Klub dżentelmenów
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Klub dżentelmenów
Budynek klubu już na pierwszy rzut oka wyróżnia się z pośród okolicznych zabudowań. Do środka imponującej kamiennej fasady prowadzą ciężkie drewniane drzwi z mosiężnymi tabliczkami i wiszącą latarnią naftową. Na początku osiemnastego wieku w budynku mieścił się klub szachowy, stąd w wykończeniach detali można dostrzec motywy z tejże gry - mówi się, że od tego czasu niewiele się tutaj zmieniło - tylko co jakiś czas w sali wejściowej i pubie zawiesza się kolejne pośmiertnie portrety stałych bywalców klubu. Niezależnie od pomieszczenia - restauracji czy pubu połączonego z kasynem - dominują ciężkie, muliste kolory klubów wybieranych wyłącznie przez mężczyzn. Drewno boazerii, którą wyłożono ściany, przybrało kolor plamistej ochry zapewne od osiadającego dymu papierosowego. Całości dopełniają kolumny z grubego marmuru i solidne fotele obite najlepszą skórą, gotowe utrzymać niejednego pijanego delikwenta. W restauracji na srebrnej zastawie podawane są tylko typowo angielskie potrawy - na szczególną uwagę zasługuje wręcz legendarny pudding z Yorkshire - oraz klasyczne alkohole: lżejsze wina oraz mocniejsze whisky. Po sutej kolacji zwykle następuje kolejna część wieczoru w przylegającym kasynie, gdzie niejednokrotnie szlachetnie urodzeni tracili znaczne części majątku.
Do klubu wpuszczani są tylko mężczyźni - paniom kategorycznie wstęp wzbroniony. Istnieje stara legenda, jakoby jeden z lordów pod przebraniem przyprowadził do klubu damę swojego serca, a sufit w sali wejściowej popękał. Istnieje także selekcja wśród panów, wpuszczani są tylko dżentelmeni szlachetnie urodzeni i ci o krwi czystej, jednakże nic nie stoi na przeszkodzie, by przyprowadzili ze sobą gości, oczywiście płci męskiej. Jednakże atmosfera w klubie nie odpowiada wszystkim - już po przekroczeniu progu można wyczuć panujące tu niespisane zasady hierarchii, porządku i dostojnych obyczajów.
Do klubu wpuszczani są tylko mężczyźni - paniom kategorycznie wstęp wzbroniony. Istnieje stara legenda, jakoby jeden z lordów pod przebraniem przyprowadził do klubu damę swojego serca, a sufit w sali wejściowej popękał. Istnieje także selekcja wśród panów, wpuszczani są tylko dżentelmeni szlachetnie urodzeni i ci o krwi czystej, jednakże nic nie stoi na przeszkodzie, by przyprowadzili ze sobą gości, oczywiście płci męskiej. Jednakże atmosfera w klubie nie odpowiada wszystkim - już po przekroczeniu progu można wyczuć panujące tu niespisane zasady hierarchii, porządku i dostojnych obyczajów.
Wyłącznie dla panów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:40, w całości zmieniany 1 raz
Rzucam papiery – przekleństwo mojego życia - na biurko i szybko wkładam na siebie płaszcz. Moje spojrzenie wędruje ku wielkiemu zegarowi i natychmiastowo z moich ust wydobywa się wiązanka kilkunastu przekleństw – jeśli się nie pośpieszę, to bez wątpienia będę spóźniony. A nie chciałbym się spóźnić. Nie na spotkanie z Tobą.
Na całe szczęście już kilka minut później stoję w drzwiach Klubu Dżentelmenów. Punktualnie zjawiam się przy stoliku, jednak bez zaskoczenia odkrywam, że Ty już się zjawiłeś. Także nie lubię marnowania czasu, w moim przypadku nie dałbym jednak rady przybyć wcześniej. Czy miałoby to w ogóle jakiś sens? W końcu umawiając się w południe nikt nie oczekiwał bym przyszedł dziesięć minut wcześniej. Nie mam nic przeciwko zamawianiu za mnie. Po pracy wszystko smakuje dobrze – no, niemal wszystko. Cieszę się także z braku alkoholu, bo ostatnio piję go zdecydowanie zbyt często. Z Magnusem, z Lucindą... Nawet sam. Nie, to nie jest dobry pomysł. Siadam na krześle naprzeciwko i mój wzrok wychwyca dzisiejsze wydanie proroka. Unoszę nieco brew w zdziwieniu, zastanawiając się czy w istocie czytasz takie szmatławce. Ja co prawda czasami także to czytywałem, ale raczej z braku innej prasy. W przeciwieństwie do Ciebie nie uważam Walczacego Maga za wiarygodne źródło informacji. Najlepiej właściwie dowiadywać się o wszystkim samemu. - Ciebie także, Abraxasie – mówię, szczerze i z szacunkiem, po czym ściskam Twoją dłoń.
Nie jestem z pewnością tak ambitny jak Ty – mnie w końcu kariera polityka została w pewnym stopniu narzucona. Owszem, bardzo lubiłem swoją pracę, jednak czy po zmianach nadal tak będzie? Nie mam wszakże pojęcia gdzie wyląduję. Mam dość Wilhelminy Tuft i byłbym bardziej niż rad, gdybym nie musiał już oglądać jej na oczy, jednak obawiam się, że to niewykonalne życzenia. Zerkam na wskazany przez Ciebie artykuł. Jako pierwszy dostrzegam reklamę Kociołka Na Miarę i mam już spojrzeć na Ciebie dziwacznie, jednak potem moim oczom ukazuje się wspomnienie zamieszek.
- Czy to właściwie nie to samo? - pytam sceptycznie, bo panią Minister bez problemu zrównuję ze szlamami.
W moich oczach jest wręcz gorsza. Jeżeli w ogóle tak się da.
- Nie byłbym zdziwiony gdyby te zamieszki były tylko kolejną bzdurą wymyśloną przez to coś, co bezwstydnie pragnie nazywać się gazetą – dodaję z obrzydzeniem, po czym wskazuję kolejny artykuł. - Osiemdziesiąt dziewięć procent osób czujących się bezpiecznie? Wilhelmina Tuft podejmie odpowiednie kroki by w stronę czegokolwiek?
Na samą myśl o tym chce mi się śmiać. Pozwalam sobie na krótkie parsknięcie, by wyrazić jeszcze większą krytyczność w stosunku do tego brukowca. Wątpię by cokolwiek co tam napisano było w istocie prawdą.
- Aczkolwiek w istocie zastanawia mnie co stało się ze starym Bottem. Nie do końca go kojarzę, ale to, że Grindelwald zajmie stanowisko nauczyciela Obrony przed Czarną Magią... - nie kończę nawet i tylko kręcę głową.
To po prostu przechodzi jakiekolwiek pojęcie. Teoretycznie oboje pojawiliśmy się tutaj by poruszać jakieś niezobowiązujące tematy, lecz w tym momencie słowa same cisną mi się na usta. A tutaj, w Klubie Dżentelmenów, nikt niepowołany nie powinien ich usłyszeć.
Na całe szczęście już kilka minut później stoję w drzwiach Klubu Dżentelmenów. Punktualnie zjawiam się przy stoliku, jednak bez zaskoczenia odkrywam, że Ty już się zjawiłeś. Także nie lubię marnowania czasu, w moim przypadku nie dałbym jednak rady przybyć wcześniej. Czy miałoby to w ogóle jakiś sens? W końcu umawiając się w południe nikt nie oczekiwał bym przyszedł dziesięć minut wcześniej. Nie mam nic przeciwko zamawianiu za mnie. Po pracy wszystko smakuje dobrze – no, niemal wszystko. Cieszę się także z braku alkoholu, bo ostatnio piję go zdecydowanie zbyt często. Z Magnusem, z Lucindą... Nawet sam. Nie, to nie jest dobry pomysł. Siadam na krześle naprzeciwko i mój wzrok wychwyca dzisiejsze wydanie proroka. Unoszę nieco brew w zdziwieniu, zastanawiając się czy w istocie czytasz takie szmatławce. Ja co prawda czasami także to czytywałem, ale raczej z braku innej prasy. W przeciwieństwie do Ciebie nie uważam Walczacego Maga za wiarygodne źródło informacji. Najlepiej właściwie dowiadywać się o wszystkim samemu. - Ciebie także, Abraxasie – mówię, szczerze i z szacunkiem, po czym ściskam Twoją dłoń.
Nie jestem z pewnością tak ambitny jak Ty – mnie w końcu kariera polityka została w pewnym stopniu narzucona. Owszem, bardzo lubiłem swoją pracę, jednak czy po zmianach nadal tak będzie? Nie mam wszakże pojęcia gdzie wyląduję. Mam dość Wilhelminy Tuft i byłbym bardziej niż rad, gdybym nie musiał już oglądać jej na oczy, jednak obawiam się, że to niewykonalne życzenia. Zerkam na wskazany przez Ciebie artykuł. Jako pierwszy dostrzegam reklamę Kociołka Na Miarę i mam już spojrzeć na Ciebie dziwacznie, jednak potem moim oczom ukazuje się wspomnienie zamieszek.
- Czy to właściwie nie to samo? - pytam sceptycznie, bo panią Minister bez problemu zrównuję ze szlamami.
W moich oczach jest wręcz gorsza. Jeżeli w ogóle tak się da.
- Nie byłbym zdziwiony gdyby te zamieszki były tylko kolejną bzdurą wymyśloną przez to coś, co bezwstydnie pragnie nazywać się gazetą – dodaję z obrzydzeniem, po czym wskazuję kolejny artykuł. - Osiemdziesiąt dziewięć procent osób czujących się bezpiecznie? Wilhelmina Tuft podejmie odpowiednie kroki by w stronę czegokolwiek?
Na samą myśl o tym chce mi się śmiać. Pozwalam sobie na krótkie parsknięcie, by wyrazić jeszcze większą krytyczność w stosunku do tego brukowca. Wątpię by cokolwiek co tam napisano było w istocie prawdą.
- Aczkolwiek w istocie zastanawia mnie co stało się ze starym Bottem. Nie do końca go kojarzę, ale to, że Grindelwald zajmie stanowisko nauczyciela Obrony przed Czarną Magią... - nie kończę nawet i tylko kręcę głową.
To po prostu przechodzi jakiekolwiek pojęcie. Teoretycznie oboje pojawiliśmy się tutaj by poruszać jakieś niezobowiązujące tematy, lecz w tym momencie słowa same cisną mi się na usta. A tutaj, w Klubie Dżentelmenów, nikt niepowołany nie powinien ich usłyszeć.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wysoka, smukła sylwetka Alastaira, pojawiająca się przy stoliku, nie zaskoczyła go. Jak zawsze punktualny, jak zawsze elegancki - obserwując Notta Abraxas czuł się spokojniejszy o poziom następnego pokolenia. Owszem, dzieliło ich zaledwie kilka lat, lecz w perspektywie awansów i szlacheckiej hierarchii, było to na tyle sporo, by wykopać pomiędzy nimi pewną przepaść. Przez którą Malfoy z łatwością przerzucał most porozumienia. W odróżnieniu od wiekowych pracowników Wizengamotu, z którymi miał do czynienia najczęściej, potrafił porozumieć się także i z młodzieńcami, stawiającymi pierwsze kroki ministerialnej kariery. W odpowiednich przypadkach krytykował, lecz Alastair nigdy nie sprawił mu zawodu. Dzielnie działał w dyplomacji i nawet jeśli nie była to jego wymarzona ścieżka a raczej ojcowski wybór - czego nie był świadomy, nie rozumiejąc, jak można nie zgadzać się z rodowymi planami - to spisywał się na niej doskonale. Słyszał o nim same dobre opinie, docierające do niego także spoza murów Ministerstwa, dlatego z przyjemnością poświęcał mu swą obiadową przerwę.
Uśmiechnął się lekko, sennie, na ostry komentarz mężczyzny. On sam umiejętnie lawirował pomiędzy stronami ewentualnych konfliktów, nie wypowiadając na głos swoich poglądów. Zgadzał się jednak z Nottem; Wilhelmina wprowadzała chaos, który nie sprzyjał nikomu. Nawet jej samej.
- Twoje podejrzenia są niezwykle odważne - odparł dyplomatycznie, czekając, aż Nott zajmie miejsce na przeciwko niego. Kiwnął mu uprzejmie głową, poprawiając przekrzywioną gazetę. - i zapewne prawdziwe - dodał po dłuższej chwili. Nie wierzył w ani jedno słowo wypisywane w Proroku, ale nawet w bagnie kłamstw tliła się jakaś iskierka prawdy lub, w tym przypadku, desperacji. - Od wieków wiadomo, że strach i propaganda jest doskonałym narzędziem rządów, co Wilhelmina skrzętnie wykorzystuje - kontynuował swobodnie, pewien, że nie słyszy ich nikt niepowołany. Stolik mieścił się z dala od ścian i podsłuchujących obrazów, kelner zniknął za drzwiami korytarza a oprócz nich w pomieszczeniu nie znajdował się nikt inny - nic dziwnego, pojawiano się tu raczej dla podlanej trunkami wieczornej rozrywki. - Szkoda tylko, że bierne, ogłupiałe masy, się na to nabierają. Demokracja i referenda są przereklamowane - uśmiechnął się słabo, wygodniej rozsiadając się w fotelu. Potrzebowali silnej i rozsądnej władzy a nie szaleńczej kobiety, miotającej się od jednej skrajności do drugiej. - Rozumiem, że odpowiednie kroki Wilhelminy doprowadziły do dyplomatycznej katastrofy - zagaił, uważnie przypatrując się Nottowi. Był ciekaw, jak wyjście z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów odbiło się na departamencie.
- Jednego plugawca mniej - skomentował krótko i z wrodzonym, flegmatycznym urokiem, równie dobrze mogąc kwitować tak pojawienie się słodkiego deseru. - Musisz przyznać, Alastairze, że mimo wszystko niektóre decyzje naszych drogich szaleńców mają w sobie zalążki rozsądku - utworzenie Policji Antymugolskiej, czystki w Ministerstwie Magii, wychowywanie twardą ręką i pozbywanie się nauczycieli o wątpliwych poglądach. Abraxas potrafił dostrzec przebłyski dobrych decyzji nawet w mrokach chaosu i terroru. Gellert wyrastał na głównego wroga szlachty, bez wątpienia, ale należało oddać potworowi co cesarskie. Odkaszlnął cicho, równie łagodnie zmieniając temat. - Co u twojej drogiej narzeczonej? Kiedy możemy spodziewać się nadejścia szczęśliwego dnia ślubu? - spytał, taktownie omijając temat radosnych wydarzeń, sygnowanych nazwiskiem Nottów. Po morderczym Sabacie raczej nikt bez odpowiedniego przygotowania nie pojawi się w ich progach.
Uśmiechnął się lekko, sennie, na ostry komentarz mężczyzny. On sam umiejętnie lawirował pomiędzy stronami ewentualnych konfliktów, nie wypowiadając na głos swoich poglądów. Zgadzał się jednak z Nottem; Wilhelmina wprowadzała chaos, który nie sprzyjał nikomu. Nawet jej samej.
- Twoje podejrzenia są niezwykle odważne - odparł dyplomatycznie, czekając, aż Nott zajmie miejsce na przeciwko niego. Kiwnął mu uprzejmie głową, poprawiając przekrzywioną gazetę. - i zapewne prawdziwe - dodał po dłuższej chwili. Nie wierzył w ani jedno słowo wypisywane w Proroku, ale nawet w bagnie kłamstw tliła się jakaś iskierka prawdy lub, w tym przypadku, desperacji. - Od wieków wiadomo, że strach i propaganda jest doskonałym narzędziem rządów, co Wilhelmina skrzętnie wykorzystuje - kontynuował swobodnie, pewien, że nie słyszy ich nikt niepowołany. Stolik mieścił się z dala od ścian i podsłuchujących obrazów, kelner zniknął za drzwiami korytarza a oprócz nich w pomieszczeniu nie znajdował się nikt inny - nic dziwnego, pojawiano się tu raczej dla podlanej trunkami wieczornej rozrywki. - Szkoda tylko, że bierne, ogłupiałe masy, się na to nabierają. Demokracja i referenda są przereklamowane - uśmiechnął się słabo, wygodniej rozsiadając się w fotelu. Potrzebowali silnej i rozsądnej władzy a nie szaleńczej kobiety, miotającej się od jednej skrajności do drugiej. - Rozumiem, że odpowiednie kroki Wilhelminy doprowadziły do dyplomatycznej katastrofy - zagaił, uważnie przypatrując się Nottowi. Był ciekaw, jak wyjście z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów odbiło się na departamencie.
- Jednego plugawca mniej - skomentował krótko i z wrodzonym, flegmatycznym urokiem, równie dobrze mogąc kwitować tak pojawienie się słodkiego deseru. - Musisz przyznać, Alastairze, że mimo wszystko niektóre decyzje naszych drogich szaleńców mają w sobie zalążki rozsądku - utworzenie Policji Antymugolskiej, czystki w Ministerstwie Magii, wychowywanie twardą ręką i pozbywanie się nauczycieli o wątpliwych poglądach. Abraxas potrafił dostrzec przebłyski dobrych decyzji nawet w mrokach chaosu i terroru. Gellert wyrastał na głównego wroga szlachty, bez wątpienia, ale należało oddać potworowi co cesarskie. Odkaszlnął cicho, równie łagodnie zmieniając temat. - Co u twojej drogiej narzeczonej? Kiedy możemy spodziewać się nadejścia szczęśliwego dnia ślubu? - spytał, taktownie omijając temat radosnych wydarzeń, sygnowanych nazwiskiem Nottów. Po morderczym Sabacie raczej nikt bez odpowiedniego przygotowania nie pojawi się w ich progach.
Abraxas C. Malfoy
Zawód : znawca prawa, polityk
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The strength of a nation derives from the integrity of the home
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jestem świadom, że podzielasz moją opinię, a nawet gdyby tak nie było, jesteśmy w końcu szanującymi się arystokratami, nie mam więc powodów by cokolwiek z moich poglądów przed Tobą zatajać. Nie jesteś też Magnusem, który każde moje słowo może zamieścić w Walczącym Magu - w przeciwieństwie do Ciebie, ja nie darzę tej gazety szacunkiem, choć z pewnością jest o niebo lepsza od Proroka Codziennego.
Czy moje podejrzenia w istocie są takie odważne? Nie sądzę. Myślę, że to czysta prawa. Kiwam uprzejmie głową, po czym jednak milknę na chwilę, jakbym chciał odpowiednio dobrać słowa.
- Moim zdaniem to, co osiąga Wilhelmina w obecnej chwili nie jest raczej strachem. Powiedziałbym prędzej, że się ośmiesza, przynajmniej w oczach tych którzy mają cokolwiek w głowie - mówię.
Ta propaganda działa jednak z pewnością dobrze na słabe, głupie jednostki, a także na takie które nie mają pojęcia o polityce. Nie musimy obawiać się o podsłuchujące nas obrazy, zresztą nie mówimy szczególnie głośno. Odprawiony przez Ciebie kelner zdążył już dawno zniknąć z pola widzenia, a o tej porze Klub Dżentelmenów świecił pustkami. Bierne, głupie masy. O tak, w tym był cały problem. Uśmiecham się mimowolnie na słowa o demokracji i referendach. Zwłaszcza o referendach. Co zaś się tyczy demokracji, uważam, że pewne jednostki powinny zostać pozbawione prawa do głosowania.
- Nie byłbym specjalnie zdziwiony, gdyby głosy w referendum były liczone przez jakiegoś zapalonego entuzjastę - dodaję i zapewne doskonale wiesz o co mi chodzi.
Nie ważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy. Ja sam w trakcie głosowania byłem w Rosji, staram się teraz jednak o tym nie myśleć - ile problemów przysporzyła mi ta podróż i jak wiele sprawiło zaledwie kilka tygodni. Zręcznie omijam temat mojego Departamentu, którego wolę nie poruszać. Jeżeli jednak kroki naszej drogiej pani Minister miałyby do czegoś doprowadzić, to z pewnością tylko do jakiejś katastrofy. Jednego plugawca mniej. Nie pamiętam dokładnie Botta, ale w gazecie pisali, że był promugolski. Nie rozumiem takich osób - moja rodzina co prawda stara się nastawić do tego w miarę możliwości neutralnie, jednak nie wyobrażam sobie aktywnego działania na rzecz szlam i niemagicznych obywateli tego świata.
- Wciąż nie jestem do końca przekonany - odnoszę się rzecz jasna do wspomnienia jakichkolwiek rozsądnych decyzji. - Z pewnością nie w Ministerstwie.
Co się zaś tyczy Gellerta, to nie zaprzeczam temu, że niektóre jego postępowania wydają się co najmniej rozsądne. Z pewnością bardziej niż te Wilhelminy.
Temat zmienia się prawie natychmiast i mam ochotę skrzywić się na sam dźwięk tego słowa. Zachowuję jednak ten sam wyraz twarzy, a w moim głosie nie słychać ani obrzydzenia ani złości.
- Śmiem podejrzewać, że dobrze. Nie widujemy się jednak zbyt często - odpowiadam obojętnie.
Mam szczerą ochotę dodać - oby jak najpóźniej, lecz ostatecznie powstrzymuję się od tego. Sądzę jednak, że wiesz, iż w przeciwieństwie do Sabatu, zaślubiny powinny odbywać się raczej na terenach Fawleyów, w celach uczczenia rodziny panny młodej. Nie widzę też by bal mojej ciotki sprawił, by wesele Percivala i Inary cieszyło się mniejszą liczbą gości.
- Nie znam jeszcze dokładnej daty, ale sądzę że najprędzej pod koniec lata - rzucam w końcu.
O ile wszystko się nie posypie do tego czasu. Bo istnieje tego bardzo duże prawdopodobieństwo.
Czy moje podejrzenia w istocie są takie odważne? Nie sądzę. Myślę, że to czysta prawa. Kiwam uprzejmie głową, po czym jednak milknę na chwilę, jakbym chciał odpowiednio dobrać słowa.
- Moim zdaniem to, co osiąga Wilhelmina w obecnej chwili nie jest raczej strachem. Powiedziałbym prędzej, że się ośmiesza, przynajmniej w oczach tych którzy mają cokolwiek w głowie - mówię.
Ta propaganda działa jednak z pewnością dobrze na słabe, głupie jednostki, a także na takie które nie mają pojęcia o polityce. Nie musimy obawiać się o podsłuchujące nas obrazy, zresztą nie mówimy szczególnie głośno. Odprawiony przez Ciebie kelner zdążył już dawno zniknąć z pola widzenia, a o tej porze Klub Dżentelmenów świecił pustkami. Bierne, głupie masy. O tak, w tym był cały problem. Uśmiecham się mimowolnie na słowa o demokracji i referendach. Zwłaszcza o referendach. Co zaś się tyczy demokracji, uważam, że pewne jednostki powinny zostać pozbawione prawa do głosowania.
- Nie byłbym specjalnie zdziwiony, gdyby głosy w referendum były liczone przez jakiegoś zapalonego entuzjastę - dodaję i zapewne doskonale wiesz o co mi chodzi.
Nie ważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy. Ja sam w trakcie głosowania byłem w Rosji, staram się teraz jednak o tym nie myśleć - ile problemów przysporzyła mi ta podróż i jak wiele sprawiło zaledwie kilka tygodni. Zręcznie omijam temat mojego Departamentu, którego wolę nie poruszać. Jeżeli jednak kroki naszej drogiej pani Minister miałyby do czegoś doprowadzić, to z pewnością tylko do jakiejś katastrofy. Jednego plugawca mniej. Nie pamiętam dokładnie Botta, ale w gazecie pisali, że był promugolski. Nie rozumiem takich osób - moja rodzina co prawda stara się nastawić do tego w miarę możliwości neutralnie, jednak nie wyobrażam sobie aktywnego działania na rzecz szlam i niemagicznych obywateli tego świata.
- Wciąż nie jestem do końca przekonany - odnoszę się rzecz jasna do wspomnienia jakichkolwiek rozsądnych decyzji. - Z pewnością nie w Ministerstwie.
Co się zaś tyczy Gellerta, to nie zaprzeczam temu, że niektóre jego postępowania wydają się co najmniej rozsądne. Z pewnością bardziej niż te Wilhelminy.
Temat zmienia się prawie natychmiast i mam ochotę skrzywić się na sam dźwięk tego słowa. Zachowuję jednak ten sam wyraz twarzy, a w moim głosie nie słychać ani obrzydzenia ani złości.
- Śmiem podejrzewać, że dobrze. Nie widujemy się jednak zbyt często - odpowiadam obojętnie.
Mam szczerą ochotę dodać - oby jak najpóźniej, lecz ostatecznie powstrzymuję się od tego. Sądzę jednak, że wiesz, iż w przeciwieństwie do Sabatu, zaślubiny powinny odbywać się raczej na terenach Fawleyów, w celach uczczenia rodziny panny młodej. Nie widzę też by bal mojej ciotki sprawił, by wesele Percivala i Inary cieszyło się mniejszą liczbą gości.
- Nie znam jeszcze dokładnej daty, ale sądzę że najprędzej pod koniec lata - rzucam w końcu.
O ile wszystko się nie posypie do tego czasu. Bo istnieje tego bardzo duże prawdopodobieństwo.
Let's stay lost on our way home
Ostatnio zmieniony przez Alastair Nott dnia 13.05.17 19:43, w całości zmieniany 1 raz
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Śmieszność artykułów zamieszczanych w Proroku Codziennym była więcej niż oczywista - każde wyplute przez pismaków, pracujących na usługach Ministerstwa, układało się w większą, poprzetykaną bzdurami, farsę. Należało jednak czytać ją z pełną świadomością stojących za pismem układów i układzików, mieszanych wpływów i przekazu, trafiającego celnie do przeciętnego odbiorcy. Nie do arystokracji, ta zaczytywała się w poważniejszych periodykach - w tym w nieskalanym, w oczach Abraxasa, Walczącym Magu - nie zniżając się do poziomu wyświechtanego szmatławca, któremu jednak należało oddać jedno: informował najszybciej o aktualnych wydarzeniach. W przekłamany, ujęty w odpowiednie, manipulacyjne ramy sposób, ale stanowił najświeższe źródło wiadomości.
- Większość czarodziejskiej braci nie posiada w głowie ani odrobiny rozumu, mój drogi - odparł z niejakim, prawie autentycznym smutkiem. Tak wyglądał świat od zawsze; wierchuszka najmądrzejszych i światłych, ślepe masy przeciętności, solidna podstawa tych absolutnie głupich. Nie wątpił, że ci, mieszczący się pośrodku, mogą szczerze widzieć w rewelacjach Proroka ziarno prawdy. Zbliżającej się katastrofy, mającej na nich spaść z rąk mugoli. Bzdura; ci nie mogli im zagrozić, prawdziwym niebezpieczeństwem stali się ogłupiali czarodzieje, broniący ich praw. Zdrajcy krwi, zdrajcy magicznego świata. Zamilkł, pozwalając sobie na chwilę niezadowolonej zadumy, jaką odpowiednio wykorzystał kelner, dyskretnie pojawiający się przy ich stoliku. Dwoma pewnymi machnięciami różdżki posłał na srebrne talerze potrawy, napełniając kieliszki krystalicznie czystą wodą, po czym ulotnił się, ponownie znikając za dębowymi drzwiami.
Abraxas nie od razu ujął sztućce. - Myślisz więc, że ten cały ruch chroniący niemagiczne stworzenia jest jedynie wymysłem? - spytał, najpierw zaciskając szczupłe palce na nóżce przeźroczystego kieliszka. Rewelacje Proroka należało dzielić przez trzy, ale i tak perspektywa zorganizowanego, posiadającego strukturę ruchu, mającego bronić mugoli - właściwie przed czym? przed zajęciem odpowiedniego dla nich, niższego, miejsca w hierarchii? - napawała go niesmakiem.
Musiał go zagryźć, zamienić w wytrawne kulinarne bodźce - ukroił drobny kęs wyśmienitego foie gras, w milczeniu delektując się jedzeniem. Lubił francuską kuchnię, przypominała mu w pewien sposób dom.
- Nic dziwnego, przyszłość twojego departamentu jest więcej niż chwiejna - stwierdził spokojnie po spożyciu pierwszych kęsów. Rozumiał gorzkie niezadowolenie Notta - on sam pewnie byłby dużo bardziej wzburzony, gdyby ktoś nagle wywrócił do góry nogami całą jego karierę, skazując na ciągnącą się niepewność. Dalsze decyzje Wilhelminy mogły dosięgnąć i Wizengamotu; przejmowanie władzy nad sądownictwem wydawało się naturalną konsekwencją marszu Tuft po jak największe wpływy. Na razie była jednak na tyle mądra, by trzymać się od szanowanych, wiekowych czarodziei z daleka.
Ciężkie tematy psuły radość z wystawnego posiłku - kwestia uroczej panienki Fawley bardziej pasowała do swobodniejszej konwersacji. - Cieszę się z waszych małżeńskich planów - przyznał szczerze podczas kolejnej konsumpcyjnej kwestii, unosząc mętne spojrzenie błękitnych oczu na wyprostowanego Alastaira. - Mam nadzieję, że połączenie waszych rodów jest oznaką powracania Fawleyów do zdrowego rozsądku i pełnego poparcia postulatów szlacheckiej społeczności - dodał, nie mogąc powstrzymać się od subtelnego wyrażenia niepokoju kierunkiem, w jakim zmierzały niektóre rodziny. Dla Weasley'ów nie było już ratunku, ale reszta wspaniałych, zasłużonych rodów zdawała się kierować w stronę łagodniejszej polityki wobec mugoli. - Zapewne nie możesz się doczekać wprowadzenia lady Nott do swojego życia - kontynuował tonem, z którego nie dało się wyczytać prawdziwej intencji; mieścił się gdzieś pomiędzy kpiną, melancholijną zadumą i szczerym zadowoleniem, dotykając nawet pewnego zachęcenia do dzielenia się kawalerskimi niepokojami z doświadczonym mężem.
- Większość czarodziejskiej braci nie posiada w głowie ani odrobiny rozumu, mój drogi - odparł z niejakim, prawie autentycznym smutkiem. Tak wyglądał świat od zawsze; wierchuszka najmądrzejszych i światłych, ślepe masy przeciętności, solidna podstawa tych absolutnie głupich. Nie wątpił, że ci, mieszczący się pośrodku, mogą szczerze widzieć w rewelacjach Proroka ziarno prawdy. Zbliżającej się katastrofy, mającej na nich spaść z rąk mugoli. Bzdura; ci nie mogli im zagrozić, prawdziwym niebezpieczeństwem stali się ogłupiali czarodzieje, broniący ich praw. Zdrajcy krwi, zdrajcy magicznego świata. Zamilkł, pozwalając sobie na chwilę niezadowolonej zadumy, jaką odpowiednio wykorzystał kelner, dyskretnie pojawiający się przy ich stoliku. Dwoma pewnymi machnięciami różdżki posłał na srebrne talerze potrawy, napełniając kieliszki krystalicznie czystą wodą, po czym ulotnił się, ponownie znikając za dębowymi drzwiami.
Abraxas nie od razu ujął sztućce. - Myślisz więc, że ten cały ruch chroniący niemagiczne stworzenia jest jedynie wymysłem? - spytał, najpierw zaciskając szczupłe palce na nóżce przeźroczystego kieliszka. Rewelacje Proroka należało dzielić przez trzy, ale i tak perspektywa zorganizowanego, posiadającego strukturę ruchu, mającego bronić mugoli - właściwie przed czym? przed zajęciem odpowiedniego dla nich, niższego, miejsca w hierarchii? - napawała go niesmakiem.
Musiał go zagryźć, zamienić w wytrawne kulinarne bodźce - ukroił drobny kęs wyśmienitego foie gras, w milczeniu delektując się jedzeniem. Lubił francuską kuchnię, przypominała mu w pewien sposób dom.
- Nic dziwnego, przyszłość twojego departamentu jest więcej niż chwiejna - stwierdził spokojnie po spożyciu pierwszych kęsów. Rozumiał gorzkie niezadowolenie Notta - on sam pewnie byłby dużo bardziej wzburzony, gdyby ktoś nagle wywrócił do góry nogami całą jego karierę, skazując na ciągnącą się niepewność. Dalsze decyzje Wilhelminy mogły dosięgnąć i Wizengamotu; przejmowanie władzy nad sądownictwem wydawało się naturalną konsekwencją marszu Tuft po jak największe wpływy. Na razie była jednak na tyle mądra, by trzymać się od szanowanych, wiekowych czarodziei z daleka.
Ciężkie tematy psuły radość z wystawnego posiłku - kwestia uroczej panienki Fawley bardziej pasowała do swobodniejszej konwersacji. - Cieszę się z waszych małżeńskich planów - przyznał szczerze podczas kolejnej konsumpcyjnej kwestii, unosząc mętne spojrzenie błękitnych oczu na wyprostowanego Alastaira. - Mam nadzieję, że połączenie waszych rodów jest oznaką powracania Fawleyów do zdrowego rozsądku i pełnego poparcia postulatów szlacheckiej społeczności - dodał, nie mogąc powstrzymać się od subtelnego wyrażenia niepokoju kierunkiem, w jakim zmierzały niektóre rodziny. Dla Weasley'ów nie było już ratunku, ale reszta wspaniałych, zasłużonych rodów zdawała się kierować w stronę łagodniejszej polityki wobec mugoli. - Zapewne nie możesz się doczekać wprowadzenia lady Nott do swojego życia - kontynuował tonem, z którego nie dało się wyczytać prawdziwej intencji; mieścił się gdzieś pomiędzy kpiną, melancholijną zadumą i szczerym zadowoleniem, dotykając nawet pewnego zachęcenia do dzielenia się kawalerskimi niepokojami z doświadczonym mężem.
Abraxas C. Malfoy
Zawód : znawca prawa, polityk
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The strength of a nation derives from the integrity of the home
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedyś faktycznie interesowały mnie informacje zawarte w Proroku Codziennym - dziś jednak czytywałem go dla rozrywki. Śmieszyły mnie zamieszczone tam głupoty, śmieszyło mnie to, że społeczeństwo, nazwane przez Ciebie bierną, ogłupiałą masą, łykało je bez problemu. To tylko kierowało mnie do kolejnych przemyśleń: jak głupi i bezmyślni byli dzisiejsi czarodzieje? Z pewnością niezbyt mądrzy, skoro na stanowisko Ministra Magii wybrali ledwie półkrwi kobietę, pozbawioną jakiegokolwiek rozumu. Ostatnie decyzje, o ile nie były sfałszowane również nie należały do najrozsądniejszych.
- Obawiam się, że to niestety prawda, przyjacielu - odpowiadam i kiwam głową, jakbym w stu procentach potwierdzał Twoje słowa.
Wiem, że świat dzieli się na mądrzejszych i głupszych, nie sądziłem jednak, że przepaść między nimi jest tak wielka. Ba! Nie sądziłem po prostu, że Ci głupi są aż tak bardzo głupi. Kto byłby w stanie uwierzyć w zagrożenie ze strony mugoli? Jedno zaklęcie i po problemie. Nie, prawdziwym zagrożeniem był Grindelwald, byli zapaleni miłośnicy szlam i ogłupieni przez Ministerstwo fanatycy Wilhelminy. Biorę głęboki oddech w przerwie między mówieniem, a na naszym stole pojawiają się srebrne talerze i kieliszki. Po chwili sięgam dłonią ku jednemu z nich i przełykam łyk wody, jakbym chciał dać kelnerowi czas na zniknięcie poza pole naszych rozmów.
- Nie wierzyłbym w nic co piszą w Proroku, ale niestety to wydaje się więcej niż prawdopodobne. Nawet nasi błękitno krwiści bracia i siostry popadają ostatnio w jakieś skrajnie niebezpieczne poglądy - mówię, głosem pełnym niesmaku, lecz słychać w nim także pewną nutę strachu.
W końcu to mój przodek sporządził Skorowidz Czystości Krwi - dokument który miał nas łączyć, a nie dzielić. Także lubiłem francuską kuchnię, przypominała mi bowiem - bez zaskoczenia - o Francji. Francji do której rwało się moje serce. Obecnie nie mam jednak nawet siły być wzburzonym, tym co dzieje się w Ministerstwie. Z przykrością stwierdzam, że zaczyna mi coraz to mniej zależeć na czymkolwiek. Bywają takie dni kiedy myślę nawet o odejściu, w inne żartuję o zamachu stanu. Lecz przecież taki właśnie by się przydał. Pucz, nabicie głowy Tuft na widły - wszystko byłoby w porządku.
Powoli odchodzimy od ciężkich tematów, przechodząc do mojego ślubu. Obawiam się, że dla mnie to temat z goła jeszcze cięższy - pragnę wszakże o nim nie myśleć. Jak na złość wszyscy ostatnio mnie o to pytają. Ja nie, chcę powiedzieć. Zamiast tego uśmiecham się jednak, jakby w podziękowaniu. Elizabeth mógłbym nazywać na wiele sposobów, ale urocza panienka? To zdecydowanie do niej nie pasowało.
- Także mam taką nadzieję. Hector Fawley może i nie był najlepszym Ministrem - zawieszam na chwilę głos i wiesz, że mógłbym dodać: przy Tuft wszyscy są jednak świetni. - Ale wyglądał na całkiem rozsądnego człowieka. Ufam, że w końcu pójdą po rozum do głowa.
Dla Weasleyów nie ma już ratunku - przynajmniej dla większości. Jak widać po jednej ulicznej malarce, ze wszystkiego da się coś zrobić. Jednak ona zmieniła rodzinę, zmieniła nazwisko. Reszta jest już stracona. Nie dodaję nic na temat mojego szczęścia. Jest to coś co dla mnie mogłoby czekać i wiekami, zwłaszcza, kiedy wiem już, która biedaczka jest już mi pisana.
- Obawiam się, że to niestety prawda, przyjacielu - odpowiadam i kiwam głową, jakbym w stu procentach potwierdzał Twoje słowa.
Wiem, że świat dzieli się na mądrzejszych i głupszych, nie sądziłem jednak, że przepaść między nimi jest tak wielka. Ba! Nie sądziłem po prostu, że Ci głupi są aż tak bardzo głupi. Kto byłby w stanie uwierzyć w zagrożenie ze strony mugoli? Jedno zaklęcie i po problemie. Nie, prawdziwym zagrożeniem był Grindelwald, byli zapaleni miłośnicy szlam i ogłupieni przez Ministerstwo fanatycy Wilhelminy. Biorę głęboki oddech w przerwie między mówieniem, a na naszym stole pojawiają się srebrne talerze i kieliszki. Po chwili sięgam dłonią ku jednemu z nich i przełykam łyk wody, jakbym chciał dać kelnerowi czas na zniknięcie poza pole naszych rozmów.
- Nie wierzyłbym w nic co piszą w Proroku, ale niestety to wydaje się więcej niż prawdopodobne. Nawet nasi błękitno krwiści bracia i siostry popadają ostatnio w jakieś skrajnie niebezpieczne poglądy - mówię, głosem pełnym niesmaku, lecz słychać w nim także pewną nutę strachu.
W końcu to mój przodek sporządził Skorowidz Czystości Krwi - dokument który miał nas łączyć, a nie dzielić. Także lubiłem francuską kuchnię, przypominała mi bowiem - bez zaskoczenia - o Francji. Francji do której rwało się moje serce. Obecnie nie mam jednak nawet siły być wzburzonym, tym co dzieje się w Ministerstwie. Z przykrością stwierdzam, że zaczyna mi coraz to mniej zależeć na czymkolwiek. Bywają takie dni kiedy myślę nawet o odejściu, w inne żartuję o zamachu stanu. Lecz przecież taki właśnie by się przydał. Pucz, nabicie głowy Tuft na widły - wszystko byłoby w porządku.
Powoli odchodzimy od ciężkich tematów, przechodząc do mojego ślubu. Obawiam się, że dla mnie to temat z goła jeszcze cięższy - pragnę wszakże o nim nie myśleć. Jak na złość wszyscy ostatnio mnie o to pytają. Ja nie, chcę powiedzieć. Zamiast tego uśmiecham się jednak, jakby w podziękowaniu. Elizabeth mógłbym nazywać na wiele sposobów, ale urocza panienka? To zdecydowanie do niej nie pasowało.
- Także mam taką nadzieję. Hector Fawley może i nie był najlepszym Ministrem - zawieszam na chwilę głos i wiesz, że mógłbym dodać: przy Tuft wszyscy są jednak świetni. - Ale wyglądał na całkiem rozsądnego człowieka. Ufam, że w końcu pójdą po rozum do głowa.
Dla Weasleyów nie ma już ratunku - przynajmniej dla większości. Jak widać po jednej ulicznej malarce, ze wszystkiego da się coś zrobić. Jednak ona zmieniła rodzinę, zmieniła nazwisko. Reszta jest już stracona. Nie dodaję nic na temat mojego szczęścia. Jest to coś co dla mnie mogłoby czekać i wiekami, zwłaszcza, kiedy wiem już, która biedaczka jest już mi pisana.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Troska o dobro czarodziejskiego świata spędzała Abraxowi sen z powiek od zawsze, ale dopiero od pewnego czasu - dziwnie powiązanego ze zmianą na stanowisku Ministra Magii i odzyskaniu przez Grindelwalda pełni sił - spowodowała niemalże całkowitą bezsenność. Noce spędzał na zamartwianiu się, snuciu planów oraz wzywaniu Merlina, mając nadzieję, że ten zstąpi przed oblicza tych, którzy potracili rozum, by przemówić im do rozsądku. Wstawał rano niewypoczęty, zły, sfrustrowany, na szczęście będąc zbyt dobrze wychowanym - i ostrożnym - by te uczucia jaskrawo okazywać. Wypełniał swoje obowiązki, służył prawu i arystokracji, czując coraz większą niezgodę na kierunek, w jakim zmierzały jego dwie miłości. Wizengamot stał pewnie na opoce tysiącletniego prawa, szlachta podobnież, a jednak i w jej szeregi zakradło się zwątpienie i choroba, cechująca się nagłą łagodnością wobec mugolskiego świata. Nie dowierzał w informacje, jakie docierały do jego uszu na razie nieoficjalnymi drogami. Wierzył, że ci, którzy błądzą, wkrótce się opamiętają. Był gotów im pomóc, wybaczyć - jeszcze nie było za późno.
Na szczęście Alastaira nie musiał przekonywać. Wywodził się z szanowanego, konserwatywnego rodu, powiększającego ostatnio swe wpływy dzięki małżeństwu z córką Carrowów. Widział w młodszym mężczyźnie godnego przedstawiciela swej rodziny: nie zdradzał się z wątpliwościami ani ciężkimi myślami, a sam Abraxas ani myślał zagłębiać się w mroczne rejony jego duszy, uznając, że o pewnych sprawach dżentelmenom nie przystoi rozmawiać.
- Niedługo się opamiętają - skomentował konkretnie i krótko. Był tego pewny, nie czuł strachu, ślepo wierząc w zdrowy rozsądek nestorów i przedstawicieli poszczególnych rodzin. Na Merlina: należeli do szlachty, do elity, do grona tych wyjątkowych. Nie mogli upaść tak nisko.
Kontynuował posiłek w milczeniu, spoglądając nad kieliszka z wodą na Alastaira. Pomimo spokoju, jakim emanował, zdawał się nieco przygnębiony - czyżby nie cieszyło go małżeństwo? Problem tkwił w wybrance? Z tego, co pamiętał, Elizabeth była urodziwa i pokorna, wiekowo może przejrzała, ale prawdziwa miłość - a raczej nestor - nie wybiera. Zapewne potrzebowano sojuszu, może wiązały ich inne zobowiązania. Mógł im życzyć jedynie wszystkiego najlepszego i to życzyć absolutnie szczerze. - Na pewno Elizabeth nie pozostanie obojętna na mężowski wpływ - powiedział, uśmiechając się lekko: córki często posiadały wyjątkowy wpływ na swych ojców. Wiedział to - niestety? - po sobie. Zmiana nazwiska oznaczała silniejsze więzy pomiędzy rodami, a wnuki zacieśniały to połączenie jeszcze ściślej. - Przed tobą wspaniałe chwile, Alastairze. Prawie ci zazdroszczę - dodał w pewnej zadumie. Sam niezbyt dobrze wspominał pierwsze miesiące małżeństwa, ale pojawienie się pierworodnego wymazywało wszelkie wcześniejsze trudności.
Na szczęście Alastaira nie musiał przekonywać. Wywodził się z szanowanego, konserwatywnego rodu, powiększającego ostatnio swe wpływy dzięki małżeństwu z córką Carrowów. Widział w młodszym mężczyźnie godnego przedstawiciela swej rodziny: nie zdradzał się z wątpliwościami ani ciężkimi myślami, a sam Abraxas ani myślał zagłębiać się w mroczne rejony jego duszy, uznając, że o pewnych sprawach dżentelmenom nie przystoi rozmawiać.
- Niedługo się opamiętają - skomentował konkretnie i krótko. Był tego pewny, nie czuł strachu, ślepo wierząc w zdrowy rozsądek nestorów i przedstawicieli poszczególnych rodzin. Na Merlina: należeli do szlachty, do elity, do grona tych wyjątkowych. Nie mogli upaść tak nisko.
Kontynuował posiłek w milczeniu, spoglądając nad kieliszka z wodą na Alastaira. Pomimo spokoju, jakim emanował, zdawał się nieco przygnębiony - czyżby nie cieszyło go małżeństwo? Problem tkwił w wybrance? Z tego, co pamiętał, Elizabeth była urodziwa i pokorna, wiekowo może przejrzała, ale prawdziwa miłość - a raczej nestor - nie wybiera. Zapewne potrzebowano sojuszu, może wiązały ich inne zobowiązania. Mógł im życzyć jedynie wszystkiego najlepszego i to życzyć absolutnie szczerze. - Na pewno Elizabeth nie pozostanie obojętna na mężowski wpływ - powiedział, uśmiechając się lekko: córki często posiadały wyjątkowy wpływ na swych ojców. Wiedział to - niestety? - po sobie. Zmiana nazwiska oznaczała silniejsze więzy pomiędzy rodami, a wnuki zacieśniały to połączenie jeszcze ściślej. - Przed tobą wspaniałe chwile, Alastairze. Prawie ci zazdroszczę - dodał w pewnej zadumie. Sam niezbyt dobrze wspominał pierwsze miesiące małżeństwa, ale pojawienie się pierworodnego wymazywało wszelkie wcześniejsze trudności.
Abraxas C. Malfoy
Zawód : znawca prawa, polityk
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The strength of a nation derives from the integrity of the home
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jestem być może zbyt samolubny by zastanawiać się nad dobrem całego świata czarodziejów - zastanawiam się raczej nad korzyściamim dla mojego własnego świata i nad błędami, bo jak inaczej można by nazwać to drugie? Wciąż ufam, że kiedyś czasy Wilhelminy przeminą, a jej nazwisko wyblaknie w historii, niewarte nawet nienawiści, jedynie obrzydzenia. Czekam więc na ten moment, kiedy lud wreszcie się opamięta, kiedy wyjdą na ulicę i zagłosują na kogoś lepszego. Bo ciężko o gorszego. Czekam wreszcie na ten moment. Moment w którym powiem wreszcie to co krąży mi po głowie cały czas. Nie żyje królowa, niech żyje król.
Cieszę się, że przynajmniej z Tobą nie muszę prowadzić fałszywych rozmów. Zdaję sobie w końcu sprawę, że jesteś inteligentny, a przecież nikt inteligentny nie mógłby popierać działań pani Minister. Przełykam kolejny łyk wody, spoglądając na Ciebie zza kieliszka.
- Oby - komentuję równie krótko, choć w moim głosie słychać zwątpienie.
Weasleye wszakże również byli szlachcicami, choć ja już ich do nich nie zaliczam. Kolejni szli za nimi. Prewettci… Po nich można było się tego spodziewać. Niewiele różnili się od tych pierwszych. Rude czupryny, puste mózgi. W większości przypadków. Ale Fawleye, Traversowie? Szanowani, poważani, arystokraci z krwi i kości. Ollivanderowie, z którymi niegdyś tak dobrze się dogadywaliśmy? Później chwilę milczymy, jedząc w spokoju. Mimo, że cenię czas, nie śpieszę się zbytnio. Jeżeli Japonia nauczyła mnie czegoś o jedzeniu, to właśnie tego, by celebrować je w spokoju.
Elizabeth w moich oczach była zarówno piękna i mądra i nie brakowało jej niczego - wręcz przeciwnie. W oczach mojego ojca była jednak tylko córką byłego Ministra, polityczną koneksją, sposobem, by uzależnić od siebie syna. Czasem mam wrażenie, że chciał też specjalnie zrobić mi na złość. Wiedząc jak bardzo ją kochałem, ale nie w taki sposób jaki powinienem kochać swoją żonę. Wiedząc, jak bardzo zaboli mnie ten wybór. Marszczę nieznacznie brwi. Jestem świadom tego co wymaga ode mnie szlachecki świat - kontrolowania własnej żony na każdym kroku, utemperowania jej, jakby była moją własnością. Wiedziałem, czego oczekiwali wszyscy - tego, że kategorycznie zabronię jej bycia aurorem, założymy rodzinę, będziemy szczęśliwie uśmiechać się do zdjęć na okładkach Czarownicy. Jestem chyba jednak dość kiepski w spełnianiu oczekiwań.
Nie mógłbym pozbawić jej wyboru kariery - i tak w końcu ślub ze mną pozbawi jej wielu rzeczy. W tym szansy na znalezienie godnego, odpowiedniego mężczyzny, z którym spędzi resztę życia. Czyli z pewnością nie mnie.
- Póki co, wolę korzystać z chwil wolności, choć ufam, że w istocie czekają mnie wspaniałe chwile - mówię, w niemal szczery sposób, choć jest to przecież kłamstwo.
W moim głosie nie słychać ironii, nie jest też pozbawiony entuzjazmu. Może to dlatego, że chciałbym żeby tak było. Ale nie ma co liczyć na coś, co się nie wydarzy. Mam jednak dość tego tematu, przynajmniej tematu mojej narzeczonej, więc zręcznie zmieniam temat.
- A jak miewa się lady Malfoy i Twoje dzieci, Abraxasie? Zakładam że młoda Marianne jest już prawdziwą damą, a Twoi synowie rosną na godnych następców - pytam, z autentyczną ciekawością w głosie.
Doskonale pamiętam jasne czupryny Twoich dzieci i jestem pewien że wyrosną na idealnych przedstawicieli szlachty. Nie było wszakże innej opcji.
Cieszę się, że przynajmniej z Tobą nie muszę prowadzić fałszywych rozmów. Zdaję sobie w końcu sprawę, że jesteś inteligentny, a przecież nikt inteligentny nie mógłby popierać działań pani Minister. Przełykam kolejny łyk wody, spoglądając na Ciebie zza kieliszka.
- Oby - komentuję równie krótko, choć w moim głosie słychać zwątpienie.
Weasleye wszakże również byli szlachcicami, choć ja już ich do nich nie zaliczam. Kolejni szli za nimi. Prewettci… Po nich można było się tego spodziewać. Niewiele różnili się od tych pierwszych. Rude czupryny, puste mózgi. W większości przypadków. Ale Fawleye, Traversowie? Szanowani, poważani, arystokraci z krwi i kości. Ollivanderowie, z którymi niegdyś tak dobrze się dogadywaliśmy? Później chwilę milczymy, jedząc w spokoju. Mimo, że cenię czas, nie śpieszę się zbytnio. Jeżeli Japonia nauczyła mnie czegoś o jedzeniu, to właśnie tego, by celebrować je w spokoju.
Elizabeth w moich oczach była zarówno piękna i mądra i nie brakowało jej niczego - wręcz przeciwnie. W oczach mojego ojca była jednak tylko córką byłego Ministra, polityczną koneksją, sposobem, by uzależnić od siebie syna. Czasem mam wrażenie, że chciał też specjalnie zrobić mi na złość. Wiedząc jak bardzo ją kochałem, ale nie w taki sposób jaki powinienem kochać swoją żonę. Wiedząc, jak bardzo zaboli mnie ten wybór. Marszczę nieznacznie brwi. Jestem świadom tego co wymaga ode mnie szlachecki świat - kontrolowania własnej żony na każdym kroku, utemperowania jej, jakby była moją własnością. Wiedziałem, czego oczekiwali wszyscy - tego, że kategorycznie zabronię jej bycia aurorem, założymy rodzinę, będziemy szczęśliwie uśmiechać się do zdjęć na okładkach Czarownicy. Jestem chyba jednak dość kiepski w spełnianiu oczekiwań.
Nie mógłbym pozbawić jej wyboru kariery - i tak w końcu ślub ze mną pozbawi jej wielu rzeczy. W tym szansy na znalezienie godnego, odpowiedniego mężczyzny, z którym spędzi resztę życia. Czyli z pewnością nie mnie.
- Póki co, wolę korzystać z chwil wolności, choć ufam, że w istocie czekają mnie wspaniałe chwile - mówię, w niemal szczery sposób, choć jest to przecież kłamstwo.
W moim głosie nie słychać ironii, nie jest też pozbawiony entuzjazmu. Może to dlatego, że chciałbym żeby tak było. Ale nie ma co liczyć na coś, co się nie wydarzy. Mam jednak dość tego tematu, przynajmniej tematu mojej narzeczonej, więc zręcznie zmieniam temat.
- A jak miewa się lady Malfoy i Twoje dzieci, Abraxasie? Zakładam że młoda Marianne jest już prawdziwą damą, a Twoi synowie rosną na godnych następców - pytam, z autentyczną ciekawością w głosie.
Doskonale pamiętam jasne czupryny Twoich dzieci i jestem pewien że wyrosną na idealnych przedstawicieli szlachty. Nie było wszakże innej opcji.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Powolny rozpad tradycji, rozluźnienie obyczajów i chaotyczny skręt w stronę promugolskiej nowoczesności zdawał się pikować straceńczą spiralą w dół - nie tylko drabiny społecznej, ale i swego brudnego fatum, mającego dokonać się w widowiskowym akcie roztrzaskania się durnych pomysłów o ziemię. Abraxas właściwie mógłby patrzeć na to ze stoickim spokojem, podszytym nawet pewnym zadowoleniem, czerpanym z właściwego obrotu sprawy, lecz za bardzo kochał czarodziejski świat, by odpuścić chociaż na chwilę uporczywe zabieganie o pokój i szacunek. Także wzajemny; Malfoyowie od zawsze byli orędownikami szlacheckiego porozumienia ponad podziałami, dyplomatycznie działając tak, by arystokrację chronić. Jako pojedyncze jednostki, niesłusznie ścierające się z niekiedy krnąbrnym Ministerstwem, ale też jako całość. Stabilną, budowaną od wieków, kumulującą w czystej krwi najdoskonalsze cechy, gwarantujące angielskiej społeczności to, co najlepsze. Wychowanie, wiarę w tradycję, inteligencję, wyważenie skrajnych poglądów. Gwałtowny przechył w każdą ze stron wydawał mu się głupi, i chociaż wyraźniej pogardzał sympatyzowaniem z mugolami, to wszczęcie ostrej, nieprzemyślanej wojny z niemagiczną częścią Anglii także nie spotkałoby się z jego aprobatą.
Cóż jednak mógł? Na razie: działać u podstaw, kontynuując dzieło ojca, współpracując ze szlachcicami, pomagając sędziom Wizengamotu działać jak najdokładniej, dbać o odseparowanie władzy sądowniczej od szalonej Wilhelminy. I chociaż snuł plany dużo większe, to na razie nie zaprzątały mu namiętnie myśli. Skupienie się na drobnych sprawach zawsze pomagało osiągać cele większe. Rozmowa z Prewettami może w przyszłości okazać się pierwszą cegiełką, budującą nowe porozumienie, tak samo jak rozsądnie aranżowane małżeństwa, pozwalające ratować niewiasty z podupadających rodzin. Mariaż Traversa z Weasleyówną był mu solą w oku - ród rudych szaleńców uważał za niegodny szlacheckiego miana a ich uratowanie zdawało się niemożliwe - ale już roztoczenie opieki nad błądzącą aurorką: jak najbardziej. Rodzina Nottów z pewnością dopilnuje, by urocza Elizabeth dopełniła swych obowiązków, a Alastair mógł żyć przy jej boku długo i szczęśliwie. Czego mu życzył, nieświadomy istnienia pewnego wewnętrznego rozchwiania u młodszego urzędnika.
Przez chwilę jadł w milczeniu; dopiero w połowie posiłku odłożył sztućce, sięgając po ozdobną serwetkę. - W pewnym aspekcie męska wolność nie ulega ograniczeniu po zawarciu małżeństwa - zasugerował subtelnie, pewien, że Alastair wie o tym zdecydowanie więcej od niego. Więcej: i lepiej, sam Abraxas prowadził się niezwykle grzecznie, a ostatnie zboczenie ze ścieżki wierności skończyło się dość żałośnie. Zaczynał zazdrościć swobody obyczajów, młodego wieku, lecz jedynie w perspektywie korzystania z uciech życia. Nie zamieniłby swojej rodziny na tą złudną wolność. - W Wilton, dzięki Salazarowi, wszystko w najlepszym porządku - odparł z bardzo wyczuwalną dumą. Piękna, posłuszna żona, oddająca się ochronie domowego ogniska i reprezentowaniu rodu, zdolni synowie, urocza córka, najmłodsze dziecko: pozornie Malfoyowie prezentowali się idealnie, bez ani jednej skazy. - Septimus nie może doczekać się rozpoczęcia nauki, Brutus dzielnie przekuwa dziecięcą żywiołowość w zapał do książek, Marie - rozkoszna jak zwykle, a Lucjusz niedługo będzie mógł przejść pod ojcowską opiekę - zaraportował z wyraźną czułością, może nie ckliwą, ale pełną męskiej, stanowczej opiekuńczości. Kwestię Larissy przemilczał, przeżywali trudniejsze chwile, ale nie zamierzał o nich opowiadać ani też psuć sobie dobrego nastroju przywoływaniem małżeńskich demonów. Nie chciał ich także wpuszczać do kawalerskiego serca Alastaira. - Ty pewnie także nie możesz doczekać się następców, prawda? - uznawał pragnienie posiadania męskich potomków za oczywiste, ale i tak zaklął pewność w uprzejme pytanie, powracając do wykwintnego posiłku.
Cóż jednak mógł? Na razie: działać u podstaw, kontynuując dzieło ojca, współpracując ze szlachcicami, pomagając sędziom Wizengamotu działać jak najdokładniej, dbać o odseparowanie władzy sądowniczej od szalonej Wilhelminy. I chociaż snuł plany dużo większe, to na razie nie zaprzątały mu namiętnie myśli. Skupienie się na drobnych sprawach zawsze pomagało osiągać cele większe. Rozmowa z Prewettami może w przyszłości okazać się pierwszą cegiełką, budującą nowe porozumienie, tak samo jak rozsądnie aranżowane małżeństwa, pozwalające ratować niewiasty z podupadających rodzin. Mariaż Traversa z Weasleyówną był mu solą w oku - ród rudych szaleńców uważał za niegodny szlacheckiego miana a ich uratowanie zdawało się niemożliwe - ale już roztoczenie opieki nad błądzącą aurorką: jak najbardziej. Rodzina Nottów z pewnością dopilnuje, by urocza Elizabeth dopełniła swych obowiązków, a Alastair mógł żyć przy jej boku długo i szczęśliwie. Czego mu życzył, nieświadomy istnienia pewnego wewnętrznego rozchwiania u młodszego urzędnika.
Przez chwilę jadł w milczeniu; dopiero w połowie posiłku odłożył sztućce, sięgając po ozdobną serwetkę. - W pewnym aspekcie męska wolność nie ulega ograniczeniu po zawarciu małżeństwa - zasugerował subtelnie, pewien, że Alastair wie o tym zdecydowanie więcej od niego. Więcej: i lepiej, sam Abraxas prowadził się niezwykle grzecznie, a ostatnie zboczenie ze ścieżki wierności skończyło się dość żałośnie. Zaczynał zazdrościć swobody obyczajów, młodego wieku, lecz jedynie w perspektywie korzystania z uciech życia. Nie zamieniłby swojej rodziny na tą złudną wolność. - W Wilton, dzięki Salazarowi, wszystko w najlepszym porządku - odparł z bardzo wyczuwalną dumą. Piękna, posłuszna żona, oddająca się ochronie domowego ogniska i reprezentowaniu rodu, zdolni synowie, urocza córka, najmłodsze dziecko: pozornie Malfoyowie prezentowali się idealnie, bez ani jednej skazy. - Septimus nie może doczekać się rozpoczęcia nauki, Brutus dzielnie przekuwa dziecięcą żywiołowość w zapał do książek, Marie - rozkoszna jak zwykle, a Lucjusz niedługo będzie mógł przejść pod ojcowską opiekę - zaraportował z wyraźną czułością, może nie ckliwą, ale pełną męskiej, stanowczej opiekuńczości. Kwestię Larissy przemilczał, przeżywali trudniejsze chwile, ale nie zamierzał o nich opowiadać ani też psuć sobie dobrego nastroju przywoływaniem małżeńskich demonów. Nie chciał ich także wpuszczać do kawalerskiego serca Alastaira. - Ty pewnie także nie możesz doczekać się następców, prawda? - uznawał pragnienie posiadania męskich potomków za oczywiste, ale i tak zaklął pewność w uprzejme pytanie, powracając do wykwintnego posiłku.
Abraxas C. Malfoy
Zawód : znawca prawa, polityk
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The strength of a nation derives from the integrity of the home
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byłem do końca tradycjonalistą - oczywiście, wierzę w przewagę jaką niesie szlacheckie nazwisko, a także w obowiązki z nim związane. Szlachetna krew zawsze będzie górowała nad czystą, ale czy skoro tak niewielu wciąż ją zachowuje powinni dzielić się ze względu na błahe różnice poglądów? Może i uważam, że popełniają ogromny błąd, ale nie spodziewałbym się tego po nich - być może po Weasleyach i Prewettach, ale po szlachetnych opiekunach sztuki, po podróżnikach o tak szerokich horyzontach? Odnoszę wrażenie, że młodym szlachcicom i szlachciankom usilnie stara się wbić do głowy puste wartości, mówi się dziewczętom że powinny dobrze wyjść za mąż i przedłużyć linie rodu, młodzieńcom, że powinni dbać o potomków i dobrą reputację swojego nazwiska. Kto jednak nauczy ich choć trochę inteligencji? Kto pomoże im zrozumieć jak wielką wartością może być to co arystokracja sobą przedstawia? No właśnie. Niemal skrzywiam się nieznacznie kiedy słyszę o męskiej wolności. Może i ożenek nie wydaje mi się dobrą opcją, ale nie posunąłbym się do zdrady - nie, widząc jak bardzo moja własna matka cierpiała przy boku ojca. Nie o taką wolność wszakże mi chodzi. Nie obchodzą mnie miłosne uniesienia z pięknymi wilami, nigdy nie obchodziły - z niewiadomych przyczyn spora ilość potomkiń wil była mną zainteresowana, jednak uroda nigdy nie przeważała w mojej ocenie nad inteligencją. Nad charakterem, siłą woli. Rodzina to jednak obowiązek, brzemię. Samo małżeństwo jest obserwowane i niemal wszystko może stać się kością niezgody. A dzieci? To jeszcze większy problem. Nie, mam nadzieję, że nie pojawią się zbyt szybko. Zdaję sobie sprawę z moich obowiązków i tego, że będę musiał je wypełnić, jednak w swoim czasie. Starsi niż ja byli jeszcze kawalerami. Sporo starsi. Co prawda byli i młodsi, którzy już cieszyli się potomstwem, ale nie patrzę na nich przychylnym wzrokiem. O nie. Najpierw kariera, później brednie i obowiązki narzucane przez rodziców. Zdarzało mi się romansować pod koniec szkolnych lat, jednak były to tylko nieszkodliwe wybryki. Nic takiego nie mogłoby mieć miejsca, nie kiedy na moim palcu znajdzie się obrączka.
- Małżeństwo jest jednak obowiązkiem i odpowiedzialnością - kwituję krótko, urywając temat.
Słucham dalej o Wilton i mimowolnie czuję ukłucie zazdrości. Nigdy nie pragnąłem rodziny, bo nie miałem zbyt wielkiego pojęcia o tym jak powinna wyglądać. Jednak Ty wydajesz się zadowolony, szczęśliwy z życia jakie wiedziesz. Czuję dumę w Twoim głosie. A z czego ja mogę być dumny? Słucham i nie muszę nawet udawać zaciekawienia. Następnie uprzejmie unikam bezpośredniej odpowiedzi na pytanie, choć można powiedzieć, że potwierdzam Twoje przypuszczenia. Nawet jeśli kłamię. Później rozmawiamy jeszcze długo - o polityce, o życiu, nawet o pogodzie. Oboje jednak jesteśmy zapracowanymi ludźmi, choć nie dostrzegamy, że wskazówki zegara przesuwają się coraz dalej i dalej. Z zaciekawieniem słucham o Wizengamocie, podrzucam kilka komentarzy o własnym Departamencie, choć niezbyt chętnie. W końcu wybija ustalona godzina rozstania - niestety przerwy między pracą nie mogą trwać wiecznie. Składam jednak uprzejmą obietnicę odwiedzenia Wilton w najbliższym czasie, gdy taka propozycja pada. Sam w końcu zbieram płaszcz i kieruję się w stronę wyjścia, by kilka kroków dalej teleportować się w okolice miejsca pracy.
z.t x2
- Małżeństwo jest jednak obowiązkiem i odpowiedzialnością - kwituję krótko, urywając temat.
Słucham dalej o Wilton i mimowolnie czuję ukłucie zazdrości. Nigdy nie pragnąłem rodziny, bo nie miałem zbyt wielkiego pojęcia o tym jak powinna wyglądać. Jednak Ty wydajesz się zadowolony, szczęśliwy z życia jakie wiedziesz. Czuję dumę w Twoim głosie. A z czego ja mogę być dumny? Słucham i nie muszę nawet udawać zaciekawienia. Następnie uprzejmie unikam bezpośredniej odpowiedzi na pytanie, choć można powiedzieć, że potwierdzam Twoje przypuszczenia. Nawet jeśli kłamię. Później rozmawiamy jeszcze długo - o polityce, o życiu, nawet o pogodzie. Oboje jednak jesteśmy zapracowanymi ludźmi, choć nie dostrzegamy, że wskazówki zegara przesuwają się coraz dalej i dalej. Z zaciekawieniem słucham o Wizengamocie, podrzucam kilka komentarzy o własnym Departamencie, choć niezbyt chętnie. W końcu wybija ustalona godzina rozstania - niestety przerwy między pracą nie mogą trwać wiecznie. Składam jednak uprzejmą obietnicę odwiedzenia Wilton w najbliższym czasie, gdy taka propozycja pada. Sam w końcu zbieram płaszcz i kieruję się w stronę wyjścia, by kilka kroków dalej teleportować się w okolice miejsca pracy.
z.t x2
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| kontynuacja
Spektakularność odniesionej porażki ukułaby mocno ego Cassiusa, gdyby przyszło mu ją znosić w obecności kogoś, kogo nie darzył jakąkolwiek estymą. Magnus szczęśliwie należał do poważanego grona lordów, choć ich ścieżki splotły się dużo wcześniej i znacznie mocniej wpłynęły na dzisiejszy efekt stosunków między nimi. Podróżując po Skandynawii, nie przypuszczał spotkać tam ani lorda, ani niezwykle inteligentne towarzysza. Owszem, mógł prawić – starszemu od siebie – Magnusowi morały i niefortunnie nazywać go troglodytą, jednakże to jemu zawdzięczał wspaniałą rozrywkę północy. Z nim bawił w miejscach, w których nie każdy arystokrata powinien bywać pod swym prawdziwym nazwiskiem. Hermetyczność zachowań, z którymi miał wtedy do czynienia niewątpliwie przełożyła się na dalsze, coraz śmielsze poczynania. Nadal postępował zgodnie z honorowym kodeksem towarzyskim, zasadami arystokracji i wszelakimi tradycjami, lecz poza granicami rodzinnego kraju nabrał dużo bardziej ciętego języka i tonu, wszak którego od niego oczekiwano wraz z biegiem lat. Uprzejmość i komplementy nie zawsze dało się przekazać miłym słowem. Czasami wypadało użyć sformułowania, dla nieobytych uszu graniczącego z faus pax, które ostatecznie przynosiły niespodziewany(a dla niego samego oczekiwany) zwrot w dialogu. Żadna z tych sztuczek nie umknęłaby Magnusowi, choć stosował je na nim. Prowokował. Wywoływał sprzeczne refleksje i niemal wyrokował kłam oraz fałsz, a jednak jeszcze nie zawiódł się na tych ekscentrycznych zabiegach.
Ze smakiem porażki na ustach wyciągnął różdżkę z płaszcza. Marsową minę przecinał cień abstrakcyjnego do sytuacji rozbawienia, lecz otaczającej ich gawiedzi posłał jedynie cyniczny uśmiech i deportował się zaraz po swym przyjacielu, wprawiając publiczność w jeszcze większe oszołomienie. Ucisk w żołądku towarzyszący teleportacji minął krótko po przekroczeniu progu eleganckiego klubu. Nie silił się na oczekiwanie w jakiejkolwiek kolejce czy utarczki w drzwiach. Wędrował za Magnusem niesiony spokojem i opanowaniem, jakby wchodził do rodzinnej posiadłości. Zajął miejsce na widoku. wygodnie rozsiadając się w skórzanym fotelu, nie siląc się na złożenie zamówienia. Prym w poniżeniu zostawił Rowle'owi, chcąc patrzeć, jak biedny kelner kuli się ze strachu przed napuszonym arystokratą; nie, żeby nie musiał tego znosić każdego dnia, jednakże Magnus napawający się zwycięstwem stanowił niecodzienny widok w oczach Cassiusa.
— Nie jestem do końca przekonany, Magnusie, czy hołubiący pięknym tradycjom klub dżentelmenów będzie w stanie sprostać naszym ekscentrycznym wymaganiom — wyrzucił z siebie, wodząc palcami po miękkim obiciu fotela — nie wpuszczą tu ich. — Dodał jeszcze, nachylając się w stronę mężczyzny, po czym wyprostował się i omiótł wzrokiem salę, a na jego twarzy momentalnie wykwitło zadowolenie.
— Cóż za ogromna ulga, móc jeszcze raz znaleźć się w miejscu, gdzie przestrzegane są zasady. Jestem niezmiernie uradowany, mogąc obcować z tym, co wywodzi się z naszych korzeni. To wielka strata, że coraz więcej miejsc godzi się na upadek obyczajów. — Skomentował dostatecznie głośno, by usłyszały go co najmniej trzy sąsiadujące stoliki. Przekonanie, że zasiadający przy nich czarodzieje nie sprzeciwiliby się tej opinii, a wręcz stosownie do czasu i miejsca poparli wygłoszone między wierszami postulaty, było zakorzenione w nim tak głęboko, iż pomyłka graniczyła z kolosalnym absurdem, który nie miał prawa mieć miejsca. Nie w takim miejscu jak to.
Spektakularność odniesionej porażki ukułaby mocno ego Cassiusa, gdyby przyszło mu ją znosić w obecności kogoś, kogo nie darzył jakąkolwiek estymą. Magnus szczęśliwie należał do poważanego grona lordów, choć ich ścieżki splotły się dużo wcześniej i znacznie mocniej wpłynęły na dzisiejszy efekt stosunków między nimi. Podróżując po Skandynawii, nie przypuszczał spotkać tam ani lorda, ani niezwykle inteligentne towarzysza. Owszem, mógł prawić – starszemu od siebie – Magnusowi morały i niefortunnie nazywać go troglodytą, jednakże to jemu zawdzięczał wspaniałą rozrywkę północy. Z nim bawił w miejscach, w których nie każdy arystokrata powinien bywać pod swym prawdziwym nazwiskiem. Hermetyczność zachowań, z którymi miał wtedy do czynienia niewątpliwie przełożyła się na dalsze, coraz śmielsze poczynania. Nadal postępował zgodnie z honorowym kodeksem towarzyskim, zasadami arystokracji i wszelakimi tradycjami, lecz poza granicami rodzinnego kraju nabrał dużo bardziej ciętego języka i tonu, wszak którego od niego oczekiwano wraz z biegiem lat. Uprzejmość i komplementy nie zawsze dało się przekazać miłym słowem. Czasami wypadało użyć sformułowania, dla nieobytych uszu graniczącego z faus pax, które ostatecznie przynosiły niespodziewany(a dla niego samego oczekiwany) zwrot w dialogu. Żadna z tych sztuczek nie umknęłaby Magnusowi, choć stosował je na nim. Prowokował. Wywoływał sprzeczne refleksje i niemal wyrokował kłam oraz fałsz, a jednak jeszcze nie zawiódł się na tych ekscentrycznych zabiegach.
Ze smakiem porażki na ustach wyciągnął różdżkę z płaszcza. Marsową minę przecinał cień abstrakcyjnego do sytuacji rozbawienia, lecz otaczającej ich gawiedzi posłał jedynie cyniczny uśmiech i deportował się zaraz po swym przyjacielu, wprawiając publiczność w jeszcze większe oszołomienie. Ucisk w żołądku towarzyszący teleportacji minął krótko po przekroczeniu progu eleganckiego klubu. Nie silił się na oczekiwanie w jakiejkolwiek kolejce czy utarczki w drzwiach. Wędrował za Magnusem niesiony spokojem i opanowaniem, jakby wchodził do rodzinnej posiadłości. Zajął miejsce na widoku. wygodnie rozsiadając się w skórzanym fotelu, nie siląc się na złożenie zamówienia. Prym w poniżeniu zostawił Rowle'owi, chcąc patrzeć, jak biedny kelner kuli się ze strachu przed napuszonym arystokratą; nie, żeby nie musiał tego znosić każdego dnia, jednakże Magnus napawający się zwycięstwem stanowił niecodzienny widok w oczach Cassiusa.
— Nie jestem do końca przekonany, Magnusie, czy hołubiący pięknym tradycjom klub dżentelmenów będzie w stanie sprostać naszym ekscentrycznym wymaganiom — wyrzucił z siebie, wodząc palcami po miękkim obiciu fotela — nie wpuszczą tu ich. — Dodał jeszcze, nachylając się w stronę mężczyzny, po czym wyprostował się i omiótł wzrokiem salę, a na jego twarzy momentalnie wykwitło zadowolenie.
— Cóż za ogromna ulga, móc jeszcze raz znaleźć się w miejscu, gdzie przestrzegane są zasady. Jestem niezmiernie uradowany, mogąc obcować z tym, co wywodzi się z naszych korzeni. To wielka strata, że coraz więcej miejsc godzi się na upadek obyczajów. — Skomentował dostatecznie głośno, by usłyszały go co najmniej trzy sąsiadujące stoliki. Przekonanie, że zasiadający przy nich czarodzieje nie sprzeciwiliby się tej opinii, a wręcz stosownie do czasu i miejsca poparli wygłoszone między wierszami postulaty, było zakorzenione w nim tak głęboko, iż pomyłka graniczyła z kolosalnym absurdem, który nie miał prawa mieć miejsca. Nie w takim miejscu jak to.
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Całą tę bajkę o wyższości dostosowywał do własnych potrzeb, obecnie tworząc z niej tło do prostej, prawie prymitywnej rozrywki. Zblazowany, znudzony arystokrata, rozwalony jak król na dwóch siedzeniach w najwyższej loży: nie istniał bardziej roszczeniowy i nieznośny gatunek mężczyzn od tego, który Magnus reprezentował w tej chwili. Nadal dumnie, nadal uśmiechając się szeroko do skłębionych, ściśniętych niżej podrzędnych, szarych człowieczków, w jakimś porażającym akcie łaski wpuszczonym na tor. Zazwyczaj - Rowle nie afiszował się nadmiernie z arogancją, sięgającą najwyższej wierzy najbardziej strzelistego budynku w Wielkiej Brytanii, lecz połączenie znużenia z dziecięcymi popisami przed dawno nie widzianym przyjacielem zaowocowały w zapewnienie im doskonałej rozrywki. Przaśne słowa nie rajcowały Magnusa szczególnie, lecz czasem nie dawano mu zbyt wielkiego wyboru, a wyszukane frazesy okazywały się ponad jego siły. Przeciętność również stanowiła towar pożądany; życie na świeczniku równoważyło się stronami z wyniszczającym trybem egzystencji, czego w istocie Rowle nie potrzebował... Faszerując się za to pracą, politycznymi nerwami w pakiecie z rodzinnymi awanturami, trzęsącymi całym hrabstwem. Był pewny, że odgłosy z jego sypialni słychać w całym Cheshire, a o cichych dniach z żoną doskonale wie cała jego rodzina; prymitywne zejście na ziemię (tuż po rozłożeniu na niej czerwonego dywanu) brzmiało zatem dość kusząco, by zechciał tego posmakować. Wraz z Nottem było raźniej, miał też przy sobie kogoś, kto w porę szarpnąłby go za kołnierz, gdyby przypadkiem zbłądził w labiryncie pokus. Skłonności do robienia tego, czego nigdy nie powinien się tykać, drgały w nim podskórnie, wywołując każdorazowo dreszcze pełnoprawnego podniecenia - jak więc miał się powstrzymywać, prowadząc za sobą równie butnego, wysoko urodzonego męża, tak jak i on sam przekonanego, że naraz te wszystkie biedulki nie spotkałoby nic lepszego, od pozwolenia na wylizanie im butów. Chyba nieco urósł od znakomicie odegranego przedstawienia; kpiące spojrzenie Cassiua podpowiadało o tym fakcie, ale Rowle zachowywał się, jak gdyby nigdy nic, nonszalancko siadając przy swoim ulubionym stoliku i ukradkiem (w skrytości serca pragnąc przyprawić usługującego kelnera o zawał) przecierając szklany flakon rąbkiem obrusa.
-Następnym razem zaproszę cię w inne miejsce - odparł, unosząc lekko prawy kącik ust, wciąż bacznie obserwując młodzieńca w liberii, nerwowo kręcącego się tuż obok nich - nie dostaniesz tam na pewno muśniętej winem dziczyzny, ale pustelnicza odmiana pod pewnymi względami broni się sama - zauważył wesoło, aluzyjnie snując opowiastkę o nich i trzecim aktorze, wprowadzonym stosunkowo później. W łańcuchach. Skąpanego we krwi. Prawdziwa tragedia, z której jednak oni mieli wyjść obronną ręką.
-Na postępującą degrengoladę istnieją tylko radykalne lekarstwa - potwierdził równie donośnym tonem, składając zamówienie do drepczącego ze stresu fircyka, na którego nie zwracał już żadnej uwagi - ale tchórze boją się tej aplikacji - zadrwił, machinalnie składając serwetkę w prosty, geometryczny wzór. Dla odmiany, niewiele mający wspólnego (nic!) z idącą w ruch polityczną machiną.
-Następnym razem zaproszę cię w inne miejsce - odparł, unosząc lekko prawy kącik ust, wciąż bacznie obserwując młodzieńca w liberii, nerwowo kręcącego się tuż obok nich - nie dostaniesz tam na pewno muśniętej winem dziczyzny, ale pustelnicza odmiana pod pewnymi względami broni się sama - zauważył wesoło, aluzyjnie snując opowiastkę o nich i trzecim aktorze, wprowadzonym stosunkowo później. W łańcuchach. Skąpanego we krwi. Prawdziwa tragedia, z której jednak oni mieli wyjść obronną ręką.
-Na postępującą degrengoladę istnieją tylko radykalne lekarstwa - potwierdził równie donośnym tonem, składając zamówienie do drepczącego ze stresu fircyka, na którego nie zwracał już żadnej uwagi - ale tchórze boją się tej aplikacji - zadrwił, machinalnie składając serwetkę w prosty, geometryczny wzór. Dla odmiany, niewiele mający wspólnego (nic!) z idącą w ruch polityczną machiną.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czujnym wzrokiem dyskretnie omiatał salę klubu, raz po raz dostrzegając znajome twarze salonów jak i samego Ministerstwa. Ci drudzy, w szczególności nieszlachetnie urodzeni, uważali się za dżentelmenów, lecz w oczach Notta byli nimi jedynie z nazwy. Brakowało im wrodzonego animuszu i elegancji, epatowali prostotą rażącą tak bardzo, iż Cassius nie wiedział, czy istniało jeszcze w Londynie miejsce, gdzie mógł w spokoju raczyć się dobrym posiłkiem i nie przejmować sprawami maluczkich.
Pętaki, partacze i nieroby, szukające poklasku, raz po raz mknęło w jego myślach, podczas gdy twarz spowijał cynicznywyraz na widok poczynań Magnusa. Przez krótki moment zapragnął przyklasnąć jego działaniom w równie specyficzny sposób, jednak powstrzymał się i samymi oględzinami raczył wyrazić zawód na widok niedostatecznie dobrze przygotowanego stolika. Dostrzegał ślady zużycia na obrusie, choć ten zdawał się być świeżo wyprany; z ostrożnością sięgnął ku wytartemu przed chwilą flakonowi, by z lekką urazą odstawić go na podłogę.
— Zbędny element dekoracji. Nie będziemy jednak czynić z tego powodu awantur, czyż nie? — rzucił, uśmiechając się lekko, pozwalając twarzy przybrać naturalny wyraz obojętności wymieszanej z nutą samozadowolenia. — Być może ta sugestia sprawi, że puste głowy napełnią się odrobiną wyczucia smaku i stylu... a może przyjdzie nam zrównać ten klub z ziemią. — Dodał równie lekko, zerkając jedynie na liberię obsługującego ich mniej szczęśliwego młodzieńca.
— To również należałoby odświeżyć — skomentował krótko, odcinając resztki swej uwagi, którą w całości poświęcał teraz Magnusowi i jego wywodom. W tej samej chwili myśli Cassiusa wypełniły wspomnienia z nieskalanych ludzką ręką skandynawskich fiordów oraz tych miejsc, w których ugościł go Magnus. Wyjątkowo miłe chwile spędzone w towarzystwie Rowle'a wspominał z rozrzewnieniem, pragnąc jeszcze nie raz powtórzyć tamtejsze wyczyny. Mimo oczywistych obowiązków, znalazłby czas na jeszcze jedną gościnę.
— Z ogromną chęcią przyjmę takowe zaproszenie, przyjacielu. Jestem w stanie znieść brak wykwintnego mięsa, jeśli tylko zapewnisz mi beczułkę prawdziwego Bordeaux z ubiegłego stulecia i towarzystwo, które spełni oczekiwania. — Odpowiedział z błyskiem w oku, niemal wzdychając z tęsknotą za przeszłością, by chwilę po Magnusie złożyć zamówienie i zająć się spożyciem kolacji, zdaje się, w obecności kogoś, z kim miał naprawdę dobre wspomnienia.
Przynajmniej tyle dobrego mógł zyskać w klubie, świętując względnie spokojnie wygraną przyjaciela. Upływ czasu w tak dobrym towarzystwie nie miał żadnego znaczenia, choć niewątpliwie robiło się już późno, patrząc na dżentelmenów umykających do wyjścia. Nie wiedział, a nawet nie dbał o to, jak długo ten proceder trwał. Interesował go jedynie fakt, że to ich dwójka była ostatnimi gośćmi lokalu, a w błogie zadowolenie wprawiał obsługujący młodzieniec, który z trudem powstrzymywał kolejne ziewnięcia. Ukazanie tego faux pas Magnusowi przyniosło mu jeszcze więcej radości i zrozumienia, iż takie zachowania nie powinny mieć miejsca. Co istotne, pastwienie się nad młodzieńcem w liberii było nader przyjemną rozrywką, jednak i ją należało zakończyć.
— W ramach zakończenia dzisiejszych wyścigów pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że uda nam się znaleźć dłuższy moment na poświęcenie go degustacji win. Słyszałem, że sprowadzili nowe gatunki z Włoszech i Hiszpanii, i absolutnie nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie wysłano mi zaproszenia. Tymczasem wnoszę, że pora zakończyć pełnienie lordowskich obowiązków i udać się na zasłużony odpoczynek. — Słowa z usta Cassiusa wypływały leniwie, gdy zdołał opróżnić lampkę wina podaną do kolacji. Równie wolno podniósł się z miejsca, gestem dłoni wzywając młodzieńca, by uiścić rachunek wraz z odpowiednią rekompensatą w postaci napiwku. Zapewnił przednią rozrywkę, choć tym samym klub stracił w czach Notta. Na szczęście nie był to jedyny lokal, w którym mógł wraz z Magnusem uraczyć się wspomnieniami i dobrym napitkiem, choć poszukiwanie go zostawił na inną okazję. Teraz należało wrócić do posiadłości i oddać się spoczynkowi.
| zt x2
Pętaki, partacze i nieroby, szukające poklasku, raz po raz mknęło w jego myślach, podczas gdy twarz spowijał cynicznywyraz na widok poczynań Magnusa. Przez krótki moment zapragnął przyklasnąć jego działaniom w równie specyficzny sposób, jednak powstrzymał się i samymi oględzinami raczył wyrazić zawód na widok niedostatecznie dobrze przygotowanego stolika. Dostrzegał ślady zużycia na obrusie, choć ten zdawał się być świeżo wyprany; z ostrożnością sięgnął ku wytartemu przed chwilą flakonowi, by z lekką urazą odstawić go na podłogę.
— Zbędny element dekoracji. Nie będziemy jednak czynić z tego powodu awantur, czyż nie? — rzucił, uśmiechając się lekko, pozwalając twarzy przybrać naturalny wyraz obojętności wymieszanej z nutą samozadowolenia. — Być może ta sugestia sprawi, że puste głowy napełnią się odrobiną wyczucia smaku i stylu... a może przyjdzie nam zrównać ten klub z ziemią. — Dodał równie lekko, zerkając jedynie na liberię obsługującego ich mniej szczęśliwego młodzieńca.
— To również należałoby odświeżyć — skomentował krótko, odcinając resztki swej uwagi, którą w całości poświęcał teraz Magnusowi i jego wywodom. W tej samej chwili myśli Cassiusa wypełniły wspomnienia z nieskalanych ludzką ręką skandynawskich fiordów oraz tych miejsc, w których ugościł go Magnus. Wyjątkowo miłe chwile spędzone w towarzystwie Rowle'a wspominał z rozrzewnieniem, pragnąc jeszcze nie raz powtórzyć tamtejsze wyczyny. Mimo oczywistych obowiązków, znalazłby czas na jeszcze jedną gościnę.
— Z ogromną chęcią przyjmę takowe zaproszenie, przyjacielu. Jestem w stanie znieść brak wykwintnego mięsa, jeśli tylko zapewnisz mi beczułkę prawdziwego Bordeaux z ubiegłego stulecia i towarzystwo, które spełni oczekiwania. — Odpowiedział z błyskiem w oku, niemal wzdychając z tęsknotą za przeszłością, by chwilę po Magnusie złożyć zamówienie i zająć się spożyciem kolacji, zdaje się, w obecności kogoś, z kim miał naprawdę dobre wspomnienia.
Przynajmniej tyle dobrego mógł zyskać w klubie, świętując względnie spokojnie wygraną przyjaciela. Upływ czasu w tak dobrym towarzystwie nie miał żadnego znaczenia, choć niewątpliwie robiło się już późno, patrząc na dżentelmenów umykających do wyjścia. Nie wiedział, a nawet nie dbał o to, jak długo ten proceder trwał. Interesował go jedynie fakt, że to ich dwójka była ostatnimi gośćmi lokalu, a w błogie zadowolenie wprawiał obsługujący młodzieniec, który z trudem powstrzymywał kolejne ziewnięcia. Ukazanie tego faux pas Magnusowi przyniosło mu jeszcze więcej radości i zrozumienia, iż takie zachowania nie powinny mieć miejsca. Co istotne, pastwienie się nad młodzieńcem w liberii było nader przyjemną rozrywką, jednak i ją należało zakończyć.
— W ramach zakończenia dzisiejszych wyścigów pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że uda nam się znaleźć dłuższy moment na poświęcenie go degustacji win. Słyszałem, że sprowadzili nowe gatunki z Włoszech i Hiszpanii, i absolutnie nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie wysłano mi zaproszenia. Tymczasem wnoszę, że pora zakończyć pełnienie lordowskich obowiązków i udać się na zasłużony odpoczynek. — Słowa z usta Cassiusa wypływały leniwie, gdy zdołał opróżnić lampkę wina podaną do kolacji. Równie wolno podniósł się z miejsca, gestem dłoni wzywając młodzieńca, by uiścić rachunek wraz z odpowiednią rekompensatą w postaci napiwku. Zapewnił przednią rozrywkę, choć tym samym klub stracił w czach Notta. Na szczęście nie był to jedyny lokal, w którym mógł wraz z Magnusem uraczyć się wspomnieniami i dobrym napitkiem, choć poszukiwanie go zostawił na inną okazję. Teraz należało wrócić do posiadłości i oddać się spoczynkowi.
| zt x2
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
/13.08
Czasem nadchodzi taki dzień, w którym ma się wszystkiego serdecznie dość. U mnie nadszedł właśnie dzisiaj. Kumulacja podenerwowania związana z nadchodzącymi premierami pozostawała bezlitosna, druzgocząc mnie nieprzerwanie już od kilku tygodniu. Z początku łagodnie, cierpliwie; dopiero w miarę skracania się dystansu między mną a terminem ostatecznym poczułem narastającą obawę oraz cały szereg różnych frustracji. Aż sam zdziwiłem się jak wiele rodzajów można przypisać typowej tremie przed ważnym wydarzeniem. Musiałem odpocząć, zdecydowanie.
Nie tylko przed obowiązkami w rodzinnej operze, ale również od kobiet wszelkiej maści. Choć czarownice były z nich niezwykle urokliwe, to przy tym niesamowicie męczące. Próżne, kłótliwe, zazdrosne oraz kapryśne; miałem wyrzuty sumienia myśląc tak o najbliższych mi osobach, ale otaczałem się tyloma damami, że wreszcie musiałem zaczerpnąć oddechu. Orzeźwiającego, skąpanego w samotności oraz pozbawionego piskliwego świergotu nad głową. Kochałem wszystkie kuzynki, siostrę, przyjaciółki, jednak każdy musiał od czasu do czasu odświeżyć myśli, oczyścić umysł i nabrać dystansu do otaczającego go świata.
Wieść o organizowanym tego wieczoru spotkaniu w klubie dżentelmenów podziałała jak miód na zbolałe serce. Od razu wiedziałem, że udam się właśnie w odległe dzielnice Londynu. Owszem, cała podróż wiązała się z niedogodnościami spowodowanymi transportem poprzez świstoklik, ale nic nie zdołało zepsuć mojego humoru. Żadne przeszkody; mogła wybuchnąć wojna, zerwać się wichura lub trzęsienie ziemi zatrząść światem w posadach, ale i tak zamierzałem opuścić zarówno Thorness Manor jak i wyspę Wight. Zapomnieć o wszystkim, zostawić rodzinny dwór za sobą i udać się na wypoczynek.
Już od progu uderzył mnie swąd tytoniu zmieszanego z dobrym alkoholem; oddałem odzienie wierzchnie służbie witając się z nią oszczędnie, po czym dałem zaprowadzić się w głąb kolejnych korytarzy oraz pomieszczeń. Widocznie nie tylko ja wpadłem na pomysł uwolnienia się spod reżimu najbliższych, bo dostrzegłem wiele znajomych twarzy różnej maści lordów. Za to właśnie lubiłem to miejsce, rzadko kiedy można było spotkać kogoś nieodpowiedniego.
Wymieniłem kurtuazyjne uprzejmości powitania, pytań o zdrowie małżonek, dzieci oraz rodziców bądź innych krewnych, porozmawiałem chwilę o sztuce, po czym wraz z innymi czarodziejami zasiadłem do suto zastawionego stołu. Musiałem przyznać, że jedzenie było przepyszne, ale niezwykle ciężkie na żołądek. Przyzwyczajony do lekkiego jedzenia obfitego głównie w owoce morza poczułem wielki kamień w brzuchu, ale zwyczajowo zapiłem go kilkoma lampkami wina. Dopiero po biesiadzie oraz odpoczynku zarządzono okazję do gier karcianych oraz w kości, dlatego rozsunięto stoliki; usiadłem przy jednym z nich domagając się uzupełniania kieliszka. Dostrzegłszy nieopodal kolejną znajomą osobę postanowiłem zwrócić na siebie jej uwagę.
- Lordzie Shafiq – powiedziałem uśmiechając się lekko. Gestem zaprosiłem go do siebie. – Może zechciałby lord towarzyszyć mi w kilku partyjkach? – zaproponowałem neutralnie jakby łaknąć nowych znajomości. Oprócz tego, że mężczyzna znany był mi z salonów nie wiedziałem o nim nic ponad nazwisko oraz pochodzenia. Wypadało to zmienić. – Jak znajdujesz angielskie jedzenie, sir? – zapytałem uprzejmie, rozpoczynając jakiś lekki temat, idealny na początkową pogadankę dwójki nieznajomych czarodziejów. Wszystko w swoim czasie.
Czasem nadchodzi taki dzień, w którym ma się wszystkiego serdecznie dość. U mnie nadszedł właśnie dzisiaj. Kumulacja podenerwowania związana z nadchodzącymi premierami pozostawała bezlitosna, druzgocząc mnie nieprzerwanie już od kilku tygodniu. Z początku łagodnie, cierpliwie; dopiero w miarę skracania się dystansu między mną a terminem ostatecznym poczułem narastającą obawę oraz cały szereg różnych frustracji. Aż sam zdziwiłem się jak wiele rodzajów można przypisać typowej tremie przed ważnym wydarzeniem. Musiałem odpocząć, zdecydowanie.
Nie tylko przed obowiązkami w rodzinnej operze, ale również od kobiet wszelkiej maści. Choć czarownice były z nich niezwykle urokliwe, to przy tym niesamowicie męczące. Próżne, kłótliwe, zazdrosne oraz kapryśne; miałem wyrzuty sumienia myśląc tak o najbliższych mi osobach, ale otaczałem się tyloma damami, że wreszcie musiałem zaczerpnąć oddechu. Orzeźwiającego, skąpanego w samotności oraz pozbawionego piskliwego świergotu nad głową. Kochałem wszystkie kuzynki, siostrę, przyjaciółki, jednak każdy musiał od czasu do czasu odświeżyć myśli, oczyścić umysł i nabrać dystansu do otaczającego go świata.
Wieść o organizowanym tego wieczoru spotkaniu w klubie dżentelmenów podziałała jak miód na zbolałe serce. Od razu wiedziałem, że udam się właśnie w odległe dzielnice Londynu. Owszem, cała podróż wiązała się z niedogodnościami spowodowanymi transportem poprzez świstoklik, ale nic nie zdołało zepsuć mojego humoru. Żadne przeszkody; mogła wybuchnąć wojna, zerwać się wichura lub trzęsienie ziemi zatrząść światem w posadach, ale i tak zamierzałem opuścić zarówno Thorness Manor jak i wyspę Wight. Zapomnieć o wszystkim, zostawić rodzinny dwór za sobą i udać się na wypoczynek.
Już od progu uderzył mnie swąd tytoniu zmieszanego z dobrym alkoholem; oddałem odzienie wierzchnie służbie witając się z nią oszczędnie, po czym dałem zaprowadzić się w głąb kolejnych korytarzy oraz pomieszczeń. Widocznie nie tylko ja wpadłem na pomysł uwolnienia się spod reżimu najbliższych, bo dostrzegłem wiele znajomych twarzy różnej maści lordów. Za to właśnie lubiłem to miejsce, rzadko kiedy można było spotkać kogoś nieodpowiedniego.
Wymieniłem kurtuazyjne uprzejmości powitania, pytań o zdrowie małżonek, dzieci oraz rodziców bądź innych krewnych, porozmawiałem chwilę o sztuce, po czym wraz z innymi czarodziejami zasiadłem do suto zastawionego stołu. Musiałem przyznać, że jedzenie było przepyszne, ale niezwykle ciężkie na żołądek. Przyzwyczajony do lekkiego jedzenia obfitego głównie w owoce morza poczułem wielki kamień w brzuchu, ale zwyczajowo zapiłem go kilkoma lampkami wina. Dopiero po biesiadzie oraz odpoczynku zarządzono okazję do gier karcianych oraz w kości, dlatego rozsunięto stoliki; usiadłem przy jednym z nich domagając się uzupełniania kieliszka. Dostrzegłszy nieopodal kolejną znajomą osobę postanowiłem zwrócić na siebie jej uwagę.
- Lordzie Shafiq – powiedziałem uśmiechając się lekko. Gestem zaprosiłem go do siebie. – Może zechciałby lord towarzyszyć mi w kilku partyjkach? – zaproponowałem neutralnie jakby łaknąć nowych znajomości. Oprócz tego, że mężczyzna znany był mi z salonów nie wiedziałem o nim nic ponad nazwisko oraz pochodzenia. Wypadało to zmienić. – Jak znajdujesz angielskie jedzenie, sir? – zapytałem uprzejmie, rozpoczynając jakiś lekki temat, idealny na początkową pogadankę dwójki nieznajomych czarodziejów. Wszystko w swoim czasie.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zjawianie się w tej części Londynu Zachary traktował jako swoisty, czasami bardzo wyuzdany sposób poznawania brytyjskiej arystokracji. Wciąż pozostawało wiele spraw, co do których nie miał zbyt wielkiego obeznania, a nic nie było tak kształcące, jak próbowanie i smakowanie na własną rękę. Wprawdzie istniały ku temu okazje w miejscach całkowicie oddalonych od głównej magicznego ośrodka Wielkiej Brytanii, lecz nie mógł w nieskończoność unikać mieszania się z tłumem. Nawet jeśli ten tłum nie pozostawał do końca tak czysty, jak by tego sobie życzył. Rozpoznanie tych, którzy nie bywali na salonach było dziecinnie łatwe. Nie obnosili się wystarczająco z tym, kim byli. Ot, prostota, na którą Zachary spoglądał z nieskrywaną w oczach pogardą, podczas gdy twarz zachowywała spokojny wyraz kierowany ku każdemu, z kim miał szansę zamienić kilka słów.
Nie mieszał się w rozmowy, którego go nie interesowały. Spokojnie wkraczał tam, gdzie otrzymał wyraźne zaproszenie, jednak nie pozostawał zbyt długo. Raptem parę uprzejmych wypowiedzi, by zaspokoić orientalną ciekawość angielskich lordów, której nie miał im za złe; choć z upływem lat stawała się nużąca, gdy przychodziło mu odpowiadać na to samo pytanie po raz setny. Co najmniej. Zamiast tego, wolał zajmować się czymś, co sprawiało przynajmniej pozorną przyjemność, bowiem spędy takiego rodzaju zdecydowanie nie leżały w jego kręgu zainteresowań, a jednak znajdywał czas, by i w takich miejscach zaznaczyć swą obecność. Nie oznaczało to, że czuł się tutaj pewnie. Łudząco podobne wrażenie do wyobcowania towarzyszyło mu niemal od samego momentu przekroczenia drzwi, gdzie został obrzucony uważnym spojrzeniem, jakby został uznany za kogoś niższego stanu; nonsens.
A jednak – pomimo zasadniczych różnic oraz wielu przeciwstawnych zachowań – miejsce to przypominało mu rodzinne strony. Ścisła kontrola wchodzących do klubu, towarzystwo wyłącznie męskie, bogactwo sypiące się z każdej strony. Tak niewiele wystarczało, aby czuł się nieco lepiej i porzucił pruderyjną oschłość na rzecz znacznie taktowniejszego, nieco zobojętniałego i udawanego zainteresowania obecnymi tu zwyczajami. Nieco opieszale podążał za nimi, postępując tak jak oni, wtapiając się w otoczenie, stając się jednym z wielu lordów; jednym z nich. Choć oczywiście nie pozwolił sobie na szklaneczkę czegoś znacznie mocniejszego czy utonięcie w papierosowym dymie, to towarzystwa dotychczas dotrzymywał mu kieliszek lekkiego, wytrawnego wina, którego smak z wolna delektował na języku. Niewielkie łyki alkoholu przełykał z ostrożnością, dobrze wiedząc jak kończyło się bezmyślne picie. O swoim nieprzyzwyczajeniu do spożywania tego rodzaju trunków kulturalnie nie pozwalał sobie myśleć. Zamiast tego pochłaniał się w serwowanych daniach, z miłym zaskoczeniem odnajdując smaki z rodzinnych stron, jak i poznając zupełnie nowe. Niczym dziwnym wydało mu się podawanie różnego rodzaju alkoholi, lecz nie uległ tej prostej pokusie, kurtuazyjnie odmawiając, racząc się ciszą oraz wytchnieniem, których mógł zaznać, gdy eleganccy lordowie powstrzymywali się od większych rozmów przy stole. Wątpił jednak, by to ich powstrzymało od kolejnych dywagacji, którymi nie był zainteresowany. I w zasadzie właśnie wtedy, gdy rozmowy ponownie nabrały tempa, postanowił usunąć się nieco w cień z zamiarem obserwowania kolejnych posunięć w tej przedziwnej partii szachów; wtedy też jego zamiar legł w gruzach. Bardzo konkretne wywołanie jego nazwiska rozproszyło zebraną uwagę, przesuwając ją w stronę jednej, konkretnej osoby.
Odwracając się, wyraz twarzy Zachary'ego nieco złagodniał. Uważnie przyjrzał się rysom twarzy mężczyzny, powoli identyfikując go z jednym ze szlachetnych nazwisk, nie odnajdując go pośród tych, z którymi jego rodzina pozostawała w niezgodzie.
— Lord Lestrange, witaj — odpowiedział, z wolna zajmując wolne miejsce przy stoliku, nie okazując większej obawy co do złożonej propozycji. — Zapewne ucieszy cię fakt, sir, że dość mierny ze mnie gracz — dodał lżejszym tonem, pełnym czegoś, co nie dawało powodów do podejrzewania go o fałsz. Nigdy szczególnie nie lubował się ani w grach karcianych czy w kości, choć pozostawał zaznajomiony z zasadami rozgrywek gier szanowanych w arystokratycznym gronie.
— Jest dość ciężkie — odparł krótko i sucho. — Niemniej doceniam wasze smaki. Stanowią dość ciekawą odmianę od tego, co zwykle jadam. Choć nie mogę odmówić doboru wina pod każdy posiłek. Doprawdy prawdziwa sztuka. — Dodatkowa odpowiedź będąca uzupełnieniem miała jedynie na celu zapobiec ewentualnym pytaniom. Dużo łatwiej było rozwiać wątpliwości już na samym początku i unikać powrotu do tematu, który miał tylko nawiązać nić porozumienia. Doceniał to dużo bardziej zamiast zwyczajowego pytania o odnajdywanie się w tutejszym klimacie czy jego niezwykle angażującą pracę.
— W zasadzie nie spodziewałem się tu takich tłumów. Czy to dość powszechne? — Zagaił cicho, zerkając jedynie na mężczyzn gromadzących się wokół pozostałych stolików, rzucając pobieżne spojrzenie na obsługę, by ostatecznie uderzyć paznokciem w czaszę kieliszka, wywołując w nim cichy dźwięk. Zaproponowane wino naprawdę zaczęło mu smakować i najwyraźniej upominał się o więcej, chcąc uczynić je miłym dodatkiem do zupełnie nowej znajomości.
Nie mieszał się w rozmowy, którego go nie interesowały. Spokojnie wkraczał tam, gdzie otrzymał wyraźne zaproszenie, jednak nie pozostawał zbyt długo. Raptem parę uprzejmych wypowiedzi, by zaspokoić orientalną ciekawość angielskich lordów, której nie miał im za złe; choć z upływem lat stawała się nużąca, gdy przychodziło mu odpowiadać na to samo pytanie po raz setny. Co najmniej. Zamiast tego, wolał zajmować się czymś, co sprawiało przynajmniej pozorną przyjemność, bowiem spędy takiego rodzaju zdecydowanie nie leżały w jego kręgu zainteresowań, a jednak znajdywał czas, by i w takich miejscach zaznaczyć swą obecność. Nie oznaczało to, że czuł się tutaj pewnie. Łudząco podobne wrażenie do wyobcowania towarzyszyło mu niemal od samego momentu przekroczenia drzwi, gdzie został obrzucony uważnym spojrzeniem, jakby został uznany za kogoś niższego stanu; nonsens.
A jednak – pomimo zasadniczych różnic oraz wielu przeciwstawnych zachowań – miejsce to przypominało mu rodzinne strony. Ścisła kontrola wchodzących do klubu, towarzystwo wyłącznie męskie, bogactwo sypiące się z każdej strony. Tak niewiele wystarczało, aby czuł się nieco lepiej i porzucił pruderyjną oschłość na rzecz znacznie taktowniejszego, nieco zobojętniałego i udawanego zainteresowania obecnymi tu zwyczajami. Nieco opieszale podążał za nimi, postępując tak jak oni, wtapiając się w otoczenie, stając się jednym z wielu lordów; jednym z nich. Choć oczywiście nie pozwolił sobie na szklaneczkę czegoś znacznie mocniejszego czy utonięcie w papierosowym dymie, to towarzystwa dotychczas dotrzymywał mu kieliszek lekkiego, wytrawnego wina, którego smak z wolna delektował na języku. Niewielkie łyki alkoholu przełykał z ostrożnością, dobrze wiedząc jak kończyło się bezmyślne picie. O swoim nieprzyzwyczajeniu do spożywania tego rodzaju trunków kulturalnie nie pozwalał sobie myśleć. Zamiast tego pochłaniał się w serwowanych daniach, z miłym zaskoczeniem odnajdując smaki z rodzinnych stron, jak i poznając zupełnie nowe. Niczym dziwnym wydało mu się podawanie różnego rodzaju alkoholi, lecz nie uległ tej prostej pokusie, kurtuazyjnie odmawiając, racząc się ciszą oraz wytchnieniem, których mógł zaznać, gdy eleganccy lordowie powstrzymywali się od większych rozmów przy stole. Wątpił jednak, by to ich powstrzymało od kolejnych dywagacji, którymi nie był zainteresowany. I w zasadzie właśnie wtedy, gdy rozmowy ponownie nabrały tempa, postanowił usunąć się nieco w cień z zamiarem obserwowania kolejnych posunięć w tej przedziwnej partii szachów; wtedy też jego zamiar legł w gruzach. Bardzo konkretne wywołanie jego nazwiska rozproszyło zebraną uwagę, przesuwając ją w stronę jednej, konkretnej osoby.
Odwracając się, wyraz twarzy Zachary'ego nieco złagodniał. Uważnie przyjrzał się rysom twarzy mężczyzny, powoli identyfikując go z jednym ze szlachetnych nazwisk, nie odnajdując go pośród tych, z którymi jego rodzina pozostawała w niezgodzie.
— Lord Lestrange, witaj — odpowiedział, z wolna zajmując wolne miejsce przy stoliku, nie okazując większej obawy co do złożonej propozycji. — Zapewne ucieszy cię fakt, sir, że dość mierny ze mnie gracz — dodał lżejszym tonem, pełnym czegoś, co nie dawało powodów do podejrzewania go o fałsz. Nigdy szczególnie nie lubował się ani w grach karcianych czy w kości, choć pozostawał zaznajomiony z zasadami rozgrywek gier szanowanych w arystokratycznym gronie.
— Jest dość ciężkie — odparł krótko i sucho. — Niemniej doceniam wasze smaki. Stanowią dość ciekawą odmianę od tego, co zwykle jadam. Choć nie mogę odmówić doboru wina pod każdy posiłek. Doprawdy prawdziwa sztuka. — Dodatkowa odpowiedź będąca uzupełnieniem miała jedynie na celu zapobiec ewentualnym pytaniom. Dużo łatwiej było rozwiać wątpliwości już na samym początku i unikać powrotu do tematu, który miał tylko nawiązać nić porozumienia. Doceniał to dużo bardziej zamiast zwyczajowego pytania o odnajdywanie się w tutejszym klimacie czy jego niezwykle angażującą pracę.
— W zasadzie nie spodziewałem się tu takich tłumów. Czy to dość powszechne? — Zagaił cicho, zerkając jedynie na mężczyzn gromadzących się wokół pozostałych stolików, rzucając pobieżne spojrzenie na obsługę, by ostatecznie uderzyć paznokciem w czaszę kieliszka, wywołując w nim cichy dźwięk. Zaproponowane wino naprawdę zaczęło mu smakować i najwyraźniej upominał się o więcej, chcąc uczynić je miłym dodatkiem do zupełnie nowej znajomości.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To była gra. Swoisty spektakl wielu dość przypadkowych aktorów, którzy znali swoje role od podszewki. Uczyliśmy się ich od urodzenia, bez większego czasu na wytchnienie. Uprzejme uśmiechy, dostojne pokłony oraz kiwnięcia głowy, wachlarz błahych tematów do poruszenia podczas pierwszych i kolejnych spotkań, zagajanie rozmów oraz wymiana serdecznych pozdrowień. W środku mogliśmy płonąć z nienawiści, ale na zewnątrz zawsze widniała godna lordowskiego miana maska. Banalnie jednolita, rzadko kiedy nadająca wizerunkowi interesującego wyglądu. Nieskazitelni, pozornie niezainteresowani, choć każdy z obecnych nastawiał uszu. Nigdy nie wiadomo któż taki zapomni się dzisiejszego wieczora; czy to przez własną niefrasobliwość czy przesadzenie z ilością spożytego alkoholu. Ktoś zawsze prędzej czy później odrzuca maskę na bok uznając ją za niewygodną, a wtedy reszta niczym sępy krążące nad ofiarą przepuszcza atak. Na prywatność, poufność i intymność rozmów, które nie były przeznaczone dla nieodpowiednich uszu. Taka była już ta gra, pełna zepsucia, niesprawiedliwości i bezwzględności. Najsłabsze ogniwa ujawniały swoje wady, wprost idealne do wykorzystania w przyszłości. Szantażów, podbojów o dominację, dyskredytację przeciwnika. Wybór jednych z tych ścieżek zależał od łączących relacji obu stron zdarzenia, jednak rzadko podyktowany był przypadkowością. Nie wierzyłem w nie zresztą. Część mężczyzn przychodziła sama, część w mniejszych grupkach, w których pozostali od początku do zbliżającego się powoli końca całego spotkania. Nie przeszkadzało mi to, że nie pojawiłem się z żadnym z kuzynów lub przyjaciół u boku. Właściwie dobrze znosiłem rozłąkę z osobami, które były mi dobrze znane. Tutaj, przed tyloma względnie anonimowym personami mogłem być taki, jaki chciałem być, a nie jaki musiałem. To dość znacząca różnica zważywszy na to, że konkretnej łatki lorda Lestrange nie mogłem się pozbyć. Słysząc to nazwisko rozmówca już zaczyna mnie szufladkować, ale to nie znaczy, że nie mogłem go zaskoczyć odmienną od zwyczajowej formą prezentacji swej osoby. Oklumencja znacząco ułatwiała fakt skrywania emocji nawet pomimo przeciętnej zdolności do kłamstwa i gry aktorskiej, co nieco podwyższało moje szanse na wyjście z wizerunkowymi eksperymentami zwycięsko. A przynajmniej nie stając się padliną dla czekających sępów.
Dlatego powziąłem wciśniętą we mnie rolę początkowo nadając jej łagodny obraz zadowolonego czarodzieja, z rozkoszą rozprawiający nad trywialnymi tematami pokroju pogody, zdrowia rodzinnego oraz upewnienia się co do pomyślności w karierach zawodowych rozmówców. Wbrew oczekiwaniom nie mówiłem o muzyce, zbywając temat; poświęciłem się docenianiu malarstwa jako takiego i być może to tym działaniem wzbudziłem zdziwienie niektórych lordów. Zresztą szybko o tym zapomniałem, gdy nadszedł czas jedzenia. Choć i tutaj należało wypowiedzieć przynajmniej kilka uprzejmych zdań, to starałem się być skupiony na posiłku oraz wybornym winie serwowanym do kolacji. Najbardziej czekałem na moment odprężenia się podczas gry; poziom adrenaliny wzrastał raczej przy niewiedzy dotyczącej szczęścia w rozgrywkach karcianych niż powierzchownych rozmowach. Ucieszyłem się, że nie będę musiał czekać aż ktoś przypadkowy zechce się dosiąść do obranego przeze mnie stolika. Posłałem mężczyźnie lekki uśmiech. – Niepotrzebna skromność. W obliczu szczęścia do kart obaj mamy równe szanse – zauważyłem, po czym sięgnąłem po talię. – Zobaczymy w którą stronę przechyli się szala losu – dodałem spokojnie, bez większych obaw. Oczywiście, że każdy chciał wygrywać, ale przegrana podczas jednego z niewielu wieczorów karcianych w jakim brałem udział nie była końcem świata. Nie dla mnie.
Zacząłem przetasowywać talię, nie tracąc jednak kontaktu wzrokowego z rozmówcą, w końcu nie chciałem, by poczuł się urażony. – Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że nasze opinie się ze sobą pokrywają, sir – odpowiedziałem z westchnięciem pełnym nieskrywanej ulgi. – Francuskie jedzenie jest pod tym kątem zdecydowanie lepsze. Nie ma tam tych ohydnych puddingów i ciężkich zapiekanek – stwierdziłem, uznając, że nic nie przełamuje lodów lepiej niż wspólne marudzenie i wytykanie błędów. Komuś innemu, rzecz jasna.
Na zadane pytanie jakoś tak automatycznie uniosłem głowę i rzuciłem okiem na salę. Faktycznie dzisiejszego wieczora było dość sporo osób. – Raczej tak. Wiele mężczyzn potrzebuje ucieczki od żon czy innych żeńskich krewnych – rzuciłem z lekkim rozbawieniem. – I widocznie nie ma nic piękniejszego niż ucieczka w ramiona hazardu oraz tak samo umęczonych pobratymców – dopowiedziałem w tym samym tonie. To właściwie zabawne, bo nie znałem prawdy. Może bazowałem jedynie na swoich uczuciach, ale z drugiej strony po co stworzono klub wyłącznie dla mężczyzn jeśli nie po to, by mieć azyl pozbawiony kobiecej obecności? Wydawało mi się to dość logiczne, ale jak było naprawdę, tego nie wiedziałem. – Może zagramy w oczko? Czy ma lord inne propozycje? – spytałem układając przetasowaną talię na środku stolika.
Dlatego powziąłem wciśniętą we mnie rolę początkowo nadając jej łagodny obraz zadowolonego czarodzieja, z rozkoszą rozprawiający nad trywialnymi tematami pokroju pogody, zdrowia rodzinnego oraz upewnienia się co do pomyślności w karierach zawodowych rozmówców. Wbrew oczekiwaniom nie mówiłem o muzyce, zbywając temat; poświęciłem się docenianiu malarstwa jako takiego i być może to tym działaniem wzbudziłem zdziwienie niektórych lordów. Zresztą szybko o tym zapomniałem, gdy nadszedł czas jedzenia. Choć i tutaj należało wypowiedzieć przynajmniej kilka uprzejmych zdań, to starałem się być skupiony na posiłku oraz wybornym winie serwowanym do kolacji. Najbardziej czekałem na moment odprężenia się podczas gry; poziom adrenaliny wzrastał raczej przy niewiedzy dotyczącej szczęścia w rozgrywkach karcianych niż powierzchownych rozmowach. Ucieszyłem się, że nie będę musiał czekać aż ktoś przypadkowy zechce się dosiąść do obranego przeze mnie stolika. Posłałem mężczyźnie lekki uśmiech. – Niepotrzebna skromność. W obliczu szczęścia do kart obaj mamy równe szanse – zauważyłem, po czym sięgnąłem po talię. – Zobaczymy w którą stronę przechyli się szala losu – dodałem spokojnie, bez większych obaw. Oczywiście, że każdy chciał wygrywać, ale przegrana podczas jednego z niewielu wieczorów karcianych w jakim brałem udział nie była końcem świata. Nie dla mnie.
Zacząłem przetasowywać talię, nie tracąc jednak kontaktu wzrokowego z rozmówcą, w końcu nie chciałem, by poczuł się urażony. – Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że nasze opinie się ze sobą pokrywają, sir – odpowiedziałem z westchnięciem pełnym nieskrywanej ulgi. – Francuskie jedzenie jest pod tym kątem zdecydowanie lepsze. Nie ma tam tych ohydnych puddingów i ciężkich zapiekanek – stwierdziłem, uznając, że nic nie przełamuje lodów lepiej niż wspólne marudzenie i wytykanie błędów. Komuś innemu, rzecz jasna.
Na zadane pytanie jakoś tak automatycznie uniosłem głowę i rzuciłem okiem na salę. Faktycznie dzisiejszego wieczora było dość sporo osób. – Raczej tak. Wiele mężczyzn potrzebuje ucieczki od żon czy innych żeńskich krewnych – rzuciłem z lekkim rozbawieniem. – I widocznie nie ma nic piękniejszego niż ucieczka w ramiona hazardu oraz tak samo umęczonych pobratymców – dopowiedziałem w tym samym tonie. To właściwie zabawne, bo nie znałem prawdy. Może bazowałem jedynie na swoich uczuciach, ale z drugiej strony po co stworzono klub wyłącznie dla mężczyzn jeśli nie po to, by mieć azyl pozbawiony kobiecej obecności? Wydawało mi się to dość logiczne, ale jak było naprawdę, tego nie wiedziałem. – Może zagramy w oczko? Czy ma lord inne propozycje? – spytałem układając przetasowaną talię na środku stolika.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Klub dżentelmenów
Szybka odpowiedź