Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
Chociaż czasy są niepewne, niektórym wciąż ciężko odmówić sobie dodatkowego dreszczyku emocji. Wszystkich tych, którzy są głodni wrażeń, nie boją się zaryzykować oraz - co dla niektórych jest rzeczą priorytetową - pragną szybko się wzbogacić, w swoje progi zaprasza "Szczęśliwy Galeon". Chociaż urządzony jest dość bogato, wejść i zagrać może każdy, o ile tylko ubierze się w miarę elegancko. W kasynie panuje przeważnie lekka atmosfera, okraszona wesołymi rozmowami i śmiechami przy drinku lub przekąsce, które za bardzo przyzwoitą cenę można nabyć w barze. Powietrze jednak wydaje się momentalnie gęstnieć, gdy na stole leżą kwoty wysokie, a gracze wchodzą na wyższy etap rywalizacji. Chodź, wejdź, zagraj - może to właśnie postawiony przez ciebie galeon będzie tym szczęśliwym?
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, kościanego pokera.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:11, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3, 5, 2, 1, 5
'k6' : 3, 5, 2, 1, 5
Lewa część ust wygięła się lekko w górę, układając wargi w ironicznym uśmiechu, kiedy przyglądał jej się kątem oka, a potem zadarł brodę wyżej. Niby przypadkiem, choć całkiem umyślnie z gardła wydostało się westchnienie, pełne zdumienia i wcale nie skrywanego rozczarowania.
— Jakie to wielkoduszne z twojej strony — podjął lekceważącym tonem, choć nie było w nim ani gniewu, ani niechęci wiążącej się z możliwą przegraną. Wygrana w rozumieniu Mulcibera nie musiała mieć wiele wspólnego z oczywistą definicją zwycięstwa — w pojedynku, w karty, w szachy. Wygraną dla niego było osiągnięcie celu, a ten zmieniał się. Kapitulacja nie musiała być gorzką porażką, mogła ociekać słodyczą, jeśli stanowiła środek do osiągnięcia czegoś więcej; zdobycia wiedzy, ujrzenia tajemnic, które wbrew woli wymalują się na ludzkiej twarzy, wypaplania przypadkowych słów lub zwierzenia się z czegoś, co powinno zostać zachowane. Emanując typowo męską dumą i fizyczną siłą nie był w stanie osiągać sukcesów, nigdy nie stałby się długodystansowcem, który skrupulatnie i z dużym wyprzedzeniem konstruuje swoje zamiary. Nie lubił przegrywać — w swoich zamierzeniach nigdy nie przegrywał, zawsze dostawał to, czego chciał, nawet jeśli wymagało to od niego poczynienia jednego kroku w tył. Czasem, aby wygrać wojnę, trzeba było poświęcić bitwę. — Wielu rzeczy można się po tobie spodziewać, lecz to...?
Utrzymywał jej spojrzenie bez większego trudu. Spoglądała na niego znad kart, mrużąc oczy, których migdałowy kształt nabrał kociej, drapieżnej rysy. Sam nie zdradzał się ze swoimi zamiarami, robił to, co irytowało ją bardziej. Uśmiechał się subtelnie, pozwalając, by twarz poza lekkim, wystudiowanym wyrazem nie zdradzała ani prawdy, ani kłamstw. Nie zdradzała zupełnie niczego.
— Jak wygrasz to stawiam butelkę — poprawił ją dosadnie. — Szybciej się wtedy upijesz — dodał po chwili znacznie ciszej. — Jeśli ja wygram, zrobisz coś dla mnie. Ale co to będzie, dowiesz się dopiero, jak zakończymy grę.
Zaciągnął się papierosem i dopiero wtedy na jej szczery uśmiech odpowiedział tym samym, choć znacznie bardziej wyważonym. Rzadko uśmiechał się całkiem szczerze, chłopięco i niemalże niewinnie; rzadko jego śmiech był czysty i pozbawiony fałszu, którym przesiąkł przez tyle lat. Jego stosunek do przepowiedni był odmienny niż Cassandry. Wrona wierzyła w nieuchronność losu, on próbował udowodnić — sobie i jej — że dzięki trzeciemu oku, które otwierało się niezapowiedziane, mogli ten los zmienić lub przynajmniej częściowo zmodyfikować. Przyszłość istniała tylko dlatego, że ktoś lub coś spisało ją dla każdego. Ten ktoś nie przewidział jednak uchybień, nie przewidział, że pomiędzy tymi dwoma odległymi od siebie sferami ktoś znajdzie most, przez który zdoła się przedrzeć, wybiegając przed bieg zdarzeń. Dzięki temu mógł być cwańszy i tą spisaną prawdę zmienić. Istniał tylko jeden sposób na udowodnienie jego teorii — zmieniacz czasu.
— Nie mówiłem wcale, że nieprzyjemny. Obawiam się jednak, że lata robią swoje i całkiem wyszłaś z wprawy— zdołał wymamrotać, nim bezczelnie ukradła mu papierosa. Robiła to nieustannie, wiedząc z jak nieprzychylnym i pełnym niezadowolenia wzrokiem się to wiązało. Niewiele sobie z tego robiła, a on wciąż pokładał nieograniczone pokłady cierpliwości. I tym razem skończyło się jedynie na srogim spojrzeniu. — Wchodzisz w cudzą skórę z łatwością, ale wejście w rolę to nie to samo. Pijackie chwianie się w akcie desperackiego łapania równowagi niewiele ma wspólnego z tańcem — przypomniał jej, unosząc jedną brew. Początkowo brzmiało to jak przygana, dopiero po chwili, gdy usta wykrzywiły się w uśmiechu nabrało to smaku wyzwania. Stalowoszare tęczówki przyglądały jej się uważnie, z zaciekawieniem, wyczekując odpowiedzi — czy podejmie próbę udowodnienia mu, że się myli, czy może przyzna mu rację. — Na razie się trochę nudzę. Kiepsko o mnie dbasz— dodał, opierając łokieć na blacie i przechylając się z nonszalancją w stronę stołu. Posłał jej smutne spojrzenie, sięgając do butelki, by wypełnić ognistą jej szklankę — pustą, w przeciwieństwie do jego własnej, nie pił tak szybko, jak ona. Nalał jej odrobinę więcej, choć mogła się nie zorientować. Podejrzewał, że i tak wypije wszystko duszkiem.
Przyjął od niej jedną kartę, już po przetasowaniu i bez spoglądania w swoje podał jej własną. Dopiero wtedy sprawdził to, co miał na ręce. Bez cienia zdenerwowania, bez wyrazu satysfakcji, zaledwie spojrzał i odłożył je na bok na chwilę, z zaintrygowaniem unosząc wzrok na nią, kiedy podjęli temat uroczego brata.
— Jakbyś się trochę bardziej postarała — odpowiedział na jej pytanie, taksując ją ostentacyjnie wzrokiem; na tyle, na ile było to możliwe, siedziała przy stole. — Niewiele ci brakuje. Więc? Chyba nie musze odpowiadać, że gdybym chciał się z nim skontaktować, to bym to zrobił. Pytam cię, gdzie jest.
Odkrył karty.
— Jakie to wielkoduszne z twojej strony — podjął lekceważącym tonem, choć nie było w nim ani gniewu, ani niechęci wiążącej się z możliwą przegraną. Wygrana w rozumieniu Mulcibera nie musiała mieć wiele wspólnego z oczywistą definicją zwycięstwa — w pojedynku, w karty, w szachy. Wygraną dla niego było osiągnięcie celu, a ten zmieniał się. Kapitulacja nie musiała być gorzką porażką, mogła ociekać słodyczą, jeśli stanowiła środek do osiągnięcia czegoś więcej; zdobycia wiedzy, ujrzenia tajemnic, które wbrew woli wymalują się na ludzkiej twarzy, wypaplania przypadkowych słów lub zwierzenia się z czegoś, co powinno zostać zachowane. Emanując typowo męską dumą i fizyczną siłą nie był w stanie osiągać sukcesów, nigdy nie stałby się długodystansowcem, który skrupulatnie i z dużym wyprzedzeniem konstruuje swoje zamiary. Nie lubił przegrywać — w swoich zamierzeniach nigdy nie przegrywał, zawsze dostawał to, czego chciał, nawet jeśli wymagało to od niego poczynienia jednego kroku w tył. Czasem, aby wygrać wojnę, trzeba było poświęcić bitwę. — Wielu rzeczy można się po tobie spodziewać, lecz to...?
Utrzymywał jej spojrzenie bez większego trudu. Spoglądała na niego znad kart, mrużąc oczy, których migdałowy kształt nabrał kociej, drapieżnej rysy. Sam nie zdradzał się ze swoimi zamiarami, robił to, co irytowało ją bardziej. Uśmiechał się subtelnie, pozwalając, by twarz poza lekkim, wystudiowanym wyrazem nie zdradzała ani prawdy, ani kłamstw. Nie zdradzała zupełnie niczego.
— Jak wygrasz to stawiam butelkę — poprawił ją dosadnie. — Szybciej się wtedy upijesz — dodał po chwili znacznie ciszej. — Jeśli ja wygram, zrobisz coś dla mnie. Ale co to będzie, dowiesz się dopiero, jak zakończymy grę.
Zaciągnął się papierosem i dopiero wtedy na jej szczery uśmiech odpowiedział tym samym, choć znacznie bardziej wyważonym. Rzadko uśmiechał się całkiem szczerze, chłopięco i niemalże niewinnie; rzadko jego śmiech był czysty i pozbawiony fałszu, którym przesiąkł przez tyle lat. Jego stosunek do przepowiedni był odmienny niż Cassandry. Wrona wierzyła w nieuchronność losu, on próbował udowodnić — sobie i jej — że dzięki trzeciemu oku, które otwierało się niezapowiedziane, mogli ten los zmienić lub przynajmniej częściowo zmodyfikować. Przyszłość istniała tylko dlatego, że ktoś lub coś spisało ją dla każdego. Ten ktoś nie przewidział jednak uchybień, nie przewidział, że pomiędzy tymi dwoma odległymi od siebie sferami ktoś znajdzie most, przez który zdoła się przedrzeć, wybiegając przed bieg zdarzeń. Dzięki temu mógł być cwańszy i tą spisaną prawdę zmienić. Istniał tylko jeden sposób na udowodnienie jego teorii — zmieniacz czasu.
— Nie mówiłem wcale, że nieprzyjemny. Obawiam się jednak, że lata robią swoje i całkiem wyszłaś z wprawy— zdołał wymamrotać, nim bezczelnie ukradła mu papierosa. Robiła to nieustannie, wiedząc z jak nieprzychylnym i pełnym niezadowolenia wzrokiem się to wiązało. Niewiele sobie z tego robiła, a on wciąż pokładał nieograniczone pokłady cierpliwości. I tym razem skończyło się jedynie na srogim spojrzeniu. — Wchodzisz w cudzą skórę z łatwością, ale wejście w rolę to nie to samo. Pijackie chwianie się w akcie desperackiego łapania równowagi niewiele ma wspólnego z tańcem — przypomniał jej, unosząc jedną brew. Początkowo brzmiało to jak przygana, dopiero po chwili, gdy usta wykrzywiły się w uśmiechu nabrało to smaku wyzwania. Stalowoszare tęczówki przyglądały jej się uważnie, z zaciekawieniem, wyczekując odpowiedzi — czy podejmie próbę udowodnienia mu, że się myli, czy może przyzna mu rację. — Na razie się trochę nudzę. Kiepsko o mnie dbasz— dodał, opierając łokieć na blacie i przechylając się z nonszalancją w stronę stołu. Posłał jej smutne spojrzenie, sięgając do butelki, by wypełnić ognistą jej szklankę — pustą, w przeciwieństwie do jego własnej, nie pił tak szybko, jak ona. Nalał jej odrobinę więcej, choć mogła się nie zorientować. Podejrzewał, że i tak wypije wszystko duszkiem.
Przyjął od niej jedną kartę, już po przetasowaniu i bez spoglądania w swoje podał jej własną. Dopiero wtedy sprawdził to, co miał na ręce. Bez cienia zdenerwowania, bez wyrazu satysfakcji, zaledwie spojrzał i odłożył je na bok na chwilę, z zaintrygowaniem unosząc wzrok na nią, kiedy podjęli temat uroczego brata.
— Jakbyś się trochę bardziej postarała — odpowiedział na jej pytanie, taksując ją ostentacyjnie wzrokiem; na tyle, na ile było to możliwe, siedziała przy stole. — Niewiele ci brakuje. Więc? Chyba nie musze odpowiadać, że gdybym chciał się z nim skontaktować, to bym to zrobił. Pytam cię, gdzie jest.
Odkrył karty.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4, 2, 6, 1, 2
'k6' : 4, 2, 6, 1, 2
- Znaj łaskawość lady Rookwood - rzekła łaskawym tonem, parodioując pełnym egzaltacji gestem i wyniosłą miną szlachetne damy, z którymi w istocie niewiele miała do czynienia, w przeciwieństwie do wychowanego na dworze Mulcibera, dlatego udając ją prezentowała się nader teatralnie, lecz taki właśnie efekt pragnęła osiągnąć. Lubiła się z nim droczyć, choć dawno już ich złośliwe przekomarzanki straciły na prawdziwej niechęci i złości, co miało miejsce w latach szkolnych. Wciąż miała jednak w pamięci wszystkie te chwile, kiedy Mulciber w Hogwarcie doprowadzał ją do szału, z pełną premedytacją prowokował i wyprowadzał z równowagi, by złościła się, szarpała i gryzła straciwszy nad sobą kontrolę. Zawsze jednak odpłacała się pięknym za nadobne; nie dość, że był wówczas od niej niższy i chudszy, to dość chuderlawy, a bracia Sigrun nauczyli ją jak używać pięści i paznokci (a silniejszy od niej bliźniaczy brat zawsze chętnie udzielał jej wsparcia). Raz nawet zdołała podtopić Ramseya w męskiej łazience, co mogło być teraz powodem do radości, biorąc pod uwagę jak potężnym i silnym czarnoksiężnikiem Mulciber się stał. Początki mieli raczej trudne, a charaktery tak różne, że potrzeba było mnóstwa czasu, by niejako się dotarły - i potrafiły sobie zaufać. Wytarli mleko spod nosa, dorośli, dojrzeli - cóż, ona z pewnością mniej, a zwłaszcza jeśli chodziło o przegrywanie. W większości przypadków złościła się tak samo, jak wówczas, kiedy przegrywała mecz quidditcha (zwłaszcza z drużyną Gryffindoru); dlatego też wbrew przesiąkniętym ironią słowom, nie miała najmniejszego zamiaru dać mu wygrać - to nie leżało w jej naturze. - Widzisz, tyle lat, a wciąż potrafię zaskoczyć - westchnęła ciężko,.
Od zawsze miała słabość do hazardowych rozrywek, lubiła ryzykować, a już zwłaszcza grać w karty; sądziła, że jest w tym wcale niezła, lecz nie potrafiłaby zliczyć na palcach ilości porażek odniesionych w starciu na tym polu z Mulciberem - potrafił kłamać lepiej niż ona, z prostej przyczyny: panował nad sobą doskonale, zawsze i wszędzie, a z jego twarzy, spojrzenia trudno było cokolwiek rozczytać.
- Tak ci śpieszno do domu? - spytała kąśliwie na słowa o szybkim upiciu się; owszem, chciała dziś wprawić się w stan rozkosznej nietrzeźwości, lecz nie aż tak prędko. Noc była jeszcze młoda i należało z niej skorzystać. Któż mógł wiedzieć, czy nie była jedną z ich ostatnich? - Jeśli wygram, to i tak powiesz mi co to było - zarządziła Sigrun, zaintrygowana tym, czego mógł od niech chcieć. Nie sądziła, by miało to cokolwiek wspólnego z ich wspólną sprawą i organizacją, do której dołączyli; inaczej po prostu wydałby jej polecenie, jako stojący znacznie wyżej w hierarchii Śmierciożerca.
- Jeśli to sugestia, że jestem stara, to pierdol się, Mulciber - żachnęła się, wymownie ignorując jego srogie spojrzenie. Spodziewała się, że w końcu, kiedyś, za którymś razem, może przy następnym, może za tysięcznym, kiedy trafi nie w porę, może się jej za to oberwać, lecz to jeszcze nie było dziś - nie byłaby sobą, gdyby przestała. - Nie myśl, że nie wiem co robisz - powiedziała w końcu, obdarzając go spojrzeniem pełnym dezaprobaty. - Przestań mnie prowokować, bo naprawdę to zrobię, a wtedy nie odpuszcze, dopóki nie wejdziesz na ten stół razem ze mną - Mulciber był sprytny, owszem, potrafił ją podejść, lecz miała z nim do czynienia na tyle, by choć czasami w porę wykryć próbę podstępu. Na tańczenie na stole wciąż była zbyt trzeźwa. Niech spróbuje za kilka kolejek, kiedy oczy jej rozbłysną, a usta uśmiechną się jeszcze szerzej - moż bedzii łatwiej. - Niestety wszystkie rozrywki, które naprawdę Cię bawią są tutaj niedozwolone, chyba, że o czymś nie wiem - nie potrafiła się nie roześmiać na smutne spojrzenie Mulcibera; słowa brzmiały niewinnie, nie mówiły wiele, lecz rzeczywistość jawiła się makabrycznie - publiczne tortury zdrajców krwi z pewnością byłoby doskonałą dla Mulcibera rozrywką, lecz tutaj nie mogli sobie na to pozwolić. Jeszcze nie. - Może później - rzuciła obiecująco, sięgając po szklankę, którą napełnił; wbrew jego przewidywaniom, nie wypiła duszkiem, nie skończyli jeszcze gry. a przecież wcale nie zamierzała dać mu wygrać. To był jednak prawdziwy test dla silnej woli Rookwood, bo zaraz poruszył temat bliźniaczego brata. Drażliwy i wprawiający ją w zdenerwowanie, stąpał po grząskim gruncie.
- Gdzieś na pewno - wycedziła lodowato. W rzeczywistości nie miała pojęcia, ani gdzie Christopher się teraz podziewał, ani dlaczego. Miał kilka spraw do dokończenia w Rumunii, obiecał wrócić do kraju w kilka dni po niej. Przez pierwsze kilka dni, nawet tygodni, nie martwiła się wcale. Nie był przecież dzieckiem, miał podobne do niej usposobienie, bywał nieprzewidywalny. Mijały jednak dwa miesiące i Sigrun zaczynała się niepokoić. Nie odpowiadał na listy, nie dawał znaku życia, podobno zniknął. Zapadł się pod rumuńską ziemię i bynajmniej nie pomagało jej to w skupieniu się na przygotowaniach do samobójczej misji. - Po co ci to wiedzieć? - spytała, wytrzymując jego spojrzenie; chciał ją wyprowadzić z równowagi, czy mial powód by zapytać? Stawiała na opcję pierwszą, nigdy nie łączyły ich obu dobre stosunki.
Oboje odkryli karty, a na usta Sigrun znów wpłynął uśmiech. Uderzyła mocno otwartą dłonią w stół, aż podskoczyły szklanki. - Ha! - zawołała z satysfakcją. Obiecana butelka alkoholu nie cieszyła tak bardzo jak sam fakt odniesienia drobnego zwycięstwa nad Mulciberem. - Chyba musisz przetrzeć trzecie oko, albo szklaną kulę, czymkolwiek przewidziałeś tę wygraną - wyrzekła ze śmiechem, lecz bynajmniej nie szyderczo; zebrała karty i odłozyła je z boku, zamiast tego opierając przedramiona na stół i nachylając się ku niemu. - No, to powiedz cóż to była za rzecz. Może i tak ją zrobię, jeśli mnie zainteresujesz - zaproponowała, wypuszczając spomiędzy czerwonych warg kłąb dymu. Może i nie poruszałaby tego tematu, gdyby tylko nie chciała zmienić toru ich rozmowy - i oddalić ją od Christophera.
Od zawsze miała słabość do hazardowych rozrywek, lubiła ryzykować, a już zwłaszcza grać w karty; sądziła, że jest w tym wcale niezła, lecz nie potrafiłaby zliczyć na palcach ilości porażek odniesionych w starciu na tym polu z Mulciberem - potrafił kłamać lepiej niż ona, z prostej przyczyny: panował nad sobą doskonale, zawsze i wszędzie, a z jego twarzy, spojrzenia trudno było cokolwiek rozczytać.
- Tak ci śpieszno do domu? - spytała kąśliwie na słowa o szybkim upiciu się; owszem, chciała dziś wprawić się w stan rozkosznej nietrzeźwości, lecz nie aż tak prędko. Noc była jeszcze młoda i należało z niej skorzystać. Któż mógł wiedzieć, czy nie była jedną z ich ostatnich? - Jeśli wygram, to i tak powiesz mi co to było - zarządziła Sigrun, zaintrygowana tym, czego mógł od niech chcieć. Nie sądziła, by miało to cokolwiek wspólnego z ich wspólną sprawą i organizacją, do której dołączyli; inaczej po prostu wydałby jej polecenie, jako stojący znacznie wyżej w hierarchii Śmierciożerca.
- Jeśli to sugestia, że jestem stara, to pierdol się, Mulciber - żachnęła się, wymownie ignorując jego srogie spojrzenie. Spodziewała się, że w końcu, kiedyś, za którymś razem, może przy następnym, może za tysięcznym, kiedy trafi nie w porę, może się jej za to oberwać, lecz to jeszcze nie było dziś - nie byłaby sobą, gdyby przestała. - Nie myśl, że nie wiem co robisz - powiedziała w końcu, obdarzając go spojrzeniem pełnym dezaprobaty. - Przestań mnie prowokować, bo naprawdę to zrobię, a wtedy nie odpuszcze, dopóki nie wejdziesz na ten stół razem ze mną - Mulciber był sprytny, owszem, potrafił ją podejść, lecz miała z nim do czynienia na tyle, by choć czasami w porę wykryć próbę podstępu. Na tańczenie na stole wciąż była zbyt trzeźwa. Niech spróbuje za kilka kolejek, kiedy oczy jej rozbłysną, a usta uśmiechną się jeszcze szerzej - moż bedzii łatwiej. - Niestety wszystkie rozrywki, które naprawdę Cię bawią są tutaj niedozwolone, chyba, że o czymś nie wiem - nie potrafiła się nie roześmiać na smutne spojrzenie Mulcibera; słowa brzmiały niewinnie, nie mówiły wiele, lecz rzeczywistość jawiła się makabrycznie - publiczne tortury zdrajców krwi z pewnością byłoby doskonałą dla Mulcibera rozrywką, lecz tutaj nie mogli sobie na to pozwolić. Jeszcze nie. - Może później - rzuciła obiecująco, sięgając po szklankę, którą napełnił; wbrew jego przewidywaniom, nie wypiła duszkiem, nie skończyli jeszcze gry. a przecież wcale nie zamierzała dać mu wygrać. To był jednak prawdziwy test dla silnej woli Rookwood, bo zaraz poruszył temat bliźniaczego brata. Drażliwy i wprawiający ją w zdenerwowanie, stąpał po grząskim gruncie.
- Gdzieś na pewno - wycedziła lodowato. W rzeczywistości nie miała pojęcia, ani gdzie Christopher się teraz podziewał, ani dlaczego. Miał kilka spraw do dokończenia w Rumunii, obiecał wrócić do kraju w kilka dni po niej. Przez pierwsze kilka dni, nawet tygodni, nie martwiła się wcale. Nie był przecież dzieckiem, miał podobne do niej usposobienie, bywał nieprzewidywalny. Mijały jednak dwa miesiące i Sigrun zaczynała się niepokoić. Nie odpowiadał na listy, nie dawał znaku życia, podobno zniknął. Zapadł się pod rumuńską ziemię i bynajmniej nie pomagało jej to w skupieniu się na przygotowaniach do samobójczej misji. - Po co ci to wiedzieć? - spytała, wytrzymując jego spojrzenie; chciał ją wyprowadzić z równowagi, czy mial powód by zapytać? Stawiała na opcję pierwszą, nigdy nie łączyły ich obu dobre stosunki.
Oboje odkryli karty, a na usta Sigrun znów wpłynął uśmiech. Uderzyła mocno otwartą dłonią w stół, aż podskoczyły szklanki. - Ha! - zawołała z satysfakcją. Obiecana butelka alkoholu nie cieszyła tak bardzo jak sam fakt odniesienia drobnego zwycięstwa nad Mulciberem. - Chyba musisz przetrzeć trzecie oko, albo szklaną kulę, czymkolwiek przewidziałeś tę wygraną - wyrzekła ze śmiechem, lecz bynajmniej nie szyderczo; zebrała karty i odłozyła je z boku, zamiast tego opierając przedramiona na stół i nachylając się ku niemu. - No, to powiedz cóż to była za rzecz. Może i tak ją zrobię, jeśli mnie zainteresujesz - zaproponowała, wypuszczając spomiędzy czerwonych warg kłąb dymu. Może i nie poruszałaby tego tematu, gdyby tylko nie chciała zmienić toru ich rozmowy - i oddalić ją od Christophera.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odwlekł to o kilka chwil, mierząc ją spojrzeniem o wiele bardziej poważnym niż ona jego, choć stalowoszare tęczówki błyszczały rozbawieniem, jakie w nim wywołała swoim melodramatycznym tonem. Skinął jednak głową, uprzejmie i ze zrozumieniem przyjmując jej gest wielkiego serca, tak jak go uczono za podrostka. Miała rację — niewiele miała w ogóle wspólnego z lady. Tytułowanie jej w ten sposób stawało się formą dziwnego żartu, z którego śmiali się oboje. Postawienie jej obok Melisande, czy Fantine nie tylko charakterologicznie, ale i wizualnie zwiększało przepaść pomiędzy nimi, zupełnie jakby te postacie były całkiem odrębnymi gatunkami. Rookwood była kobietą prostą, jasno komunikującą swoje potrzeby, często zapominającą o manierach i nie owijającą w bawełnę; wulkanem energii, nawałnicą grozy i brutalności, której smak nawet mu odpowiadał. Jako ekscentryczna i gwałtowna czarownica łatwo ulegała prowokacjom, nie potrafiąc, a może często zwyczajnie nie chcąc zatrzymać niewyparzonego języka za zębami. Lubił ją wyprowadzać z równowagi, niezależnie od tego, czy czynił to przez nieuzasadniony spokój, który w wielu chwilach irytował wielu bulwersantów, czy przez to, co i jak do niej mówił. Znajomość, która ciągnie się od czasów Hogwartu pozwoliła mu na dość dogłębną analizę jej przypadku, silnych i słabych stron. Wychowana wśród braci, którzy potrafili sobie radzić z większością delikwentów za pomocą siły i agresji nie pozostawała mu dłużna. Piętnaście lat wcześniej nie zawahałaby się, by wymierzyć mu siarczysty policzek lub potraktować jego nos z wyjątkową niedelikatnością. Nie był już tym samym szczupłym, wycofanym chłopcem, który zza pleców wyższych i lepiej usytuowanych w grupie ślizgonów uśmiechnął się krnąbrnie i wyzywająco; już nie pozwoliłby jej się tak zaskoczyć, jak wtedy na schodach, gdy sprawnie wykręciła mu rękę, czy wtedy gdy po raz pierwszy — i ostatni — podpaliła mu szatę.
— Tak, rzeczywiście jestem zdruzgotany. Nie jest to powód do chwały. Jednak miałem racje, zwyczajnie się starzejesz — westchnął ciężko, podobnie jak ona, sięgając po ognistą i kończąc wreszcie pierwszą swoją kolejkę. Językiem zgarnął resztki posmaku whisky z podniebienia, przejechał między nimi po zębach z przodu i przechylił się na bok, rozkładając ciężar swojego niezbyt obszernego ciała na lewym boku, podpierając jednym łokciem.
— Kto wie, może ktoś tam na mnie dziś czeka i wizja spędzenia tam wieczoru pociąga mnie nieco bardziej — odpowiedział jej w podobnym tonie, unosząc brwi z wyczekiwaniem. — Może siedzę tu wyłącznie z kurtuazji. Powinienem mieć odpowiednie stosunki z Rycerzami Walpurgii.
Nie zamierzał wyrywać jej swojego papierosa. Powoli sięgnął do papierośnicy po drugiego, wciął go między palce i wygładził kciukami, jakby dopiero co skręcał delikatną, pomiętą bibułkę. Przystawił go pod nos, zaciągając się zapachem suszonego tytoniu, jeszcze nim strawił go żar.
— Oczywiście, powiem ci wszystko, jak po veritaserum — obiecał pełnym przekonania głosem, choć zmarszczył brwi, a wzrok skupił na niezapalonym papierosie, którym się bawił. — Co tylko sobie życzysz — dodał ciszej, z nutą kpiny w barytonie. Roześmiał się w efekcie jej frustracji. Wyrzucane przez nią wulgaryzmy zawsze brzmiały nieco zabawnie; miała w sobie tyle złości i tyle złych fluidów, że włosy stawały mu dęba. — Och, będę. Pozwolisz jednak, że nie z tobą. Jak na swoje lata brak ci trochę krzepy, wyglądasz jakbyś wyszła z wprawy, a mnie nie chce się bawić w guwerera.
Pomimo przerośniętego ego nigdy nie miał problemu z dumą, nie miewał kompleksów, które należałoby leczyć, dlatego też nie żądał od nikogo szacunku względem własnej osoby. Z dystansem podchodził do czarodziejów, którzy go nie doceniali, którzy nie okazywali mu właściwej powagi, gdy tego wymagała sytuacja. Los bywał przewrotny, a on lubił się nim bawić; prędzej czy później niedowiarki zmieniały swoje zdanie i uczyły się na błędach. Jej zachowanie pozostawiało wiele do życzenia, ale nie czuł się dotknięty. Ani teraz ani nigdy wcześniej. — Co? Co takiego robię?— spytał niewinnie, w końcu unosząc na nią oczy. Wskazał na siebie papierosem, w końcu, nie czekając na odpowiedź odpalił go i włożył do ust. Na jej spojrzenie, gniewne i ostrzegawcze — Uuu. Trzęsę się ze strachu — szepnął prowokacyjnie, obniżając brodę i nie spuszczając z niej wzroku. — Potrzebujesz mojego wsparcia, żeby zatańczyć? Mam cię potrzymać za rączkę, czy pogłaskać po głowie i dodać kilka słów otuchy, jak przykładny ojciec? A może brat? Wolałabyś tak? — Obiecywała, groziła i nic z tego nie wychodziło. Zaczynał wątpić, czy jej umiejętności, jakie do tej pory działały na wrogich czarodziejów mają rzeczywiste odzwierciedlenie. Jak na razie kończyło się na przechwałkach. Uzupełnił szkło ognistą, a kiedy kelnerka przyniosła drugą butelkę, nawet na nią nie spojrzał. Podsunął jej tylko pustą, by nie musiała udowadniać swej elastyczności, wymachując sporym biustem nad ich stolikiem. Sięgnął pod stół dłonią. — W takim razie masz mnie za strasznego nudziarza, skoro uważasz, że wszystko, co mnie podnieca i co lubię mogę robić tylko w domowym zaciszu — odparł z fałszywym smutkiem. — Zastanówmy się. Tańcz. — Servio, dodał w myślach, kierując różdżką w stronę kelnerki, która chwilę wcześniej uzupełniła im zapasy alkoholu na stole. Spojrzał na nią dopiero teraz, z naukowym zaciekawieniem. Nie była ani trochę w jego typie. W rzeczywistości brat bliźniak Sigrun obchodził go tyle, co skuteczność reprodukcyjna kołogonków rosyjskich. Wiercił jej dziurę tematem tylko i wyłącznie dlatego, że było to dla niej drażliwe, a on lubił się nad nią znęcać w ten sposób.
— Nie wiesz, gdzie — wymamrotał tonem niezwykłego odkrycia, znów na nią spoglądając. Naprawdę nie wiedziała, gdzie był; tego się nie spodziewał. Zaciągnął się papierosem ze stopniowo poszerzającym się uśmiechem na ustach. Po chwili dym wypuścił nosem, rozsiadłszy się na krześle niczym panicz w fotelu. — Ukochany braciszek cię porzucił. Nawet nie zostawił miłosnego liściku. Cóż, jakież to podłe z jego strony — zadrwił, strzepując popiół na podłogę. — Może przewidziałem i dlatego postanowiłem dać ci wygrać, Rookwood. Pamiętasz moją propozycję?— wyjaśnił jej, nie podrywając się już, by zabrać karty ze stołu i je przetasować. Pozostawił je rozwalone, byle jak.– Powinnaś dostać coś od życia, niech to będzie twój szczęśliwy dzień, Skarbie. — Puścił jej oko; znaj me dobre serce. Postanowił jednak zignorować jej dalsze żądnie.
— Tak, rzeczywiście jestem zdruzgotany. Nie jest to powód do chwały. Jednak miałem racje, zwyczajnie się starzejesz — westchnął ciężko, podobnie jak ona, sięgając po ognistą i kończąc wreszcie pierwszą swoją kolejkę. Językiem zgarnął resztki posmaku whisky z podniebienia, przejechał między nimi po zębach z przodu i przechylił się na bok, rozkładając ciężar swojego niezbyt obszernego ciała na lewym boku, podpierając jednym łokciem.
— Kto wie, może ktoś tam na mnie dziś czeka i wizja spędzenia tam wieczoru pociąga mnie nieco bardziej — odpowiedział jej w podobnym tonie, unosząc brwi z wyczekiwaniem. — Może siedzę tu wyłącznie z kurtuazji. Powinienem mieć odpowiednie stosunki z Rycerzami Walpurgii.
Nie zamierzał wyrywać jej swojego papierosa. Powoli sięgnął do papierośnicy po drugiego, wciął go między palce i wygładził kciukami, jakby dopiero co skręcał delikatną, pomiętą bibułkę. Przystawił go pod nos, zaciągając się zapachem suszonego tytoniu, jeszcze nim strawił go żar.
— Oczywiście, powiem ci wszystko, jak po veritaserum — obiecał pełnym przekonania głosem, choć zmarszczył brwi, a wzrok skupił na niezapalonym papierosie, którym się bawił. — Co tylko sobie życzysz — dodał ciszej, z nutą kpiny w barytonie. Roześmiał się w efekcie jej frustracji. Wyrzucane przez nią wulgaryzmy zawsze brzmiały nieco zabawnie; miała w sobie tyle złości i tyle złych fluidów, że włosy stawały mu dęba. — Och, będę. Pozwolisz jednak, że nie z tobą. Jak na swoje lata brak ci trochę krzepy, wyglądasz jakbyś wyszła z wprawy, a mnie nie chce się bawić w guwerera.
Pomimo przerośniętego ego nigdy nie miał problemu z dumą, nie miewał kompleksów, które należałoby leczyć, dlatego też nie żądał od nikogo szacunku względem własnej osoby. Z dystansem podchodził do czarodziejów, którzy go nie doceniali, którzy nie okazywali mu właściwej powagi, gdy tego wymagała sytuacja. Los bywał przewrotny, a on lubił się nim bawić; prędzej czy później niedowiarki zmieniały swoje zdanie i uczyły się na błędach. Jej zachowanie pozostawiało wiele do życzenia, ale nie czuł się dotknięty. Ani teraz ani nigdy wcześniej. — Co? Co takiego robię?— spytał niewinnie, w końcu unosząc na nią oczy. Wskazał na siebie papierosem, w końcu, nie czekając na odpowiedź odpalił go i włożył do ust. Na jej spojrzenie, gniewne i ostrzegawcze — Uuu. Trzęsę się ze strachu — szepnął prowokacyjnie, obniżając brodę i nie spuszczając z niej wzroku. — Potrzebujesz mojego wsparcia, żeby zatańczyć? Mam cię potrzymać za rączkę, czy pogłaskać po głowie i dodać kilka słów otuchy, jak przykładny ojciec? A może brat? Wolałabyś tak? — Obiecywała, groziła i nic z tego nie wychodziło. Zaczynał wątpić, czy jej umiejętności, jakie do tej pory działały na wrogich czarodziejów mają rzeczywiste odzwierciedlenie. Jak na razie kończyło się na przechwałkach. Uzupełnił szkło ognistą, a kiedy kelnerka przyniosła drugą butelkę, nawet na nią nie spojrzał. Podsunął jej tylko pustą, by nie musiała udowadniać swej elastyczności, wymachując sporym biustem nad ich stolikiem. Sięgnął pod stół dłonią. — W takim razie masz mnie za strasznego nudziarza, skoro uważasz, że wszystko, co mnie podnieca i co lubię mogę robić tylko w domowym zaciszu — odparł z fałszywym smutkiem. — Zastanówmy się. Tańcz. — Servio, dodał w myślach, kierując różdżką w stronę kelnerki, która chwilę wcześniej uzupełniła im zapasy alkoholu na stole. Spojrzał na nią dopiero teraz, z naukowym zaciekawieniem. Nie była ani trochę w jego typie. W rzeczywistości brat bliźniak Sigrun obchodził go tyle, co skuteczność reprodukcyjna kołogonków rosyjskich. Wiercił jej dziurę tematem tylko i wyłącznie dlatego, że było to dla niej drażliwe, a on lubił się nad nią znęcać w ten sposób.
— Nie wiesz, gdzie — wymamrotał tonem niezwykłego odkrycia, znów na nią spoglądając. Naprawdę nie wiedziała, gdzie był; tego się nie spodziewał. Zaciągnął się papierosem ze stopniowo poszerzającym się uśmiechem na ustach. Po chwili dym wypuścił nosem, rozsiadłszy się na krześle niczym panicz w fotelu. — Ukochany braciszek cię porzucił. Nawet nie zostawił miłosnego liściku. Cóż, jakież to podłe z jego strony — zadrwił, strzepując popiół na podłogę. — Może przewidziałem i dlatego postanowiłem dać ci wygrać, Rookwood. Pamiętasz moją propozycję?— wyjaśnił jej, nie podrywając się już, by zabrać karty ze stołu i je przetasować. Pozostawił je rozwalone, byle jak.– Powinnaś dostać coś od życia, niech to będzie twój szczęśliwy dzień, Skarbie. — Puścił jej oko; znaj me dobre serce. Postanowił jednak zignorować jej dalsze żądnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'k10' : 8
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'k10' : 8
- Tak właśnie myślałam - rzekła cierpko, bynajmniej nie brzmiąc na zadowoloną. Kpił sobie z niej, wiedziała to dobrze, dawno przestało już ją to dziwić - i nieco się na to uodporniła, - Myślisz, że bym chciała? - spytała, spoglądając na Mulcibera z głębokim politowaniem w brązowych oczach. - Zapomnij, jeszcze do tego nie dorosłeś - powiedziała wyniośle, rozkładając dłonie w geście mówiącym przykro mi. - Ale skoro już o stosunkach z Rycerzami Walpurgii mowa... - to spałam z twoim ojcem - ...to nawet wiem kto może na Ciebie czekać. Czyżby to ta blond cizia, która siedziała obok Rowle'a? - kilka tygodni temu, w La Fantasmagorie. Szczerze w to wątpiła, ale nie mogła się powstrzymać. - Wyglądała jakby była w twoim typie. Podobna do tej, no... - próbowała odnaleźć w pamięci odpowiednie nazwisko, pstrykając przy tym kilkukrotnie palcami. - Salome? Solene? Jakoś tak. Ta, z którą się kiedyś prowadzałeś - przypomniała sobie w końcu, najpewniej dlatego, że miała przyjemność spotkać dawną zabaweczkę Mulcibera przed ostatnią pełnią. Nie wspominała tego spotkania najlepiej; nie z powodu samej półwili, a słabości, która ją wtedy dotknęła, z winy niesprawdzonego alchemika. Nie wspomniała o tym jednak na głos. Przypuszczała, że obchodziłoby to go jeszcze mniej, niż zeszłoroczny śnieg. - A może znużyły cię już laleczki?
Trochę ją to ciekawiło, nie potrafiłaby się tego wyprzeć; nieważne jak bardzo byłaby niezależna, jak długo chodziła w męskich spodniach i od kogo wymagałaby traktowania na równi z mężczyznami, miała w sobie pewną kobiecą wścibskość - dopytywała, bo była ciekawa niewiast, które zdołały przyciągnąć uwagę Mulcibera, bo on - wbrew wszystkim jej złośliwościom i żartom - nie zadowalał się byle kim. Oboje dalecy byli od intymnych zwierzeń, sentymenty i romantyczność nie leżały w ich naturze, lecz słuchała zawsze nader chętnie - choć często było to raczej wyciąganie z niego informacji - niczym pikantnych opowiastek. Najlepszy w tym wszystkim był fakt, iż kobiety lgnęły do Mulcibera niczym ćmy do ognia, niejednokrotnie nawet świadome tego, że sparzenie się może być bolesne, nie musiał się nawet specjalnie starać; poniekąd to Sigrun nie dziwiło, co prawda nie wpasowywał się w kanon mężczyzny, który w niej budził pożądanie, niezaprzeczalnie jednak powierzchowność miał przystojną - wysoki, nieco zbyt szczupły, lecz o przyjemnej dla oczu twarzy. Najciekawsze miał oczy: bystre, zawsze czujne, przenikliwe, o niewątpliwie inteligentnym spojrzeniu.
Wolała mieć go jednak za sojusznika, nie kochanka.
- Jak brat? - zdumiała się, prychając przy tym śmiechem. - Chyba już ustaliliśmy, że nie będziemy się pierdolić, prawda? - dodała zdecydowanie ciszej, uśmiechając się przy tym niewinnie; tak uroczy uśmiech bynajmniej nie pasował do ostrych rysów twarzy i spojrzenia tęczówek spod cięzkich powiek. Nie mogła się jednak powstrzymać, na palcach jednej ręki mogłaby policzyć tych, którzy wiedzieli o haniebnych stosunkach jakie łączyły ją z bratem, okazji do żartowania na ten temat było zdecydowanie zbyt niewiele - a skoro Mulciber dawno już znalazł się w tym niezbyt szlachetnym gronie, nie potrafiła sobie tego odmówić. W najmniejszym stopniu nie czuła się skrępowana.
Kątem oka dostrzegła błysk promienia, po chwili podązyła wzrokiem za spojrzeniem Mulcibera, które spoczęło na biuściastej kelnerce. Chwilę zastanawiała co na nią rzucił, lecz nie czekała długo na odpowiedź - dziewczyna wiedziona rozkazem zaczęła się wić w powabnym tańcu tuż obok ich stolika. - Oczywiście, że mam cię za strasznego nudziarza - powiedziała, uśmiechając się niemal przepraszająco, wzruszając przy tym ramionami. - Gdybyś nim nie był, ona zrobiłaby coś znacznie ciekawszego - dodała niewinnie, z niezmiennym uśmiechem, który miał w sobie nieco prowokacji - miała nadzieję, że Mulciber zechce jej coś udowodnić, lecz niewielką. Prawdziwe wypowadzenie go z równowagi było nie lada wyzwaniem, w przeciwieństwie do niej miał stalowe nerwy.
A na jej nerwach grał z kunsztowną wirtuozerią - po mistrzowsku i wprawnie.
Odruchowo chciała zaprotestowć. Oczywiście, że wiem, cisnęło się jej na usta, na tyle pewne i kpiące, by zasznurować jego. Rozchyliła lekko usta i prędko je zamknęła, mrużąc wściekle oczy i uśmiechając się wciąż - lecz nie było w tym uśmiechu nic przyjemnego, nic miłego, był jadowity i ironiczny. - To ja zostawiłam go w Rumunii, może rzucił się w przepaść z tej rozpaczy - rzuciła kpiąco, obracając wszystko w żart, rozsiadając się na krześle i udając niewzruszoną. W rzeczywistości w żołądku coś ją zapiekło, jakby Mulciber wbił jej w brzuch rozrzażony pogrzebacz, który nie tak dawno temu chciała wciskać w drogi rodne młodej żoneczki Dastardeena. Poruszyła się niespokojnie, gdy wspomniał, że coś przewidział.
Powiedziałby jej przecież, gdyby ujrzał w swych wizjach Christophera.
Jesteś pewna, że powiedziałby?
Sięgnęła po szklankę i nonszalanckim gestem przytknęła ją do ust, nagle zaschło jej w gardle, a alkohol ukoił nerwy podrażnione przez Ramseya.
- To zrób coś, by mnie uszczęśliwić, Skarbie - zerknęła wymownie na kelnerkę.
Trochę ją to ciekawiło, nie potrafiłaby się tego wyprzeć; nieważne jak bardzo byłaby niezależna, jak długo chodziła w męskich spodniach i od kogo wymagałaby traktowania na równi z mężczyznami, miała w sobie pewną kobiecą wścibskość - dopytywała, bo była ciekawa niewiast, które zdołały przyciągnąć uwagę Mulcibera, bo on - wbrew wszystkim jej złośliwościom i żartom - nie zadowalał się byle kim. Oboje dalecy byli od intymnych zwierzeń, sentymenty i romantyczność nie leżały w ich naturze, lecz słuchała zawsze nader chętnie - choć często było to raczej wyciąganie z niego informacji - niczym pikantnych opowiastek. Najlepszy w tym wszystkim był fakt, iż kobiety lgnęły do Mulcibera niczym ćmy do ognia, niejednokrotnie nawet świadome tego, że sparzenie się może być bolesne, nie musiał się nawet specjalnie starać; poniekąd to Sigrun nie dziwiło, co prawda nie wpasowywał się w kanon mężczyzny, który w niej budził pożądanie, niezaprzeczalnie jednak powierzchowność miał przystojną - wysoki, nieco zbyt szczupły, lecz o przyjemnej dla oczu twarzy. Najciekawsze miał oczy: bystre, zawsze czujne, przenikliwe, o niewątpliwie inteligentnym spojrzeniu.
Wolała mieć go jednak za sojusznika, nie kochanka.
- Jak brat? - zdumiała się, prychając przy tym śmiechem. - Chyba już ustaliliśmy, że nie będziemy się pierdolić, prawda? - dodała zdecydowanie ciszej, uśmiechając się przy tym niewinnie; tak uroczy uśmiech bynajmniej nie pasował do ostrych rysów twarzy i spojrzenia tęczówek spod cięzkich powiek. Nie mogła się jednak powstrzymać, na palcach jednej ręki mogłaby policzyć tych, którzy wiedzieli o haniebnych stosunkach jakie łączyły ją z bratem, okazji do żartowania na ten temat było zdecydowanie zbyt niewiele - a skoro Mulciber dawno już znalazł się w tym niezbyt szlachetnym gronie, nie potrafiła sobie tego odmówić. W najmniejszym stopniu nie czuła się skrępowana.
Kątem oka dostrzegła błysk promienia, po chwili podązyła wzrokiem za spojrzeniem Mulcibera, które spoczęło na biuściastej kelnerce. Chwilę zastanawiała co na nią rzucił, lecz nie czekała długo na odpowiedź - dziewczyna wiedziona rozkazem zaczęła się wić w powabnym tańcu tuż obok ich stolika. - Oczywiście, że mam cię za strasznego nudziarza - powiedziała, uśmiechając się niemal przepraszająco, wzruszając przy tym ramionami. - Gdybyś nim nie był, ona zrobiłaby coś znacznie ciekawszego - dodała niewinnie, z niezmiennym uśmiechem, który miał w sobie nieco prowokacji - miała nadzieję, że Mulciber zechce jej coś udowodnić, lecz niewielką. Prawdziwe wypowadzenie go z równowagi było nie lada wyzwaniem, w przeciwieństwie do niej miał stalowe nerwy.
A na jej nerwach grał z kunsztowną wirtuozerią - po mistrzowsku i wprawnie.
Odruchowo chciała zaprotestowć. Oczywiście, że wiem, cisnęło się jej na usta, na tyle pewne i kpiące, by zasznurować jego. Rozchyliła lekko usta i prędko je zamknęła, mrużąc wściekle oczy i uśmiechając się wciąż - lecz nie było w tym uśmiechu nic przyjemnego, nic miłego, był jadowity i ironiczny. - To ja zostawiłam go w Rumunii, może rzucił się w przepaść z tej rozpaczy - rzuciła kpiąco, obracając wszystko w żart, rozsiadając się na krześle i udając niewzruszoną. W rzeczywistości w żołądku coś ją zapiekło, jakby Mulciber wbił jej w brzuch rozrzażony pogrzebacz, który nie tak dawno temu chciała wciskać w drogi rodne młodej żoneczki Dastardeena. Poruszyła się niespokojnie, gdy wspomniał, że coś przewidział.
Powiedziałby jej przecież, gdyby ujrzał w swych wizjach Christophera.
Jesteś pewna, że powiedziałby?
Sięgnęła po szklankę i nonszalanckim gestem przytknęła ją do ust, nagle zaschło jej w gardle, a alkohol ukoił nerwy podrażnione przez Ramseya.
- To zrób coś, by mnie uszczęśliwić, Skarbie - zerknęła wymownie na kelnerkę.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechał się niezmiennie. Im bardziej cierpko brzmiał jej ton tym więcej satysfakcji odczuwał, wciąż ze spokojem paląc papierosa. Gęste kłęby szarobiałego dymu wypływały z jego ust swobodnie, wznosząc się powoli w stronę sufitu, blaknąc, łącząc się z mieszaniną powietrza i innych gazów. Wokół unosił się zapach tytoniu, który bezsprzecznie wygrywał walkę o dominację nad innymi mniej lub bardziej atrakcyjnymi aromatami. Jego ubranie tym przesiąkło, włosy, a nawet skropione perfumami na bazie anyżu, skóry i cytrusów ciało.
— Myślę, że tak — odpowiedział zarozumiale, zerkając na papierosa. Popiół zdążył już uformować się w słupek chwiejnie trzymający się bibułki. Głębszy wydech rozwaliłby go w pył, który osadziłby się na szacie, dlatego odsunął rękę w bok i strzepnął go na podłogę. — Choćby z czystej ciekawości. — Wątpił, aby to był pociąg. Ludzie lgnęli do siebie z określonych powodów, wydzielali zapachy, które przyciągały ich do siebie, tak samo jak zwierzęta — a on wiedział o tym doskonale, łatwo mu było stwierdzić, czyj zapach mu odpowiada i go podnieca. Z Sigrun przeżył wiele sytuacji, które mogłyby pchnąć ich w swe własne ramiona. Nigdy się tak nie stało, dla niego to był wystarczający powód na to, że natura ich do siebie nie dopasowywała. Mogli spróbować, przekonać się jak to jest, zaspokoić zwierzęcą ciekawość, a czasem głód wzmagany przez alkohol, ale nie odnaleźliby tego, czego oboje potrzebują. — Doprawdy?— mruknął z zainteresowaniem, wznosząc ku niej zaintrygowane spojrzenie szarych oczu. Zacisnął lekko wargi, zatrzymując ich ułożenie w miejscu na moment, lecz pokusa była silna, ustąpił jej, śmiejąc się cicho. — Yvette . Yvette Blythe — podpowiedział jej nazwisko, jeszcze umyślnie wstrzymując się z odpowiedzią. Zwlekał złośliwie, podsycając jej ciekawość. Urok Yvette był trudny do odparcia, miała więc rację, podobieństwo łączące ją z Solene było dość spore. Być może — podejrzewał — i w niej tkwiły wile geny, obie budziły wśród mężczyzn podobną słabość, wywoływały ciche westchnienia, spędzały sen z powiek. W innym wypadku wywołałaby w nim złość przy pierwszym spotkaniu, gdy była jeszcze dzieckiem, zamiast tego patrzył, po prostu na nią patrzył. — Słabo znasz mój typ.— W końcu przerwał przeciągające się milczenie, uszczypliwie wyrokując jej niedopatrzenie. Mimo to nie zaprzeczył, choć była w błędzie. W jego mieszkaniu nikt nigdy na niego nie czekał, nawet Ursus wybywał o zmroku na polowanie, powracając po wielu godzinach ze zdobyczą w szponach lub żołądku. Solene, właściwie Solange — miała rację, spotykali się przez pewien czas. Była jedną jedyną, którą odwiedzał tygodniami, marnując czas w słodkich pieszczotach, w delikatnych ramionach. Wpadł w jej sidła, uległ urokowi, choć wierzył, że jest w stanie mu się przeciwstawić — nie był. Nieświadomie jej czar zawładnął i jego zmysłami, wzbudzał pragnienie badania jej delikatnej skóry, całowania drobnych ust. I nawet jeśli niewiele miało to wspólnego z zauroczeniem, złamał swe przyzwyczajenia krótkich i intensywnych uniesień, zabrnął w zobowiązanie, z którego się wyswobodził, gdy zdał sobie z tego sprawę. Wiedziała o tym, wiedziała też, że nie był do złotowłosej w żaden sposób przywiązany. Podobała mu się. A później ją zostawił. Bystre oko Sigrun i czujna uwaga o partnerce, z którą spotkał się więcej niż kilka razy uzmysłowiła mu błąd. Nie podjął tematu Baudelaire, prowokowała go do zwierzeń, a on uparcie nie zamierzał się jej spowiadać. Puścił te uwagi mimo uszu, pozostawiając ją w słodkiej niepewności. Skoro już wyciągnęła to na wierzch, niech gnije w niedosycie. Lubiła słuchać, on również. I wolał to od zwierzeń.
— To może jednak dorosłem?— Na pytanie o znużeniu odpowiedział jej pytaniem, które pozostawiało jej szerokie pole do interpretacji. Nie wyznał prawdy wprost. Kobiety w jego życiu były przyjemnym dodatkiem, nigdy sensem istnienia. Nie cierpiał z powodu miłosnych zawodów, nikomu nie obiecywał też wspólnej starości. Sądził, że ma do zrobienia rzeczy, w których bliskość i zaangażowanie będą przeszkadzać. Nie chciał tworzyć sobie przeszkód, ani wywoływać słabości, które zamierzał zwalczać.
— Ja się z braćmi nie pierdoliłem — wypowiedział w podobnym tonie, unosząc lewą brew. Rozbrzmiało to zabawnie, gdy pomyślał o tym, jak skończyli. Jak skończył Vasyl, który zginął z różdżki własnego ojca. Czuł zazdrość przez chwilę, chciał to zrobić sam, lecz o wiele ciekawszym doświadczeniem było patrzenie w oczy Ignotusowi, który odebrał życie własnemu dziecku.
Na jej słowa, bez zastanowienia przybrał smutną, nieszczęśliwa minę, wykrzywiając kąciki ust do dołu. Nie stanowiło to dla niego żadnego wyzwania, plastyczna twarz aktora mogła wiele.
— Mogłaby zrobić wiele ciekawszych rzeczy, lecz na połowę z nich nie mam ochoty, a druga połowa stwarza niepotrzebne ryzyko. Chyba nie muszę ci przypominać, że nie znajdujemy się na Nokturnie, wokół są ludzie, wśród których mogą być aurorzy. — Lubił ryzyko i kpił sobie z niebezpieczeństwa, ale miał wystarczająco dużo oleju w głowie, by nie ciskać czarno magicznymi zaklęciami w każdego dla rozrywki — i to jeszcze nie swojej. — Jak się nie ma co się lubi to się lubi, co się ma — powiedział jej. Wiedziała, że jest hipokrytą, nigdy nie stosował się do tego powiedzenia. Zawsze dostawał, co chciał i zawsze wyciągał ręce po więcej.
Jej reakcja wprawiła go w jeszcze lepszy nastrój. Jadowity uśmiech, niebezpieczny, ostrzegawczy błysk w oku.
— Dobra dziewczynka — pochwalił ją, utrzymując z łatwością jej ciężkie, wrogie spojrzenie, zatuszowywane żartobliwym tonem. — Pochowałaś go już? W myślach, we wspomnieniach? Wyglądasz na stęsknioną. Zrób coś, by ją uszczęśliwić, Skarbie — zwrócił się tymi samymi słowami do kelnerki, która tańczyła tuż obok i wcale nie była z tego powodu zadowolona. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że padła ofiarą zaklęcia. Łzy upokorzenia wypełniły jej oczy, milczała, pewnie po to by nie ściągać na siebie więcej uwagi niż to konieczne, ale nie musiała już słuchać cudzych rozkazów. W końcu przestała.
— Myślę, że tak — odpowiedział zarozumiale, zerkając na papierosa. Popiół zdążył już uformować się w słupek chwiejnie trzymający się bibułki. Głębszy wydech rozwaliłby go w pył, który osadziłby się na szacie, dlatego odsunął rękę w bok i strzepnął go na podłogę. — Choćby z czystej ciekawości. — Wątpił, aby to był pociąg. Ludzie lgnęli do siebie z określonych powodów, wydzielali zapachy, które przyciągały ich do siebie, tak samo jak zwierzęta — a on wiedział o tym doskonale, łatwo mu było stwierdzić, czyj zapach mu odpowiada i go podnieca. Z Sigrun przeżył wiele sytuacji, które mogłyby pchnąć ich w swe własne ramiona. Nigdy się tak nie stało, dla niego to był wystarczający powód na to, że natura ich do siebie nie dopasowywała. Mogli spróbować, przekonać się jak to jest, zaspokoić zwierzęcą ciekawość, a czasem głód wzmagany przez alkohol, ale nie odnaleźliby tego, czego oboje potrzebują. — Doprawdy?— mruknął z zainteresowaniem, wznosząc ku niej zaintrygowane spojrzenie szarych oczu. Zacisnął lekko wargi, zatrzymując ich ułożenie w miejscu na moment, lecz pokusa była silna, ustąpił jej, śmiejąc się cicho. — Yvette . Yvette Blythe — podpowiedział jej nazwisko, jeszcze umyślnie wstrzymując się z odpowiedzią. Zwlekał złośliwie, podsycając jej ciekawość. Urok Yvette był trudny do odparcia, miała więc rację, podobieństwo łączące ją z Solene było dość spore. Być może — podejrzewał — i w niej tkwiły wile geny, obie budziły wśród mężczyzn podobną słabość, wywoływały ciche westchnienia, spędzały sen z powiek. W innym wypadku wywołałaby w nim złość przy pierwszym spotkaniu, gdy była jeszcze dzieckiem, zamiast tego patrzył, po prostu na nią patrzył. — Słabo znasz mój typ.— W końcu przerwał przeciągające się milczenie, uszczypliwie wyrokując jej niedopatrzenie. Mimo to nie zaprzeczył, choć była w błędzie. W jego mieszkaniu nikt nigdy na niego nie czekał, nawet Ursus wybywał o zmroku na polowanie, powracając po wielu godzinach ze zdobyczą w szponach lub żołądku. Solene, właściwie Solange — miała rację, spotykali się przez pewien czas. Była jedną jedyną, którą odwiedzał tygodniami, marnując czas w słodkich pieszczotach, w delikatnych ramionach. Wpadł w jej sidła, uległ urokowi, choć wierzył, że jest w stanie mu się przeciwstawić — nie był. Nieświadomie jej czar zawładnął i jego zmysłami, wzbudzał pragnienie badania jej delikatnej skóry, całowania drobnych ust. I nawet jeśli niewiele miało to wspólnego z zauroczeniem, złamał swe przyzwyczajenia krótkich i intensywnych uniesień, zabrnął w zobowiązanie, z którego się wyswobodził, gdy zdał sobie z tego sprawę. Wiedziała o tym, wiedziała też, że nie był do złotowłosej w żaden sposób przywiązany. Podobała mu się. A później ją zostawił. Bystre oko Sigrun i czujna uwaga o partnerce, z którą spotkał się więcej niż kilka razy uzmysłowiła mu błąd. Nie podjął tematu Baudelaire, prowokowała go do zwierzeń, a on uparcie nie zamierzał się jej spowiadać. Puścił te uwagi mimo uszu, pozostawiając ją w słodkiej niepewności. Skoro już wyciągnęła to na wierzch, niech gnije w niedosycie. Lubiła słuchać, on również. I wolał to od zwierzeń.
— To może jednak dorosłem?— Na pytanie o znużeniu odpowiedział jej pytaniem, które pozostawiało jej szerokie pole do interpretacji. Nie wyznał prawdy wprost. Kobiety w jego życiu były przyjemnym dodatkiem, nigdy sensem istnienia. Nie cierpiał z powodu miłosnych zawodów, nikomu nie obiecywał też wspólnej starości. Sądził, że ma do zrobienia rzeczy, w których bliskość i zaangażowanie będą przeszkadzać. Nie chciał tworzyć sobie przeszkód, ani wywoływać słabości, które zamierzał zwalczać.
— Ja się z braćmi nie pierdoliłem — wypowiedział w podobnym tonie, unosząc lewą brew. Rozbrzmiało to zabawnie, gdy pomyślał o tym, jak skończyli. Jak skończył Vasyl, który zginął z różdżki własnego ojca. Czuł zazdrość przez chwilę, chciał to zrobić sam, lecz o wiele ciekawszym doświadczeniem było patrzenie w oczy Ignotusowi, który odebrał życie własnemu dziecku.
Na jej słowa, bez zastanowienia przybrał smutną, nieszczęśliwa minę, wykrzywiając kąciki ust do dołu. Nie stanowiło to dla niego żadnego wyzwania, plastyczna twarz aktora mogła wiele.
— Mogłaby zrobić wiele ciekawszych rzeczy, lecz na połowę z nich nie mam ochoty, a druga połowa stwarza niepotrzebne ryzyko. Chyba nie muszę ci przypominać, że nie znajdujemy się na Nokturnie, wokół są ludzie, wśród których mogą być aurorzy. — Lubił ryzyko i kpił sobie z niebezpieczeństwa, ale miał wystarczająco dużo oleju w głowie, by nie ciskać czarno magicznymi zaklęciami w każdego dla rozrywki — i to jeszcze nie swojej. — Jak się nie ma co się lubi to się lubi, co się ma — powiedział jej. Wiedziała, że jest hipokrytą, nigdy nie stosował się do tego powiedzenia. Zawsze dostawał, co chciał i zawsze wyciągał ręce po więcej.
Jej reakcja wprawiła go w jeszcze lepszy nastrój. Jadowity uśmiech, niebezpieczny, ostrzegawczy błysk w oku.
— Dobra dziewczynka — pochwalił ją, utrzymując z łatwością jej ciężkie, wrogie spojrzenie, zatuszowywane żartobliwym tonem. — Pochowałaś go już? W myślach, we wspomnieniach? Wyglądasz na stęsknioną. Zrób coś, by ją uszczęśliwić, Skarbie — zwrócił się tymi samymi słowami do kelnerki, która tańczyła tuż obok i wcale nie była z tego powodu zadowolona. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że padła ofiarą zaklęcia. Łzy upokorzenia wypełniły jej oczy, milczała, pewnie po to by nie ściągać na siebie więcej uwagi niż to konieczne, ale nie musiała już słuchać cudzych rozkazów. W końcu przestała.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Gdybym tego była taka ciekawa, to zrobiłabym to już dawno - przemądrzałym tonem wygłosiła banalną oczywistość, lecz nie zamierzała pominąć milczeniem uwagi, że mogłaby chcieć - inaczej uznałby to za potwierdzenie. Skłamała gładko, bo rzeczywiście kiedyś nawet odczuwała ciekawość jaki był Mulciber, gdy w sypialni gasło światło (albo nie gasło, może lubił tak w blasku świec, albo w świetle dnia?) i najpewniej kilka takich myśli pojawiło się i w jego głowie - był to naturalny ludzki odruch, zwłaszcza w obliczu bliskości drugiego ciała, a zdarzyło się kilka razy że znaleźli się stanowczo zbyt blisko siebie, gdy czasami, pod wpływem alkoholu (albo i nie) siadała mu na kolanach, a dłonie Mulcibera błądziły po nieodpowiednich obszarach ciała. Żadne nigdy nie wykonało jednak kroku drugiego, nie posunęło się dalej - i lepiej, by tak pozostało. Seks zawsze niepotrzebnie wszystko komplikował.
Wyjawienie tożsamości pięknej dziewczyny ze spotkania zbyła niedbałym gestem i przewrócenia oczami; tak naprawdę niewiele ją obchodziło, dopóki nie będzie miała z nią do czynienia. Wyglądała na naiwną laleczkę, podobną do tej, którą niegdyś zabawiał się Ramsey. Były do siebie niezwykle podobne, w pewnym sensie, choć rysy twarzy miały inne - Solene Baudelaire miała w sobie półwile geny, czyżby Yvette Blythe mogła poszczycić się podobnym pochodzeniem? Nie traciła czasu na rozważania, były ważniejsze tematy. - To jaki jest teraz twój typ? - dopytywała, dalej drążąc temat. - Dorosłeś - powtórzyła za nim, lekko prychając śmiechem. - Postanowiłeś się ustatkować? Czy powinnam oczekiwać ślubnego zaproszenia? Czyżby teraz już tylko żona, dom, syn i drzewo, tak? - ironizowała, dalej żartując. Wizja Mulcibera na ślubnym kobiercu budziła w niej szczere rozbawienie. Nie potrafiła sobie wyobrazić go w roli męża.
Co więcej - nie sądziła, by po ziemi stąpała kobieta, którą zdecydowałby się pojąć za żonę. Chyba się jeszcze taka nie urodziła, co by mu dogodziła. Zresztą - na co komu żona? Albo mąż? Mąż w ogóle jest zbyteczny w życiu każdej kobiety.
Sigrun coś już o ty wiedziała.
- Tak? A co z nimi robiłeś? - spytała od razu. Odkąd dowiedziała się kim był dla niego Ignotus zaczęła odczuwać niezwykłą ciekawość w stosunku do rodzinnych koligacji Ramseya Mulcibera - najwyraźniej była to dużo bardziej intrygująca historia, niż początkowo sądziła. Ojciec po dwudziestoletniej odsiadce, z braćmi się nie pierdolił, siostry nie miał - a przynajmniej jak dotąd o żadnej nie wiedziała. - Żałuj, wiele straciłeś - dodała jeszcze, puszczając do niego znacząco perskie oczko. Ona to robiła i to nie raz. Nie prostowała, że miała na myśli brata - nie braci, lecz nawet jeśli posądzał ją o bliższe kontakty z resztą rodzeństwa, nie czuła potrzeby wyjaśnień. Nie odczuwała żadnego zażenowania na myśl o tym, choć powinna - bo to, co łączyło ich z Christopherem nie było ani normalne, ani dobre.
Odwzajemniła się podobnie nieszczęśliwą i smutną miną, rozkładając przy tym w geście zrezygnowania ręce. Jej mimika i gestykulacja zawsze były bardzo bogate i żywe, nie tylko wówczas, kiedy tego chciała, gdy zamierzała grać - to stanowiło nieodłączny element jej natury, choć potrafiła nad tym zapanować - czasami. Mulciber, będąc sobą, przypominał natomiast wykuty z zimnego kamienia posąg. Przywodził jej na myśl jaszczurkę, która wyleguje się na kamieniu w absolutnym bezruchu - obserwując otoczenie bystrym wzrokiem, poruszając się jedynie wtedy, by złapać ofiarę, lecz zaskakująco szybko i zwinnie, ruchy miała wówczas bezbłędne.
- Bez ryzyka nie ma zabawy - stwierdziła Sigrun, z niezwykłym żalem przez jego decyzję. Porażki podczas prób sprowokowania go dawno przestały ją już smucić, czy złościć - panowania nad sobą, samokontroli mogła mu jedynie pozazdrościć.
Uniosła palec w ostrzegawczym geście, niczym opiekunka do dziecka, która chce mu paluszkiem pogrozić, otwierała już usta, lecz mówił dalej. Wysłuchała tego z uprzejmie zaciekawioną miną, wysilając całe pokłady swej woli, by znów nie skrzywić się gniewnie - i nie wymierzyć mu policzka, bo wielką miała na to teraz ochotę.
Jej złość, jadowite uśmiechy, pogróżki - to wszystko jedynie karmiło jego ego, sprawiało mu satysfakcję i radość. Uwielbiał doprowadzać ją do szału. Przyjęła więc inną taktykę.
- Och, tak. Urządziłam nawet pogrzeb. Pochowałam w ogrodzie jego koszulę, spędziłam przy tym grobie całą noc roniąc gorzkie łzy - powiedziała teatralnie smutnym głosem, pełnym egzaltacji gestem ocierając nieistniejącą łzę. - Jaka szkoda, że nie było cię obok, bym mogła wypłakać się w twoje ramię. Ułożyłam o tym nawet smutny poemat, chcesz posłuchać? - spytała retorycznie, w nosie miała, czy chciał, czy nie. - Na górze róże, na dole fiołki, wkurwiasz mnie Mulciber jak... - urwała na chwilę, próbując odnaleźć w myśli odpowiedni rym do fiołki, pstryknęła kilka razy palcami, lecz poddała się zrezygnowana - ... rumuński wilkołak - dokończyła w końcu. Chyba nie spodziewał się po niej prawdziwego talentu lirycznego. - To wiersz biały. Podobał ci się, moja droga? - zwróciła się nagle do kelnerki, mającej w oczach łzy upokorzenia. Chciała czmychnąć i uciec od ich dwójki jak najdalej, lecz Sigrun pewnym gestem złapała dziewczynę za rękę. Zacisnęła dłoń na jej nadgarstku, wbiła paznokcie, które nagle zrobiły się dużo dłuższe niż przed chwilą, w delikatną, brzoskwiniową skórę. - Myślisz, że usłyszą o mnie jeszcze w świecie poezji? - spytała cicho, obdarzając kelnerkę świdrującym spojrzeniem - upokorzenie i lęk w oczach sprawiały Sigrun dziwną satysfakcję.
Mulciber miał jednak rację, to nie Nokturn. Cofnęła więc rękę i napiła się znowu, po chwili wyciągając z paczki kolejnego papierosa, próbując w tytoniu odnaleźć sposób na zapanowanie nad nerwami.
Wyjawienie tożsamości pięknej dziewczyny ze spotkania zbyła niedbałym gestem i przewrócenia oczami; tak naprawdę niewiele ją obchodziło, dopóki nie będzie miała z nią do czynienia. Wyglądała na naiwną laleczkę, podobną do tej, którą niegdyś zabawiał się Ramsey. Były do siebie niezwykle podobne, w pewnym sensie, choć rysy twarzy miały inne - Solene Baudelaire miała w sobie półwile geny, czyżby Yvette Blythe mogła poszczycić się podobnym pochodzeniem? Nie traciła czasu na rozważania, były ważniejsze tematy. - To jaki jest teraz twój typ? - dopytywała, dalej drążąc temat. - Dorosłeś - powtórzyła za nim, lekko prychając śmiechem. - Postanowiłeś się ustatkować? Czy powinnam oczekiwać ślubnego zaproszenia? Czyżby teraz już tylko żona, dom, syn i drzewo, tak? - ironizowała, dalej żartując. Wizja Mulcibera na ślubnym kobiercu budziła w niej szczere rozbawienie. Nie potrafiła sobie wyobrazić go w roli męża.
Co więcej - nie sądziła, by po ziemi stąpała kobieta, którą zdecydowałby się pojąć za żonę. Chyba się jeszcze taka nie urodziła, co by mu dogodziła. Zresztą - na co komu żona? Albo mąż? Mąż w ogóle jest zbyteczny w życiu każdej kobiety.
Sigrun coś już o ty wiedziała.
- Tak? A co z nimi robiłeś? - spytała od razu. Odkąd dowiedziała się kim był dla niego Ignotus zaczęła odczuwać niezwykłą ciekawość w stosunku do rodzinnych koligacji Ramseya Mulcibera - najwyraźniej była to dużo bardziej intrygująca historia, niż początkowo sądziła. Ojciec po dwudziestoletniej odsiadce, z braćmi się nie pierdolił, siostry nie miał - a przynajmniej jak dotąd o żadnej nie wiedziała. - Żałuj, wiele straciłeś - dodała jeszcze, puszczając do niego znacząco perskie oczko. Ona to robiła i to nie raz. Nie prostowała, że miała na myśli brata - nie braci, lecz nawet jeśli posądzał ją o bliższe kontakty z resztą rodzeństwa, nie czuła potrzeby wyjaśnień. Nie odczuwała żadnego zażenowania na myśl o tym, choć powinna - bo to, co łączyło ich z Christopherem nie było ani normalne, ani dobre.
Odwzajemniła się podobnie nieszczęśliwą i smutną miną, rozkładając przy tym w geście zrezygnowania ręce. Jej mimika i gestykulacja zawsze były bardzo bogate i żywe, nie tylko wówczas, kiedy tego chciała, gdy zamierzała grać - to stanowiło nieodłączny element jej natury, choć potrafiła nad tym zapanować - czasami. Mulciber, będąc sobą, przypominał natomiast wykuty z zimnego kamienia posąg. Przywodził jej na myśl jaszczurkę, która wyleguje się na kamieniu w absolutnym bezruchu - obserwując otoczenie bystrym wzrokiem, poruszając się jedynie wtedy, by złapać ofiarę, lecz zaskakująco szybko i zwinnie, ruchy miała wówczas bezbłędne.
- Bez ryzyka nie ma zabawy - stwierdziła Sigrun, z niezwykłym żalem przez jego decyzję. Porażki podczas prób sprowokowania go dawno przestały ją już smucić, czy złościć - panowania nad sobą, samokontroli mogła mu jedynie pozazdrościć.
Uniosła palec w ostrzegawczym geście, niczym opiekunka do dziecka, która chce mu paluszkiem pogrozić, otwierała już usta, lecz mówił dalej. Wysłuchała tego z uprzejmie zaciekawioną miną, wysilając całe pokłady swej woli, by znów nie skrzywić się gniewnie - i nie wymierzyć mu policzka, bo wielką miała na to teraz ochotę.
Jej złość, jadowite uśmiechy, pogróżki - to wszystko jedynie karmiło jego ego, sprawiało mu satysfakcję i radość. Uwielbiał doprowadzać ją do szału. Przyjęła więc inną taktykę.
- Och, tak. Urządziłam nawet pogrzeb. Pochowałam w ogrodzie jego koszulę, spędziłam przy tym grobie całą noc roniąc gorzkie łzy - powiedziała teatralnie smutnym głosem, pełnym egzaltacji gestem ocierając nieistniejącą łzę. - Jaka szkoda, że nie było cię obok, bym mogła wypłakać się w twoje ramię. Ułożyłam o tym nawet smutny poemat, chcesz posłuchać? - spytała retorycznie, w nosie miała, czy chciał, czy nie. - Na górze róże, na dole fiołki, wkurwiasz mnie Mulciber jak... - urwała na chwilę, próbując odnaleźć w myśli odpowiedni rym do fiołki, pstryknęła kilka razy palcami, lecz poddała się zrezygnowana - ... rumuński wilkołak - dokończyła w końcu. Chyba nie spodziewał się po niej prawdziwego talentu lirycznego. - To wiersz biały. Podobał ci się, moja droga? - zwróciła się nagle do kelnerki, mającej w oczach łzy upokorzenia. Chciała czmychnąć i uciec od ich dwójki jak najdalej, lecz Sigrun pewnym gestem złapała dziewczynę za rękę. Zacisnęła dłoń na jej nadgarstku, wbiła paznokcie, które nagle zrobiły się dużo dłuższe niż przed chwilą, w delikatną, brzoskwiniową skórę. - Myślisz, że usłyszą o mnie jeszcze w świecie poezji? - spytała cicho, obdarzając kelnerkę świdrującym spojrzeniem - upokorzenie i lęk w oczach sprawiały Sigrun dziwną satysfakcję.
Mulciber miał jednak rację, to nie Nokturn. Cofnęła więc rękę i napiła się znowu, po chwili wyciągając z paczki kolejnego papierosa, próbując w tytoniu odnaleźć sposób na zapanowanie nad nerwami.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
— Nie odważyłabyś się — szedł w zaparte, powoli wciągając zaduszone powietrze przez zbitek materiału: zmiętego przez kogoś kiedyś tytoniu, delikatnej bibuły i gorącego żaru. Uniósł brwi wysoko, nie tracąc pewności siebie, może nadmiernej, ale z pewnością nie nieuzasadnionej. Nie była w stanie go przekonać, przecież wiedział swoje, znał prawdę. Mógłby to zrobić, tu i teraz, bez wahania — gdyby tylko miał na to ochotę. Ale względem kobiet był dość leniwy, nie zabiegał o nie, nie walczył, nie ganiał za długimi warkoczami i słodkimi ustami nawet w młodości, woląc nie wyściubiać nosa z czarodziejskich opasłych tomów. Nie były zwierzyną, na która polował, a która później stanowiła trofeum jego podbojów. Sigrun była kobietą o zgrabnych i apetycznych kształtach, niczego jej nie brakowało, a przekroczenie z nią pewnych granic, tych, które miał głęboko w poważaniu, z pewnością mogło przynieść niemałą satysfakcję.
— O tym będziemy teraz rozmawiać? — spytał zblazowanym tonem, poważniejąc. — O tym z jakimi kobietami chodzę do łóżka?— Wypuścił dym z boku, wyglądając na nieco zniecierpliwionego. — Z najpiękniejszymi — dodał zarozumiale, obniżając się w siedzisku; spozierając na nią nieco spod byka, z nisko opuszczoną brodą, błyszczącymi oczami. Miał dobry gust, był wyjątkowo wybredny i przez wzgląd na dobrą samokontrolę i panowanie nad samczymi instynktami nie brał tego, co popadnie, byle zaspokoić zwierzęce pragnienie, potrzebę demonstracji pozornej władzy, dominację — choć niewątpliwie był apodyktyczny. — Dotarły do ciebie jakieś wieści o mojej narzeczonej?— Nie przypominał sobie, by takową miał; by w jego życiu coś miało się rychło zmienić. Z pewnością nic w tej zaniedbywanej sferze, chorobliwa ambicja zmuszała go do poświęcania każdej drogocennej chwili na zdobywanie wiedzy, badania, zagłębianie się w arkanach czarnomagicznej wiedzy. Wiedziała o tym, dlatego kpiła, ale nie wyraził w odpowiedzi ani oburzenia, ani gwałtownej negacji. Brnął w jej żarty, zupełnie jakby nie rozumiał ich sensu. — Chciałabyś zostać moją żoną, Sigrun? — spytał zaczepnie, siląc się na śmiertelną powagę; choć z trudem powstrzymywał się od parsknięcia śmiechem.
Vasyl był zbędnym elementem na osi czasu. Nic nieznaczącą kropką, podpisaną datą jego narodzin; brudną, zaschniętą plamą z nieudanego niedzielnego sosu na spódnicy Cassandry. Nieestetyczną plamą, która zdążyła się wżreć w materiał i trwale złączyć się z włóknami. Lecz Graham... on nie powinien umrzeć. Był wiernym sługą Czarnego Pana, kretem w biurze aurorów, użytecznym członkiem Rycerzy Walpurgii, jego bratem bliźniakiem. Gorszą, nadżartą robactwem połówką, słabszym ogniwem, które po prostu dało się zabić, nie ucząc się na cudzych błędach.
— Patrzyłem, jak umierają — odpowiedział, zgodnie z prawdą. — I nie zrobiłem nic, by temu zapobiec.— Nie było w jego głosie ani żalu, ani nostalgii, nie było też dumy — nie odebrał życia ani jednemu z nich, choć chciał. Przemilczał fakt, że posiadał również siostrę, dziewczynę młodą, z pewnością niedoświadczoną życiem i głupią — była w końcu Dolohovem, nie Mulciberem. Matka nic dla niego nie znaczyła, nie czuł wobec niej już nawet nienawiści, nie inaczej myślał o dziewczynie, która urodziła się wiele lat po nim, w innym domu, w innej rodzinie. — Chyba mamy inne upodobania — odpowiedział już z uśmiechem. Mulciberowie nie raz wchodzili w związki kazirodcze, żenili się między sobą, rozpatrując swoich jako godnych samych siebie. I sam nie miałby skrupółów względem kobiety, a nawet siostry, gdyby takową miał — odpowiednio wychowaną, z pewnością piękną, wyznającą podobne wartości i idee. Ale miał odmienne cele w życiu, a z braku opcji nie miał również podobnych dylematów. — Ale cieszę się za Ciebie, dobrze, że pozyskałaś wartościowe doświadczenia.
Jakby czekał na to — aż straci nad sobą panowanie, wzburzy się, zezłości, zirytuje, pokaże prawdziwe oblicze, a może nawet ucieknie do przemocy, za która z pewnością, by ją ukarał. Prowokował ją z zimną satysfakcją, spoglądając jej w oczy, z ledwie zauważalnym, sardonicznym uśmiechem.
— I nie uciekłaś ze swym żalem w ramiona innego?— brata, oczywiście. Wydało mu się to dziwne. — Mogłabyś się z łatwością wynagrodzić sobie taką bezwartościową stratę — podkreślił to, bezwartościową. Nigdy nie darzył jej brata ani szacunkiem, ani tym bardziej sympatią. Był wszystkim, czego we własnym życiu chciał uniknąć. Dziś — chodząca porażką. Cokolwiek robił w tej swojej Rumunii, był już jedynie wspomnieniem tych, którzy istnieli tutaj. Uśmiechnął się z satysfakcją. — Piękny — przyznał zdawkowo; nie znał się na poezji, zapewne miał taki sam poziom umiejętności jak ona. Może dlatego tak szybko zrozumiał, co miała na myśli.
Zerknął na kelnerkę — wyglądała na wściekłą i przerażoną jednocześnie. I przez to emanował z niej jakiś wyjątkowy urok. Te emocje, zawsze budziły w nim psychodeliczną wrażliwość. Strach był piękny, podobnie jak gniew, nienawiść. Lubił na to patrzeć, obserwować, jak ludzie targani emocjami popełniali kardynalne błędy.
— Chodźmy stąd, znudziło mi się siedzenie tutaj — zaproponował, sięgając do kieszeni po monety, które luzem błąkały się w jego spodniach. Wyciągnął odpowiednią ilość i zostawił na stole, bez napiwku, bowiem nie był szczególnie zadowolony z tego, jak go obsłużono. Wstał z miejsca, narzucił na ramiona gruby płaszcz — na dworze wciąż było wyjątkowo mroźno, niska temperatura dawała się we znaki, a zimowa aura przeszywała na wskroś.
| zt x 2
— O tym będziemy teraz rozmawiać? — spytał zblazowanym tonem, poważniejąc. — O tym z jakimi kobietami chodzę do łóżka?— Wypuścił dym z boku, wyglądając na nieco zniecierpliwionego. — Z najpiękniejszymi — dodał zarozumiale, obniżając się w siedzisku; spozierając na nią nieco spod byka, z nisko opuszczoną brodą, błyszczącymi oczami. Miał dobry gust, był wyjątkowo wybredny i przez wzgląd na dobrą samokontrolę i panowanie nad samczymi instynktami nie brał tego, co popadnie, byle zaspokoić zwierzęce pragnienie, potrzebę demonstracji pozornej władzy, dominację — choć niewątpliwie był apodyktyczny. — Dotarły do ciebie jakieś wieści o mojej narzeczonej?— Nie przypominał sobie, by takową miał; by w jego życiu coś miało się rychło zmienić. Z pewnością nic w tej zaniedbywanej sferze, chorobliwa ambicja zmuszała go do poświęcania każdej drogocennej chwili na zdobywanie wiedzy, badania, zagłębianie się w arkanach czarnomagicznej wiedzy. Wiedziała o tym, dlatego kpiła, ale nie wyraził w odpowiedzi ani oburzenia, ani gwałtownej negacji. Brnął w jej żarty, zupełnie jakby nie rozumiał ich sensu. — Chciałabyś zostać moją żoną, Sigrun? — spytał zaczepnie, siląc się na śmiertelną powagę; choć z trudem powstrzymywał się od parsknięcia śmiechem.
Vasyl był zbędnym elementem na osi czasu. Nic nieznaczącą kropką, podpisaną datą jego narodzin; brudną, zaschniętą plamą z nieudanego niedzielnego sosu na spódnicy Cassandry. Nieestetyczną plamą, która zdążyła się wżreć w materiał i trwale złączyć się z włóknami. Lecz Graham... on nie powinien umrzeć. Był wiernym sługą Czarnego Pana, kretem w biurze aurorów, użytecznym członkiem Rycerzy Walpurgii, jego bratem bliźniakiem. Gorszą, nadżartą robactwem połówką, słabszym ogniwem, które po prostu dało się zabić, nie ucząc się na cudzych błędach.
— Patrzyłem, jak umierają — odpowiedział, zgodnie z prawdą. — I nie zrobiłem nic, by temu zapobiec.— Nie było w jego głosie ani żalu, ani nostalgii, nie było też dumy — nie odebrał życia ani jednemu z nich, choć chciał. Przemilczał fakt, że posiadał również siostrę, dziewczynę młodą, z pewnością niedoświadczoną życiem i głupią — była w końcu Dolohovem, nie Mulciberem. Matka nic dla niego nie znaczyła, nie czuł wobec niej już nawet nienawiści, nie inaczej myślał o dziewczynie, która urodziła się wiele lat po nim, w innym domu, w innej rodzinie. — Chyba mamy inne upodobania — odpowiedział już z uśmiechem. Mulciberowie nie raz wchodzili w związki kazirodcze, żenili się między sobą, rozpatrując swoich jako godnych samych siebie. I sam nie miałby skrupółów względem kobiety, a nawet siostry, gdyby takową miał — odpowiednio wychowaną, z pewnością piękną, wyznającą podobne wartości i idee. Ale miał odmienne cele w życiu, a z braku opcji nie miał również podobnych dylematów. — Ale cieszę się za Ciebie, dobrze, że pozyskałaś wartościowe doświadczenia.
Jakby czekał na to — aż straci nad sobą panowanie, wzburzy się, zezłości, zirytuje, pokaże prawdziwe oblicze, a może nawet ucieknie do przemocy, za która z pewnością, by ją ukarał. Prowokował ją z zimną satysfakcją, spoglądając jej w oczy, z ledwie zauważalnym, sardonicznym uśmiechem.
— I nie uciekłaś ze swym żalem w ramiona innego?— brata, oczywiście. Wydało mu się to dziwne. — Mogłabyś się z łatwością wynagrodzić sobie taką bezwartościową stratę — podkreślił to, bezwartościową. Nigdy nie darzył jej brata ani szacunkiem, ani tym bardziej sympatią. Był wszystkim, czego we własnym życiu chciał uniknąć. Dziś — chodząca porażką. Cokolwiek robił w tej swojej Rumunii, był już jedynie wspomnieniem tych, którzy istnieli tutaj. Uśmiechnął się z satysfakcją. — Piękny — przyznał zdawkowo; nie znał się na poezji, zapewne miał taki sam poziom umiejętności jak ona. Może dlatego tak szybko zrozumiał, co miała na myśli.
Zerknął na kelnerkę — wyglądała na wściekłą i przerażoną jednocześnie. I przez to emanował z niej jakiś wyjątkowy urok. Te emocje, zawsze budziły w nim psychodeliczną wrażliwość. Strach był piękny, podobnie jak gniew, nienawiść. Lubił na to patrzeć, obserwować, jak ludzie targani emocjami popełniali kardynalne błędy.
— Chodźmy stąd, znudziło mi się siedzenie tutaj — zaproponował, sięgając do kieszeni po monety, które luzem błąkały się w jego spodniach. Wyciągnął odpowiednią ilość i zostawił na stole, bez napiwku, bowiem nie był szczególnie zadowolony z tego, jak go obsłużono. Wstał z miejsca, narzucił na ramiona gruby płaszcz — na dworze wciąż było wyjątkowo mroźno, niska temperatura dawała się we znaki, a zimowa aura przeszywała na wskroś.
| zt x 2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| 4 lipca
Nie mógł wiedzieć, o której zjawi się tu Ramsey, nie chciał jednak ryzykować, że przekroczy próg kasyna po nim. A przynajmniej nie długo po nim. Skoro już otrzymał ofertę długofalowej współpracy, ofertę, której naprawdę potrzebował, to nie mógł pozwolić sobie na afront względem hipotetycznego pracodawcy. Goyle z kolei nie wiedział, na ile młodszy Mulciber cenił sobie punktualność, ani co dokładnie miał na myśli mówiąc, że spotkają się na miejscu.
Tuż po gonitwie - i odebraniu wygranych dzięki zakładowi pieniędzy - ruszył do swej posiadłości. I on nie chciał odwiedzać Szczęśliwego Galeona z sakiewką pełną monet, która z pewnością wzbudziłaby niemałe zainteresowane wśród bywalców kasyna. Zostawił ją więc w swym gabinecie, następnie zadbał o to, by jego strój prezentował się wystarczająco dobrze i ruszył na piechotę ku wskazanemu przez wróżbitę budynkowi. Kiedy w końcu udało mu się dostać do środka, skierował swe kroki ku kontuarowi, by zaopatrzyć się w niezbędny do omawiania interesów alkohol. Cały czas rozglądał się dookoła, szukając wśród sylwetek graczy widzianego nie tak dawno Ramseya, jednak albo ten krył się w mniej oczywistym zakątku Galeona, albo jeszcze nie było go na miejscu.
Goyle jednak nie narzekał. To dawało mu trochę więcej czasu na przemyślenie swych warunków - choć wieloletnia praktyka pozwoliła mu na dość szczegółowe określenie swego minimum, to Mulciber sprawiał wrażenie sprytnego lisa, który mógłby wywieść w pole i tak doświadczonego przemytnika, jakim był Caelan. Z drugiej strony, ich wspólna misja, przynależność do wybrańców Czarnego Pana, dawały żeglarzowi złudne poczucie bezpieczeństwa, które stale próbował od siebie odsunąć; cóż z tego, że obaj służyli swemu Panu? Ramsey nadal mógł wycenić jego usługi na mniej, niż były warte, mógł też stracić cierpliwość, jeśli wystąpią nieoczekiwane problemy z otrzymaniem obiecanego towaru. O tym jednak Caelan starał się nie myśleć; minęło wiele długich lat odkąd coś wymknęło mu się spod kontroli, zaś jego rozbudowana sieć kontaktów sprawiała, że nawet jeśli zawiodłoby go jedno źródło, wciąż mógł wierzyć w inne.
Bez słowa krążył po sali, kątem oka obserwując grających w czarodziejskie oczko klientów kasyna. Mimo wczesnej pory właściciele Galeona nie mogli narzekać na brak ruchu. Cóż, najwidoczniej niepokoje, których wszyscy byli świadkami, coraz mocniej popychały ludzi ku hazardowi. W końcu ruszył ku tej części sali, w której grano w kościanego pokera; mimowolnie zaczął wyobrażać sobie grę, którą mają toczyć z Mulciberem. Czy miał z nim jakiekolwiek szanse? Upił kolejny łyk alkoholu i znów zaczął szukać jego sylwetki wśród przebywających w kasynie czarodziejów.
Nie mógł wiedzieć, o której zjawi się tu Ramsey, nie chciał jednak ryzykować, że przekroczy próg kasyna po nim. A przynajmniej nie długo po nim. Skoro już otrzymał ofertę długofalowej współpracy, ofertę, której naprawdę potrzebował, to nie mógł pozwolić sobie na afront względem hipotetycznego pracodawcy. Goyle z kolei nie wiedział, na ile młodszy Mulciber cenił sobie punktualność, ani co dokładnie miał na myśli mówiąc, że spotkają się na miejscu.
Tuż po gonitwie - i odebraniu wygranych dzięki zakładowi pieniędzy - ruszył do swej posiadłości. I on nie chciał odwiedzać Szczęśliwego Galeona z sakiewką pełną monet, która z pewnością wzbudziłaby niemałe zainteresowane wśród bywalców kasyna. Zostawił ją więc w swym gabinecie, następnie zadbał o to, by jego strój prezentował się wystarczająco dobrze i ruszył na piechotę ku wskazanemu przez wróżbitę budynkowi. Kiedy w końcu udało mu się dostać do środka, skierował swe kroki ku kontuarowi, by zaopatrzyć się w niezbędny do omawiania interesów alkohol. Cały czas rozglądał się dookoła, szukając wśród sylwetek graczy widzianego nie tak dawno Ramseya, jednak albo ten krył się w mniej oczywistym zakątku Galeona, albo jeszcze nie było go na miejscu.
Goyle jednak nie narzekał. To dawało mu trochę więcej czasu na przemyślenie swych warunków - choć wieloletnia praktyka pozwoliła mu na dość szczegółowe określenie swego minimum, to Mulciber sprawiał wrażenie sprytnego lisa, który mógłby wywieść w pole i tak doświadczonego przemytnika, jakim był Caelan. Z drugiej strony, ich wspólna misja, przynależność do wybrańców Czarnego Pana, dawały żeglarzowi złudne poczucie bezpieczeństwa, które stale próbował od siebie odsunąć; cóż z tego, że obaj służyli swemu Panu? Ramsey nadal mógł wycenić jego usługi na mniej, niż były warte, mógł też stracić cierpliwość, jeśli wystąpią nieoczekiwane problemy z otrzymaniem obiecanego towaru. O tym jednak Caelan starał się nie myśleć; minęło wiele długich lat odkąd coś wymknęło mu się spod kontroli, zaś jego rozbudowana sieć kontaktów sprawiała, że nawet jeśli zawiodłoby go jedno źródło, wciąż mógł wierzyć w inne.
Bez słowa krążył po sali, kątem oka obserwując grających w czarodziejskie oczko klientów kasyna. Mimo wczesnej pory właściciele Galeona nie mogli narzekać na brak ruchu. Cóż, najwidoczniej niepokoje, których wszyscy byli świadkami, coraz mocniej popychały ludzi ku hazardowi. W końcu ruszył ku tej części sali, w której grano w kościanego pokera; mimowolnie zaczął wyobrażać sobie grę, którą mają toczyć z Mulciberem. Czy miał z nim jakiekolwiek szanse? Upił kolejny łyk alkoholu i znów zaczął szukać jego sylwetki wśród przebywających w kasynie czarodziejów.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Minęło zbyt wiele czasu, nim zjawił się w Szczęśliwym Galeonie. Nie spieszył się — próżno i arogancko bawiąc nieświadomie z Caelanem, który zapobiegawczo na niego czekał. Troszczył się jak zwykle o siebie i własne sprawy, które miały najwyższy priorytet. Zatrzymały go ważne sprawy, bo jego sprawy zawsze były wielkiej, najwyższej wagi. Musiał odłożyć ingrediencje do domu. Były cenne — nie zamierzał tracić ich bezmyślnie, marnując swój i Goyle'a czas, pozwalając na utratę towaru, na który czekał. Pozwolił sobie na odpisanie na listy, które wymagały szybkiej odpowiedzi. Punktualność nie była jego mocną stroną, a czas — sam w sobie wartością plastyczną, zdolną do modyfikacji. Wierzył, że towarzysz nie będzie miał mu za złe spóźnienia, że nie miałby nic lepszego do roboty. Co mogło na niego czekać w domu, poza gorszej jakości alkoholem, wredną żoną i stertą nieporozumień? Kasyno oferowało dostateczną rozrywkę, dobre widoki, ciekawe perspektywy spędzenia nocy — wątpił, by doskwierała mu samotność z powodu jego nieobecności i to założenie pozwoliło mu dokończyć wszystko w całkowitym spokoju.
Wszedł do środka od razu wzrokiem odszukując towarzysza. Kiedy go dostrzegł, ruszył wpierw stronę baru, gdzie zamówił dwie szklanki ognistej. Nim mu je podano ruszył pomiędzy obcymi ludźmi przed siebie.
— Nie mam wpływu na to co widzę — wyjaśnił mu z uśmiechem, wyciągając paczkę z papierosami. Gra z wróżbitą w karty wcale nie była tak emocjonująca i niezwykła, jak mogłoby się zdawać. Nie kontrolował oka, które otwierało się na zdarzenia niezależne od niego. Nagle, niespodziewanie. Wykorzystywał to do zasiania niepewności wśród mniej zorientowanych, dla zabawy, dla krótkotrwałej chwili zabawy. Utkwił jednego z papierosów pomiędzy wargami i szybko odpalił, po chwili częstując Goyle'a. Przyglądał mu się przy tym uważnie. Bez pytania zajął miejsce przy stole tuż obok. Na krześle usadowił się wygodnie, ale pochylony był do przodu, wsparty na łokciach o blat, bawiąc się szklanką z nonszalancją, dopóki Caelan nie usiadł przed nim. Zaciągnął się głęboko, leniwie spoglądając na stół, na którym po chwili znalazły się karty. Tuż obok nich dwie szklanki. Pierwsza dla niego i druga dla karcianego rywala. Miał swojego drinka, ale to nie miało znaczenia. Nie chodziło też o gest, Mulciber nie był ani rozrzutny ani pyszny. Palił papierosa przez chwilę w ciszy. W ustach trzymał papierosa, w dłoniach szybko przetasował karty. Odwlekał chwilę wyjawienia sedna sprawy. — Przełóż — podsunął mu talię, nie podnosząc na niego wzroku.
Wszedł do środka od razu wzrokiem odszukując towarzysza. Kiedy go dostrzegł, ruszył wpierw stronę baru, gdzie zamówił dwie szklanki ognistej. Nim mu je podano ruszył pomiędzy obcymi ludźmi przed siebie.
— Nie mam wpływu na to co widzę — wyjaśnił mu z uśmiechem, wyciągając paczkę z papierosami. Gra z wróżbitą w karty wcale nie była tak emocjonująca i niezwykła, jak mogłoby się zdawać. Nie kontrolował oka, które otwierało się na zdarzenia niezależne od niego. Nagle, niespodziewanie. Wykorzystywał to do zasiania niepewności wśród mniej zorientowanych, dla zabawy, dla krótkotrwałej chwili zabawy. Utkwił jednego z papierosów pomiędzy wargami i szybko odpalił, po chwili częstując Goyle'a. Przyglądał mu się przy tym uważnie. Bez pytania zajął miejsce przy stole tuż obok. Na krześle usadowił się wygodnie, ale pochylony był do przodu, wsparty na łokciach o blat, bawiąc się szklanką z nonszalancją, dopóki Caelan nie usiadł przed nim. Zaciągnął się głęboko, leniwie spoglądając na stół, na którym po chwili znalazły się karty. Tuż obok nich dwie szklanki. Pierwsza dla niego i druga dla karcianego rywala. Miał swojego drinka, ale to nie miało znaczenia. Nie chodziło też o gest, Mulciber nie był ani rozrzutny ani pyszny. Palił papierosa przez chwilę w ciszy. W ustach trzymał papierosa, w dłoniach szybko przetasował karty. Odwlekał chwilę wyjawienia sedna sprawy. — Przełóż — podsunął mu talię, nie podnosząc na niego wzroku.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Caelan nie po raz pierwszy umawiał się na spotkanie w tak niedokładny, pozostawiający wiele miejsca na interpretację sposób. Liczył się więc z tym, że jego towarzysz może pojawić się na miejscu w przeciągu kwadransa od opuszczenia toru, ale równie dobrze mógł przekroczyć próg kasyna dużo później - on zaś nie chciał być tym, który pojawi się w Szczęśliwym Galeonie jako drugi. Można by to nazwać swoistym, może nieco staroświeckim, podejściem do ubijania interesów - ktoś inny nazwałby to jednak zdrowym rozsądkiem.
Dostrzegł go kątem oka nim jeszcze Ramsey przemówił. Kiwnął mu krótko głową, a następnie bez słowa ruszył jego śladem ku jednemu z wolnych stolików; wygiął usta w czymś, co powinno przypominać uśmiech w reakcji na jego słowa. Gdy przyjął od towarzysza papierosa, zajął jedno z wolnych miejsc i rozsiadł się wygodnie, w końcu się odezwał - choć można już było stracić nadzieję, że zareaguje w jakikolwiek sposób.
- W takim razie nie powinienem się tym w ogóle przejmować - odparł powoli, wodząc wzrokiem po twarzy swego rozmówcy; na jego ustach wciąż tańczył ten sam krzywy uśmiech. Umieścił otrzymanego od niego papierosa między wargami, zapalił go i zaciągnął się nim nieśpiesznie. - Zamiast tego mogłem zapytać, jak często grywasz w karty i kiedy ostatnio przegrałeś.
Nie znał się na wróżbiarstwie, nie znał się też na jasnowidzach, pozostawało mu więc wierzyć Mulciberowi na słowo. Logicznym jednak wydawało się stwierdzenie, że ten nie kontroluje swego trzeciego oka; Goyle'owi pozostawało mieć nadzieję, że dwoje normalnych oczu miał pod całkowitą kontrolą i żadne z nich nie zacznie mu się gapić w karty.
Spojrzał na talię, która dopiero co pojawiła się na ich stole, i dopił swojego drinka, którego zaczął już jakiś czas temu, jeszcze przed przybyciem rywala; był gotów. Ulokował wzrok na jego twarzy, jedynie kątem oka obserwując samo tasowanie kart - nie podejrzewał go o żadne sztuczki, choć przecież nie mógł mieć pewności, w jaki sposób Ramsey zamierzał to rozegrać.
- Czy i tutaj będziemy się o coś zakładać? - zapytał. Nawiązywał do ich rozmowy, która odbyła się podczas wyścigu. Nie chciał wychodzić z tematem współpracy jako pierwszy, cierpliwie czekał, aż towarzysz wprawi się w odpowiedni nastrój, uzna, że nadeszła odpowiednia pora.
Zaciągnął się papierosem po raz drugi i - zgodnie z prośbą Mulcibera - wolną ręką chwycił górną część talii, by dokonać prostego przełożenia kart; popisywanie się nie było w jego stylu. Następnie popchnął je w jego stronę, pozwalając mu na dalszą zabawę z kartami.
Dostrzegł go kątem oka nim jeszcze Ramsey przemówił. Kiwnął mu krótko głową, a następnie bez słowa ruszył jego śladem ku jednemu z wolnych stolików; wygiął usta w czymś, co powinno przypominać uśmiech w reakcji na jego słowa. Gdy przyjął od towarzysza papierosa, zajął jedno z wolnych miejsc i rozsiadł się wygodnie, w końcu się odezwał - choć można już było stracić nadzieję, że zareaguje w jakikolwiek sposób.
- W takim razie nie powinienem się tym w ogóle przejmować - odparł powoli, wodząc wzrokiem po twarzy swego rozmówcy; na jego ustach wciąż tańczył ten sam krzywy uśmiech. Umieścił otrzymanego od niego papierosa między wargami, zapalił go i zaciągnął się nim nieśpiesznie. - Zamiast tego mogłem zapytać, jak często grywasz w karty i kiedy ostatnio przegrałeś.
Nie znał się na wróżbiarstwie, nie znał się też na jasnowidzach, pozostawało mu więc wierzyć Mulciberowi na słowo. Logicznym jednak wydawało się stwierdzenie, że ten nie kontroluje swego trzeciego oka; Goyle'owi pozostawało mieć nadzieję, że dwoje normalnych oczu miał pod całkowitą kontrolą i żadne z nich nie zacznie mu się gapić w karty.
Spojrzał na talię, która dopiero co pojawiła się na ich stole, i dopił swojego drinka, którego zaczął już jakiś czas temu, jeszcze przed przybyciem rywala; był gotów. Ulokował wzrok na jego twarzy, jedynie kątem oka obserwując samo tasowanie kart - nie podejrzewał go o żadne sztuczki, choć przecież nie mógł mieć pewności, w jaki sposób Ramsey zamierzał to rozegrać.
- Czy i tutaj będziemy się o coś zakładać? - zapytał. Nawiązywał do ich rozmowy, która odbyła się podczas wyścigu. Nie chciał wychodzić z tematem współpracy jako pierwszy, cierpliwie czekał, aż towarzysz wprawi się w odpowiedni nastrój, uzna, że nadeszła odpowiednia pora.
Zaciągnął się papierosem po raz drugi i - zgodnie z prośbą Mulcibera - wolną ręką chwycił górną część talii, by dokonać prostego przełożenia kart; popisywanie się nie było w jego stylu. Następnie popchnął je w jego stronę, pozwalając mu na dalszą zabawę z kartami.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W kasynie nie dostrzegł innych znajomych twarzy, ale to pozwoliło mu czuć się swobodniej. Nie dostrzegł też, by ktokolwiek poza Goylem mu się przyglądał. Ten zaś czynił to przez chwilę dość wnikliwie, jakby starał się z jego twarzy wyczytać coś interesującego. Nie chciał, aby z tego powodu spotkał go zawód. Pozwolił sobie więc na lekko uśmiech, pogodny, może nawet nieco sympatyczny, choć jego spojrzenie pozostawało zimne i uparte.
– Rzadko — przyznał szczerze z lekceważeniem w głosie. Przegrana? Nie lubił przegrywać, a więc i przyznawać się do tego. Nawet jeśli przegrana z Rookwood nie była żadną porażką dla niego, niczym nie splamiła jego honoru, życiorysu, skuteczności działań. Była — ot, co — zwykłą zabawą, formą rozrywki opartą na przewrotnym losie. Tasował karty w sposób typowy dla doświadczonego gracza, kogoś, komu ich kształt i faktura nie były obce. Ale karty tarota, te same, które pozostawił ostatnim razem u Cassandry, traktował z wyjątkowym szacunkiem. Ich tasowanie nie miało wielkiego znaczenia, a rozstawienie olbrzymie. W przeciwieństwie do tych tutaj, zwykłych, pomiętych już setkami tłustych, grubych i chudych, brudnych i czystych paluchów klienteli kasyna. Uważne spojrzenie Caelana nie skupiało się na jego ruchach, a na twarzy. Uśmiechał się więc uspokajająco. Dobre posunięcie gracza. Zazwyczaj Ci, co przyglądają się kartom, próbując coś dostrzec, najmniej widzą.
— Czemu nie — mruknął, wyciągając prawą ręką z kieszeni kilka sykli, które ustawił w stosiku pomiędzy nimi. — Nie można odmówić łatwemu zarobkowi.— Monety nie miały dla niego aż tak wielkiego znaczenia. W jego świecie liczyły się przysługi, nigdy nie mógł sobie pozwolić na to, by kupować cudzy szacunek za złoto. By opływać w luksusy, by trwonić knuty na zabawę. Większość tego, co miał poświęcał na zakupy woluminów od handlarzy wątpliwej reputacji, inwestował w materiały badań, w swoje czarnomagiczne eksperymenty. Nawet na jedzenie było tego szkoda, a jadł tylko tyle ile musiał, aby przeżyć. Niespodziewanie zakręciło go w nosie. Parszywe przeziębienie, choróbsko, którego nabawił się w Azkabanie nie dawało mu spokoju. Ignorował zalecenia Cassandry — był wyjątkowo upartym i nieposłusznym pacjentem. Kichnął w bok, nie mając szans, by przybrać nieodgadnioną twarz pokerzysty. Po wszystkim siąknął nosem i rozdał im karty.
— Na Nokturnie jest lecznica, z pewnością wiesz — dodał, uznając, że przynamniej raz odwiedził jej progi w potrzebie. — Potrzebuje stałych dostaw ingrediencji najlepszej jakości. Wierzę, że takie jesteś w stanie zapewnić. Uzdrowicielka nie będzie za nie płacić. Ja będę. Jeśli ofiaruje ci za nie zapłatę, odmówisz. Jeśli złoży zamówienie, powiadomisz mnie, a ja je ureguluję— nie zwlekał dłużej z wyjawieniem celu tego spotkania. Spojrzał na Goyle'a, licząc na to, że nie będzie się zbyt długo nad tym zastanawiał. Nie miał nad czym. To była jedna z tych propozycji, których nie warto było odrzucać. — Należy do jednostki badawczej Rycerzy. — Poinformował go, lub przypomniał, jeśli już wiedział o kim mowa. I zasugerował mu, że dla dobra sprawy powinien dobrze przemyśleć swoje ceny. Jakoś tych ingrediencji może przełożyć się na jego własny stan zdrowia w przyszłości.
Wziął do ręki swoje karty i bez zerkania w nie, odwrócił je od razu.
| Stawka: 20 punków ze skrytki
– Rzadko — przyznał szczerze z lekceważeniem w głosie. Przegrana? Nie lubił przegrywać, a więc i przyznawać się do tego. Nawet jeśli przegrana z Rookwood nie była żadną porażką dla niego, niczym nie splamiła jego honoru, życiorysu, skuteczności działań. Była — ot, co — zwykłą zabawą, formą rozrywki opartą na przewrotnym losie. Tasował karty w sposób typowy dla doświadczonego gracza, kogoś, komu ich kształt i faktura nie były obce. Ale karty tarota, te same, które pozostawił ostatnim razem u Cassandry, traktował z wyjątkowym szacunkiem. Ich tasowanie nie miało wielkiego znaczenia, a rozstawienie olbrzymie. W przeciwieństwie do tych tutaj, zwykłych, pomiętych już setkami tłustych, grubych i chudych, brudnych i czystych paluchów klienteli kasyna. Uważne spojrzenie Caelana nie skupiało się na jego ruchach, a na twarzy. Uśmiechał się więc uspokajająco. Dobre posunięcie gracza. Zazwyczaj Ci, co przyglądają się kartom, próbując coś dostrzec, najmniej widzą.
— Czemu nie — mruknął, wyciągając prawą ręką z kieszeni kilka sykli, które ustawił w stosiku pomiędzy nimi. — Nie można odmówić łatwemu zarobkowi.— Monety nie miały dla niego aż tak wielkiego znaczenia. W jego świecie liczyły się przysługi, nigdy nie mógł sobie pozwolić na to, by kupować cudzy szacunek za złoto. By opływać w luksusy, by trwonić knuty na zabawę. Większość tego, co miał poświęcał na zakupy woluminów od handlarzy wątpliwej reputacji, inwestował w materiały badań, w swoje czarnomagiczne eksperymenty. Nawet na jedzenie było tego szkoda, a jadł tylko tyle ile musiał, aby przeżyć. Niespodziewanie zakręciło go w nosie. Parszywe przeziębienie, choróbsko, którego nabawił się w Azkabanie nie dawało mu spokoju. Ignorował zalecenia Cassandry — był wyjątkowo upartym i nieposłusznym pacjentem. Kichnął w bok, nie mając szans, by przybrać nieodgadnioną twarz pokerzysty. Po wszystkim siąknął nosem i rozdał im karty.
— Na Nokturnie jest lecznica, z pewnością wiesz — dodał, uznając, że przynamniej raz odwiedził jej progi w potrzebie. — Potrzebuje stałych dostaw ingrediencji najlepszej jakości. Wierzę, że takie jesteś w stanie zapewnić. Uzdrowicielka nie będzie za nie płacić. Ja będę. Jeśli ofiaruje ci za nie zapłatę, odmówisz. Jeśli złoży zamówienie, powiadomisz mnie, a ja je ureguluję— nie zwlekał dłużej z wyjawieniem celu tego spotkania. Spojrzał na Goyle'a, licząc na to, że nie będzie się zbyt długo nad tym zastanawiał. Nie miał nad czym. To była jedna z tych propozycji, których nie warto było odrzucać. — Należy do jednostki badawczej Rycerzy. — Poinformował go, lub przypomniał, jeśli już wiedział o kim mowa. I zasugerował mu, że dla dobra sprawy powinien dobrze przemyśleć swoje ceny. Jakoś tych ingrediencji może przełożyć się na jego własny stan zdrowia w przyszłości.
Wziął do ręki swoje karty i bez zerkania w nie, odwrócił je od razu.
| Stawka: 20 punków ze skrytki
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5, 6, 2, 3, 5
'k6' : 5, 6, 2, 3, 5
Kasyno "Szczęśliwy Galeon"
Szybka odpowiedź