, wyrażający prawdziwe zadowolenie. – Philippa – odpowiedziała. Nie musiała kłamać. Uwielbiała swoje nowe imię, czerpiąc z niego wiele mocy. Nie wybrała go jednak bez powodu. Już sama wymowa zdawała się pieścić podniebienie. Niewiele osób pamiętało o tym, że kiedyś ta sama buzia nazwała się Annie. Że ta sama buzia nigdy nie odważyłaby tak otwarcie zerkać w oczy nieznajomego przystojniaka z klubu. Czasy się zmieniły. Michael dobrze wybrał. Wiele kobiet wokół Moss podpierało ścianę, szukając naiwniaka z ciężkimi, brzęczącymi kieszeniami. Ona nie potrzebowała tak durnych zagrywek. – Kimkolwiek jesteś, Michaelu…. Cieszy mnie twój widok – powiedziała, jeszcze zanim zdołał zaprowadzić ją na parkiet. Nie wiadomo, jak wiele minut zniosłaby jeszcze w tym rozczarowaniu. Sprout będzie musiał jej to wynagrodzić, ale dziś.. zjawił się ktoś, kto przyszedł mu z pomocą. Wcielenie to wydawało się na tyle intrygujące, że mogła szybko zapomnieć o zwierzęcym medyku. Jak dobrze.
– Więc lubisz wypełniać rozkazy? – zapytała zaintrygowana, gdy po obrocie na nowo ich ciała wtuliły się w siebie, pozwalając dwóm zapachom zmieszać się. Szarmancki, grzeczny. Ciekawe, co się kryło za tymi dżentelmeńskimi gestami. Był draniem w pięknym wcieleniu czy faktycznie tej nocy miała do czynienia z ułożonym, niezbyt rozwydrzonym mężczyzną? Gdy wirowała na parkiecie, łapał ją, radząc sobie z wyjątkowo zwinnymi, nieco szaleńczymi ruchami, co rusz przyciągał do siebie, a wtedy na nowo wyczuwała twardości tej szerokiej klatki piersiowej. Nie przypominał spasionych roboli z portu. Zdecydowanie.
Brew wygięła się, gdy wyczuła lekką dezorientację u nieznajomego. Nie był pewien. Tuziny kochanek czy taki niegramotny? Wiele odpowiedzi mogło pasować, ale chyba nie chciało jej się tej nocy tak głęboko analizować. Zreflektował się jednak szybko, a ona podarowała mu znów ten czarujący uśmiech. Głęboki, wyrażający prawdziwe zadowolenie. – Philippa – odpowiedziała. Nie musiała kłamać. Uwielbiała swoje nowe imię, czerpiąc z niego wiele mocy. Nie wybrała go jednak bez powodu. Już sama wymowa zdawała się pieścić podniebienie. Niewiele osób pamiętało o tym, że kiedyś ta sama buzia nazwała się Annie. Że ta sama buzia nigdy nie odważyłaby tak otwarcie zerkać w oczy nieznajomego przystojniaka z klubu. Czasy się zmieniły. Michael dobrze wybrał. Wiele kobiet wokół Moss podpierało ścianę, szukając naiwniaka z ciężkimi, brzęczącymi kieszeniami. Ona nie potrzebowała tak durnych zagrywek. – Kimkolwiek jesteś, Michaelu…. Cieszy mnie twój widok – powiedziała, jeszcze zanim zdołał zaprowadzić ją na parkiet. Nie wiadomo, jak wiele minut zniosłaby jeszcze w tym rozczarowaniu. Sprout będzie musiał jej to wynagrodzić, ale dziś.. zjawił się ktoś, kto przyszedł mu z pomocą. Wcielenie to wydawało się na tyle intrygujące, że mogła szybko zapomnieć o zwierzęcym medyku. Jak dobrze.
– Więc lubisz wypełniać rozkazy? – zapytała zaintrygowana, gdy po obrocie na nowo ich ciała wtuliły się w siebie, pozwalając dwóm zapachom zmieszać się. Szarmancki, grzeczny. Ciekawe, co się kryło za tymi dżentelmeńskimi gestami. Był draniem w pięknym wcieleniu czy faktycznie tej nocy miała do czynienia z ułożonym, niezbyt rozwydrzonym mężczyzną? Gdy wirowała na parkiecie, łapał ją, radząc sobie z wyjątkowo zwinnymi, nieco szaleńczymi ruchami, co rusz przyciągał do siebie, a wtedy na nowo wyczuwała twardości tej szerokiej klatki piersiowej. Nie przypominał spasionych roboli z portu. Zdecydowanie.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Uśmiechnął się nieświadomie, w odpowiedzi na jej komplement. Cieszył ją jego widok? Tak... po prostu?
Dawno nikt nie komplementował jego ciała, a choć wychwycił cichy podziw w spojrzeniu Hani (gdy rozlała na niego herbatę), to ich relacja była budowana na grząskim gruncie - usiłując zbudować między sobą normalność, musieli omijać temat zagrożenia życia w Zakonie, likantropii, poprzednich zawodów sercowych (choć opowiedzieli o nich sobie z zaskakującą szczerością)... i tamtego feralnego pocałunku. Tonks nadal nie był pewien, czy powinien być dla panny Wright przyjacielem czy kimś więcej.
Taniec z nieznajomą dziewczyną oferował łatwą, fizyczną bliskość bez tych wszystkich rozterk. Mike tak dawno nie był z kobietą, że nie myślał nawet o czymś więcej - wystarczył mu uśmiech dziewczyny, muśnięcia jej ciała, rozbawione iskierki w łobuzerskich źrenicach... i nieświadomość odnośnie jego tożsamości, bagażu doświadczeń, przypadłości i nawet mugolskiej krwi.
-Philippa... - mruknął, smakując jej imię na języku. Miał słabość do pięknych kobiet, zwłaszcza tych śmiałych. -Co robisz tutaj sama? - ciężko mu było uwierzyć, że nie znalazł się nikt, kto chciałby jej towarzyszyć przez całą noc. Że taka urocza i ładna dziewczyna mogła zostać tutaj po prostu wystawiona.
Roześmiał się lekko, w odpowiedzi na jej pytanie. Czy lubił wypełniać rozkazy?
-Muszę wypełniać rozkazy, jestem stróżem prawa. - odparł, nieco ciekaw jej reakcji. Podobno za mundurem panny sznurem? Nie wchodził jednak w konkrety, wiedząc, że Biuro Aurorów ma w obecnych czasach dość kontrowersyjną reputację. Ohydny artykuł w Walczącym Magu szkalował nawet Skamandra, choć od Stonehenge minęło tak sporo czasu. Wygodniej udawać policjanta, czy nawet wiedźmiego strażnika. Albo po prostu milczeć, bo może Philippa nie będzie dopytywać. Wydawała się bardziej zainteresowana zabawą i niezobowiązującym flirtem niż poznawaniem siebie nawzajem. I dobrze, właśnie takiego zapomnienia szukał dzisiejszego wieczoru. I podszkolenia umiejętności tanecznych, ale na razie przecież nie narzekała.
-A ty, czym się zajmujesz? - wybadał grunt, licząc, że nie ma do czynienia z sekretarką żadnego z wielkich lordów.
Dawno nikt nie komplementował jego ciała, a choć wychwycił cichy podziw w spojrzeniu Hani (gdy rozlała na niego herbatę), to ich relacja była budowana na grząskim gruncie - usiłując zbudować między sobą normalność, musieli omijać temat zagrożenia życia w Zakonie, likantropii, poprzednich zawodów sercowych (choć opowiedzieli o nich sobie z zaskakującą szczerością)... i tamtego feralnego pocałunku. Tonks nadal nie był pewien, czy powinien być dla panny Wright przyjacielem czy kimś więcej.
Taniec z nieznajomą dziewczyną oferował łatwą, fizyczną bliskość bez tych wszystkich rozterk. Mike tak dawno nie był z kobietą, że nie myślał nawet o czymś więcej - wystarczył mu uśmiech dziewczyny, muśnięcia jej ciała, rozbawione iskierki w łobuzerskich źrenicach... i nieświadomość odnośnie jego tożsamości, bagażu doświadczeń, przypadłości i nawet mugolskiej krwi.
-Philippa... - mruknął, smakując jej imię na języku. Miał słabość do pięknych kobiet, zwłaszcza tych śmiałych. -Co robisz tutaj sama? - ciężko mu było uwierzyć, że nie znalazł się nikt, kto chciałby jej towarzyszyć przez całą noc. Że taka urocza i ładna dziewczyna mogła zostać tutaj po prostu wystawiona.
Roześmiał się lekko, w odpowiedzi na jej pytanie. Czy lubił wypełniać rozkazy?
-Muszę wypełniać rozkazy, jestem stróżem prawa. - odparł, nieco ciekaw jej reakcji. Podobno za mundurem panny sznurem? Nie wchodził jednak w konkrety, wiedząc, że Biuro Aurorów ma w obecnych czasach dość kontrowersyjną reputację. Ohydny artykuł w Walczącym Magu szkalował nawet Skamandra, choć od Stonehenge minęło tak sporo czasu. Wygodniej udawać policjanta, czy nawet wiedźmiego strażnika. Albo po prostu milczeć, bo może Philippa nie będzie dopytywać. Wydawała się bardziej zainteresowana zabawą i niezobowiązującym flirtem niż poznawaniem siebie nawzajem. I dobrze, właśnie takiego zapomnienia szukał dzisiejszego wieczoru. I podszkolenia umiejętności tanecznych, ale na razie przecież nie narzekała.
-A ty, czym się zajmujesz? - wybadał grunt, licząc, że nie ma do czynienia z sekretarką żadnego z wielkich lordów.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Umiała wyważyć ilość miękkich, miłych słów podsycających pewność siebie, wywołujących przyjemne wariacje w żołądku. Pierwsze wrażenie często się sprawdzało, a on dał jej do zrozumienia, że nie należy do mężczyzn często kosztujących słodko-gorzkiego flirtu w klubie. Dlatego wiedziała, o co prawdopodobnie warto zahaczyć, co mogłoby wyjść naprzeciw jego potrzebom. Nie oznaczało to jednak, że teraz chciała wysypywać z rękawa kolejno komplementy, byleby tylko popieścić jego ego. W żadnym wypadku. Dała znak, niejako próbując popchnąć go do nieco śmielszych kroków. Do myśli grzesznie wołających o uwolnienie. Przecież pragnął zapomnienia, pragnął chwilowej bliskości z piękną kobietą. Obydwoje mogli odnaleźć się we wspólnej rozrywce i odgonić obłok mdłości upierdliwie panoszący się ponad ich głowami. Cokolwiek go trapiło, Moss znała odpowiednie lekarstwo i mogli je sobie przekazać – z ust do ust, z dłoni do dłoni, ale niekoniecznie w ten najbardziej perwersyjny sposób, o jakim można pomyśleć. Nie tego chciała.
Otwierała się dla niego więc, choć jeśli tylko był bystry, to mógł przyuważyć te ogniska dominacji kryjące się w głębi jej oczu. Nie była amatorką, nie krygowała się. Nieustępliwość i śmiałość mógł potraktować jak wybawienie, jak swoistą przygodę. Czy nie o to im obojgu chodziło? Przy tym wszystkim pozostawała naturalna, była wciąż Philippą Moss. Dokładnie taką, jaką mógł poznać w progach nędznej tawerny, choć może nieco bardziej wystrojoną. Mógł tylko korzystać.
Czar działał. Powtórzył za nią imię, doznając rozkoszy wymowy, zlepił słowo z twarzą, odnajdując dla tego połączenia własną nić interpretacji. Płótno własnej kreacji tkała przez lata, aby dziś móc stanąć tutaj jak zwyciężczyni, królowa niczego, otwarta i zarazem najbardziej zagadkowa. Jego pytanie pokolorowało pewne obrazy w wyobraźni. Nie potrafiła porzucić charakterystycznego spojrzenia – niby knującego, niby niewinnego. – Już nie jestem sama. Jesteś przy mnie – odpowiedziała po swojemu, najpewniej nie zaspokajając jego ciekawości. W tym momencie też jej dłoń przemknęła od jego szyi aż po bark i wreszcie ramię. Ślizgała palce po eleganckim wdzianku, nie mogąc się powstrzymać przed zbadaniem drobnych sekretów swego nowego towarzysza. Nie było mowy o tak jawnym przyznawaniu się do tego, że jej własny znajomy tak bezczelnie porzucił ją w stadzie spoconych byków. Michael pachniał. Czuła to przy każdym bliższym zetknięciu się ich ciał.
Wyjaśnienie padające z męskich ust stało się swoistym paradoksem. W pierwszej chwili ruchliwe brwi Moss chciały zawołać: kolejny?! W drugiej jednak pomyślała, że to nawet ekscytujące. Stąd siła, ogłada i to przedziwne poczucie bezpieczeństwa. Wcale nie był tak szorstki i nudnawy jak ten drugi. Postanowiła jednak, że zanim cokolwiek powie, wykręci swe ciało w zupełnie nowej pozie. Tak też obróciła się tyłem, opierając swoje plecy o jego klatkę piersiową, a wykręcona ręka poprowadziła dłoń do męskiego policzka. Musnęła ciepłą skórę, a później wtuliła palce w bok jego twarzy. Ciało poruszyło się w tanecznym rytmie, a kiedy okręciła się znów, ponownie szept rozpieścił jego ucho. – Powiedz mi jeszcze, że jesteś aurorem. Bo wiesz… lubię rozkazywać aurorom – odparła zagadkowo, a wraz z ostatnim słowem lekko przegryzła usta, tłumiąc rozbawione westchnienie. Była w tym prawda i nie chodziło nawet o tego wiadomego aurora. W Parszywym nie raz, nie dwa zjawiali się, węsząc w dziwnej sprawie zaginionych czarodziejów, zaginionych tajemnic. Moss nie lubiła, kiedy kręcili się po jej domowych zakamarkach. Nie umiała też siedzieć cicho jak mysz pod miotłą.
Nie bała się wilków i ich ciekawskich, mokrych nosów.
– To nie jest tak ekscytujące, Michaelu – zaczęła, tnąc swoim głosem nieznośne hałasy imprezy. Mogła odpowiedzieć, że ofiaruje mężczyznom to, czego pragną. Potok rumu prosto do pyska, tłuste jadło i widoki na roztańczone nogi na podeście. Chyba jednak nie chciał tego usłyszeć. – Jestem barmanką – odparła więc najprościej, znów owijając się wokół jego dłoni. – Również pilnuję porządku – dodała jeszcze, choć w gruncie rzeczy wolała skupić się na cielesnych wariacjach niż męczącym przekrzykiwaniu się. Na rozmowę czas mógł przyjść później, bo przecież kiedyś będzie musiał postawić jej drinka.
Otwierała się dla niego więc, choć jeśli tylko był bystry, to mógł przyuważyć te ogniska dominacji kryjące się w głębi jej oczu. Nie była amatorką, nie krygowała się. Nieustępliwość i śmiałość mógł potraktować jak wybawienie, jak swoistą przygodę. Czy nie o to im obojgu chodziło? Przy tym wszystkim pozostawała naturalna, była wciąż Philippą Moss. Dokładnie taką, jaką mógł poznać w progach nędznej tawerny, choć może nieco bardziej wystrojoną. Mógł tylko korzystać.
Czar działał. Powtórzył za nią imię, doznając rozkoszy wymowy, zlepił słowo z twarzą, odnajdując dla tego połączenia własną nić interpretacji. Płótno własnej kreacji tkała przez lata, aby dziś móc stanąć tutaj jak zwyciężczyni, królowa niczego, otwarta i zarazem najbardziej zagadkowa. Jego pytanie pokolorowało pewne obrazy w wyobraźni. Nie potrafiła porzucić charakterystycznego spojrzenia – niby knującego, niby niewinnego. – Już nie jestem sama. Jesteś przy mnie – odpowiedziała po swojemu, najpewniej nie zaspokajając jego ciekawości. W tym momencie też jej dłoń przemknęła od jego szyi aż po bark i wreszcie ramię. Ślizgała palce po eleganckim wdzianku, nie mogąc się powstrzymać przed zbadaniem drobnych sekretów swego nowego towarzysza. Nie było mowy o tak jawnym przyznawaniu się do tego, że jej własny znajomy tak bezczelnie porzucił ją w stadzie spoconych byków. Michael pachniał. Czuła to przy każdym bliższym zetknięciu się ich ciał.
Wyjaśnienie padające z męskich ust stało się swoistym paradoksem. W pierwszej chwili ruchliwe brwi Moss chciały zawołać: kolejny?! W drugiej jednak pomyślała, że to nawet ekscytujące. Stąd siła, ogłada i to przedziwne poczucie bezpieczeństwa. Wcale nie był tak szorstki i nudnawy jak ten drugi. Postanowiła jednak, że zanim cokolwiek powie, wykręci swe ciało w zupełnie nowej pozie. Tak też obróciła się tyłem, opierając swoje plecy o jego klatkę piersiową, a wykręcona ręka poprowadziła dłoń do męskiego policzka. Musnęła ciepłą skórę, a później wtuliła palce w bok jego twarzy. Ciało poruszyło się w tanecznym rytmie, a kiedy okręciła się znów, ponownie szept rozpieścił jego ucho. – Powiedz mi jeszcze, że jesteś aurorem. Bo wiesz… lubię rozkazywać aurorom – odparła zagadkowo, a wraz z ostatnim słowem lekko przegryzła usta, tłumiąc rozbawione westchnienie. Była w tym prawda i nie chodziło nawet o tego wiadomego aurora. W Parszywym nie raz, nie dwa zjawiali się, węsząc w dziwnej sprawie zaginionych czarodziejów, zaginionych tajemnic. Moss nie lubiła, kiedy kręcili się po jej domowych zakamarkach. Nie umiała też siedzieć cicho jak mysz pod miotłą.
Nie bała się wilków i ich ciekawskich, mokrych nosów.
– To nie jest tak ekscytujące, Michaelu – zaczęła, tnąc swoim głosem nieznośne hałasy imprezy. Mogła odpowiedzieć, że ofiaruje mężczyznom to, czego pragną. Potok rumu prosto do pyska, tłuste jadło i widoki na roztańczone nogi na podeście. Chyba jednak nie chciał tego usłyszeć. – Jestem barmanką – odparła więc najprościej, znów owijając się wokół jego dłoni. – Również pilnuję porządku – dodała jeszcze, choć w gruncie rzeczy wolała skupić się na cielesnych wariacjach niż męczącym przekrzykiwaniu się. Na rozmowę czas mógł przyjść później, bo przecież kiedyś będzie musiał postawić jej drinka.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Był przy niej, był przy kimś. Uśmiechnął się szerzej, czując się potrzebny, chciany, pożądany. Zapomniany dreszcz uwielbianych dawniej emocji przebiegł po jego kręgosłupie. W młodości był przecież regularnym bywalcem takich potańcówek, przeglądając się jak w lustrze w zauroczonych oczętach młodych dam, traktując flirt jak szermierkę słowną i chętnie szarżując opowieściami o swojej pracy. Za mundurem panny sznurem. Nawet nie podejrzewał wtedy, że za kilka lat zatęskni za własną rodziną, za stabilnością i zobowiązaniami - a może to spalone mosty i wilkołacza klątwa potęgowały w nim poczucie samotności? Może gdyby był w pełni zdrowia i gdyby czarodziejskiego świata nie porwała antymugolska zawierucha, wciąż bawiłby się życiem i kobietami, czekając ze spoważnieniem do czterdziestki? Może wydoroślał zbyt szybko, choć przecież trzydzieści cztery lata to najwyższy czas.
Jego partnerka była zaś w typie jego dawnych miłostek - brunetka, wesoła, młodziutka i łobuzerska.
Przymknął powieki, pozwalając jej błądzić dłońmi po jego karku, przysunąć się bliżej, prowadzić w tańcu. Dopiero, gdy dotknęła jego policzka, otworzył oczy i zamrugał - przez sekundę widząc na miejscu Philippy Hannah, z poważnymi czekoladowymi oczyma i nieśmiałą miną.
Nie powinienem. Tak, jak nie powinien ulegać w Norwegii Astrid albo egzotycznej Miu w Wenus. Był już nowym człowiekiem, który wiedział, że każda chwila zapomnienia ma swoją cenę.
Odsunął się o kilka cali, a dłoń Philippy zawisła w powietrzu. Spojrzał na nią jakoś smutno, przepraszająco. Słowa uwięzły mu na wargach - co miał powiedzieć? Że był nieodpowiednim towarzystwem dla młodych dam? Że jego myśli nie mogły się skupić na niej, błądząc ku wspomnieniom ze sklepu miotlarskiego? Że zasługiwała na kogoś, kto zatańczy z nią, nie zostawiając jej na parkiecie ani nie myśląć o innej?
Ku jego uldze, zażartowała, poruszając bezpieczniejszy i bardziej znajomy temat pracy.
-Tak się składa, że jestem aurorem. - odparł, nie bez dumy. -A co, znasz już jakiś innych? - wbrew pozorom, w Londynie nie pracowało ich na tyle wielu, by nie kojarzył już każdego. W końcu spędzał w Biurze większość swojego czasu.
-Pilnujesz? - uniósł brwi, rozbawiony. -A podchmieleni klienci słuchają takiej... młodej damy?
Jego partnerka była zaś w typie jego dawnych miłostek - brunetka, wesoła, młodziutka i łobuzerska.
Przymknął powieki, pozwalając jej błądzić dłońmi po jego karku, przysunąć się bliżej, prowadzić w tańcu. Dopiero, gdy dotknęła jego policzka, otworzył oczy i zamrugał - przez sekundę widząc na miejscu Philippy Hannah, z poważnymi czekoladowymi oczyma i nieśmiałą miną.
Nie powinienem. Tak, jak nie powinien ulegać w Norwegii Astrid albo egzotycznej Miu w Wenus. Był już nowym człowiekiem, który wiedział, że każda chwila zapomnienia ma swoją cenę.
Odsunął się o kilka cali, a dłoń Philippy zawisła w powietrzu. Spojrzał na nią jakoś smutno, przepraszająco. Słowa uwięzły mu na wargach - co miał powiedzieć? Że był nieodpowiednim towarzystwem dla młodych dam? Że jego myśli nie mogły się skupić na niej, błądząc ku wspomnieniom ze sklepu miotlarskiego? Że zasługiwała na kogoś, kto zatańczy z nią, nie zostawiając jej na parkiecie ani nie myśląć o innej?
Ku jego uldze, zażartowała, poruszając bezpieczniejszy i bardziej znajomy temat pracy.
-Tak się składa, że jestem aurorem. - odparł, nie bez dumy. -A co, znasz już jakiś innych? - wbrew pozorom, w Londynie nie pracowało ich na tyle wielu, by nie kojarzył już każdego. W końcu spędzał w Biurze większość swojego czasu.
-Pilnujesz? - uniósł brwi, rozbawiony. -A podchmieleni klienci słuchają takiej... młodej damy?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Potańcówka braci Fancourt
Szybka odpowiedź