Klub dżentelmenów
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Klub dżentelmenów
Budynek klubu już na pierwszy rzut oka wyróżnia się z pośród okolicznych zabudowań. Do środka imponującej kamiennej fasady prowadzą ciężkie drewniane drzwi z mosiężnymi tabliczkami i wiszącą latarnią naftową. Na początku osiemnastego wieku w budynku mieścił się klub szachowy, stąd w wykończeniach detali można dostrzec motywy z tejże gry - mówi się, że od tego czasu niewiele się tutaj zmieniło - tylko co jakiś czas w sali wejściowej i pubie zawiesza się kolejne pośmiertnie portrety stałych bywalców klubu. Niezależnie od pomieszczenia - restauracji czy pubu połączonego z kasynem - dominują ciężkie, muliste kolory klubów wybieranych wyłącznie przez mężczyzn. Drewno boazerii, którą wyłożono ściany, przybrało kolor plamistej ochry zapewne od osiadającego dymu papierosowego. Całości dopełniają kolumny z grubego marmuru i solidne fotele obite najlepszą skórą, gotowe utrzymać niejednego pijanego delikwenta. W restauracji na srebrnej zastawie podawane są tylko typowo angielskie potrawy - na szczególną uwagę zasługuje wręcz legendarny pudding z Yorkshire - oraz klasyczne alkohole: lżejsze wina oraz mocniejsze whisky. Po sutej kolacji zwykle następuje kolejna część wieczoru w przylegającym kasynie, gdzie niejednokrotnie szlachetnie urodzeni tracili znaczne części majątku.
Do klubu wpuszczani są tylko mężczyźni - paniom kategorycznie wstęp wzbroniony. Istnieje stara legenda, jakoby jeden z lordów pod przebraniem przyprowadził do klubu damę swojego serca, a sufit w sali wejściowej popękał. Istnieje także selekcja wśród panów, wpuszczani są tylko dżentelmeni szlachetnie urodzeni i ci o krwi czystej, jednakże nic nie stoi na przeszkodzie, by przyprowadzili ze sobą gości, oczywiście płci męskiej. Jednakże atmosfera w klubie nie odpowiada wszystkim - już po przekroczeniu progu można wyczuć panujące tu niespisane zasady hierarchii, porządku i dostojnych obyczajów.
Do klubu wpuszczani są tylko mężczyźni - paniom kategorycznie wstęp wzbroniony. Istnieje stara legenda, jakoby jeden z lordów pod przebraniem przyprowadził do klubu damę swojego serca, a sufit w sali wejściowej popękał. Istnieje także selekcja wśród panów, wpuszczani są tylko dżentelmeni szlachetnie urodzeni i ci o krwi czystej, jednakże nic nie stoi na przeszkodzie, by przyprowadzili ze sobą gości, oczywiście płci męskiej. Jednakże atmosfera w klubie nie odpowiada wszystkim - już po przekroczeniu progu można wyczuć panujące tu niespisane zasady hierarchii, porządku i dostojnych obyczajów.
Wyłącznie dla panów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:40, w całości zmieniany 1 raz
Nie sądził, że po wydarzeniach z zaledwie wczorajszego wieczoru będzie w stanie funkcjonować lepiej niż przyzwoicie. A jednak zdołał zasnąć i wkroczyć w kolejny dzień wystarczająco dobrze, by posłać wiadomość temu, któremu zamierzał poświęcić najwięcej uwagi. Dopiero co zawarte narzeczeństwo z Victorią nie zajmowało jego myśli, gdy przyszło mu stanąć w obliczu tak deprawujących wieści. Powinien brzydzić się samym wspomnieniem tego, co usłyszał, lecz nie był bezmyślnym plotkarzem i donosicielem. Wprawdzie nie gromadził informacji tylko dla siebie i wszyscy jego przyjaciele powinni zdawać sobie z tego sprawę. Był Nottem. Bawił towarzystwo słodką perorą, cedził konfabulacje, nim upewnił się, że nie tkwiło w nich kłamstwo. Łgał w żywe oczy każdemu, kto nawinął się jego chłodnej uwadze. Utrzymywał w niepewności tych, których należało mieć blisko siebie, jeśli nie chciało się mieć noża wbitego w plecy. Patrzył jednak na swojego przyjaciela, któremu podporządkował swój dzień. Perseus Avery był przyjacielem; nie takim, za jakiego uważaliby go inni. Nie znali niuansów i nie musieli wiedzieć, na czym rzeczywiście została zbudowana ta przyjaźń. Obserwował go od dłuższej chwili, kiedy tylko zdołali zająć jeden ze stolików na uboczu. Nie lubił rzucać się w oczy, a rozmowa, którą pragnął przeprowadzić, nie należała do łatwych. W pewien sposób czuł się, jakby łamał odwieczne zasady nienawiści wiszącej między Averymi i Nottami, lecz nie zamierzał stać na uboczu, gdy już zatrzęsiono szlacheckimi obyczajami.
Szklaneczka ciemnego, mocnego alkoholu powędrowała do jego ust, choć spojrzenie tkwiło w zamyślonym obliczu Perseusa. Pragnął poznać odpowiedzi i nie powinien krępować się przed pytaniami tkwiącymi na końcu języku. Niestety nie tak został wychowany. Nie był prostakiem rzucającym bezwiednie słowa po to, by przełamać ciszę. Nie toczył piany z ust, choć mógłby postawić szereg oskarżeń w stronę przyjaciela. Mógłby, lecz nie zrobił tego. Strata prowadzenia tak ponadprzeciętnych konwersacji napawała go w pewien sposób bólem naznaczonym w słowach, które wreszcie postanowił wymówić: — Perseusie — mruknął cicho znad szklaneczki, wzrokiem wskazując na jego własną, pragnąc wyrwać go z marazmu wczorajszych wrażeń. — Nie wątpię w prawdziwość tego, co on ujrzał w jego umyśle... to prawda? Nie zaprzeczaj. Nie rób tego. Błagam, dopowiedział ostatnie słowo w myślach, uświadamiając sobie, ile bólu mógł sprawić mu wczoraj. Mimiką wyraził szybkie, przepraszające spojrzenie, zaraz też rzucając wyniosłe, pełne odrazy oględziny na tych z gości klubu, którzy przybyli szukać plotek i poklasku. Nie oszczędziłby im żadnych słów; żadnych, których nie urzeczywistniłby przy pomocy nieodłącznej różdżki.
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Świat nie stanął w miejscu, niebiosa nie rozstąpiły się na boki, a jeźdźcy apokalipsy nie rozpoczęli swojego morderczego rajdu po skazanej na zagładę ziemi, chociaż właśnie taki scenariusz najbliższy był wizjom Perseusa, który wciąż nie mógł uwierzyć w to, jak zaledwie parę chwil, parę rzuconych niby od niechcenia słów mogło się wbić aż takim klinem w całą jego wygodną rzeczywistość i bezlitośnie zatrząść podstawami wszystkiego, co uważał za pewne. Wskazówki zegara jednak wciąż przesuwały się dalej, słońce o świcie nie odmówiło wstania, a wszystko toczyło się swoim zwyczajowym tempem, drwiąc sobie z prywatnej tragedii, która dopiero za jakiś czas miała się roznieść echem. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Nie chciał siedzieć zamknięty w czterech ścianach, chociaż rzeczywistość za oknami napawała go obrzydzeniem. Nie mógł znieść tłumu, chociaż samotność doprowadzała go do szaleństwa. Czy więc idealnym panaceum nie było kulturalne spotkanie w klubie dżentelmenów? Cassius Nott nie był typowym znajomym, nie był też człowiekiem, za którego uważał go pomny rodowych stosunków Avery w momencie poznania. Sam nie potrafiłby logicznie wytłumaczyć osobie trzeciej tej specyficznej nici porozumienia, jaka zadzierzgnęła się pomiędzy nimi nieprzypadkowo - wypracowali ją sobie systematycznie i skrupulatnie, lecz to wcale nie znaczyło, że darzył go pełnią zaufania. Trzymał w sobie sporą dozę ostrożności, skrzętnie skrytej pod maską zwyczajowej nonszalancji, teraz dziwnie naznaczonej obcym mu spięciem i dogłębnym dyskomfortem psychicznym. Tkwił nieruchomo, zatopiony w miękkim fotelu z dala od zgiełku nieinteresujących go rozmów i sączył ciemnobursztynowy trunek, który wciąż odmawiał mu ukojenia. Dopiero dźwięk głosu wypowiadającego jego imię sprowadził go na ziemię, powiódł więc spojrzeniem chłodnych tęczówek w kierunku przyjaciela, by po chwili skrzywić się nieznacznie, jakby whisky wypaliła mu przełyk żywym ogniem - chociaż oczywiście nie to było przyczyną.
- Będziemy potrzebować więcej alkoholu, jeśli pragniesz rozmawiać właśnie na ten temat - odpowiedział w końcu trzeszczącym głucho głosem, ni to zaprzeczająco, ni to potwierdzająco. Przez gardło wciąż nie chciały mu przejść słowa, które były od niego oczekiwane, bo wypowiedzenie ich byłoby równoznaczne z przyjęciem ich do wiadomości. Wciąż tkwił w fazie wyparcia, chociaż wszystko było przeciwko niemu.
- Będziemy potrzebować więcej alkoholu, jeśli pragniesz rozmawiać właśnie na ten temat - odpowiedział w końcu trzeszczącym głucho głosem, ni to zaprzeczająco, ni to potwierdzająco. Przez gardło wciąż nie chciały mu przejść słowa, które były od niego oczekiwane, bo wypowiedzenie ich byłoby równoznaczne z przyjęciem ich do wiadomości. Wciąż tkwił w fazie wyparcia, chociaż wszystko było przeciwko niemu.
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Właśnie po to się spotkaliśmy... przyjacielu, odpowiedział w myślach znad szklaneczki alkoholu, którą następnie opróżnił jednym haustem. Zrobił to przy tym wystarczająco elegancko, by nie zostać posądzonym o łamanie zasad dobrych obyczajów tak ściśle przestrzeganych przez arystokrację. Obaj reprezentowali najwyższy stan społeczeństwa Wielkiej Brytanii i nie mogli sobie pozwolić na grubiańskie zachowanie. Sama renoma klubu, który sobie cenili, stawiała poprzeczkę wystarczająco wysoko, aby nikt o krótkim rozumie nie próbował prowadzić tak ciężkich rozmów w tego rodzaju lokalach. Jednakże Cassius nie byłby sobą, gdyby nie podejmował się prawdziwych wyzwań. Zbyt długo lawirował pośród towarzyskich niuansów, żeby bać się dosadnej konwersacji tutaj. Znał tajemnice socjety Londynu (do której przecież należeli nie tylko przedstawiciele dwudziestu ośmiu rodów) i potrafił wykorzystać je dla własnych celów. Wprawdzie tego wieczora nie zamierzał mieszać w delikatnych stosunkach dżentelmenów, jednak nie zawahałby się użyć wpływów, by zapewnić sobie i Perseusowi spokoju; przecież powoli, bardzo powoli zmierzali ku nieuniknionemu mimo starań i odroczeń tego drugiego.
Powstrzymał ciche prychnięcie, maskując je poprzez odstawienie pustej szklaneczki na stolik. Dostrzegł absurd sytuacji, a nawet wyśmiewał go, podejmując decyzję o zamówieniu znacznej ilości alkoholu. W każdym szanującym się lokalu mógł zamówić każdą uncję, jaką tylko sobie życzył. Nikt nie śmiałby mu odmówić, toteż i na wyniosłe spojrzenie skierowane w głąb sali zostało odebrane w odpowiedni sposób. Nie minęła dłuższa chwila, kiedy na stoliku pojawiła się zwyczajowa butelka mocnej whisky oraz popielniczka; parę sekund później dołączyła elegancka papierośnica Notta, z której wyciągnął papierosa i odpalił go bez najmniejszego trudu. Zaraz też wypuścił spomiędzy warg pierwsze kłęby gęstego dymu, rzucając krótkie spojrzenie w stronę pozostałych gości, po czym sięgnął po otwartą butelkę i napełnił nią własną szklaneczkę. Nim wziął niewielki łyk, nasycił zmysł węchu wykwintnym zapachem beczułki, w której przechowywano whisky, a nawet obdarzył swojego towarzysza niewielkim, wyraźnie zachęcającym uśmiechem. Nie miał on jednak nic wspólnego z wypowiedzianymi słowami: — Pij — mruknął, rozsiadając się wygodniej. Niedbałym ruchem strzepnął popiół do ładnej popielniczki i szybko zaciągnął się raz jeszcze, jakby miał zaraz podjąć wyjątkowo ważne negocjacje w imieniu nestora rodu (a raczej ciotki Adalaide).
— Widzisz to? — spytał, wyciągając przed siebie dłoń z sygnetem, który nałożył na palec w dniu zaręczyn. Następnie uniósł wszystkie palce do góry, kontynuował: — Lada dzień wszystkie brukowce zaczną zachwycać się tym — mówił niezbyt głośno oraz tak, żeby nie przyciągać niepotrzebnej uwagi innych. — Obaj doskonale wiemy, że to będzie niczym w porównaniu z tym — dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu, wykonując przy tym nieokreślony ruch dłonią. Nie chciał straszyć Perseusa, był wszak błyskotliwym mężczyzną, który zdawał sobie sprawę z ciążącej na nich wszystkich odpowiedzialności. Niszczenie dziwnego porozumienia między nimi nie leżało w jego gestii, ale też nie mógł wypowiadać się otwarcie w sprawach, o których nie został poinformowany w odpowiedni sposób. Mógł jednak pomóc.
Powstrzymał ciche prychnięcie, maskując je poprzez odstawienie pustej szklaneczki na stolik. Dostrzegł absurd sytuacji, a nawet wyśmiewał go, podejmując decyzję o zamówieniu znacznej ilości alkoholu. W każdym szanującym się lokalu mógł zamówić każdą uncję, jaką tylko sobie życzył. Nikt nie śmiałby mu odmówić, toteż i na wyniosłe spojrzenie skierowane w głąb sali zostało odebrane w odpowiedni sposób. Nie minęła dłuższa chwila, kiedy na stoliku pojawiła się zwyczajowa butelka mocnej whisky oraz popielniczka; parę sekund później dołączyła elegancka papierośnica Notta, z której wyciągnął papierosa i odpalił go bez najmniejszego trudu. Zaraz też wypuścił spomiędzy warg pierwsze kłęby gęstego dymu, rzucając krótkie spojrzenie w stronę pozostałych gości, po czym sięgnął po otwartą butelkę i napełnił nią własną szklaneczkę. Nim wziął niewielki łyk, nasycił zmysł węchu wykwintnym zapachem beczułki, w której przechowywano whisky, a nawet obdarzył swojego towarzysza niewielkim, wyraźnie zachęcającym uśmiechem. Nie miał on jednak nic wspólnego z wypowiedzianymi słowami: — Pij — mruknął, rozsiadając się wygodniej. Niedbałym ruchem strzepnął popiół do ładnej popielniczki i szybko zaciągnął się raz jeszcze, jakby miał zaraz podjąć wyjątkowo ważne negocjacje w imieniu nestora rodu (a raczej ciotki Adalaide).
— Widzisz to? — spytał, wyciągając przed siebie dłoń z sygnetem, który nałożył na palec w dniu zaręczyn. Następnie uniósł wszystkie palce do góry, kontynuował: — Lada dzień wszystkie brukowce zaczną zachwycać się tym — mówił niezbyt głośno oraz tak, żeby nie przyciągać niepotrzebnej uwagi innych. — Obaj doskonale wiemy, że to będzie niczym w porównaniu z tym — dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu, wykonując przy tym nieokreślony ruch dłonią. Nie chciał straszyć Perseusa, był wszak błyskotliwym mężczyzną, który zdawał sobie sprawę z ciążącej na nich wszystkich odpowiedzialności. Niszczenie dziwnego porozumienia między nimi nie leżało w jego gestii, ale też nie mógł wypowiadać się otwarcie w sprawach, o których nie został poinformowany w odpowiedni sposób. Mógł jednak pomóc.
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Więc wyczekiwałem, zgodnie z tym co listownie ustaliliśmy. Zobaczenie się z Parkinsonem na neutralnym gruncie było konieczne, chociaż z początku wcale nie miałem na to większej ochoty. Nie wiedziałem co bardziej mnie zaniepokoiło. Moja pryskająca wściekłość, gdy chwycił mnie w objęcia czy sam fakt, że właśnie to zrobił. Odważył się dźgnąć smoka prosto między łuski, nie bacząc na konsekwencje. Merlinie, tylko ja wiem jakie sprzeczne uczucia we mnie wywołał, a co gorsza, nie miałem pojęcia jak sobie z tym poradzić. Nigdy bym nie przypuszczał, że jakikolwiek męski dotyk będzie w stanie wywołać w moim ciele taką huśtawkę emocji. Pierwsza była chyba irytacja, gdy dziko wierzgnąłem, uderzając o niego swoimi silnymi, puszystymi łapkami. Szamotałem się, próbując uciec, ale Marcel miał niezwykle silny uścisk. Trzymał mnie w objęciach uparcie, a potem jeszcze ta ręka. Dotknął moich pleców, a jego palce na moim kręgosłupie wyczyniały niezwykłe rzeczy. To uczucie było tak zniewalająco przyjemne, że gdybym tylko nie chciał zachować godności, z rozkoszą poddałbym się temu głaskaniu i nawet skamlał o więcej. Cudowny masaż dla kręgosłupa i kompletnie nieuzasadniony kac moralny. Miałem na tyle silną wolę, aby nie ocierać się mym króliczym łebkiem o jego dłoń i całe szczęście. W innym wypadku nie potrafiłbym mu nigdy więcej spojrzeć w oczy, a i tak sądziłem że będzie to trudne. Mimo wszystko, słowo się rzekło, a Greengrassowie z reguły nie odwracali kota ogonem. Po co więc zaprosiłem go do klubu? Cóż, chyba musieliśmy się wspólnie napić, żeby móc jakoś przetrawić tę sytuację. Chociaż, gdy tak już po fakcie się nad tym zastanowiłem, to Parkinson nie musiałby robić niczego, aby przejść z tym do porządku dziennego. W moim świecie, pękającym w szwach od staromodnego podejścia, było zupełnie inaczej. Właśnie z tego powodu trzymałem teraz w dłoni szklankę z whisky. Kręciłem nią delikatnie, obserwując jak złotawy płyn obija się o jej ścianki. Co było w tym interesującego, nie potrafię powiedzieć, ale za to miało cudowne właściwości uspokajające. Podobnie do oglądania rozgrywek w kasynie, na jakie też co jakiś czas spoglądałem. Sam nie grywałem, ale co mi szkodziło w oczekiwaniu popodglądać innych. Mimochodem zerknąłem na zegarek. Powinienem nalegać na konkretną godzinę. W takim tempie zdążę się zaprawić zanim mój towarzysz w ogóle się zjawi.
Gość
Gość
Zabawne, że lord Greengrass zaprosił Marcela na wspólną popijawę (tak właśnie to spotkanie widział Parkinson), akurat w ostatni dzień jego... dzieciństwa? Kiedyś podjął decyzję, że wiek dwudziestu siedmiu lat uczyni z niego poważnego mężczyznę i wówczas się ustatkuje. Powiedział to równo dziesięć lat i jeden dzień temu, kiedy egzekwowano od niego pierwszych symptomów dorosłości. Teraz zaś przyszło mu płacić za to całkiem wysoką cenę. Ale miał przecież Thalię, więc... był skory do ożenku, wręcz wyrywając się ku ślubnemu kobiercowi. Może mniej uśmiechało mu się zostanie ojcem (dziwne, że jeszcze nim nie był, biorąc pod uwagę częstotliwość, z jaką rozlewał swoje nasienie), ale to tylko jeden z nielicznych aspektów, które śmiertelnie go przerażały. Tych, które mu się tylko nie podobały było znacznie więcej, ale starał się o tym nie myśleć. Dziś miał jeszcze mentalność kilkunastolatka, jutro będzie świętować, pojutrze przeleży w łóżku do południa, narzekając na łupanie w głowie i suchość w gardle Dopiero wówczas znajdzie ewentualny czas na troski. To brzmiało jak plan. Na pogawędkę z Greengrassem również go miał: konkretnie, już wcześniej umyślił, w co się ubierze. Klub dżentelmenów zobowiązywał, nie wpuszczali tam przecież łachudrów z ulicy. A tematyczne nawiązanie niemalże od razu wpadło Marcelowi do głowy, jako największy banał, a zarazem i coś błyskotliwego. Żywił nadzieję, że Raleigh to doceni. Tweedowa marynarka w prążki, koszula w ulubionym, gołębim odcieniu - ni to niebieski, ni to szary, ale jakoś nazywać się przecież musi - i obowiązkowo muszka. Tym razem pomarańczowa w cygara i szklanki z szkocką. Szałowa, a przy tym niezmiernie elegancka. Wychodząc z domu, Marce nie przejrzał się w lustrze. Nie musiał.
Od razu odnalazł wzrokiem Raleigha, który już sączył whisky - czyżby się spóźnił? - więc dopadł do niego w kilku posuwistych, prawie baletowych krokach i opadł na miękki fotel naprzeciw, niefrasobliwie zakładając stopy na podnóżek, w końcu od czegoś tam był.
-Poczęstujesz się? - zagaił na wstępie, machając mu przed nosem paczką czarodziejskich papierosów, tych, które zwykle paliły dzieciaki. Sam zaciągnął się konkretnie, wypuszczając z ust kłąb pistacjowego dymu i uśmiechnął się szelmowsko, strzepując popiół do popielniczki - i na Merlina, nie bądź taki spięty. Nie powiem o tym nikomu, a w zamian za to, ty milcz, że króliki są moją słabością. To strasznie n i e m ę s k i e - wybuchnął szeptem, pochylając się w jego stronę nieco konspiracyjnie. Nie mógł dłużej znosić tego kłującego napięcia, a Greengrass ewidentnie zdawał się skrępowany.
Od razu odnalazł wzrokiem Raleigha, który już sączył whisky - czyżby się spóźnił? - więc dopadł do niego w kilku posuwistych, prawie baletowych krokach i opadł na miękki fotel naprzeciw, niefrasobliwie zakładając stopy na podnóżek, w końcu od czegoś tam był.
-Poczęstujesz się? - zagaił na wstępie, machając mu przed nosem paczką czarodziejskich papierosów, tych, które zwykle paliły dzieciaki. Sam zaciągnął się konkretnie, wypuszczając z ust kłąb pistacjowego dymu i uśmiechnął się szelmowsko, strzepując popiół do popielniczki - i na Merlina, nie bądź taki spięty. Nie powiem o tym nikomu, a w zamian za to, ty milcz, że króliki są moją słabością. To strasznie n i e m ę s k i e - wybuchnął szeptem, pochylając się w jego stronę nieco konspiracyjnie. Nie mógł dłużej znosić tego kłującego napięcia, a Greengrass ewidentnie zdawał się skrępowany.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powinienem już przywyknąć do czarodziejskiej ekstrawagancji. Kuła mnie ona w oczy już od samego początku, a pomimo tak rozległego stażu na wszelkich grupowych spędach szlachetnie urodzonej śmietanki, wciąż na nowo dziwiły mnie niektóre ich postępki. Pewnie odziedziczyłem to po samej Lycoris, konserwatywnej aż do przesady, nie tylko w sprawach rodzinnych. Nie spodziewałem się ujrzeć dziś Parkinsona w czarnej szacie wyjściowej. Tak mogli ubierać się jedynie nieznający się na stylu czarodzieje, bądź preferujący klasykę. Zdaje się, że mogłem się zaliczać do obu tych grup, ale nie musiałem się tym frasować. Był to klub dla dżentelmenów, a dla mężczyzn nigdy specjalnie się nie stroiłem. Niemniej jednak, potrafiłem docenić nawet drobne gesty.
- Wystrzałowa muszka - stwierdziłem zamiast powitania, wpatrując się przez moment w jej nietuzinkowy wzór. Doceniłem, a jakże, chociaż z pozoru nie było tego po mnie widać. Twarz miałem opanowaną, ale ramiona sztywne. Marcel słusznie zauważył, że byłem spięty, ale jakże mógłbym nie być. Ta sytuacja była… zwyczajnie krępująca. - Nie, dziękuję. Nie wolałbyś cygara? - zapytałem, pamiętając iż mam przy sobie kilka, a wiedziałem dobrze, że nie wszystkim odpowiada ich specyficzny zapach. Pal licho nasze zdrowie i to wzmożone wchłanianie się substancji szkodliwych, gdy palaczowi towarzyszył alkohol, musiałem się dzisiaj rozluźnić. - Nie nalegałem na spotkanie po to, abyśmy stawiali sobie ultimatum. - odpowiedziałem, a w moim tonie pobrzmiewała zaskakująca nutka irytacji. Sam byłem zaskoczony, kiedy ją dosłyszałem, ale kontynuowałem. - Nie rozpowiadam takich rzeczy, nie musimy sobie o tym przypominać. Bardziej mnie interesuje samo „dlaczego”? Aż tak zniewalająca jest ta Twa słabość? - splotłem palce obu dłoni na szklance przed sobą i zacisnąłem je mocno, aż kostki mi pobielały, a paliczki zdrętwiały. Robiłem tak kilka razy, niby jakąś parodię uspokajającego gestu. Nie wyobrażałem sobie jak podatnym trzeba być na miękkie futerko, aby wziąć w objęcia i molestować prawie nieznanego sobie mężczyznę. Gdyby to była kobieta, pewnie potrafiłbym to zaakceptować… no i gdyby przy okazji zamiast przybierać formę królika, zdecydowała się na smoka. Zdaje się, że na moment się rozmarzyłem. Niemniej jednak, nie zamierzałem mu wtórować. Nie pochylałem się konspiracyjnie, nie udawałem, że to będzie jakaś nasza wielka tajemnica. Nasze pojedynki były obserwowane przez wielu czarodziejów, nigdy nie możemy być pewni, że ta sytuacja nie wyszła poza mury areny. Przysunąłem szklankę do ust. - A tak poza tym, całkiem dobrze walczysz. Gdzie nauczyłeś się tak skutecznej transmutacji?
- Wystrzałowa muszka - stwierdziłem zamiast powitania, wpatrując się przez moment w jej nietuzinkowy wzór. Doceniłem, a jakże, chociaż z pozoru nie było tego po mnie widać. Twarz miałem opanowaną, ale ramiona sztywne. Marcel słusznie zauważył, że byłem spięty, ale jakże mógłbym nie być. Ta sytuacja była… zwyczajnie krępująca. - Nie, dziękuję. Nie wolałbyś cygara? - zapytałem, pamiętając iż mam przy sobie kilka, a wiedziałem dobrze, że nie wszystkim odpowiada ich specyficzny zapach. Pal licho nasze zdrowie i to wzmożone wchłanianie się substancji szkodliwych, gdy palaczowi towarzyszył alkohol, musiałem się dzisiaj rozluźnić. - Nie nalegałem na spotkanie po to, abyśmy stawiali sobie ultimatum. - odpowiedziałem, a w moim tonie pobrzmiewała zaskakująca nutka irytacji. Sam byłem zaskoczony, kiedy ją dosłyszałem, ale kontynuowałem. - Nie rozpowiadam takich rzeczy, nie musimy sobie o tym przypominać. Bardziej mnie interesuje samo „dlaczego”? Aż tak zniewalająca jest ta Twa słabość? - splotłem palce obu dłoni na szklance przed sobą i zacisnąłem je mocno, aż kostki mi pobielały, a paliczki zdrętwiały. Robiłem tak kilka razy, niby jakąś parodię uspokajającego gestu. Nie wyobrażałem sobie jak podatnym trzeba być na miękkie futerko, aby wziąć w objęcia i molestować prawie nieznanego sobie mężczyznę. Gdyby to była kobieta, pewnie potrafiłbym to zaakceptować… no i gdyby przy okazji zamiast przybierać formę królika, zdecydowała się na smoka. Zdaje się, że na moment się rozmarzyłem. Niemniej jednak, nie zamierzałem mu wtórować. Nie pochylałem się konspiracyjnie, nie udawałem, że to będzie jakaś nasza wielka tajemnica. Nasze pojedynki były obserwowane przez wielu czarodziejów, nigdy nie możemy być pewni, że ta sytuacja nie wyszła poza mury areny. Przysunąłem szklankę do ust. - A tak poza tym, całkiem dobrze walczysz. Gdzie nauczyłeś się tak skutecznej transmutacji?
Gość
Gość
Krzykliwy styl i nieco przesadna dbałość o siebie charakteryzowała Marce’a nawet i na korytarzach Beauxbatons, tak licznie zapełnione przez (pół)wile i nadobnych chłopców delikatnej urody. Parkinson wyróżniał się na tle każdego w ten naturalny sposób, przypisywany czarowi, urokowi osobistemu i po prostu konkretnemu przypadkowi. Nikt nie powiedziałby, że obserwowany efekt kosztował Marcela ogrom ciężkiej pracy. A tak było! Ufryzowanie włosów, dobranie kolorystycznie butów do eleganckiego szalika, odpowiedni krój płaszcza, niekłócący się z fakturą dodającego szyku parasola… To wcale nie stanowiło dziecięcej igraszki i choć Marce zdołał opanować tę sztukę w taki sposób, by zajmowała jak najmniej czasu, to i tak potrzebował choćby chwilki skupienia. A wytężenie myśli wszak nie było byle czym.
-Dziękuję – rozpromienił się szczerze, zadowolony z komplementu. Utrafił w punkt, a jeden starannie dobrany dodatek zrobił za niego cały strój. Bo, czy gdyby do tej nudnej marynarki i wręcz prostackiej koszuli założył jakiś przeciętny krawat, Greengrass by go skomplementował? Na pewno nie; nawet sam by sobie nie powiedział, że wygląda powalająco. A dzięki owej szalonej muszce, mógł, jak najbardziej!
-Ty również prezentujesz się niezmiernie szykownie – odwdzięczył się kurtuazją, ale zupełnie szczerą – cenił klasykę, jak również ludzi, którzy potrafili ją nosić. A Raleigh wyglądał wręcz jak rasowy arystokrata, odziany w szaty od najlepszego krawca. Prosto spod szpilki, na złotym świeczniku: bystre obserwacje nie były Marcelowi tak dalekie, zwłaszcza jeśli dotyczyły wniosków wysnutych na podstawie ubrania. I mimo niezachęcającej mimiki, Parkinson nie zrażał się do Greengrassa, zbywając jego gburowatość coraz szerszym uśmiechem. Przywykł, że traktuje się go jak idiotę – nie ułatwiał tego, lecz życzliwością skutecznie zacierał nieprzyjemne pierwsze wrażenie. Jedyną jego wadą była za duża niefrasobliwość, ale to przecież nie stanowiło powodu do ziania nienawiścią.
-Nie, dzięki. Nie umiem ich palić – wyznał, wzruszając ramionami i wesoło wracając do pykania swoich papierosów, z których dym z barwy pistacjowej płynnie przeszedł w jasną lawendę. Wolał te szczenięce fajki, lekkie, niezbyt gryzące powietrzem, o ładnych, kolorowych chmurkach wydychanych z płuc. Cygarami nie powinno się zaciągać, a biedny Marce zupełnie nie wiedział, co z tym fantem zrobić – ot tak, przykładać je do ust i wypuszczać dym? Nie chciał się zbłaźnić, więc przyznał się do niewiedzy, a przy okazji totalnego oddania dla magicznych papierosów.
-Chyba nigdy nie miałeś na rękach króliczka – parsknął, po wysłuchaniu jego wybuchu. Chyba zaczynał powoli rozumieć, do czego zmierza tyrada Raleigha, co oczywiście stanowiło jakiś dziki wymysł jego wyobraźni. Gdyby Marce w tej chwili był zajączkiem, westchnąłby tak głęboko że jego długie uszy bez wątpienia by zatrzepotały – głaskałem milusi, futrzasty kłębuszek. Nie ciebie – wyjaśnił, z dziwną miną przypatrując się Greengrassowi, jakby analizował, czy nadaje się do poddania tak specjalnemu procederowi przez jego własne, gładkie dłonie, nieznające żadnej pracy.
-Rozwiałem twoje wątpliwości? – spytał ostro, poważnie, bez śladu tej wcześniejszej, młodzieńczej beztroski. Do jakiej powrócił ledwie kilka sekund później, cały w skowronkach przyjmując gratulacje od Greengrassa.
-Miałem świetną nauczycielkę – odparł skromnie, rumieniąc się (od pochlebstw, czy też raczej na wspomnienie swojej ulubionej pani? – i dużo szczęścia. Ty pokazywałeś klasę od samego początku. W innych okolicznościach niż na arenie rozniósłbyś mnie na proch. Także z tej przyczyny wolę nie robić sobie z ciebie wroga – zażartował, gestem przyzywając kelnera i prosząc go grzecznie o podwójną szkocką.
-Dziękuję – rozpromienił się szczerze, zadowolony z komplementu. Utrafił w punkt, a jeden starannie dobrany dodatek zrobił za niego cały strój. Bo, czy gdyby do tej nudnej marynarki i wręcz prostackiej koszuli założył jakiś przeciętny krawat, Greengrass by go skomplementował? Na pewno nie; nawet sam by sobie nie powiedział, że wygląda powalająco. A dzięki owej szalonej muszce, mógł, jak najbardziej!
-Ty również prezentujesz się niezmiernie szykownie – odwdzięczył się kurtuazją, ale zupełnie szczerą – cenił klasykę, jak również ludzi, którzy potrafili ją nosić. A Raleigh wyglądał wręcz jak rasowy arystokrata, odziany w szaty od najlepszego krawca. Prosto spod szpilki, na złotym świeczniku: bystre obserwacje nie były Marcelowi tak dalekie, zwłaszcza jeśli dotyczyły wniosków wysnutych na podstawie ubrania. I mimo niezachęcającej mimiki, Parkinson nie zrażał się do Greengrassa, zbywając jego gburowatość coraz szerszym uśmiechem. Przywykł, że traktuje się go jak idiotę – nie ułatwiał tego, lecz życzliwością skutecznie zacierał nieprzyjemne pierwsze wrażenie. Jedyną jego wadą była za duża niefrasobliwość, ale to przecież nie stanowiło powodu do ziania nienawiścią.
-Nie, dzięki. Nie umiem ich palić – wyznał, wzruszając ramionami i wesoło wracając do pykania swoich papierosów, z których dym z barwy pistacjowej płynnie przeszedł w jasną lawendę. Wolał te szczenięce fajki, lekkie, niezbyt gryzące powietrzem, o ładnych, kolorowych chmurkach wydychanych z płuc. Cygarami nie powinno się zaciągać, a biedny Marce zupełnie nie wiedział, co z tym fantem zrobić – ot tak, przykładać je do ust i wypuszczać dym? Nie chciał się zbłaźnić, więc przyznał się do niewiedzy, a przy okazji totalnego oddania dla magicznych papierosów.
-Chyba nigdy nie miałeś na rękach króliczka – parsknął, po wysłuchaniu jego wybuchu. Chyba zaczynał powoli rozumieć, do czego zmierza tyrada Raleigha, co oczywiście stanowiło jakiś dziki wymysł jego wyobraźni. Gdyby Marce w tej chwili był zajączkiem, westchnąłby tak głęboko że jego długie uszy bez wątpienia by zatrzepotały – głaskałem milusi, futrzasty kłębuszek. Nie ciebie – wyjaśnił, z dziwną miną przypatrując się Greengrassowi, jakby analizował, czy nadaje się do poddania tak specjalnemu procederowi przez jego własne, gładkie dłonie, nieznające żadnej pracy.
-Rozwiałem twoje wątpliwości? – spytał ostro, poważnie, bez śladu tej wcześniejszej, młodzieńczej beztroski. Do jakiej powrócił ledwie kilka sekund później, cały w skowronkach przyjmując gratulacje od Greengrassa.
-Miałem świetną nauczycielkę – odparł skromnie, rumieniąc się (od pochlebstw, czy też raczej na wspomnienie swojej ulubionej pani? – i dużo szczęścia. Ty pokazywałeś klasę od samego początku. W innych okolicznościach niż na arenie rozniósłbyś mnie na proch. Także z tej przyczyny wolę nie robić sobie z ciebie wroga – zażartował, gestem przyzywając kelnera i prosząc go grzecznie o podwójną szkocką.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na dłuższą chwilę zawiesiłem na nim spojrzenie, odrobinę zbity z tropu. Nie byłem pewien czy po prostu ze mnie kpi czy jest zwyczajnie, zaskakująco szczery i to tylko jego opinia nie zgadza mi się z pewnym utartym schematem zachowań, jakie zdążyłem mu już przypisać. W przypadku Marcela bardzo łatwo było o przypięcie mu krzywdzącej go opinii i nawet przez moment zastanowiłem się, czy właśnie sam nie zamierzałem dopiąć mu oślego ogonka. Jego zachowanie na pojedynku tak wytrącało mnie z równowagi, że chyba byłbym w stanie to zrobić, a po chwili zastanowienia, byłoby to co najmniej niesłuszne. Przyjąłem ten komplement milczącym potaknięciem, uznając że tak będzie bezpieczniej. Sam byłem zwolennikiem chłodnej klasyki, a mimo to potrafiłem dostrzec i docenić tę zakręconą ozdóbkę rozmówcy. Nie było w tym ani grama zakłamania, udawanej uprzejmości, a jednak wrodzony cynizm utrudniał mi niezmiernie przyjęcie do wiadomości faktu, iż nie byłem jedynym, który mógł prawić szczere, niczym niewymuszone komplementy.
- Próbowałeś już? Jeżeli nie, mogę Ci pokazać co i jak. - zaoferowałem natychmiast, wpatrując się przez chwilę w zielonkawy dym, wydmuchiwany przez Marcela. Sam nie byłem zagorzałym zwolennikiem cygar, ale raczej ze względu na to, że paliłem jedynie w silnych emocjach. Rozsrożony czy zdeprymowany. Chętniej było mi wówczas wypalić jednego papierosa zaraz za drugim, a jednak ten moment był inny. Poważna, męska rozmowa w towarzystwie znamienitych trunków. To była idealna okazja na powolną degustację i napawanie się wykwintnym aromatem drogiego tytoniu. Ach, to była jedna z kilku arcyważnych korzyści posiadania rodowego majątku. Edgar również nie gardził cygarami. Kiedy wyrosłem już z nastoletniego popalania w Hogwarckim schowku na miotły, nauczył mnie pielęgnowania tego cudownego rytuału, z jakiego właśnie miarkowałem zrobić użytek. Wydobyłem z wewnętrznej kieszeni zabawnie wyglądającą, niewielką skrzyneczkę. Ustawiwszy ją na stoliku, pomiędzy sobą, a Marcelem, stuknąłem weń różdżką, aby przywrócić jej normalny, standardowy rozmiar. Spojrzałem na swego rozmówce znad humidora. Zmarszczyłem brwi, sprawiając, że moje czoło pokryło się śladami mego zamyślenia. - Masz świadomość, że tego wszystkiego nie czuł bliżej nieokreślony, milusi i futrzasty kłębek? - zapytałem poważnie, wracając wzrokiem do uchylanego właśnie wieczka. Wydobyłem jedno z cygar oraz różdżkę, gotując się do odpowiedniego przygotowania go do palenia. Chwyciłem je pomiędzy palec wskazujący, a kciuk, podpierając je pozostałymi palcami. - Mniej więcej - oświadczyłem wreszcie, wzruszając ramionami niby to w chęci ukazania obojętnego przyjęcia jego słów, ale tak po prawdzie to wcale nie byłem co do tego przekonany. Nie brnąłem jednak dalej, nie było potrzeby, skoro Marce dość klarownie zdołał się wyrazić. Wtedy też roześmiałem się nagle w niezwykle serdeczny sposób, najpewniej nie tylko ostatecznie rozluźniając zagęszczoną atmosferę, ale i nadając sobie samemu nieco mniej nieludzkiego wydźwięku. - Nie oszukujmy się, to nie był mój dzień. Ani jeden, ani drugi. - zgodziłem się na uznanie swoich porażek, chociaż z zasady nie byłam do tego skory. - Wygrał lepszy, ja nie mam co do tego złudzeń. Od brylowania na salonach rdzewieją umiejętności. - to już była lekka ironia, zważywszy na to, od jak dawna unikałem wszelkich towarzyskich spędów.
- Próbowałeś już? Jeżeli nie, mogę Ci pokazać co i jak. - zaoferowałem natychmiast, wpatrując się przez chwilę w zielonkawy dym, wydmuchiwany przez Marcela. Sam nie byłem zagorzałym zwolennikiem cygar, ale raczej ze względu na to, że paliłem jedynie w silnych emocjach. Rozsrożony czy zdeprymowany. Chętniej było mi wówczas wypalić jednego papierosa zaraz za drugim, a jednak ten moment był inny. Poważna, męska rozmowa w towarzystwie znamienitych trunków. To była idealna okazja na powolną degustację i napawanie się wykwintnym aromatem drogiego tytoniu. Ach, to była jedna z kilku arcyważnych korzyści posiadania rodowego majątku. Edgar również nie gardził cygarami. Kiedy wyrosłem już z nastoletniego popalania w Hogwarckim schowku na miotły, nauczył mnie pielęgnowania tego cudownego rytuału, z jakiego właśnie miarkowałem zrobić użytek. Wydobyłem z wewnętrznej kieszeni zabawnie wyglądającą, niewielką skrzyneczkę. Ustawiwszy ją na stoliku, pomiędzy sobą, a Marcelem, stuknąłem weń różdżką, aby przywrócić jej normalny, standardowy rozmiar. Spojrzałem na swego rozmówce znad humidora. Zmarszczyłem brwi, sprawiając, że moje czoło pokryło się śladami mego zamyślenia. - Masz świadomość, że tego wszystkiego nie czuł bliżej nieokreślony, milusi i futrzasty kłębek? - zapytałem poważnie, wracając wzrokiem do uchylanego właśnie wieczka. Wydobyłem jedno z cygar oraz różdżkę, gotując się do odpowiedniego przygotowania go do palenia. Chwyciłem je pomiędzy palec wskazujący, a kciuk, podpierając je pozostałymi palcami. - Mniej więcej - oświadczyłem wreszcie, wzruszając ramionami niby to w chęci ukazania obojętnego przyjęcia jego słów, ale tak po prawdzie to wcale nie byłem co do tego przekonany. Nie brnąłem jednak dalej, nie było potrzeby, skoro Marce dość klarownie zdołał się wyrazić. Wtedy też roześmiałem się nagle w niezwykle serdeczny sposób, najpewniej nie tylko ostatecznie rozluźniając zagęszczoną atmosferę, ale i nadając sobie samemu nieco mniej nieludzkiego wydźwięku. - Nie oszukujmy się, to nie był mój dzień. Ani jeden, ani drugi. - zgodziłem się na uznanie swoich porażek, chociaż z zasady nie byłam do tego skory. - Wygrał lepszy, ja nie mam co do tego złudzeń. Od brylowania na salonach rdzewieją umiejętności. - to już była lekka ironia, zważywszy na to, od jak dawna unikałem wszelkich towarzyskich spędów.
Gość
Gość
Nie wiedział, czy zdołał przebić się przez te lodowce, wyrastające na jego drodze, lecz poczynił już pierwsze, drobne kroczki, aby się przez nie przebić, przełamać owe twarde kry urazy i przemianować ją w coś sympatyczniejszego. O tak, Marce zupełnie nie dostrzegał powodów, dla których miałby mieć pretensje do lorda Greengrassa lub darzyć go niechęcią, a nie zwykł szafować negatywnymi uczuciami na prawo i lewo, będąc dość entuzjastycznie nastawionym do świata wariatem. Toteż starał się z całych sił rozbroić mężczyznę, wytrącić mu z rąk oręż argumentu i udowodnić, że ich spotkanie w gruncie rzeczy jest spotkaniem towarzyskim, nie zaś omówieniem zasad dyplomatycznego rozejmu. Powolutku przybliżał się do celu - ha, czy propozycja Greengrasa (a może po prostu nie zdążył ugryźć się w język?) nie stanowiła świetnego punktu kontrolnego? Potwierdzenia, że w istocie nic takiego się nie stało, a oni oto toczą swobodną dyskusję i przekomarzają się nad szklaneczkami dobrego alkoholu, jak to mają w zwyczaju starzy znajomi?
-A nauczysz mnie puszczać kółka z dymu? - dopytał, nieco podejrzliwym tonem, ale zdradzały go oczy, błyszczące podekscytowaniem i młodzieńczym entuzjazmem -jeśli tak, to zgoda - oznajmił po krótkiej pauzie, wciąż mierząc Greengrasa badawczym spojrzeniem, starając się nie zdradzić, jak bardzo go to rajcuje. Ach, to dopiero będzie się popisywał, kiedy posiądzie tę niemalże magiczną umiejętność. To coś na kształt puszczania balonów z gumy do żucia Drooblesa - jako dzieciak rywalizował ze swymi przyjaciółmi, kto wypuści nadmucha największego, teraz zaś będzie mógł stawać w szranki, poddając zakładowi kształt idealnego okręgu. Oby Raleigh się na tym znał.
Marce poczuł się nieco zbity z tropu jego uwagą, ale przyjął ją zapewne nieco inaczej, niż to było w intencji Greengrassa. Zafrapował się nie na żarty, a na jego gładkim obliczu pojawił się syndrom strasznie męczącego umysłowego wysiłku, w postaci zmarszczonych brwi oraz siateczki głębokich linii, przecinających czoło Parkinsona.
-A jak się wtedy czułeś? - wypalił, nie wytrzymując swojej ciekawości - to było podobne do takiego... - urwał, usiłując jak najstaranniej opisać słowami swoje myślowe ciągi - zwykłego głaskania? - spytał z przejęciem - czy czułeś to... po króliczemu? - dodał, niesamowicie ciekaw tego doświadczenia. Mało brakowało, a zażądałby od niego, by natychmiast zmienił go w królika i poddał temu procederowi.
-Och, jeśli to propozycja rewanżu, to ją przyjmuję - odrzekł natychmiast, bo raczej nie czułby się pokrzywdzony, odnosząc porażkę w starciu z tak dobrym czarodziejem, jak Raleigh, z jakim wygrał wyłącznie dzięki łutowi szczęścia - rdzewieją umiejętności walki, acz kwitną inne - zauważył trzeźwo - do bajerowania panienek trzeba już nieco więcej, niż tylko ładnej buźki - uśmiechnął się szeroko i szelmowsko, biorąc potężny łyk szkockiej i wzdrygając się nieco od ostrego posmaku alkoholu.
-A nauczysz mnie puszczać kółka z dymu? - dopytał, nieco podejrzliwym tonem, ale zdradzały go oczy, błyszczące podekscytowaniem i młodzieńczym entuzjazmem -jeśli tak, to zgoda - oznajmił po krótkiej pauzie, wciąż mierząc Greengrasa badawczym spojrzeniem, starając się nie zdradzić, jak bardzo go to rajcuje. Ach, to dopiero będzie się popisywał, kiedy posiądzie tę niemalże magiczną umiejętność. To coś na kształt puszczania balonów z gumy do żucia Drooblesa - jako dzieciak rywalizował ze swymi przyjaciółmi, kto wypuści nadmucha największego, teraz zaś będzie mógł stawać w szranki, poddając zakładowi kształt idealnego okręgu. Oby Raleigh się na tym znał.
Marce poczuł się nieco zbity z tropu jego uwagą, ale przyjął ją zapewne nieco inaczej, niż to było w intencji Greengrassa. Zafrapował się nie na żarty, a na jego gładkim obliczu pojawił się syndrom strasznie męczącego umysłowego wysiłku, w postaci zmarszczonych brwi oraz siateczki głębokich linii, przecinających czoło Parkinsona.
-A jak się wtedy czułeś? - wypalił, nie wytrzymując swojej ciekawości - to było podobne do takiego... - urwał, usiłując jak najstaranniej opisać słowami swoje myślowe ciągi - zwykłego głaskania? - spytał z przejęciem - czy czułeś to... po króliczemu? - dodał, niesamowicie ciekaw tego doświadczenia. Mało brakowało, a zażądałby od niego, by natychmiast zmienił go w królika i poddał temu procederowi.
-Och, jeśli to propozycja rewanżu, to ją przyjmuję - odrzekł natychmiast, bo raczej nie czułby się pokrzywdzony, odnosząc porażkę w starciu z tak dobrym czarodziejem, jak Raleigh, z jakim wygrał wyłącznie dzięki łutowi szczęścia - rdzewieją umiejętności walki, acz kwitną inne - zauważył trzeźwo - do bajerowania panienek trzeba już nieco więcej, niż tylko ładnej buźki - uśmiechnął się szeroko i szelmowsko, biorąc potężny łyk szkockiej i wzdrygając się nieco od ostrego posmaku alkoholu.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ach, Marcel posiadał cudowną zdolność dramatyzowania. Jeżeli w naszym spotkaniu dostrzegał lodowce, byłem skłonny uchylić przed nim kapelusz, jednocześnie pod nosem uśmiechając się kpiąco. Moje zachowanie dalekie było od zimnego i niedostępnego, aczkolwiek nie tylko lepiej, ale i wygodniej było nie wyprowadzać go z błędu. Niech sądzi, że nie potrafiłem być jeszcze podlejszym, wynioślejszym i zdystansowanym. Cudownie było w czyichkolwiek oczach uchodzić za, poniekąd, lepszego niż w rzeczywistości. Na jego szczęście, nie zmierzaliśmy w kierunku pogłębiania chłodnych relacji. Już od samego początku nie zamierzałem wznosić wokół siebie zbędnych murów. Byłem po prostu zaintrygowany, zaniepokojony, pewnie nawet zdezorientowany. Obserwowałem tę sytuację z zupełnie innej perspektywy, czego zdołałem się już dowiedzieć. Lubiłem poznawać zdanie innych na fascynujące mnie kwestie. Uśmiechnąłem się półgębkiem, gdy sięgałem po różdżkę.
- Kółka są passé - uciąłem jego prośbę, ale nie chciałem mu w ten sposób odmówić, a raczej odroczyć swoje kolejne słowa. Najpierw musiałem odpowiednio przygotować się do prezentacji. Wyjąwszy dwa cygara, skierowałem różdżkę kolejno na jedno, a następnie na drugie. Wyszeptawszy formułę zaklęcia tnącego, wyżłobiłem w ciasno splecionych liściach niewielkie wgłębienia, co miało zagwarantować nam dobry ciąg. Potem zacząłem opalać pierwsze z nich. - Zrobimy króliki - zrzuciłem swoją bombę, czując jak szczeniacki, kompletnie niepoważny uśmiech wykrzywia me wargi. Na gacie Merlina, nie pamiętałem już nawet, że potrafiłem zachowywać się w ten sposób, a szkoda wielka. Psotny Raleigh Greengrass był zdecydowanie przyjemniejszy od tego nowego, ponurego i wyniosłego. - Trzymaj - podałem mu odpalone cygaro, biorąc się za przypalanie drugiego. Skierowawszy różdżkę na czubek, ogrzewałem je niespiesznie, aż nie rozjarzyło się odpowiednio. Wówczas zamknąłem humidor jednym, niedbałym ruchem dłoni, ponownie go pomniejszyłem i wetknąłem do wewnętrznej kieszeni szaty. - Cygara tego typu zapewniają około godzinę przyjemności, staraj się nie zaciągać zbyt często, bo staną się kwaśne w smaku. - poinstruowałem swego ucznia, zapominając, aby najpierw wskazać mu najważniejsze. Jak miał palić, skoro był przyzwyczajony do papierosów? - Ach, pamiętaj o najważniejszym. Cygaro to nie papieros. Nie wciągaj dymu w płuca, w ten sposób tylko sobie zaszkodzisz. Nabieraj go w usta. Masz się nim delektować, smakować go. - zamilkłem na moment, wsłuchując się w jego głos i jednocześnie mimowolnie prezentując mu technikę palenia, wyznawaną przez siebie. Wciągnąłem dym, napinając policzki, a następnie wypuściłem go ponad stół, celując w niego różdżką. Zakręciłem nią lekko, zmuszając szarawy kłąb do uformowania się w wybrany przeze mnie kształt, ot właśnie królika. Cóż, nikt nie mówił, że nie mogłem obejść zasad gry. Skierowałem spojrzenie czarnych, chłodnych oczu na Parkinsona, odkładając znowu pistacjowe drewno na stolik. - To nie było głaskanie - stwierdziłem najpierw, dumając nad dalszymi odpowiedziami. - Nie wyobrażam sobie też jak powinien czuć się królik w takiej sytuacji… to było trochę tak, jakby ktoś drapał Cię po plecach, w bardzo miły sposób. Teraz wyobraź sobie, że Twoje plecy są tak wrażliwe jak, nie przymierzając, jądra. - czy to było adekwatne porównanie? Zdawało mi się, że tak, a jednak błysk przecięcia w oczach Marcela nie pozwalał mi jednoznacznie stwierdzić czy zaraz nie zarządzi grupowej transmutacji w małe ssaki. Uśmiechnąłem się, rozbawiony tym jego entuzjazmem. - Niezmiernie mnie to cieszy - kiwnąłem głową, sygnalizując, że i owszem, do rewanżu byłem skory. Teraz, gdy wiedziałem już na co powinienem uważać, może to kolejne starcie miało dać mi szansę na przywrócenie sobie dobrej passy? Czas pokaże. - Zależy gdzie próbujesz. Ładna buźka wciąż wystarcza w wielu miejscach. W razie potrzeby można też wykorzystać brzęk złota. Sprawdza się czasami lepiej niż umiejętności krasomówcze.
Ach, ten słodki cynizm.
- Kółka są passé - uciąłem jego prośbę, ale nie chciałem mu w ten sposób odmówić, a raczej odroczyć swoje kolejne słowa. Najpierw musiałem odpowiednio przygotować się do prezentacji. Wyjąwszy dwa cygara, skierowałem różdżkę kolejno na jedno, a następnie na drugie. Wyszeptawszy formułę zaklęcia tnącego, wyżłobiłem w ciasno splecionych liściach niewielkie wgłębienia, co miało zagwarantować nam dobry ciąg. Potem zacząłem opalać pierwsze z nich. - Zrobimy króliki - zrzuciłem swoją bombę, czując jak szczeniacki, kompletnie niepoważny uśmiech wykrzywia me wargi. Na gacie Merlina, nie pamiętałem już nawet, że potrafiłem zachowywać się w ten sposób, a szkoda wielka. Psotny Raleigh Greengrass był zdecydowanie przyjemniejszy od tego nowego, ponurego i wyniosłego. - Trzymaj - podałem mu odpalone cygaro, biorąc się za przypalanie drugiego. Skierowawszy różdżkę na czubek, ogrzewałem je niespiesznie, aż nie rozjarzyło się odpowiednio. Wówczas zamknąłem humidor jednym, niedbałym ruchem dłoni, ponownie go pomniejszyłem i wetknąłem do wewnętrznej kieszeni szaty. - Cygara tego typu zapewniają około godzinę przyjemności, staraj się nie zaciągać zbyt często, bo staną się kwaśne w smaku. - poinstruowałem swego ucznia, zapominając, aby najpierw wskazać mu najważniejsze. Jak miał palić, skoro był przyzwyczajony do papierosów? - Ach, pamiętaj o najważniejszym. Cygaro to nie papieros. Nie wciągaj dymu w płuca, w ten sposób tylko sobie zaszkodzisz. Nabieraj go w usta. Masz się nim delektować, smakować go. - zamilkłem na moment, wsłuchując się w jego głos i jednocześnie mimowolnie prezentując mu technikę palenia, wyznawaną przez siebie. Wciągnąłem dym, napinając policzki, a następnie wypuściłem go ponad stół, celując w niego różdżką. Zakręciłem nią lekko, zmuszając szarawy kłąb do uformowania się w wybrany przeze mnie kształt, ot właśnie królika. Cóż, nikt nie mówił, że nie mogłem obejść zasad gry. Skierowałem spojrzenie czarnych, chłodnych oczu na Parkinsona, odkładając znowu pistacjowe drewno na stolik. - To nie było głaskanie - stwierdziłem najpierw, dumając nad dalszymi odpowiedziami. - Nie wyobrażam sobie też jak powinien czuć się królik w takiej sytuacji… to było trochę tak, jakby ktoś drapał Cię po plecach, w bardzo miły sposób. Teraz wyobraź sobie, że Twoje plecy są tak wrażliwe jak, nie przymierzając, jądra. - czy to było adekwatne porównanie? Zdawało mi się, że tak, a jednak błysk przecięcia w oczach Marcela nie pozwalał mi jednoznacznie stwierdzić czy zaraz nie zarządzi grupowej transmutacji w małe ssaki. Uśmiechnąłem się, rozbawiony tym jego entuzjazmem. - Niezmiernie mnie to cieszy - kiwnąłem głową, sygnalizując, że i owszem, do rewanżu byłem skory. Teraz, gdy wiedziałem już na co powinienem uważać, może to kolejne starcie miało dać mi szansę na przywrócenie sobie dobrej passy? Czas pokaże. - Zależy gdzie próbujesz. Ładna buźka wciąż wystarcza w wielu miejscach. W razie potrzeby można też wykorzystać brzęk złota. Sprawdza się czasami lepiej niż umiejętności krasomówcze.
Ach, ten słodki cynizm.
Gość
Gość
Nigdy nie dostał obuchem w twarz, ale odmowę Raleigha odczuł właśnie jak taki cios. Mocny, starannie wymierzony, powodujący, że jego głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu, oczy zaszły mgłą, a skroń zapulsowała bólem najgorszego rozczarowania. Miał ochotę jęknąć żałośnie albo rozpłakać się na zawołanie (jak praktykował to w latach dziecinnych, będąc strasznie rozwydrzonym bachorzątkiem: doskonale wiedział, że jeśli zawyje i ryknie wystarczająco głośno, to dostanie wszystko, czego zechce), żeby wzbudzić w Greengrassie jakież wyrzuty sumienia za zniszczenie marcelowych marzeń. Jak on mógł, jak śmiał, jak... jak wpadł na tak genialny pomysł?!
Marcela zamurowało na moment, ale już po chwili, na jego pobladłe z żalu oblicze znowu wpełzał rumieniec podniecenia oraz chłopięcej frywolności. Och, jakże to był ekscytujące! Bez wahania zgasił swego niedopalonego papierosa w popielniczce, z uwagą przypatrując się Greengrassowi i starając się notować w pamięci nie tylko słowa, ale i gesty.
-ZRÓBMY! - krzyknął, strasznie podjarany wizją kłębków z dymu przyjmujących postać tych uroczych, puchatych stworzonek. A czyż kleksy z ciemnoszarej chmurki nie będą idealnym odzwierciedleniem milusich, króliczych ogonków? Marce na samą tę myśl aż zachłysnął się z wrażenia, wręcz nie mogąc się doczekać, aż posiądzie tę magiczną umiejętność. Czarowanie panienek na jakieś tam kółka mógł zostawić dla frajerów. Skwapliwie chwycił podane mu cygaro i kilkakrotnie obrócił je w dłoni. Pasowało do niej idealnie, może rzeczywiście powinien przerzucić się z papierosów na te cudeńka?
-Tak dobrze? - spytał z przejęciem, powtarzając dokładnie wszystko to, co robił Raleigh i starając się pamiętać, by przez przypadek się nie zaciągnąć. Musiał przyznać, że widok mężczyzny z cygarem w ustach był dużo bardziej elegancki i dystyngowany, aniżeli obraz jegomościa palącego zwykłego papierosa. Na pewno dodawało mu powagi, a przecież już wkrótce Marce powinien zacząć naprawdę być poważny. Zapalenie cygara można uznać więc za jego pierwszy krok w stronę dorosłości?
-Ej, to oszustwo - nadął się nagle, patrząc z niedowierzaniem, jak Raleigh sięga po różdżkę i z jej pomocą nadaje dymkowi fantazyjnego kształtu. Znowu dotknęło Marcela to niemiłe rozczarowanie, z gatunku tych, kiedy dowiedział się, że wbrew temu, co wcześniej mu powtarzano (a zawsze mówili, że będzie mógł być tym, kim tylko zechce) wcale nie będzie mógł zostać jednorożcem. Dziecinne marzenie prysło, tak, jak teraz pryskało marzenie dorosłego mężczyzny - phi - parsknął, biorąc przykład z Raleigha i po wydmuchaniu dymu kierując w chmurkę różdżką, by ułożyć z niego kontur wielkiego wykrzyknika. Powiększającego się jakby już bez udziału woli Marcela, wsłuchanego w rewelacje przedstawiane mu przez Greengrassa. Na Merlina, pomyślał Marce, ależ to musiało być niesamowicie przyjemne. Zastanowił się przez moment - a gdyby tak cała powierzchnia jego pleców odczuwała bodźce równie mocno, jak jądra? Jakby były aż tak bardzo wrażliwe? Och, dla Raleigha to musiało być jednocześnie okropnie rozkoszne, jak i nieco deprymujące. Parkinson już rozumiał, skąd się brała ta rezerwa, co nie przeszkadzało mu w głębi ducha zazdrościć mu podobnego doznania.
-Muszę to kiedyś wypróbować. Ale... nie miałem pojęcia. Nie chciałem cię zmolestować - zniżył głos do szeptu, mówiąc to z autentycznym przerażeniem. I szczerą nadzieją, na wybaczenie mu tego żenującego faux pas.
-A czasami prowadzi do zabrania złota i obicia ładnej buźki - zauważył trzeźwo Marcel, który nie tylko widział wiele podobnych spektaklów, ale i w nich uczestniczył. Nie zamierzał jednak chwalić się Raleighowi ze swojej mało chlubnej przyszłości, więc czym prędzej zatkał sobie usta cygarem, by broń Merlinie nie powiedzieć nic więcej.
Marcela zamurowało na moment, ale już po chwili, na jego pobladłe z żalu oblicze znowu wpełzał rumieniec podniecenia oraz chłopięcej frywolności. Och, jakże to był ekscytujące! Bez wahania zgasił swego niedopalonego papierosa w popielniczce, z uwagą przypatrując się Greengrassowi i starając się notować w pamięci nie tylko słowa, ale i gesty.
-ZRÓBMY! - krzyknął, strasznie podjarany wizją kłębków z dymu przyjmujących postać tych uroczych, puchatych stworzonek. A czyż kleksy z ciemnoszarej chmurki nie będą idealnym odzwierciedleniem milusich, króliczych ogonków? Marce na samą tę myśl aż zachłysnął się z wrażenia, wręcz nie mogąc się doczekać, aż posiądzie tę magiczną umiejętność. Czarowanie panienek na jakieś tam kółka mógł zostawić dla frajerów. Skwapliwie chwycił podane mu cygaro i kilkakrotnie obrócił je w dłoni. Pasowało do niej idealnie, może rzeczywiście powinien przerzucić się z papierosów na te cudeńka?
-Tak dobrze? - spytał z przejęciem, powtarzając dokładnie wszystko to, co robił Raleigh i starając się pamiętać, by przez przypadek się nie zaciągnąć. Musiał przyznać, że widok mężczyzny z cygarem w ustach był dużo bardziej elegancki i dystyngowany, aniżeli obraz jegomościa palącego zwykłego papierosa. Na pewno dodawało mu powagi, a przecież już wkrótce Marce powinien zacząć naprawdę być poważny. Zapalenie cygara można uznać więc za jego pierwszy krok w stronę dorosłości?
-Ej, to oszustwo - nadął się nagle, patrząc z niedowierzaniem, jak Raleigh sięga po różdżkę i z jej pomocą nadaje dymkowi fantazyjnego kształtu. Znowu dotknęło Marcela to niemiłe rozczarowanie, z gatunku tych, kiedy dowiedział się, że wbrew temu, co wcześniej mu powtarzano (a zawsze mówili, że będzie mógł być tym, kim tylko zechce) wcale nie będzie mógł zostać jednorożcem. Dziecinne marzenie prysło, tak, jak teraz pryskało marzenie dorosłego mężczyzny - phi - parsknął, biorąc przykład z Raleigha i po wydmuchaniu dymu kierując w chmurkę różdżką, by ułożyć z niego kontur wielkiego wykrzyknika. Powiększającego się jakby już bez udziału woli Marcela, wsłuchanego w rewelacje przedstawiane mu przez Greengrassa. Na Merlina, pomyślał Marce, ależ to musiało być niesamowicie przyjemne. Zastanowił się przez moment - a gdyby tak cała powierzchnia jego pleców odczuwała bodźce równie mocno, jak jądra? Jakby były aż tak bardzo wrażliwe? Och, dla Raleigha to musiało być jednocześnie okropnie rozkoszne, jak i nieco deprymujące. Parkinson już rozumiał, skąd się brała ta rezerwa, co nie przeszkadzało mu w głębi ducha zazdrościć mu podobnego doznania.
-Muszę to kiedyś wypróbować. Ale... nie miałem pojęcia. Nie chciałem cię zmolestować - zniżył głos do szeptu, mówiąc to z autentycznym przerażeniem. I szczerą nadzieją, na wybaczenie mu tego żenującego faux pas.
-A czasami prowadzi do zabrania złota i obicia ładnej buźki - zauważył trzeźwo Marcel, który nie tylko widział wiele podobnych spektaklów, ale i w nich uczestniczył. Nie zamierzał jednak chwalić się Raleighowi ze swojej mało chlubnej przyszłości, więc czym prędzej zatkał sobie usta cygarem, by broń Merlinie nie powiedzieć nic więcej.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niemalże widziałem jak to się dzieje, jeszcze zanim tak naprawdę wszystko się wydarzyło. Nagły atak rozczarowania wykrzywił jego przystojną, młodą twarz, jego ramiona poruszyły się dla równowagi. W tej samej chwili, tak jakbym czekał na sygnał, uśmiechnąłem się mimowolnie, zdradzając brak powagi. Marcel chyba tego nie dostrzegł, gdyż ulga wymalowana na jego obliczu powiedziała mi wystarczająco wiele o jego opinii na mój temat w wypadku, gdybym postanowił jednak wymigać się od nauki wydmuchiwania kółek. Nie tego oczekiwał, byłem pewien, ale wcale nie obiecywałem mu, że cygara są zaczarowane i mają podobne właściwości. Roześmiałem się beztrosko, kiedy popatrzył na mnie z prawdziwym wyrzutem.
- Myślę, że skoro ktoś zadaje sobie trud produkowania takich papierosów - wskazał końcem różdżki na zgaszoną przed kilkoma chwilami rurkę z tytoniem. - to na pewno wśród cygar również można znaleźć te ciekawsze od moich. - mówiłem to z pewnym żalem. Jako zwolennik klasyki, szczególnie upodobałem sobie ich delikatny smak, w żadnym razie nie mający konkurować z mocnym alkoholem błyszczącym w naszych szklaneczkach, a producenci zaczarowanych papierosów mieli to do siebie, że lubili dziwacznie wzbogacać swoje wyroby. Raz dodadzą ziołowego aromatu, za drugim razem wypalisz jednego papierosa i zwalisz się pod stół. Cóż, wolałem nie testować na sobie żadnych nowości. Jeżeli Parkinson się nie obawiał, tedy śmiało! - Poza tym, to nie oszustwo, a sprytne podejście do tematu - wykrzywiłam nieznacznie wargi, uśmiechając się iście po ślizgońsku, zawieszając spojrzenie na pokaźnym wykrzykniku z dymu. Oto cały Parkinson w pigułce, miałem właśnie najlepszą prezentację. Może nieco przesadziłem z tym porównaniem, ale nie cofałem swoich słów. Najważniejszym było dla mnie przekazanie mu jednego - nie powinien tego więcej robić. Smok w króliczej skórze sprawdzał się jedynie w prostackich baśniach, czytanych przez guwernantki niemądrym, młodym szlachciankom. - Najlepiej sam na sam z lady Parkinson - zasugerowałem mu, aby przypadkiem nie przyszło mu do głowy nacierać na Wenus i szukać chętnej do zabawy w „króliczki”. Rety, jak ja chciałbym to zobaczyć, zwłaszcza w wykonaniu Deirdre. Byłem pewien, że byłaby najbardziej skwaszonym króliczkiem na świecie! - Hmm, może i racja - odpowiedziałem, również nie chcąc wdawać się w szczegóły. Wzruszyłem przy tym ramionami, odszukując dłonią szklaneczkę z whisky. Zdawało mi się, że wciąż czuje na sobie intensywne spojrzenia, lecz gdy rozglądałem się wokół, wszyscy wydawali się być skupieni na grach hazardowych. Na Merlina, dopóki nie podsłuchiwali, dopóty było dobrze.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Myślę, że skoro ktoś zadaje sobie trud produkowania takich papierosów - wskazał końcem różdżki na zgaszoną przed kilkoma chwilami rurkę z tytoniem. - to na pewno wśród cygar również można znaleźć te ciekawsze od moich. - mówiłem to z pewnym żalem. Jako zwolennik klasyki, szczególnie upodobałem sobie ich delikatny smak, w żadnym razie nie mający konkurować z mocnym alkoholem błyszczącym w naszych szklaneczkach, a producenci zaczarowanych papierosów mieli to do siebie, że lubili dziwacznie wzbogacać swoje wyroby. Raz dodadzą ziołowego aromatu, za drugim razem wypalisz jednego papierosa i zwalisz się pod stół. Cóż, wolałem nie testować na sobie żadnych nowości. Jeżeli Parkinson się nie obawiał, tedy śmiało! - Poza tym, to nie oszustwo, a sprytne podejście do tematu - wykrzywiłam nieznacznie wargi, uśmiechając się iście po ślizgońsku, zawieszając spojrzenie na pokaźnym wykrzykniku z dymu. Oto cały Parkinson w pigułce, miałem właśnie najlepszą prezentację. Może nieco przesadziłem z tym porównaniem, ale nie cofałem swoich słów. Najważniejszym było dla mnie przekazanie mu jednego - nie powinien tego więcej robić. Smok w króliczej skórze sprawdzał się jedynie w prostackich baśniach, czytanych przez guwernantki niemądrym, młodym szlachciankom. - Najlepiej sam na sam z lady Parkinson - zasugerowałem mu, aby przypadkiem nie przyszło mu do głowy nacierać na Wenus i szukać chętnej do zabawy w „króliczki”. Rety, jak ja chciałbym to zobaczyć, zwłaszcza w wykonaniu Deirdre. Byłem pewien, że byłaby najbardziej skwaszonym króliczkiem na świecie! - Hmm, może i racja - odpowiedziałem, również nie chcąc wdawać się w szczegóły. Wzruszyłem przy tym ramionami, odszukując dłonią szklaneczkę z whisky. Zdawało mi się, że wciąż czuje na sobie intensywne spojrzenia, lecz gdy rozglądałem się wokół, wszyscy wydawali się być skupieni na grach hazardowych. Na Merlina, dopóki nie podsłuchiwali, dopóty było dobrze.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Raleigh Greengrass dnia 01.02.17 17:55, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
Nadal patrzył na Raleigha spode łba, manifestując swoje ciężkie i święte oburzenie z powodu jego jawnej kpiny. A on, jak ten ostatni naiwniak dał się nabrać i uwierzył w jego słowa, przypisując tę niemalże nadnaturalną umiejętność krwi Greengrassów, płynącej w żyłach mężczyzny. Smoki i sztuka, standardowa pigułka, w którą jeszcze nie znając swego towarzysza, Marcel podświadomie go wepchnął. A skoro nie obcy mu był wszelki artyzm, to czy wydmuchanie jednego, niewielkiego króliczka z kłębu cygarowego dymu mogłoby sprawić mu problem? Jeszcze raz cicho prychnął, wciąż bocząc się na Raleigha, chociaż stosunkowo wesołe usposobienie już zaczynało przebijać się zza kurtyny zmarszczonych groźnie brwi.
-Poszukam - odparł krótko, wciąż z niewielkim dystansem, chociaż niezwykle szybko popadł w fantazję, jakie to dodatki mogłyby zostać umieszczone w podrasowanych cygarach. Możliwość układania z dymu zwierzątek wydawała się Marcelowi totalnie urocza - może powinien zrobić na rynku rekonesans, a później opatentować ten szaleńczy wynalazek? Nawet do spółki z Raleighem, tylko czy on zgodziłby się sygnować tak ryzykowne i ekstrawaganckie przedsięwzięcie swoim nazwiskiem?
-Jak zwał, tak zwał - dodał, chociaż powstrzymał się już od nieudolnego krycia szerokiego uśmiechu, jakim zapewne oślepiał gości siedzących przy sąsiednim stoliku. Pierwsze wrażenie jednak było mylne: Parkinson gotów się założyć, że Raleigh to sztywniak jakich mało, a tymczasem ten wyjątkowo szybko udowodnił mu pokłady drzemiącego w nim humoru.
-Och, to byłoby wspaniałe - aż zaświeciły mu się oczy, kiedy pomyślał o sobie w króliczym wcieleniu, moszczącym się wygodnie w ramionach Thalii, która głaskałaby jego mięciutkie futerko, niczego nie świadoma, a Marce odczuwałby niesamowicie przyjemne pieszczoty, ufając Greengrassowi, podobne do masowania jąder. Koniecznie zamierzał to wypróbować, choć wiedział, że będzie musiał zachować ostrożność, aby przypadkiem nie wyjść na niebezpiecznego fetyszystę.
Dopił swoją szkocką, zamówił jeszcze dwie kolejne, wypalił kilka cygar, niezmiernie zadowolony z nabycia nowej umiejętności, pokonwersował z Greengrassem o sprawach błahych - kobiety, najpiękniejsze wenusjańskie kwiaty, szlacheckie śluby, smoki - po czym razem z Raleighem powstali z wygodnych foteli i rozstali się, z obietnicą rychłego spotkania i rewanżu.
|zt
-Poszukam - odparł krótko, wciąż z niewielkim dystansem, chociaż niezwykle szybko popadł w fantazję, jakie to dodatki mogłyby zostać umieszczone w podrasowanych cygarach. Możliwość układania z dymu zwierzątek wydawała się Marcelowi totalnie urocza - może powinien zrobić na rynku rekonesans, a później opatentować ten szaleńczy wynalazek? Nawet do spółki z Raleighem, tylko czy on zgodziłby się sygnować tak ryzykowne i ekstrawaganckie przedsięwzięcie swoim nazwiskiem?
-Jak zwał, tak zwał - dodał, chociaż powstrzymał się już od nieudolnego krycia szerokiego uśmiechu, jakim zapewne oślepiał gości siedzących przy sąsiednim stoliku. Pierwsze wrażenie jednak było mylne: Parkinson gotów się założyć, że Raleigh to sztywniak jakich mało, a tymczasem ten wyjątkowo szybko udowodnił mu pokłady drzemiącego w nim humoru.
-Och, to byłoby wspaniałe - aż zaświeciły mu się oczy, kiedy pomyślał o sobie w króliczym wcieleniu, moszczącym się wygodnie w ramionach Thalii, która głaskałaby jego mięciutkie futerko, niczego nie świadoma, a Marce odczuwałby niesamowicie przyjemne pieszczoty, ufając Greengrassowi, podobne do masowania jąder. Koniecznie zamierzał to wypróbować, choć wiedział, że będzie musiał zachować ostrożność, aby przypadkiem nie wyjść na niebezpiecznego fetyszystę.
Dopił swoją szkocką, zamówił jeszcze dwie kolejne, wypalił kilka cygar, niezmiernie zadowolony z nabycia nowej umiejętności, pokonwersował z Greengrassem o sprawach błahych - kobiety, najpiękniejsze wenusjańskie kwiaty, szlacheckie śluby, smoki - po czym razem z Raleighem powstali z wygodnych foteli i rozstali się, z obietnicą rychłego spotkania i rewanżu.
|zt
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przekraczanie progu Klubu Dżentelmenów wczesnym popołudniem mijało się z ogólnie przyjętym celem wizyt w tym wystawnym miejscu, ale Abraxas niezbyt przejmował się konwenansami - przynajmniej w tym towarzyskim, rozrywkowym aspekcie. Lubił pojawiać się tu wieczorami, zajmując nieoficjalnie przypisany mu fotel tuż przy kominku, z którego roztaczał się idealny widok na nawet najdyskretniejsze loże i stoliki. Sam pozostawał skryty w ostrym blasku płomieni, rysującym jedynie jego sylwetkę: obserwuj, nie będąc widzianym. Strategiczne miejsce pozwalało mu zarazem na zdystansowanie się od osób, którym dłoni raczej podawać nie chciał, umieszczając go jednocześnie na trasie kulturalnych powitań. Wolał, gdy podchodzono do niego, niż gdy sam musiał fatygować się do obitych zielonym materiałem loży, co oczywiście czynił w przypadkach osób, które obdarzał szacunkiem.
Dziś jednak zjawił się tutaj nie w celu toczenia zakulisowych, politycznych rozgrywek i chociaż mógłby wymienić kilka innych miejsc, lepiej nadających się na sycący obiad, to kameralne wnętrza Klubu Dżentelmenów skusiły go najmocniej. Tylko tu czuł się bezpieczny i pewny nieobecności pewnych plebejskich elementów, coraz częściej pojawiających się w przybytkach, do których nie powinni otrzymać dostępu. Drewniane, dymne, przyciężkie wnętrza Klubu gwarantowały spokój - i odpowiednią atmosferę do niezobowiązujących rozmów.
Zasiadł w części restauracyjnej na kwadrans przed umówioną porą, od razu dokonując podwójnego zamówienia od gorliwego kelnera. Nie lubił marnować czasu, nawet dla lubianego Alastaira miał ściśle wyznaczoną część ministerialnej przerwy, a dodatkowo: musiał podejmować decyzję za innych. Wybrał najlepiej, jak potrafił, kręcąc głową przy sugestii skosztowania wiekowego, skrzaciego wina, sprowadzonego z jednej z francuskich winnic. Nie przepadał za alkoholem, ba, nie przepadał nawet za papierosami, racząc się cygarem tylko podczas wyjątkowych okazji. Uprzejmie odprawił kelnera, wyciągając na stół dzisiejsze wydanie Proroka Codziennego. Ujmował stronice z pewnym niesmakiem, ale cóż poradzić: nie każdy pergamin skrywał w sobie tak wartościowe treści, jakie pojawiały się w Walczącym Magu a Prorok był doskonałą tubą propagandową rządów Wilhelminy. Potwierdzał szeptane na korytarzach Ministerstwa Magii pogłoski, zasiewał złudne poczucie spokoju i bezpieczeństwa, lecz nawet pomiędzy starannie zaplanowanymi wierszami manipulacji można było zauważyć ziarna niewygodnej prawdy.
Abraxas przejrzał pobieżnie gazetę, lecz zanim zdołał zagłębić się w artykuł końcowy, cień przy stoliku zapowiedział punktualne pojawienie się Notta.
- Alastairze, dobrze cię widzieć - powitał go, wstając z krzesła dość nieśpiesznie i flegmatycznie, by uścisnąć rękę arystokraty. Młodego, acz zdolnego; w swej ambicji Alastair przypominał mu trochę samego siebie sprzed lat, dlatego obdarzał mężczyznę szczerą sympatią. - Nie zatrzymały cię po drodze jakieś brudne zamieszki? - spytał z nieco sarkastyczną troską, wskazując dłonią na artykuł mówiący o agresji szlamu. Sam nie wiedział, czy wierzyć w te rewelacje - wątpił, by grono tych biednych, niezbyt lotnych biedaków, potrafiło dokonać takich szkód. - Albo równie nagłe decyzje naszej drogiej pani minister? - dodał lekko, a jego głos nie wyrażał ani niechęci ani przesadnego poparcia, oscylując w tych samych co zawsze, nieco sennych, rejestrach.
Abraxas C. Malfoy
Zawód : znawca prawa, polityk
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The strength of a nation derives from the integrity of the home
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Klub dżentelmenów
Szybka odpowiedź