Carkitt Market
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Carkitt Market
Carkitt Market jest popularnym centrum handlowym ukrytym pod szklanym dachem, które zostało zbudowane tuż przy ulicy Pokątnej. W środku znajduje się mnóstwo przeróżnych sklepów - zarówno tych wykwintniejszych, jak i o cenach przystępnych dla przeciętnych czarodziejów - wskutek czego o każdej porze dnia można natrafić tu na tłumy. Do spotkań w Carkitt Market zachęcają także liczne kawiarenki znane z serwowania najznamienitszego ciasta dyniowego.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:20, w całości zmieniany 1 raz
Gdy jeden z mężczyzn - ten, zdawałoby się, mniej stanowczy, nieco zabłąkany we własnych myślach, średnio wpasowujący się w standardy agresywnej antymugolskiej policji - ruszył w pogoń, Garrett znów miał ochotę przekląć; zamiast tego jednak wytężał zmysły, wbijając w nieznajomego dziwnie rozżarzone spojrzenie oczu jasnych jak niebo w bezchmurny dzień. Jeżeli jego nowy kompan pragnął niemej bitwy na pewność siebie wyrażoną mową ciała, otrzyma ją - Garrett nie miał w zwyczaju chylić głowy ani podkulać lisiego, rudego ogona. Nieznacznie uniósł jeden z kącików ust w wyrazie uprzejmego sam-nie-był-pewien-czego, ale jego wzrok pozostawał stanowczy: do granic profesjonalny i nieznoszący sprzeciwu.
- Rozumiem, że szkolenie antymugolskiej policji trwało nad wyraz krótko, ale wierzę, że w jego trakcie wyjaśnia się, jak winno zwracać się do osób wyższych rangą. - Nie było tajemnicą, że Ministerstwo rządziło się własnymi, niespisanymi prawami - i że jedno z nich oznajmiało, jakoby praca w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów była zaszczytem, a bycie w dodatku aurorem - jako należenie do specjalnej jednostki - wyjątkowym prestiżem. Garry miał zamiar rozpaczliwie to wykorzystać. - Garrett Weasley - zaczął, już teraz stawiając nacisk na nazwisko - przynależność do Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki budującej Skorowidz Czystości Krwi budziło niekiedy respekt, nawet jeżeli osobiście uważał to za bzdurę, przekonany, że do tego spisu jego rodzina nigdy nie powinna należeć. Albo inaczej - że taki bezsens mający na celu wyniesienie na piedestał osób, które na to w żaden sposób nie zasłużyły, nie powinien powstać. - Starszy auror w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. - I znów ze zdecydowaniem podkreślił swoją pozycję - nawet jego spojrzenie przypominało, że miał za plecami Szefa Biura Aurorów, jednego z najpotężniejszych (jeżeli nie najpotężniejszego) czarodzieja w Ministerstwie; z Rogersem zawsze dogadywał się zaskakująco dobrze i przełożony stanąłby za nim murem. Przypadkowy policjant służący w jednostce, która powinna zostać rozwiązana jeszcze przed tym, jak właściwie powstała, nie mógł powiedzieć tego o sobie.
Garrett gardził nim bezgranicznie, nawet jeśli skrywał to za maską profesjonalnego stoicyzmu. W tej chwili zdążył nawet zapomnieć, że wstawiał się za Louisem, którego losy właśnie zaczęły się ważyć; tu chodziło już o zasady i o fakt, że stojący przed nim mężczyzna stanowił uosobienie całej zarazy trawiącej Ministerstwo, tej korupcji, obrzydliwej polityki, szkodliwych ideologii. Rozkruszenie go na pył Garry traktował już jako prywatną misję.
- Nie omieszkam twierdzić, że w tym momencie to ja powinienem prosić o wylegitymowanie się, ale oszczędzę panu i pańskiemu towarzyszowi dalszych upokorzeń. - Nieprzerwanie grał na czas, ale nie zdradzała tego jego mimika - ostrzejsze niż zwykle rysy zdawały się w milczeniu opowiadać historię bezbrzeżnego spokoju, a w niewinnych słowach czaił się stanowczy jad. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła mu myśl, że będzie musiał jakoś wytłumaczyć się Deborah - zapewne to przedstawienie z boku wyglądało niedorzecznie. Rozmowa z przypadkowym policjantem nie stanowi dobrej wymówki dla przerwania troskliwych rozmów. - Ponawiam więc pytanie i za kimkolwiek pan goni, panie... - urwał, dając mu możliwość dopowiedzenia swojego nazwiska - to proponuję nie przerywać pościgu - być może w jego głosie mimowolnie zabrzmiało coś na kształt szydery: coś znów błysnęło mu metalicznie w oczach, a na przekór słowom każda sekunda spędzona w towarzystwie tego człowieka napędzała w jego żyłach furię - i oferuję pomoc. Darmowe, przyspieszone szkolenie, bo nie kojarzę pańskiej obecności na tym ministerialnym z zeszłego tygodnia. Obowiązkowym. Nie wydaje mi się, żeby pański przełożony był z tego faktu zadowolony. - Po części łgał; faktycznie cały czas w Ministerstwie miały miejsce niezbędne szkolenia i rzeczywiście brał niekiedy w nich udział jako prowadzący, dzieląc się swoją wiedzą nie tylko z młodymi aurorami, ale nie miał zielonego pojęcia, jak wyglądał aktualny rozkład nauk dawanych antymugolskim policjantom - był jednak przekonany, że jego nowy przyjaciel również tego nie wiedział. Była to wszak jednostka zbudowana z przypadkowych osób niemających nawet wyobrażenia o tym, jak wygląda praca w prawdziwych służbach; zwykłe skupisko niewyszkolonych osób karmionych fałszywą propagandą. Garrett słyszał niewyobrażalną ilość historii traktujących na temat niekompetencji policjantów - i wierzył, że ma przed sobą podręcznikowy przykład przyklaskującego wszelkim poleceniom ćwierćinteligenta. - Ruszajmy więc, w tym tygodniu to mój teren dyżurów. - I kolejna półprawda, o której sam zainteresowany nie mógł mieć pojęcia: akurat pytania na temat akcji aurorów często można było odrzucić pięcioma słowami ("przykro mi, to ściśle tajne") i miał zamiar dzisiaj z tego skorzystać. - Kto jest poszukiwany i za jakie przewinienia? - zaczął więc znowu, parodiując entuzjazm i marząc tylko o tym, by dźgnąć swojego towarzysza różdżką w oko. Właściwie jeśli nic się już dzisiaj nie powiedzie, taki właśnie miał plan - zaciągnąć go w ciemny zaułek, znokautować w imię walki o bezpieczeństwo mugoli, przeczyścić pamięć i udawać, że nie miał z tym nic wspólnego.
I koniecznie nie mówić o tym nikomu. Zniszczyłby swoją niezszarganą (jeszcze) opinię nienagannego idealisty o rękach niesplamionych krwią, który ponad rozwiązania przepełnione przemocą cenił wyszukaną dyplomację.
- Rozumiem, że szkolenie antymugolskiej policji trwało nad wyraz krótko, ale wierzę, że w jego trakcie wyjaśnia się, jak winno zwracać się do osób wyższych rangą. - Nie było tajemnicą, że Ministerstwo rządziło się własnymi, niespisanymi prawami - i że jedno z nich oznajmiało, jakoby praca w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów była zaszczytem, a bycie w dodatku aurorem - jako należenie do specjalnej jednostki - wyjątkowym prestiżem. Garry miał zamiar rozpaczliwie to wykorzystać. - Garrett Weasley - zaczął, już teraz stawiając nacisk na nazwisko - przynależność do Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki budującej Skorowidz Czystości Krwi budziło niekiedy respekt, nawet jeżeli osobiście uważał to za bzdurę, przekonany, że do tego spisu jego rodzina nigdy nie powinna należeć. Albo inaczej - że taki bezsens mający na celu wyniesienie na piedestał osób, które na to w żaden sposób nie zasłużyły, nie powinien powstać. - Starszy auror w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. - I znów ze zdecydowaniem podkreślił swoją pozycję - nawet jego spojrzenie przypominało, że miał za plecami Szefa Biura Aurorów, jednego z najpotężniejszych (jeżeli nie najpotężniejszego) czarodzieja w Ministerstwie; z Rogersem zawsze dogadywał się zaskakująco dobrze i przełożony stanąłby za nim murem. Przypadkowy policjant służący w jednostce, która powinna zostać rozwiązana jeszcze przed tym, jak właściwie powstała, nie mógł powiedzieć tego o sobie.
Garrett gardził nim bezgranicznie, nawet jeśli skrywał to za maską profesjonalnego stoicyzmu. W tej chwili zdążył nawet zapomnieć, że wstawiał się za Louisem, którego losy właśnie zaczęły się ważyć; tu chodziło już o zasady i o fakt, że stojący przed nim mężczyzna stanowił uosobienie całej zarazy trawiącej Ministerstwo, tej korupcji, obrzydliwej polityki, szkodliwych ideologii. Rozkruszenie go na pył Garry traktował już jako prywatną misję.
- Nie omieszkam twierdzić, że w tym momencie to ja powinienem prosić o wylegitymowanie się, ale oszczędzę panu i pańskiemu towarzyszowi dalszych upokorzeń. - Nieprzerwanie grał na czas, ale nie zdradzała tego jego mimika - ostrzejsze niż zwykle rysy zdawały się w milczeniu opowiadać historię bezbrzeżnego spokoju, a w niewinnych słowach czaił się stanowczy jad. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła mu myśl, że będzie musiał jakoś wytłumaczyć się Deborah - zapewne to przedstawienie z boku wyglądało niedorzecznie. Rozmowa z przypadkowym policjantem nie stanowi dobrej wymówki dla przerwania troskliwych rozmów. - Ponawiam więc pytanie i za kimkolwiek pan goni, panie... - urwał, dając mu możliwość dopowiedzenia swojego nazwiska - to proponuję nie przerywać pościgu - być może w jego głosie mimowolnie zabrzmiało coś na kształt szydery: coś znów błysnęło mu metalicznie w oczach, a na przekór słowom każda sekunda spędzona w towarzystwie tego człowieka napędzała w jego żyłach furię - i oferuję pomoc. Darmowe, przyspieszone szkolenie, bo nie kojarzę pańskiej obecności na tym ministerialnym z zeszłego tygodnia. Obowiązkowym. Nie wydaje mi się, żeby pański przełożony był z tego faktu zadowolony. - Po części łgał; faktycznie cały czas w Ministerstwie miały miejsce niezbędne szkolenia i rzeczywiście brał niekiedy w nich udział jako prowadzący, dzieląc się swoją wiedzą nie tylko z młodymi aurorami, ale nie miał zielonego pojęcia, jak wyglądał aktualny rozkład nauk dawanych antymugolskim policjantom - był jednak przekonany, że jego nowy przyjaciel również tego nie wiedział. Była to wszak jednostka zbudowana z przypadkowych osób niemających nawet wyobrażenia o tym, jak wygląda praca w prawdziwych służbach; zwykłe skupisko niewyszkolonych osób karmionych fałszywą propagandą. Garrett słyszał niewyobrażalną ilość historii traktujących na temat niekompetencji policjantów - i wierzył, że ma przed sobą podręcznikowy przykład przyklaskującego wszelkim poleceniom ćwierćinteligenta. - Ruszajmy więc, w tym tygodniu to mój teren dyżurów. - I kolejna półprawda, o której sam zainteresowany nie mógł mieć pojęcia: akurat pytania na temat akcji aurorów często można było odrzucić pięcioma słowami ("przykro mi, to ściśle tajne") i miał zamiar dzisiaj z tego skorzystać. - Kto jest poszukiwany i za jakie przewinienia? - zaczął więc znowu, parodiując entuzjazm i marząc tylko o tym, by dźgnąć swojego towarzysza różdżką w oko. Właściwie jeśli nic się już dzisiaj nie powiedzie, taki właśnie miał plan - zaciągnąć go w ciemny zaułek, znokautować w imię walki o bezpieczeństwo mugoli, przeczyścić pamięć i udawać, że nie miał z tym nic wspólnego.
I koniecznie nie mówić o tym nikomu. Zniszczyłby swoją niezszarganą (jeszcze) opinię nienagannego idealisty o rękach niesplamionych krwią, który ponad rozwiązania przepełnione przemocą cenił wyszukaną dyplomację.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Jego postawa odrobinę się zmieniła, choć ewidentnie nie był zadowolony z zaistniałej sytuacji. Nowa posada zmieniła w pewien sposób jego życie: oto dostał odznakę i był kimś, liczył się, ludzie wypełniali jego polecenia. Wzbudzał szacunek, jeśli nadal można używać tego słowa jeśli jest on wymuszony lękiem, bo przede wszystkim były osoby w których wzbudzał lęk. Chociażby chłopak, który przed chwilą rzucił się do ucieczki. Podobało mu się to. Obserwując także nastroje i to co działo się dookoła, w duchu nosił nadzieję, że z czasem policja antymugolska nabierze większego i większego znaczenia. Wierzył w to i zdecydowanie uważał podobne działanie za słuszne. Nie dostrzegał: nie chciał dostrzegać niewątpliwych minusów powołanej grupy, jak chociażby faktu, iż powstała ona z osób bez kwalifikacji, była tak liczna że niewątpliwie przyjęto niemal każdego chętnego oraz, że - jak wspominał jego rozmówca - nie zostali odpowiednio przeszkoleni.
To w jego oczach nie miało znaczenia, jego cel, pilnowanie tego co uważał za porządek na ulicach uważał za bardziej istotny i liczył, iż z czasem obowiązki się poszerzą. Zdawało się, że rodacy gotowi byli na znacznie bardziej drastyczne ruchy.
W tej chwili nie mógł jednak zaprzeczyć, iż niewątpliwie miał do czynienia z osobą wyższą rangą, osobą której podlegał. Nie podobało mu się to. Widział przecież, że Weasley rzucił się do pomocy osobie, którą usiłowali legitymować, a jego stosunek do policji antymugolskiej z każdą chwilą był bardziej wyrazisty - nic jednak nie mógł zrobić ze swojej bądź co bądź przegranej pozycji.
Przemilczał więc jedynie uwagę o legitymowaniu, najwidoczniej nie mając dobrej odpowiedzi lub nie chcąc ładować się w jeszcze gorsze bagno. Choć jego twarz wyrażała poirytowanie, nie mówił i nie robił nic - nawet, kiedy jego towarzysz wrócił na miejsce lekko zdyszany, poprawił okulary i spojrzał na obu mężczyzn najwidoczniej usiłując odnaleźć się w sytuacji.
- Uciekł.
Poinformował jedynie krótko, co spotkało się jedynie z pełnym irytacji prychnięciem. Najpewniej w innej sytuacji niejaki Pickett usłyszałby kilka słów na temat swojej nieudolności, w tej chwili jednak byłoby to nad wyraz ryzykowne.
- Johnes. Marc Johnes. - przedstawił się w końcu milczący do tej pory mężczyzna, nie odwracając wzroku. - To rutynowy patrol, pilnujemy bezpieczeństwa na ulicach. Obecnie jak zapewne pan wie, po ulicach chodzi wielu kryminalistów.
Miał tutaj niewątpliwie osoby które w całym panującym na ulicach chaosie dały radę uciec policji antymugolskiej, oskarżane niejednokrotnie bezpodstawnie, osoby którym zarzuca się zbrodnie których sprawców nie udało się znaleźć - często zarzuca się je im wyłącznie przez wzgląd na gorsze pochodzenie. W tonie wypowiedzi mężczyzny tkwiła pewność i przekonanie o słuszności jego działań. Oczyszczał ulice.
- Ktoś kto ucieka mimo, iż został jedynie poproszony o wylegitymowanie nie może być w pełni niewinny. - dodał kolejną rzecz, która wydawała się oczywista. W normalnej sytuacji nawet osoba o mniej zwiędniętym kręgosłupie moralnym mogłaby mu przyznać rację, w tej chwili jednak oczywistym było, że jest przed czym uciekać. Sama nazwa jednostki budziła lęk wśród konkretnych grup społecznych - jeszcze zanim ludność Londynu dowiedziała się, że na prawdę jest się czego bać.
Mężczyzna na pewno nie omieszka wspomnieć swojemu przełożonemu, że jego patrol został przerwany, a niewylegitymowana osoba - a więc najpewniej przestępca - zbiegła, ponieważ przeszkodził mu auror. Póki co jednak ruszył ulicą zgodnie z wolą Weasleya.
To w jego oczach nie miało znaczenia, jego cel, pilnowanie tego co uważał za porządek na ulicach uważał za bardziej istotny i liczył, iż z czasem obowiązki się poszerzą. Zdawało się, że rodacy gotowi byli na znacznie bardziej drastyczne ruchy.
W tej chwili nie mógł jednak zaprzeczyć, iż niewątpliwie miał do czynienia z osobą wyższą rangą, osobą której podlegał. Nie podobało mu się to. Widział przecież, że Weasley rzucił się do pomocy osobie, którą usiłowali legitymować, a jego stosunek do policji antymugolskiej z każdą chwilą był bardziej wyrazisty - nic jednak nie mógł zrobić ze swojej bądź co bądź przegranej pozycji.
Przemilczał więc jedynie uwagę o legitymowaniu, najwidoczniej nie mając dobrej odpowiedzi lub nie chcąc ładować się w jeszcze gorsze bagno. Choć jego twarz wyrażała poirytowanie, nie mówił i nie robił nic - nawet, kiedy jego towarzysz wrócił na miejsce lekko zdyszany, poprawił okulary i spojrzał na obu mężczyzn najwidoczniej usiłując odnaleźć się w sytuacji.
- Uciekł.
Poinformował jedynie krótko, co spotkało się jedynie z pełnym irytacji prychnięciem. Najpewniej w innej sytuacji niejaki Pickett usłyszałby kilka słów na temat swojej nieudolności, w tej chwili jednak byłoby to nad wyraz ryzykowne.
- Johnes. Marc Johnes. - przedstawił się w końcu milczący do tej pory mężczyzna, nie odwracając wzroku. - To rutynowy patrol, pilnujemy bezpieczeństwa na ulicach. Obecnie jak zapewne pan wie, po ulicach chodzi wielu kryminalistów.
Miał tutaj niewątpliwie osoby które w całym panującym na ulicach chaosie dały radę uciec policji antymugolskiej, oskarżane niejednokrotnie bezpodstawnie, osoby którym zarzuca się zbrodnie których sprawców nie udało się znaleźć - często zarzuca się je im wyłącznie przez wzgląd na gorsze pochodzenie. W tonie wypowiedzi mężczyzny tkwiła pewność i przekonanie o słuszności jego działań. Oczyszczał ulice.
- Ktoś kto ucieka mimo, iż został jedynie poproszony o wylegitymowanie nie może być w pełni niewinny. - dodał kolejną rzecz, która wydawała się oczywista. W normalnej sytuacji nawet osoba o mniej zwiędniętym kręgosłupie moralnym mogłaby mu przyznać rację, w tej chwili jednak oczywistym było, że jest przed czym uciekać. Sama nazwa jednostki budziła lęk wśród konkretnych grup społecznych - jeszcze zanim ludność Londynu dowiedziała się, że na prawdę jest się czego bać.
Mężczyzna na pewno nie omieszka wspomnieć swojemu przełożonemu, że jego patrol został przerwany, a niewylegitymowana osoba - a więc najpewniej przestępca - zbiegła, ponieważ przeszkodził mu auror. Póki co jednak ruszył ulicą zgodnie z wolą Weasleya.
I show not your face but your heart's desire
|z warsztatu
Jayden w ogóle się na tym nie znał, ale najwidoczniej we dwóch zawsze było raźniej. Szczególnie, że obaj posiadali listy, dzięki którym mieli zrobić to łatwiej i bez problemu. Odwiedziny u Flitwicków skończyły się pomyślnie i właśnie o to chodziło. JJ miał jedynie nadzieję, że te gwoździe to nie będzie wielki problem - pięć funtów powinno im starczyć. Był to jednak taki materiał, że bez problemu można było go zakupić bez zbędnego czekania na odbiór zamówienia. Z tego co się orientował to nawet mugole posiadali podobne przedmioty związane z budowlanką, jednak były to jedynie domysły. Nie znał się na mugoloznastwie, a jego wiedza była jedynie związana z rzuconymi przez Howell hasłami. Dobrze mimo wszystko, że powiedziała mu o kilku sklepach, do których powinien był zajrzeć. Adrien również miał swoją listę, co niezwykle ułatwiło im pracę chodzenia po sklepach. Nigdy nie spodziewałby się, że coś takiego mu się przydarzy, ale nie mógł narzekać. W końcu całkiem zgrabnie im to szło i większość rzeczy mieli załatwionych w jednym miejscu. Kto by się spodziewał, że wszystko pójdzie tak zgrabnie. Farby mieli dostać w kolejnym sklepie i zostały jedynie drabiny. Było to dość kłopotliwe, jednak Londyn i jego możliwości były naprawdę szerokie. Wystarczyło popytać, rozejrzeć się. W końcu drabiny nie były takie niespotykane, żeby nie mogli ich nigdzie dostać. Skinął głową, gdy Carrow wspomniał coś o dziesięciu wiadrach. Zostawił tę część składania zamówienia w rękach starszego Zakonnika, zdając sobie sprawę, że ten miał rację. W końcu wiadro niby takie proste, a ile możliwości i sposobów jego wykorzystania. A potem przyszło czas na opłacenie wszystkiego i mimo że Jay nie miał tak sporej sumy jak Adrien, to dołożył się do zamówienia, ciesząc się, że też miał w tym swój wkład, po czym przeszli na temat odbioru sprzętu. - Jasne. W takim razie wszystko mi pasuje. Tylko no... Egzaminy w Hogwarcie są tuż za rogiem, więc odeślę sowę z informacją - odparł, przypominając sobie o stosie papierkowej roboty, która miała go czekać. Przez to wszystko jego godziny pracy nie były usystematyzowane i nie mógł z góry powiedzieć, kiedy był wolny, a kiedy jeszcze nie. Wyszli w końcu z warsztatu i skierowali się do Carkitt Market.
- Jakie kolory będą najlepsze? - spytał, próbując sobie wyobrazić jaka barwa najlepiej, by pasowała do Starej Chaty. - A może tylko naturalny? Ten co nie będzie zasłaniał drewna, a tylko je chronił? - mówił dalej, zbliżając się wraz z lordem Carrowem do wyznaczonego miejsca. Pachniało tam czymś niezidentyfikowanym, nieco nieprzyjemnym, ale to był ten sklep. Był tu wcześniej, jednak nie rozglądał się zbytnio nie mając wystarczająco dużo czasu.
Jayden w ogóle się na tym nie znał, ale najwidoczniej we dwóch zawsze było raźniej. Szczególnie, że obaj posiadali listy, dzięki którym mieli zrobić to łatwiej i bez problemu. Odwiedziny u Flitwicków skończyły się pomyślnie i właśnie o to chodziło. JJ miał jedynie nadzieję, że te gwoździe to nie będzie wielki problem - pięć funtów powinno im starczyć. Był to jednak taki materiał, że bez problemu można było go zakupić bez zbędnego czekania na odbiór zamówienia. Z tego co się orientował to nawet mugole posiadali podobne przedmioty związane z budowlanką, jednak były to jedynie domysły. Nie znał się na mugoloznastwie, a jego wiedza była jedynie związana z rzuconymi przez Howell hasłami. Dobrze mimo wszystko, że powiedziała mu o kilku sklepach, do których powinien był zajrzeć. Adrien również miał swoją listę, co niezwykle ułatwiło im pracę chodzenia po sklepach. Nigdy nie spodziewałby się, że coś takiego mu się przydarzy, ale nie mógł narzekać. W końcu całkiem zgrabnie im to szło i większość rzeczy mieli załatwionych w jednym miejscu. Kto by się spodziewał, że wszystko pójdzie tak zgrabnie. Farby mieli dostać w kolejnym sklepie i zostały jedynie drabiny. Było to dość kłopotliwe, jednak Londyn i jego możliwości były naprawdę szerokie. Wystarczyło popytać, rozejrzeć się. W końcu drabiny nie były takie niespotykane, żeby nie mogli ich nigdzie dostać. Skinął głową, gdy Carrow wspomniał coś o dziesięciu wiadrach. Zostawił tę część składania zamówienia w rękach starszego Zakonnika, zdając sobie sprawę, że ten miał rację. W końcu wiadro niby takie proste, a ile możliwości i sposobów jego wykorzystania. A potem przyszło czas na opłacenie wszystkiego i mimo że Jay nie miał tak sporej sumy jak Adrien, to dołożył się do zamówienia, ciesząc się, że też miał w tym swój wkład, po czym przeszli na temat odbioru sprzętu. - Jasne. W takim razie wszystko mi pasuje. Tylko no... Egzaminy w Hogwarcie są tuż za rogiem, więc odeślę sowę z informacją - odparł, przypominając sobie o stosie papierkowej roboty, która miała go czekać. Przez to wszystko jego godziny pracy nie były usystematyzowane i nie mógł z góry powiedzieć, kiedy był wolny, a kiedy jeszcze nie. Wyszli w końcu z warsztatu i skierowali się do Carkitt Market.
- Jakie kolory będą najlepsze? - spytał, próbując sobie wyobrazić jaka barwa najlepiej, by pasowała do Starej Chaty. - A może tylko naturalny? Ten co nie będzie zasłaniał drewna, a tylko je chronił? - mówił dalej, zbliżając się wraz z lordem Carrowem do wyznaczonego miejsca. Pachniało tam czymś niezidentyfikowanym, nieco nieprzyjemnym, ale to był ten sklep. Był tu wcześniej, jednak nie rozglądał się zbytnio nie mając wystarczająco dużo czasu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Część zakupów mieli już z głowy. A przynajmniej w kwestii formalnej - bo materiały z warsztatu zamówione, zaliczka opłacona. Kwestia praktyczna wisiała co prawda w powietrzu niemniej z tego co Carrow zdołał dostrzec to Vane należał do ludzi zorganizowanych, a więc na pewno dojdą do jakiegoś wspólnego porozumienia w kwestii zmówienia się po odbiór. Adrien czuł, że najprawdopodobniej i tak przyjdzie im dokupić coś jeszcze przy tej okazji jakiś drobiazg bo magicznym sposobem okaże się że coś jeszcze by się przydało ponad to.
- Oczywiście. Na pewno to jeszcze dogramy - skinął raźnie głową w przytakującym geście. Chociaż dziwnie było słuchać o tym, że wciąż tam jest. Adriena kusiło by dopytać się o nastroje panujące w szkole lub o to jak sobie radzi z tym wszystkim. Miejsce i czas nie był sprzyjający. Może później. Zaczerpnął więc ze swojej nieskończonej skarbnicy wstrzemięźliwości i wraz z profesorem udali się dalej. Prawdę powiedziawszy Adrien odkrywał w ten sposób pokątną na nowo - nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na takie sklepy, na to, że takie rzeczy można kupić zaraz za rogiem.
- Masz na myśli coś takiego przezroczystego po czym drewno jest też tak jakby bardziej gładkie? - oczami wspomnień przypominał sobie, że z czymś takim miał już nie raz do czynienia - Hmm...to dobry pomysł. Weźmy też może trochę czegoś z kolorem do wewnętrznych pokoi? Tak, by nie było za monotonnie. Właściwie...co sądzisz by wziąć wiadro białej? Zawsze można nadać wówczas jakiś odcień odpowiednim eliksirem - zaproponował i oczami wyobraźni widział już wianuszek całej żeńskiej części zakonu zastanawiających się nad wybraniem tego konkretnego pasującego do firanek i wazonu w zacienionym kącie, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie zauważy. Pocieszna wizja. Tym bardziej, że gdyby tak zrobili zrzuciliby z siebie ciężar odpowiedzialności wybrania koloru kwatery. To może być zastanawiające, lecz wydawało się to uzdrowicielowi trudniejsze do dźwignięcia niż wzięcie odpowiedzialności za zdrowie pacjenta - Chyba. Zawsze można się w sumie o to podpytać czy istnieje taka możliwość. Powinni mieć również chyba jakieś magiczne farby dla niezdecydowanych - w tym momencie w sumie bardziej zażartował, lecz...tak właściwie czemu coś takiego miałoby nie istnieć?
- Oczywiście. Na pewno to jeszcze dogramy - skinął raźnie głową w przytakującym geście. Chociaż dziwnie było słuchać o tym, że wciąż tam jest. Adriena kusiło by dopytać się o nastroje panujące w szkole lub o to jak sobie radzi z tym wszystkim. Miejsce i czas nie był sprzyjający. Może później. Zaczerpnął więc ze swojej nieskończonej skarbnicy wstrzemięźliwości i wraz z profesorem udali się dalej. Prawdę powiedziawszy Adrien odkrywał w ten sposób pokątną na nowo - nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na takie sklepy, na to, że takie rzeczy można kupić zaraz za rogiem.
- Masz na myśli coś takiego przezroczystego po czym drewno jest też tak jakby bardziej gładkie? - oczami wspomnień przypominał sobie, że z czymś takim miał już nie raz do czynienia - Hmm...to dobry pomysł. Weźmy też może trochę czegoś z kolorem do wewnętrznych pokoi? Tak, by nie było za monotonnie. Właściwie...co sądzisz by wziąć wiadro białej? Zawsze można nadać wówczas jakiś odcień odpowiednim eliksirem - zaproponował i oczami wyobraźni widział już wianuszek całej żeńskiej części zakonu zastanawiających się nad wybraniem tego konkretnego pasującego do firanek i wazonu w zacienionym kącie, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie zauważy. Pocieszna wizja. Tym bardziej, że gdyby tak zrobili zrzuciliby z siebie ciężar odpowiedzialności wybrania koloru kwatery. To może być zastanawiające, lecz wydawało się to uzdrowicielowi trudniejsze do dźwignięcia niż wzięcie odpowiedzialności za zdrowie pacjenta - Chyba. Zawsze można się w sumie o to podpytać czy istnieje taka możliwość. Powinni mieć również chyba jakieś magiczne farby dla niezdecydowanych - w tym momencie w sumie bardziej zażartował, lecz...tak właściwie czemu coś takiego miałoby nie istnieć?
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jay był w tym beznadziejny - zakupach, które nie dotyczyły w żadnym wypadku astronomii. A jednak potrafił się w tym mniej więcej odnaleźć i nie szło tak koszmarnie! Znaczy się - miał pomoc w postaci lorda Carrowa i chyba tylko to go ratowało przez totalną klęską. Kiedyś chciał zrobić niespodziankę Mii i kupić za nią parę prostych rzeczy codziennego użytku do jej mieszkania, bo wspominała, że potrzebuje. Zamiast jednego talerza kupił cały zestaw, który zajmował połowę pokoju zajmowanego przez jego kuzynkę. I zamiast pomocy zrobił się problem. I jeśli Adrien odniósł wrażenie, że JJ był zorganizowany to niestety było to bardzo złudne, bo pomimo tego, że Vane był naukowcem, profesorem w tak dobrej szkole jak Hogwart to mimo wszystko daleko było mu do kogoś kto szedł według określonego planu i miał głowę na karku w sprawach mających duże znaczenie w planie. Teraz pokazał się z tej lepszej w tym znaczeniu strony z tego względu, że taki musiał być. Jeśli chodziło o dobro bliskich jak i swoich uczniów potrafiła w nim zajść duża zmiana. Od końca kwietnia przez początek maja wylała się fala nieszczęść dotykająca pracowników jak i studentów zamkowej szkoły, dlatego potrzebowano ludzi potrafiących sobie poradzić z tym chaosem. A Jayden miał wystarczającą motywację, by nie być zakałą, a człowiekiem radzącym sobie z przeciwnościami. Nie na odwrót. Może dlatego też potrafił być również tą zorganizowaną personą przez jakiś czas. Gdyby Adrien spytał o nastroje panujące w murach jego drugiego domu, odpowiedziałby, jednak z małą ochotą. Ostatnio tak wiele osób go o to pytało, wcześniej również przez Grindelwalda, a on był zbyt dobrze wychowany i zbyt otwarty, by odmówić. Był mimo wszystko zmęczony i wolałby o tym nie rozmawiać.
- Dokładnie o czymś takim mówię - odparł, uśmiechając się do swojego towarzysza. Czyli jednak mówił coś z sensem? Idealnie. Słysząc jego słowa, kiwnął głową. Tak, to był dobry pomysł. - Można kupić w sumie kilka białych farb. Sama w sobie też wnosi pewne światło - odparł, zamyślając się po tych słowach na chwilkę. Nie zdążył odpowiedzieć na jego kolejne słowa, bo znaleźli się w odpowiednim miejscu i Vane pokierował ich do środka. Tam też znalazła ich zgrabna, całkiem ładna dziewczyna z plakietką lokalu.
- Nie mogą się panowie zdecydować? - zapytała śpiewnie, przenosząc spojrzenie z Adriena na Jaydena i uśmiechając się przy tym promiennie. - Proszę się nie martwić. Dzięki naszym alchemikom udało się stworzyć farbę CUD. Czynnik Ułatwiający Dekorację. Wystarczy pomalować nim pokój, a ściany przybierają ulubioną barwę wchodzącego. Czy to nie wspaniałe? - zaśmiała się delikatnie, czekając na opinie swoich klientów. JJa nieco zbiła z tropu swoimi ofertami na wejściu, dlatego chwilę nie mógł nic z siebie wyrzucić, zostawiając tu drogę już jedynie Adrienowi do uratowania sytuacji.
- Dokładnie o czymś takim mówię - odparł, uśmiechając się do swojego towarzysza. Czyli jednak mówił coś z sensem? Idealnie. Słysząc jego słowa, kiwnął głową. Tak, to był dobry pomysł. - Można kupić w sumie kilka białych farb. Sama w sobie też wnosi pewne światło - odparł, zamyślając się po tych słowach na chwilkę. Nie zdążył odpowiedzieć na jego kolejne słowa, bo znaleźli się w odpowiednim miejscu i Vane pokierował ich do środka. Tam też znalazła ich zgrabna, całkiem ładna dziewczyna z plakietką lokalu.
- Nie mogą się panowie zdecydować? - zapytała śpiewnie, przenosząc spojrzenie z Adriena na Jaydena i uśmiechając się przy tym promiennie. - Proszę się nie martwić. Dzięki naszym alchemikom udało się stworzyć farbę CUD. Czynnik Ułatwiający Dekorację. Wystarczy pomalować nim pokój, a ściany przybierają ulubioną barwę wchodzącego. Czy to nie wspaniałe? - zaśmiała się delikatnie, czekając na opinie swoich klientów. JJa nieco zbiła z tropu swoimi ofertami na wejściu, dlatego chwilę nie mógł nic z siebie wyrzucić, zostawiając tu drogę już jedynie Adrienowi do uratowania sytuacji.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Próbował sobie wyobrazić jak mogłaby wyglądać nowa chata i tak zawiesił się na tym, czy aby na pewno będzie cała z drewna jak poprzedniczka? A jeśli tak to nie wiedział czy to dobre by z zewnątrz jak i wewnątrz ściany oblepiała ta sama barwa. Może to było jakieś szlacheckie wypaczenie poczucia estetyki, które wychodziło teraz z Carrowa? chociaż niewątpliwie dziwnie było rozpatrywać Starą Chatę pod kątem estetycznym. Była miejscem które gromadziło ludzi w określonym celu. Tak właściwie mogliby ją pomalować i na niegustowny róż, a i tak przecież nie straciłaby na funkcjonalności. Wciąż byłaby miejscem mogącym trzymać pod dachem tych których powinna. Ale z drugiej strony skoro mieli teraz wpływ na jakieś zmiany to czemu by z nich nie skorzystać tak by było lepiej...?
- W pewnym sensie - odpowiedział niewieście uprzejmie - Chcielibyśmy zakupić farby do drewna. Takiej nie mającej barwy, przezroczystej, która jednak chroni drewno.
- Chodzi Panu o bejcę?
- Jeśli spełnia wymienione wymagania to tak.
- Do stosowania do wnętrza, zewnętrza?
- Będziemy potrzebowali takiej i takiej - zaczął niepewnie, a potem wraz z coraz to nowszymi, mnożącymi się pytaniami Carrow postanowił wyłuszczyć sprawę. Powiedział kobiecie, że planuje odbudować domek letniskowy, który został zniszczony podczas anomalii. Było to niewinne, gładkie kłamstwo które nie mogło wywołać niewygodnych pytań. W końcu anomalie niszczyły i zniszczyły wiele domów, dworów. Każdy teraz prowadził budowy. Zobrazowanie sytuacji jednak pomogło w tym by kobieta doradziła w sposób bardziej szczegółowy czego będą potrzebowali i w jakich ilościach. Carrow decydował się na te górne granice bo zawsze lepiej było, gdy czegoś było za dużo niż za mało. Nie chcieli przecież utrudniać nikomu pracy. Zakupili też pędzli i foli. Tak jak Adrien się spodziewał, kobieta proponowała magiczne emalie, lecz Adrien odmówił. Po spisaniu zamówienia i dogadaniu szczegółów mogli opuścić to miejsce.
- To by było wygodne. Chodzi mi o tą magiczną emulsję jednak teraz, kiedy te anomalie szaleją to lepiej nie nasycać drewna czymś co mogłoby je przyciągać. Nie wspominając o tym, że nie jestem pewien jaki wpływ ta magia mogłaby mieć na zaklęcia maskujące - zdradził Vane'yowi, gdy przemieszczali się dalej.
Ilość wydawanych pieniędzy rosła, lecz jak na razie Adrien wątpił by przekroczyła 150 galeonów i wychodziło na to, że dokładnie tyle dziś roztrwoni
- W pewnym sensie - odpowiedział niewieście uprzejmie - Chcielibyśmy zakupić farby do drewna. Takiej nie mającej barwy, przezroczystej, która jednak chroni drewno.
- Chodzi Panu o bejcę?
- Jeśli spełnia wymienione wymagania to tak.
- Do stosowania do wnętrza, zewnętrza?
- Będziemy potrzebowali takiej i takiej - zaczął niepewnie, a potem wraz z coraz to nowszymi, mnożącymi się pytaniami Carrow postanowił wyłuszczyć sprawę. Powiedział kobiecie, że planuje odbudować domek letniskowy, który został zniszczony podczas anomalii. Było to niewinne, gładkie kłamstwo które nie mogło wywołać niewygodnych pytań. W końcu anomalie niszczyły i zniszczyły wiele domów, dworów. Każdy teraz prowadził budowy. Zobrazowanie sytuacji jednak pomogło w tym by kobieta doradziła w sposób bardziej szczegółowy czego będą potrzebowali i w jakich ilościach. Carrow decydował się na te górne granice bo zawsze lepiej było, gdy czegoś było za dużo niż za mało. Nie chcieli przecież utrudniać nikomu pracy. Zakupili też pędzli i foli. Tak jak Adrien się spodziewał, kobieta proponowała magiczne emalie, lecz Adrien odmówił. Po spisaniu zamówienia i dogadaniu szczegółów mogli opuścić to miejsce.
- To by było wygodne. Chodzi mi o tą magiczną emulsję jednak teraz, kiedy te anomalie szaleją to lepiej nie nasycać drewna czymś co mogłoby je przyciągać. Nie wspominając o tym, że nie jestem pewien jaki wpływ ta magia mogłaby mieć na zaklęcia maskujące - zdradził Vane'yowi, gdy przemieszczali się dalej.
Ilość wydawanych pieniędzy rosła, lecz jak na razie Adrien wątpił by przekroczyła 150 galeonów i wychodziło na to, że dokładnie tyle dziś roztrwoni
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wyobrażał sobie chaty. Po prostu skupił się na liście i nazwach sklepów. Chyba to całe zamieszanie niezbyt mu służyło, jeśli chodziło o skupienie się na tym co mieli później zrobić z tymi wszystkimi materiałami. Owszem. Nie byłoby go tutaj, gdyby nie wiedział w czym rzecz, jednak skupienie się na tu i teraz było znacznie łatwiejsze niż długoterminowe zamartwianie się. Teoretycznie powinien jeszcze zastanowić się nad domem rodzinnym, bo nieco też tam namieszała fala magii, jednak nie było to coś z czym nie uporaliby sobie jego rodzice. Byli w końcu piekielnie zdolnymi czarodziejami, nie musiał się aż tak o nich martwić. Zamiast tego jednak jego uwagę znowu zwróciła ekspedientka, która zasypując ich gradem informacji, skupiła się w końcu na Adrienie, który zaczął wykładać to czego potrzebowali. Jayden stał jedynie obok i słuchał słów starszego Zakonnika, jakby był co najmniej niedoścignionym mentorem zakupów farb. Vane jedynie ubezpieczał tyły na wypadek, gdyby jakiś złośliwy klient zdecydował się ich okraść. Chociaż i tak w tej roli zapewne wypadłby koszmarnie. Dlatego już skupił się na słuchaniu dialogu między dwoma osobami, które znały się lub starały się znać lepiej od niego na materiałach do malowania. Gdy Adrien dobijał targu i wykładał to, czego potrzebowali, astronom zaczął rozglądać się dookoła, obserwując próbki farb, które prezentowały się na większych i mniejszych sztalugach, by każdy mógł je dojrzeć z bliska. Jego uwagę przyciągnęła ta ciemnogranatowa z błyszczącymi się niczym gwiazdy dodatkami. Prawdę powiedziawszy kupiłby ją, gdyby Carrow nie podniósł nieświadomie głosu i nie przywołał profesora na ziemię. Ten otrząsnął się z chwilowej konsternacji, obiecując sobie jednak, że wróci tu z kolejnymi monetami i kupi sobie tę farbę! Koniecznie ją zdobędzie! Nie ma na to mocnych.
- A wie pani może gdzie możemy kupić drabiny? - zagadnął kobietę, gdy stali już przy kasie i zaraz mieli płacić. Zerknął na Adriena porozumiewawczo. Potrzebowali również i tego sprzętu. Młoda czarownica uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową.
- Zakład Bonesów jest po drugiej stronie ulicy - odpowiedziała, po czym schowała ich zakupy do toreb, na które naniesione zostały specjalne zaklęcia powiększające. Dzięki czemu jedna mała siateczka mogła pomieścić wiele produktów. Gdy wyszli, JJ skinął głową rozmówcy, zgadzając się z nim w stu procentach. Mieli to, co chcieli. Nawet zamówili kilka drabin, a całość nie kosztowała go więcej niż 100 galeonów, które dołożył do ogólnej kwoty. Były to zadowalające zakupy i zdecydowanie pomyślnie przeprowadzone.
|zt x2
- A wie pani może gdzie możemy kupić drabiny? - zagadnął kobietę, gdy stali już przy kasie i zaraz mieli płacić. Zerknął na Adriena porozumiewawczo. Potrzebowali również i tego sprzętu. Młoda czarownica uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową.
- Zakład Bonesów jest po drugiej stronie ulicy - odpowiedziała, po czym schowała ich zakupy do toreb, na które naniesione zostały specjalne zaklęcia powiększające. Dzięki czemu jedna mała siateczka mogła pomieścić wiele produktów. Gdy wyszli, JJ skinął głową rozmówcy, zgadzając się z nim w stu procentach. Mieli to, co chcieli. Nawet zamówili kilka drabin, a całość nie kosztowała go więcej niż 100 galeonów, które dołożył do ogólnej kwoty. Były to zadowalające zakupy i zdecydowanie pomyślnie przeprowadzone.
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 22.05
Lubiła to miejsce, było jednym z częściej przez nią odwiedzanym, ilekroć bywała na Pokątnej. A bywała tu regularnie, choć zazwyczaj wtedy, kiedy potrzebowała dokupić sobie nowych składników alchemicznych i innych przydatnych rzeczy. Nie tylko w aptece można było znaleźć przydatne ingrediencje, także na Carkitt Market znała zaufanego sprzedawcę, który czasem oferował jej atrakcyjne ceny lub sprowadzał dla niej rzadsze składniki. W pracy dla Munga miała zapewnione ingrediencje, ale często warzyła eliksiry też dla użytku własnego lub znajomych, więc zawsze dbała o to, by mieć w domu wszystko co potrzebne. Oprócz stoiska z ziołami było tu też i wiele innych, choćby stragan z używanymi książkami, gdzie czasem mogła kupić coś taniej niż w „Esach i Floresach”, była też maleńka kawiarnia, w której mogła zjeść najlepsze dyniowe ciasto.
Ciekawe tylko, ile z tego zastanie dzisiaj? Ostatni raz była tu jeszcze przed anomaliami, choć już wtedy można było wyczuć w powietrzu nastrój niepokoju, od czasu kiedy zabroniono na Pokątnej czarów nie było tu już tak samo, jak kiedyś. Kto by pomyślał, że w czasach szkolnych ta ulica kojarzyła jej się głównie z kolorowymi witrynami, gwarem ludzi robiących spokojnie zakupy i beztroską? Dziś, idąc szybko ulicą, wcale nie widziała beztroski i radości. Ludzi było mniej i wydawali się bardziej spięci. Niektóre lokale były pozamykane i nie była nawet pewna, czy targ będzie działał, czy handlarze w ogóle tam przybędą. Pogoda w ostatnich dniach była okropna, a przecież anomalie wpływały nie tylko na nią.
Także Charlie nie wyglądała szczególnie dobrze, choć jeszcze niecałe dwa tygodnie temu była energiczna i pełna pasji. Blada, z podkrążonymi oczami i potarganymi włosami, sprawiała wrażenie zmęczonej i zmartwionej, ale dziś nie wyróżniała się na tle innych.
Miała zamiar dokupić trochę składników do swoich zapasów, żeby nie zostać pewnego dnia zaskoczoną brakiem czegoś bardzo potrzebnego oraz zerknąć czy nie ma jakichś interesujących książek; zazwyczaj kupowała tu lekkie odprężające czytadła, ale kiedyś udało jej się trafić i na stare, niewznawiane od lat wydanie księgi poświęconej wpływowi gwiazd na warzenie eliksirów.
Zaraz po wejściu na obszar targu mogła zauważyć, że i tu było mniej ludzi i mniej straganów. Ale pocieszająca była myśl, że wciąż toczyło się tu jakieś życie, nawet jeśli bardziej anemiczne i przesycone niepokojem. Szybko wypatrzyła znajomy stragan ze składnikami alchemicznymi, ale jak się okazało, wybór był dużo mniejszy niż zwykle, a sprzedawca nie był w stanie powiedzieć, kiedy sytuacja się poprawi. Jego działalność też stała pod znakiem zapytania. Dokonała jednak podstawowych zakupów, po czym podała mężczyźnie kilka monet i ruszyła dalej, pakując zawiniątka z ingrediencjami do torby. I właśnie wtedy prawie wpadła na osobę, która wyglądała bardzo znajomo, którą rozpoznała prawie natychmiast, choć kiedy widziała go ostatni raz, była kotem, ale on nie mógł mieć o tym zielonego pojęcia. Zapewne wciąż wierzył, że ostatnie spotkanie miało miejsce w Hogwarcie.
- Johnny? – zapytała, udając, że wcale go od tamtego czasu nie widziała. – Czy to naprawdę ty?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lubiła to miejsce, było jednym z częściej przez nią odwiedzanym, ilekroć bywała na Pokątnej. A bywała tu regularnie, choć zazwyczaj wtedy, kiedy potrzebowała dokupić sobie nowych składników alchemicznych i innych przydatnych rzeczy. Nie tylko w aptece można było znaleźć przydatne ingrediencje, także na Carkitt Market znała zaufanego sprzedawcę, który czasem oferował jej atrakcyjne ceny lub sprowadzał dla niej rzadsze składniki. W pracy dla Munga miała zapewnione ingrediencje, ale często warzyła eliksiry też dla użytku własnego lub znajomych, więc zawsze dbała o to, by mieć w domu wszystko co potrzebne. Oprócz stoiska z ziołami było tu też i wiele innych, choćby stragan z używanymi książkami, gdzie czasem mogła kupić coś taniej niż w „Esach i Floresach”, była też maleńka kawiarnia, w której mogła zjeść najlepsze dyniowe ciasto.
Ciekawe tylko, ile z tego zastanie dzisiaj? Ostatni raz była tu jeszcze przed anomaliami, choć już wtedy można było wyczuć w powietrzu nastrój niepokoju, od czasu kiedy zabroniono na Pokątnej czarów nie było tu już tak samo, jak kiedyś. Kto by pomyślał, że w czasach szkolnych ta ulica kojarzyła jej się głównie z kolorowymi witrynami, gwarem ludzi robiących spokojnie zakupy i beztroską? Dziś, idąc szybko ulicą, wcale nie widziała beztroski i radości. Ludzi było mniej i wydawali się bardziej spięci. Niektóre lokale były pozamykane i nie była nawet pewna, czy targ będzie działał, czy handlarze w ogóle tam przybędą. Pogoda w ostatnich dniach była okropna, a przecież anomalie wpływały nie tylko na nią.
Także Charlie nie wyglądała szczególnie dobrze, choć jeszcze niecałe dwa tygodnie temu była energiczna i pełna pasji. Blada, z podkrążonymi oczami i potarganymi włosami, sprawiała wrażenie zmęczonej i zmartwionej, ale dziś nie wyróżniała się na tle innych.
Miała zamiar dokupić trochę składników do swoich zapasów, żeby nie zostać pewnego dnia zaskoczoną brakiem czegoś bardzo potrzebnego oraz zerknąć czy nie ma jakichś interesujących książek; zazwyczaj kupowała tu lekkie odprężające czytadła, ale kiedyś udało jej się trafić i na stare, niewznawiane od lat wydanie księgi poświęconej wpływowi gwiazd na warzenie eliksirów.
Zaraz po wejściu na obszar targu mogła zauważyć, że i tu było mniej ludzi i mniej straganów. Ale pocieszająca była myśl, że wciąż toczyło się tu jakieś życie, nawet jeśli bardziej anemiczne i przesycone niepokojem. Szybko wypatrzyła znajomy stragan ze składnikami alchemicznymi, ale jak się okazało, wybór był dużo mniejszy niż zwykle, a sprzedawca nie był w stanie powiedzieć, kiedy sytuacja się poprawi. Jego działalność też stała pod znakiem zapytania. Dokonała jednak podstawowych zakupów, po czym podała mężczyźnie kilka monet i ruszyła dalej, pakując zawiniątka z ingrediencjami do torby. I właśnie wtedy prawie wpadła na osobę, która wyglądała bardzo znajomo, którą rozpoznała prawie natychmiast, choć kiedy widziała go ostatni raz, była kotem, ale on nie mógł mieć o tym zielonego pojęcia. Zapewne wciąż wierzył, że ostatnie spotkanie miało miejsce w Hogwarcie.
- Johnny? – zapytała, udając, że wcale go od tamtego czasu nie widziała. – Czy to naprawdę ty?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Ostatnio zmieniony przez Charlene Leighton dnia 05.12.17 13:39, w całości zmieniany 1 raz
/22.05
Trzynaście minut po trzynastej. Carkitt Market. Naprawdę lubiłem to miejsce i to nie tylko ze względu na dostępność... DOSŁOWNIE wszystkiego. Tutaj złodzieje mieli swój raj, a ja przecież byłem trochę jednym z nich. Chciałeś coś zwędzić ze sklepu na Pokątnej? Trzeba się było nieźle nagimnastykować. Jeżeli natomiast chciałeś coś zwędzić z Carkitt Market... to było dziecinnie proste, ba! Ci wszyscy handlarze aż się prosili żeby im coś zawinąć! A mnie nie trzeba powtarzać dwa razy, ha! Ręce aż mnie swędziały jak tylko wchodziłem pod ten szklany dach.
W każdym razie dzisiaj było tutaj znacznie spokojniej niż zwykle i stosunkowo pusto, co raczej nie napawało mnie entuzjazmem - stoiska z książkami z ingrediencjami, z ziołami i innymi pierdołami, a gdzie biżuteria? Gdzie magiczne artefakty? Gdzie...? Zanim zdążyłem się obejrzeć poczułem drobną dłoń wsuwającą się pod moje ramię i usłyszałem znajomy, lekko skrzeczący głos - madame Rosalie poznam wszędzie, to stara znajoma mojej matki, chyba najbardziej natchniona artystka jaką kiedykolwiek w życiu spotkałem. Zajmowała się dosłownie wszystkim, ale najlepiej czuła się na deskach teatru, gdzie mogła dać upust swoim aktorskim zdolnością. Uśmiecham się, uchylam usta by się przywitać, ale ona już ciągnie mnie za sobą i opowiada co się z nią działo kiedyśmy się nie widzieli - no tak, mogłem się tego spodziewać; nie spotkałem jeszcze osoby, która byłaby w stanie przegadać madame Rosalie, ba! Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, już siedziałem na krześle w tutejszej kawiarence, a w dłoni ściskałem filiżankę z fusiastą herbatką, której zresztą ubywało w zastraszającym tempie. Naprawdę lubiłem i szanowałem tę staruszkę ale, niech mi się nietoperze wplątają we włosy i powyrywają wszystkie, przyszedłem tu dzisiaj w nieco innym celu...
- Na Merlina, Johnnie! Spójrz tylko w swoją filiżankę! - to patrzę, bo do tej pory mój wzrok nieubłagalnie wędrował gdzieś za okno. I co widzę?... - Przecież to ponurak! Chłopcze, lepiej na siebie uważaj, ponurak nigdy nie wróży nic dobrego! - krzyczy madame Rosalie grożąc mi przy tym jednym palcem, a ja tylko się lekko uśmiecham, machając przy tym dłonią, chociaż gdzieś w środku aż mnie ściska. To zdecydowanie nie była dobra wróżba i ja także o tym wiedziałem. Chciałem udawać, że wcale nie wierzę w takie fusy, robić dobrą minę, jednak moja towarzyszka chyba wyczuła, że faktycznie trochę przygasłem, bo nie męczyła już kiedy oznajmiłem, że powinienem wracać do domu - ostatecznie tam chyba będzie najbezpieczniej. Żegnam się więc ze starą znajomą (wycałowała mnie za wsze czasy!) i opuszczam lokum, na nowo wychodząc na targ, a kiedy zobaczyłem te wszystkie stragany to aż mi się ślepia zaświeciły! Aż zapomniałem o tej całej wróżbie i o powrocie do domu! Lawiruję między stoiskami, szukając wzrokiem czegoś cenniejszego niż kolejna porcja żabiego skrzeku, kiedy nagle... O mały włos! Z początku mierzę dziewczę spojrzeniem, unosząc wysoko obie brwi, marszczę nos, ale kiedy się odzywa zalewa mnie fala wspomnień - Charlie i ja na wieży astronomicznej, pochyleni nad mapą nieba, wyłożeni na błoniach pod rozgwieżdżonym niebem, zaczytani w odległych galaktykach, zwiedzający meandry kosmosu i wreszcie poznający jego wszystkie tajemnice.
- Charlie! Kupę lat! - witam ją z uśmiechem, rozkładając ramiona by godnie przywitać znajomą ze szkolnych lat - To chyba ja, a czy ty to ty, czy mam jakieś omamy? - śmieję się - Co cię tu przywiało? - pytam, bo mniemam, że całkiem inne pobudki niż mnie.
Trzynaście minut po trzynastej. Carkitt Market. Naprawdę lubiłem to miejsce i to nie tylko ze względu na dostępność... DOSŁOWNIE wszystkiego. Tutaj złodzieje mieli swój raj, a ja przecież byłem trochę jednym z nich. Chciałeś coś zwędzić ze sklepu na Pokątnej? Trzeba się było nieźle nagimnastykować. Jeżeli natomiast chciałeś coś zwędzić z Carkitt Market... to było dziecinnie proste, ba! Ci wszyscy handlarze aż się prosili żeby im coś zawinąć! A mnie nie trzeba powtarzać dwa razy, ha! Ręce aż mnie swędziały jak tylko wchodziłem pod ten szklany dach.
W każdym razie dzisiaj było tutaj znacznie spokojniej niż zwykle i stosunkowo pusto, co raczej nie napawało mnie entuzjazmem - stoiska z książkami z ingrediencjami, z ziołami i innymi pierdołami, a gdzie biżuteria? Gdzie magiczne artefakty? Gdzie...? Zanim zdążyłem się obejrzeć poczułem drobną dłoń wsuwającą się pod moje ramię i usłyszałem znajomy, lekko skrzeczący głos - madame Rosalie poznam wszędzie, to stara znajoma mojej matki, chyba najbardziej natchniona artystka jaką kiedykolwiek w życiu spotkałem. Zajmowała się dosłownie wszystkim, ale najlepiej czuła się na deskach teatru, gdzie mogła dać upust swoim aktorskim zdolnością. Uśmiecham się, uchylam usta by się przywitać, ale ona już ciągnie mnie za sobą i opowiada co się z nią działo kiedyśmy się nie widzieli - no tak, mogłem się tego spodziewać; nie spotkałem jeszcze osoby, która byłaby w stanie przegadać madame Rosalie, ba! Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, już siedziałem na krześle w tutejszej kawiarence, a w dłoni ściskałem filiżankę z fusiastą herbatką, której zresztą ubywało w zastraszającym tempie. Naprawdę lubiłem i szanowałem tę staruszkę ale, niech mi się nietoperze wplątają we włosy i powyrywają wszystkie, przyszedłem tu dzisiaj w nieco innym celu...
- Na Merlina, Johnnie! Spójrz tylko w swoją filiżankę! - to patrzę, bo do tej pory mój wzrok nieubłagalnie wędrował gdzieś za okno. I co widzę?... - Przecież to ponurak! Chłopcze, lepiej na siebie uważaj, ponurak nigdy nie wróży nic dobrego! - krzyczy madame Rosalie grożąc mi przy tym jednym palcem, a ja tylko się lekko uśmiecham, machając przy tym dłonią, chociaż gdzieś w środku aż mnie ściska. To zdecydowanie nie była dobra wróżba i ja także o tym wiedziałem. Chciałem udawać, że wcale nie wierzę w takie fusy, robić dobrą minę, jednak moja towarzyszka chyba wyczuła, że faktycznie trochę przygasłem, bo nie męczyła już kiedy oznajmiłem, że powinienem wracać do domu - ostatecznie tam chyba będzie najbezpieczniej. Żegnam się więc ze starą znajomą (wycałowała mnie za wsze czasy!) i opuszczam lokum, na nowo wychodząc na targ, a kiedy zobaczyłem te wszystkie stragany to aż mi się ślepia zaświeciły! Aż zapomniałem o tej całej wróżbie i o powrocie do domu! Lawiruję między stoiskami, szukając wzrokiem czegoś cenniejszego niż kolejna porcja żabiego skrzeku, kiedy nagle... O mały włos! Z początku mierzę dziewczę spojrzeniem, unosząc wysoko obie brwi, marszczę nos, ale kiedy się odzywa zalewa mnie fala wspomnień - Charlie i ja na wieży astronomicznej, pochyleni nad mapą nieba, wyłożeni na błoniach pod rozgwieżdżonym niebem, zaczytani w odległych galaktykach, zwiedzający meandry kosmosu i wreszcie poznający jego wszystkie tajemnice.
- Charlie! Kupę lat! - witam ją z uśmiechem, rozkładając ramiona by godnie przywitać znajomą ze szkolnych lat - To chyba ja, a czy ty to ty, czy mam jakieś omamy? - śmieję się - Co cię tu przywiało? - pytam, bo mniemam, że całkiem inne pobudki niż mnie.
Ostatnio zmieniony przez Johnatan Bojczuk dnia 07.01.18 0:22, w całości zmieniany 2 razy
| ok <3
Tęskniła za czasami, kiedy jeszcze było normalnie. Nawet rok temu o tej porze wszystko wydawało się takie spokojne i beztroskie i prawdopodobnie nikt nie śnił jeszcze, że ten spokój chyli się ku końcowi i nadchodzący rok będzie dużo bardziej niepokojący i mroczny. Te wszystkie wydarzenia wyznaczały też niejako koniec spokojnej i beztroskiej młodości Charlie, mając wpływ na nią samą i sprawiając, że wiele spraw musiała szczegółowo przemyśleć i przewartościować. Nie mogła już skupiać się tylko na sobie i swojej rodzinie, nie była dzieckiem, które mogłoby kulić się w kącie i udawać, że nic się nie dzieje.
Chwytała jednak pełnymi garściami te chwile, kiedy było dobrze lub prawie dobrze. Gdyby nie większe niż zwykle pustki na Carkitt Market, mogłaby nawet udawać, że nic się tu nie zmieniło i że to kolejny zwyczajny dzień. Ingrediencje znalazła, choć wybór był dość mizerny; czując jednak, że może być jeszcze gorzej, przezornie zrobiła zapasy. Obecne wahania pogodowe nie miały dobrego wpływu ani na rośliny ani na zwierzęta, co oznaczało gorszy okres także dla alchemików.
Nie spodziewała się że spotka akurat Johnatana; w końcu nie widzieli się już dość dawno. Niemniej jednak był na tyle charakterystyczny że widok jego twarzy nałożył się szybko na obraz ze wspomnień. Także pamiętała te dni, kiedy zakradali się do wieży astronomicznej lub obserwowali niebo z błoni, rysując mapy nieba i zastanawiając się, jak daleko znajdują się gwiazdy, które spoglądały na nich z nieba. Nie byli może bliskimi przyjaciółmi, ale aż do skończenia Hogwartu przez Johnny’ego mieli całkiem dobry kontakt, który później niestety się rozluźnił i Charlie nie wiedziała zbyt wiele o późniejszych kolejach losu dawnego kolegi. Nie licząc tamtej sytuacji, kiedy spotkała go podczas jednego z kocich spacerów i to stamtąd wiedziała że w ogóle był nadal w Anglii.
- To ja – potwierdziła z lekkim uśmiechem, a zielone, nieco kocie oczy zlustrowały go uważnym i zaciekawionym wzrokiem. – Przyszłam tutaj kupić nowy zapasik ingrediencji do eliksirów... Kiedy nagle zobaczyłam ciebie. To naprawdę zaskakujący zbieg okoliczności, że oboje się tu teraz znaleźliśmy akurat dzisiaj – zauważyła; najwyraźniej jednak los postanowił spleść dziś ich ścieżki i doprowadzić do tego niespodziewanego spotkania.
- Może usiądziemy gdzieś? Jeśli, oczywiście, masz czas na chwilę rozmowy? – zaproponowała; miała jeszcze trochę czasu, a chciała choć chwilę porozmawiać z Johnnym i nadrobić kilka lat zaległości. O ile to on się gdzieś nie spieszył. – Tak dawno cię nie widziałam... Że nawet nie wiem, co się z tobą działo i co w ogóle robiłeś odkąd skończyłeś Hogwart. Nadal lubisz patrzeć w niebo? Czy może nieco zmieniłeś zainteresowania?
Ciekawe, czy nadal był takim wolnym duchem, natchnioną artystyczną duszą żyjącą w pewnym oderwaniu od szarej rzeczywistości? Pod pewnymi względami byli zupełnymi przeciwieństwami, jako że Charlie zawsze była raczej poukładana i spokojna, bez skłonności do wielkich szaleństw i ryzykownych pomysłów. Ale miał w sobie coś takiego co zawsze pomagało jej się rozluźnić.
Tęskniła za czasami, kiedy jeszcze było normalnie. Nawet rok temu o tej porze wszystko wydawało się takie spokojne i beztroskie i prawdopodobnie nikt nie śnił jeszcze, że ten spokój chyli się ku końcowi i nadchodzący rok będzie dużo bardziej niepokojący i mroczny. Te wszystkie wydarzenia wyznaczały też niejako koniec spokojnej i beztroskiej młodości Charlie, mając wpływ na nią samą i sprawiając, że wiele spraw musiała szczegółowo przemyśleć i przewartościować. Nie mogła już skupiać się tylko na sobie i swojej rodzinie, nie była dzieckiem, które mogłoby kulić się w kącie i udawać, że nic się nie dzieje.
Chwytała jednak pełnymi garściami te chwile, kiedy było dobrze lub prawie dobrze. Gdyby nie większe niż zwykle pustki na Carkitt Market, mogłaby nawet udawać, że nic się tu nie zmieniło i że to kolejny zwyczajny dzień. Ingrediencje znalazła, choć wybór był dość mizerny; czując jednak, że może być jeszcze gorzej, przezornie zrobiła zapasy. Obecne wahania pogodowe nie miały dobrego wpływu ani na rośliny ani na zwierzęta, co oznaczało gorszy okres także dla alchemików.
Nie spodziewała się że spotka akurat Johnatana; w końcu nie widzieli się już dość dawno. Niemniej jednak był na tyle charakterystyczny że widok jego twarzy nałożył się szybko na obraz ze wspomnień. Także pamiętała te dni, kiedy zakradali się do wieży astronomicznej lub obserwowali niebo z błoni, rysując mapy nieba i zastanawiając się, jak daleko znajdują się gwiazdy, które spoglądały na nich z nieba. Nie byli może bliskimi przyjaciółmi, ale aż do skończenia Hogwartu przez Johnny’ego mieli całkiem dobry kontakt, który później niestety się rozluźnił i Charlie nie wiedziała zbyt wiele o późniejszych kolejach losu dawnego kolegi. Nie licząc tamtej sytuacji, kiedy spotkała go podczas jednego z kocich spacerów i to stamtąd wiedziała że w ogóle był nadal w Anglii.
- To ja – potwierdziła z lekkim uśmiechem, a zielone, nieco kocie oczy zlustrowały go uważnym i zaciekawionym wzrokiem. – Przyszłam tutaj kupić nowy zapasik ingrediencji do eliksirów... Kiedy nagle zobaczyłam ciebie. To naprawdę zaskakujący zbieg okoliczności, że oboje się tu teraz znaleźliśmy akurat dzisiaj – zauważyła; najwyraźniej jednak los postanowił spleść dziś ich ścieżki i doprowadzić do tego niespodziewanego spotkania.
- Może usiądziemy gdzieś? Jeśli, oczywiście, masz czas na chwilę rozmowy? – zaproponowała; miała jeszcze trochę czasu, a chciała choć chwilę porozmawiać z Johnnym i nadrobić kilka lat zaległości. O ile to on się gdzieś nie spieszył. – Tak dawno cię nie widziałam... Że nawet nie wiem, co się z tobą działo i co w ogóle robiłeś odkąd skończyłeś Hogwart. Nadal lubisz patrzeć w niebo? Czy może nieco zmieniłeś zainteresowania?
Ciekawe, czy nadal był takim wolnym duchem, natchnioną artystyczną duszą żyjącą w pewnym oderwaniu od szarej rzeczywistości? Pod pewnymi względami byli zupełnymi przeciwieństwami, jako że Charlie zawsze była raczej poukładana i spokojna, bez skłonności do wielkich szaleństw i ryzykownych pomysłów. Ale miał w sobie coś takiego co zawsze pomagało jej się rozluźnić.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Miałem nadzieję, że nasze ciała splotą się zaraz w przyjacielskim uścisku, ale nic takiego się nie wydarzyło, więc opuściłem ręce, nie spuszczając natomiast wzroku z mojej towarzyszki. Wlepiłem ślepia w jej oczy - znałem je doskonale, nawet jeśli ostatni raz patrzyłem w nie kilka lat wstecz; ba! Teraz miałem wrażenie, że znam je jeszcze lepiej, że nie tak dawno temu spoglądały na mnie wciśnięte w inną twarz - przecież Charlie nie widziałem, zdawało się, całe wieki i tego jednego byłem stuprocentowo pewny! Przechyliłem głowę na jedną stronę, w międzyczasie przeczesując palcami niesforne loki.
- Co będziesz warzyć? - pytam. Ja zawsze byłem słaby z eliksirów, w ogóle byłem słaby z większości przedmiotów, a jedyne mikstury bliskie memu sercu nie wychodziły spod palców alchemików tylko bimbrowników. Ta, zdecydowanie bardziej ceniłem dobrą nalewkę niźli każdą jedną mieszaninę z buchających parą kociołków.
- Jasne, właściwie nie mam nic do roboty. - wzruszyłem ramionami - taka prawda. Właściwie przyszedłem się tutaj rozejrzeć tylko i wyłacznie z nudy. Przez te wszystkie anomalie i inne dziwaczne sprawy mogłem tylko pomarzyć o wyruszeniu w kolejną wyprawę, a szczerze powiedziawszy życie na lądzie dawało mi już w kość. Niektórzy mieli chorobę morską, ja miałem lądową, zdecydowanie.
- I vice versa! - śmieję się - Wiesz, to chyba nigdy nie przejdzie, w sensie zamiłowanie do gwiazd. Ale powiem ci, że teraz tworzę już nie tylko mapy nieba, zostałem kartografem na statku należącym do Traversów... - wypiąłem dumnie pierś. Jak to w ogóle brzmiało! Jakbym był jakimś bogaczem, a tymczasem bieda w kieszeniach aż piszczała i byłem pewien, że zamiast monet mógłbym tam znaleźć co najwyżej karalucha - Znaczy,,, właściwie to nie tylko kartografem, tak ogólnie jestem... żeglarzem. - osobiście wolałem określenie pirat, nawet jeśli działaliśmy całkowicie legalnie i daleko nam było do morskich zbójów. Ale lubiłem tak o sobie myśleć i wydaje mi się, że zostało mi to z dziecięcych marzeń, ostatecznie chyba każdy chłopiec chce zostać wilkiem morskim!
- A ty? Spoglądasz czasem w gwiazdy? Czy teraz zaglądasz już tylko do kociołków? - mrugam doń jednym okiem - mniemam, że skoro przyszła tu po składniki do eliksirów to działa właśnie w tym kierunku. Jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić by ktoś babrał się po łokcie w maziach różnych kolorów i zapachów tylko i wyłącznie hobbystycznie. Hobbystycznie to można składać origami.
Rozglądam się zaraz na boki, bo mieliśmy gdzieś klapnąć i ruszam w bliżej nieokreślonym kierunku, ale wystarczyło bym postawił jeden (DOSŁOWNIE) krok i moja wędrówka się kończy - wtem wpada we mnie jakiś dzieciak rozpędzony jak szukająca Srok. Na domiar złego macha rózdżką, która wbija mi się prosto w bok.
- Uch, moja wątroba!... - odpycham od siebie tego gówniarza, patrząc na niego groźnym wzrokiem; to był błąd, bo chłopak zaczął ryczeć i zanim zdążyliśmy się ulotnić jak spod ziemi wyrasta jego matka, która ni z tego ni z owego okłada mnie torebką po łbie wrzeszcząc przy tym coś w stylu "panie! co pan! to tylko dziecko! brutal! wandal!..." bla, bla bla.
- O mało nie przebił mi przepony, zostaw mnie świrusko! - wrzeszczę na nią, a ona wciąż mnie naparza jakby wpadła w jakiś szał czy inną histerię.
- Co będziesz warzyć? - pytam. Ja zawsze byłem słaby z eliksirów, w ogóle byłem słaby z większości przedmiotów, a jedyne mikstury bliskie memu sercu nie wychodziły spod palców alchemików tylko bimbrowników. Ta, zdecydowanie bardziej ceniłem dobrą nalewkę niźli każdą jedną mieszaninę z buchających parą kociołków.
- Jasne, właściwie nie mam nic do roboty. - wzruszyłem ramionami - taka prawda. Właściwie przyszedłem się tutaj rozejrzeć tylko i wyłacznie z nudy. Przez te wszystkie anomalie i inne dziwaczne sprawy mogłem tylko pomarzyć o wyruszeniu w kolejną wyprawę, a szczerze powiedziawszy życie na lądzie dawało mi już w kość. Niektórzy mieli chorobę morską, ja miałem lądową, zdecydowanie.
- I vice versa! - śmieję się - Wiesz, to chyba nigdy nie przejdzie, w sensie zamiłowanie do gwiazd. Ale powiem ci, że teraz tworzę już nie tylko mapy nieba, zostałem kartografem na statku należącym do Traversów... - wypiąłem dumnie pierś. Jak to w ogóle brzmiało! Jakbym był jakimś bogaczem, a tymczasem bieda w kieszeniach aż piszczała i byłem pewien, że zamiast monet mógłbym tam znaleźć co najwyżej karalucha - Znaczy,,, właściwie to nie tylko kartografem, tak ogólnie jestem... żeglarzem. - osobiście wolałem określenie pirat, nawet jeśli działaliśmy całkowicie legalnie i daleko nam było do morskich zbójów. Ale lubiłem tak o sobie myśleć i wydaje mi się, że zostało mi to z dziecięcych marzeń, ostatecznie chyba każdy chłopiec chce zostać wilkiem morskim!
- A ty? Spoglądasz czasem w gwiazdy? Czy teraz zaglądasz już tylko do kociołków? - mrugam doń jednym okiem - mniemam, że skoro przyszła tu po składniki do eliksirów to działa właśnie w tym kierunku. Jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić by ktoś babrał się po łokcie w maziach różnych kolorów i zapachów tylko i wyłącznie hobbystycznie. Hobbystycznie to można składać origami.
Rozglądam się zaraz na boki, bo mieliśmy gdzieś klapnąć i ruszam w bliżej nieokreślonym kierunku, ale wystarczyło bym postawił jeden (DOSŁOWNIE) krok i moja wędrówka się kończy - wtem wpada we mnie jakiś dzieciak rozpędzony jak szukająca Srok. Na domiar złego macha rózdżką, która wbija mi się prosto w bok.
- Uch, moja wątroba!... - odpycham od siebie tego gówniarza, patrząc na niego groźnym wzrokiem; to był błąd, bo chłopak zaczął ryczeć i zanim zdążyliśmy się ulotnić jak spod ziemi wyrasta jego matka, która ni z tego ni z owego okłada mnie torebką po łbie wrzeszcząc przy tym coś w stylu "panie! co pan! to tylko dziecko! brutal! wandal!..." bla, bla bla.
- O mało nie przebił mi przepony, zostaw mnie świrusko! - wrzeszczę na nią, a ona wciąż mnie naparza jakby wpadła w jakiś szał czy inną histerię.
Charlie była zbyt zaskoczona by zdobyć się na bardziej konkretną, poufałą reakcję. Jakby nie patrzeć, od ostatniego spotkania minęło kilka lat, więc raczej się nie spodziewała że może gdzieś na niego wpaść. Sporej części znajomych z Hogwartu nie widziała od dawna. Po skończeniu szkoły ludzie porozjeżdżali się po całym kraju lub wręcz go opuścili, zaczynając nowe życie. Była to naturalna kolej rzeczy, choć zawsze przyjemnie było odnowić jakąś starą znajomość. W końcu mimo wszystko świat czarodziejów wcale nie był tak ogromny, by już nigdy później nie spotkać choć części z dawnych kolegów.
Patrzyła więc z lekkim uśmiechem, zastanawiając się, co się z nim działo.
- Zapewne przygotuję podstawowe medykamenty. Te zawsze się przydają – powiedziała. Rzeczywiście zazwyczaj warzyła eliksiry lecznicze. Ale o ile w Mungu zapewniano jej składniki, te do własnego użytku musiała zakupić sobie sama. Czuła, że teraz przyda jej się zrobić nieco większe zapasy. Nigdy nie wiadomo, kiedy okaże się, że trzeba uwarzyć coś dla Zakonu Feniksa, do którego od kilku tygodni należała.
- Naprawdę? To wspaniała wiadomość! – pochwaliła go. Wiedziała, że Traversowie byli starym rodem związanym z żeglugą, ale Johnatan musiał być naprawdę utalentowany, skoro go przyjęli. – Więc może pochwalisz się, jakie niesamowite zakątki świata miałeś już okazję widzieć? Praca żeglarza musi być bardzo ekscytująca, chociaż nie wiem, czy ja dałabym radę wytrzymać tak długo na otwartym morzu... – Chociaż wychowała się na wybrzeżu, nigdy nie miała okazji wypływać na morze, gdzie nie było widać lądu, a tylko bezkresne odmęty zimnej, kotłującej się wody. – W każdym razie, chętnie zwiedziłabym świat, choć na ten moment musi mi wystarczać głównie czytanie o nim. To jednak musi być naprawdę niesamowite! – Fascynowała ją nie tylko perspektywa zobaczenia innych miejsc, ale też zapoznania się z wiedzą tamtejszych mieszkańców. Kto wie, może w odległych krajach alchemicy znali inne, nieznane jej składniki i sposoby warzenia? Chętnie by je poznała.
- Oczywiście, że spoglądam. Astronomia ściśle wiąże się z alchemią, nie mogłabym korzystać z pełni możliwości tworzenia eliksirów bez wcześniejszego zapoznania się z aktualnym układem gwiazd i planet – wyjaśniła. Chcąc być dobrym alchemikiem, należało być też dobrym astronomem. Dzięki temu miała pretekst, by często spoglądać w teleskop, dzięki czemu wiedziała, kiedy czas sprzyja na warzenie danego eliksiru, a kiedy lepiej odłożyć jego robienie na inny dzień, co było szczególnie ważne w przypadku złożonych wywarów wymagających dłuższego czasu przygotowania.
Uśmiechnęła się do Johnny’ego, czekając z niecierpliwością na jego morskie opowieści, kiedy nagle dostrzegła kątem oka pędzącego dzieciaka. Zanim zdążyła zareagować, chłopiec wpadł na jej znajomego, a chwilę później dotarła do nich jego matka, która zwymyślała Johnny’ego i zamachnęła się na niego torebką, zapewne myśląc, że Johnny napadł chłopca.
Charlie natychmiast podeszła do niej, chwytając pasek torby zanim ta uderzyła w głowę jej kolegi i próbując załagodzić sytuację, uspokajając kobietę i zapewniając, że Johnny jest całkowicie łagodny i niegroźny, i z pewnością nie zrobiłby krzywdy jej dziecku. Dopiero po kilku minutach sprzeczki kobieta zgodziła się ustąpić i odeszła, ciągnąc za sobą dzieciaka, który zapewne wyolbrzymił całą sytuację.
- Niektórzy ludzie są dziwni – westchnęła, wywracając oczami. Ale nie powinna się dziwić, był to w końcu bardzo nerwowy czas dla wszystkich. Gdyby sama miała dziecko, zapewne też byłaby znerwicowana i przewrażliwiona. Żyli w dość niepewnych czasach. – Mam nadzieję, że nic ci nie zrobiła tą torbą – zerknęła na niego pospiesznie, po czym pociągnęła go za rękę w stronę znajdującej się nieopodal małej kawiarni z kilkoma stolikami, gdzie klienci Carkitt Market mogli uraczyć się jakimś napojem i drobnymi przekąskami. Cóż, może tutaj unikną podobnych wydarzeń jak przed chwilą i będą mogli dokończyć rozmowę w spokoju.
Patrzyła więc z lekkim uśmiechem, zastanawiając się, co się z nim działo.
- Zapewne przygotuję podstawowe medykamenty. Te zawsze się przydają – powiedziała. Rzeczywiście zazwyczaj warzyła eliksiry lecznicze. Ale o ile w Mungu zapewniano jej składniki, te do własnego użytku musiała zakupić sobie sama. Czuła, że teraz przyda jej się zrobić nieco większe zapasy. Nigdy nie wiadomo, kiedy okaże się, że trzeba uwarzyć coś dla Zakonu Feniksa, do którego od kilku tygodni należała.
- Naprawdę? To wspaniała wiadomość! – pochwaliła go. Wiedziała, że Traversowie byli starym rodem związanym z żeglugą, ale Johnatan musiał być naprawdę utalentowany, skoro go przyjęli. – Więc może pochwalisz się, jakie niesamowite zakątki świata miałeś już okazję widzieć? Praca żeglarza musi być bardzo ekscytująca, chociaż nie wiem, czy ja dałabym radę wytrzymać tak długo na otwartym morzu... – Chociaż wychowała się na wybrzeżu, nigdy nie miała okazji wypływać na morze, gdzie nie było widać lądu, a tylko bezkresne odmęty zimnej, kotłującej się wody. – W każdym razie, chętnie zwiedziłabym świat, choć na ten moment musi mi wystarczać głównie czytanie o nim. To jednak musi być naprawdę niesamowite! – Fascynowała ją nie tylko perspektywa zobaczenia innych miejsc, ale też zapoznania się z wiedzą tamtejszych mieszkańców. Kto wie, może w odległych krajach alchemicy znali inne, nieznane jej składniki i sposoby warzenia? Chętnie by je poznała.
- Oczywiście, że spoglądam. Astronomia ściśle wiąże się z alchemią, nie mogłabym korzystać z pełni możliwości tworzenia eliksirów bez wcześniejszego zapoznania się z aktualnym układem gwiazd i planet – wyjaśniła. Chcąc być dobrym alchemikiem, należało być też dobrym astronomem. Dzięki temu miała pretekst, by często spoglądać w teleskop, dzięki czemu wiedziała, kiedy czas sprzyja na warzenie danego eliksiru, a kiedy lepiej odłożyć jego robienie na inny dzień, co było szczególnie ważne w przypadku złożonych wywarów wymagających dłuższego czasu przygotowania.
Uśmiechnęła się do Johnny’ego, czekając z niecierpliwością na jego morskie opowieści, kiedy nagle dostrzegła kątem oka pędzącego dzieciaka. Zanim zdążyła zareagować, chłopiec wpadł na jej znajomego, a chwilę później dotarła do nich jego matka, która zwymyślała Johnny’ego i zamachnęła się na niego torebką, zapewne myśląc, że Johnny napadł chłopca.
Charlie natychmiast podeszła do niej, chwytając pasek torby zanim ta uderzyła w głowę jej kolegi i próbując załagodzić sytuację, uspokajając kobietę i zapewniając, że Johnny jest całkowicie łagodny i niegroźny, i z pewnością nie zrobiłby krzywdy jej dziecku. Dopiero po kilku minutach sprzeczki kobieta zgodziła się ustąpić i odeszła, ciągnąc za sobą dzieciaka, który zapewne wyolbrzymił całą sytuację.
- Niektórzy ludzie są dziwni – westchnęła, wywracając oczami. Ale nie powinna się dziwić, był to w końcu bardzo nerwowy czas dla wszystkich. Gdyby sama miała dziecko, zapewne też byłaby znerwicowana i przewrażliwiona. Żyli w dość niepewnych czasach. – Mam nadzieję, że nic ci nie zrobiła tą torbą – zerknęła na niego pospiesznie, po czym pociągnęła go za rękę w stronę znajdującej się nieopodal małej kawiarni z kilkoma stolikami, gdzie klienci Carkitt Market mogli uraczyć się jakimś napojem i drobnymi przekąskami. Cóż, może tutaj unikną podobnych wydarzeń jak przed chwilą i będą mogli dokończyć rozmowę w spokoju.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Warzyła eliksiry lecznicze - z moim trybem życia warto mieć to na względzie, bo zawsze, ale to ZAWSZE, musiałem wpakować się w jakieś kłopoty. Nos mam krzywy nie od urodzenia tylko od bliskich spotkań z pięściami.
- A pochwalę się jak już siądziemy przy herbacie. - kiwam głową. W istocie widziałem zakątki, o których inni mogli tylko śnić; rajskie wyspy, odległe miasta, najbardziej parszywe dzielnice portowe, tajemnicze zakamarki, zielone doliny i całkowicie dzikie tereny, w które ręka ludzka nigdy nie ingerowała. Raz jeszcze potrząsam czupryną - miała rację, to wszystko było naprawdę niesamowite. czasem myślałem, że jestem prawdziwym szczęściarzem, a niektórzy mogliby mi tylko pozazdrościć. Później przypominałem sobie, że mam kolejny czynsz do opłacenia i te wcześniejsze myśli wyparowywały szybciej niźli mi wpadały do łba. Marszczę brwi i raz jeszcze kiwam głową, że niby rozumiem, ale tak szczerze powiedziawszy eliksiry to dla mnie jak czarna magia; ani na tym ani na tym nie znam się kompletnie.
Później to już tylko zaciskam powieki i zasłaniam się rękami żeby nie dostać wstrząsu mózgu, bo ta wariatka co mnie napadła chyba nosiła w torebce cegły. W duchu proszę wszystkie siły nadprzyrodzone żeby przestała i... nagle przestaje! Ale nie ze względu na moje prośby tylko wyjaśnienia Charlie i w tym momencie jestem jej niezmiernie wdzięczny, co zresztą odbija się w moich oczach.
- Dzięki... - mruczę do niej, zaś odchodzącą kobietę i jej jakże urocze dzieciątko żegnam wyciągniętym środkowym palcem - Dziwni? Na moje oko to książkowy przykład kuku na muniu. - mówię, przykładając kciuk do skroni i machając resztą palców - Chyba wszystko ze mną w porządku, ale w tej torbie to miała jakieś kamienie, autentycznie. - krzywię się, po czym podążam za panną Leighton w kierunku kawiarni, której progi gościły już dzisiaj moje nogi. Miałem tylko nadzieję, że kolejna filiżanka herbaty nie przepowie mi jeszcze jednego ponuraka, bo wtedy chyba musiałbym się powiesić albo poprosić Charlie o jakiś arszenik. Rozglądam się po otoczeniu, z ulgą dochodząc do wniosku, że madame Rosalie na szczęście opuściła już ten przybytek; ostatecznie powiedziałem jej, że udaję się w stronę domu, nie byłaby zadowolona gdyby mnie tu zobaczyła z trzykrotnie młodszą od niej pannicą. Zajmuję miejsce przy jednym ze stolików i od razu opieram łokcie o blat, układając podbródek na nadgarstkach, tym samym nieco pochylając się nad wypolerowanym drewnem.
- Sam nie wiem od czego zacząć. - śmieję się - Ale chyba najlepiej od zamówienia. No i ostatecznie wolałbym się najpierw dowiedzieć jak tobie mija życie. - kiwam łbem, unosząc jedną rękę coby machnąć na kelnerkę - Dobry, psze pani. Dla mnie będzie herbata z rumem i jakieś tanie ciastko. Z kremem. Najlepiej z dużą ilością kremu. - składam zamówienie, puszczając do dziewczęcia oczko i obdarzając je lekkim uśmiechem, po czym spoglądam na Charlie, to jej poświęcając cała swoją uwagę - No więc mówiłaś coś o medykamentach... Zostałaś uzdrowicielką? - pytam, delikatnie przekrzywiając łeb na jedną stronę.
- A pochwalę się jak już siądziemy przy herbacie. - kiwam głową. W istocie widziałem zakątki, o których inni mogli tylko śnić; rajskie wyspy, odległe miasta, najbardziej parszywe dzielnice portowe, tajemnicze zakamarki, zielone doliny i całkowicie dzikie tereny, w które ręka ludzka nigdy nie ingerowała. Raz jeszcze potrząsam czupryną - miała rację, to wszystko było naprawdę niesamowite. czasem myślałem, że jestem prawdziwym szczęściarzem, a niektórzy mogliby mi tylko pozazdrościć. Później przypominałem sobie, że mam kolejny czynsz do opłacenia i te wcześniejsze myśli wyparowywały szybciej niźli mi wpadały do łba. Marszczę brwi i raz jeszcze kiwam głową, że niby rozumiem, ale tak szczerze powiedziawszy eliksiry to dla mnie jak czarna magia; ani na tym ani na tym nie znam się kompletnie.
Później to już tylko zaciskam powieki i zasłaniam się rękami żeby nie dostać wstrząsu mózgu, bo ta wariatka co mnie napadła chyba nosiła w torebce cegły. W duchu proszę wszystkie siły nadprzyrodzone żeby przestała i... nagle przestaje! Ale nie ze względu na moje prośby tylko wyjaśnienia Charlie i w tym momencie jestem jej niezmiernie wdzięczny, co zresztą odbija się w moich oczach.
- Dzięki... - mruczę do niej, zaś odchodzącą kobietę i jej jakże urocze dzieciątko żegnam wyciągniętym środkowym palcem - Dziwni? Na moje oko to książkowy przykład kuku na muniu. - mówię, przykładając kciuk do skroni i machając resztą palców - Chyba wszystko ze mną w porządku, ale w tej torbie to miała jakieś kamienie, autentycznie. - krzywię się, po czym podążam za panną Leighton w kierunku kawiarni, której progi gościły już dzisiaj moje nogi. Miałem tylko nadzieję, że kolejna filiżanka herbaty nie przepowie mi jeszcze jednego ponuraka, bo wtedy chyba musiałbym się powiesić albo poprosić Charlie o jakiś arszenik. Rozglądam się po otoczeniu, z ulgą dochodząc do wniosku, że madame Rosalie na szczęście opuściła już ten przybytek; ostatecznie powiedziałem jej, że udaję się w stronę domu, nie byłaby zadowolona gdyby mnie tu zobaczyła z trzykrotnie młodszą od niej pannicą. Zajmuję miejsce przy jednym ze stolików i od razu opieram łokcie o blat, układając podbródek na nadgarstkach, tym samym nieco pochylając się nad wypolerowanym drewnem.
- Sam nie wiem od czego zacząć. - śmieję się - Ale chyba najlepiej od zamówienia. No i ostatecznie wolałbym się najpierw dowiedzieć jak tobie mija życie. - kiwam łbem, unosząc jedną rękę coby machnąć na kelnerkę - Dobry, psze pani. Dla mnie będzie herbata z rumem i jakieś tanie ciastko. Z kremem. Najlepiej z dużą ilością kremu. - składam zamówienie, puszczając do dziewczęcia oczko i obdarzając je lekkim uśmiechem, po czym spoglądam na Charlie, to jej poświęcając cała swoją uwagę - No więc mówiłaś coś o medykamentach... Zostałaś uzdrowicielką? - pytam, delikatnie przekrzywiając łeb na jedną stronę.
Charlene była niezwykle zaciekawiona. Nie co dzień spotykała osoby, które miały okazję do dalekich podróży, a jeśli dodać do tego fakt, że był to jej dawny kolega ze szkoły, jej ciekawość była podwójna i nie umiała się doczekać kiedy zasypie go pytaniami. Początkowa niepewność i zakłopotanie nagle gdzieś się ulotniły.
Być może postrzegała to wszystko w sposób odbiegający od rzeczywistości, ale taka już rola wyobraźni, często lubiła ubarwiać rzeczywistość i podsyłać różne obrazy. Te niekiedy były przyczynami rozczarowań, kiedy coś okazywało się zupełnie inne niż w jej wyobraźni, nie tak niesamowite jak myślała.
Niestety ich rozmowa została przerwana przez zderzenie z dzieckiem i pojawienie się jego rozzłoszczonej, przepełnionej furią mamuśki, która zaczęła okładać Johnny’ego torebką. Prawdopodobnie to niewinny i zupełnie nieszkodliwy wygląd Charlie sprawił, że zdecydowała się uwierzyć jej próbom załagodzenia sytuacji i odpuścić. A może po prostu dotarło do niej, że nie byli tu sami i że jej zachowanie z pewnością nie zostało niezauważone, więc szybko zabrała dzieciaka i odeszła.
- Ludzie są ostatnio bardzo nerwowi, Johnny. Te anomalie nie wpływają na nikogo dobrze – wyjaśniła cicho. Sama czasem obawiała się tego, do czego mogą posunąć się zdesperowani ludzie, nawet jeśli w normalnych okolicznościach pewnych rzeczy na pewno by nie zrobili. Ale początek maja przyniósł wiele złego. – W każdym razie, nie powinna okładać cię tą torbą. Nie tak rozwiązuje się ewentualne spory – zaznaczyła. Sama była łagodną osobą unikającą przemocy i mogłaby się do niej uciec tylko w ostateczności, próbując się bronić.
Pozostawało im obojgu westchnąć nad sytuacją i mieć nadzieję że kobieta już sobie poszła i tu nie wróci. Chciała usiąść z Johnnym w spokoju i uraczyć się wraz z nim herbatą, nad którą posłucha jego opowieści.
Usiedli przy jednym ze stolików, gdzie Charlie zamówiła dla siebie herbatę, choć bez żadnej wkładki oraz kawałek ciasta z kremem.
- Ostatnio raczej... pracowicie. Nie mam zbyt wiele wolnego czasu – wyjaśniła. – Nie jestem uzdrowicielką, tylko alchemiczką. Warzę eliksiry dla Munga... i nie tylko. Ale niestety nie znam się na magii leczniczej, nigdy nie poszłam na kurs uzdrowicielski. – Jej przyjaciele i znajomi też zawsze mogli liczyć na jej umiejętności. Czasem, gdy miała więcej luzu, przyjmowała też inne zlecenia, ale maj temu nie sprzyjał. W tym miesiącu roboty w Mungu było dużo więcej niż normalnie. Nic dziwnego, że ostatnio jej życie towarzyskie i rodzinne było raczej mizerne. Większość czasu dzieliła między eliksiry i Zakon, choć i tak starała się znajdować chwile na to, by czasem zajrzeć do kogoś bliskiego. Ale chyba musiała robić to częściej, bo sama czuła się nieswojo z tym, że tak rzadko zaglądała do rodziców.
Po chwili przyniesiono im zamówienia. Charlie wzięła swoją herbatę i posłodziła ją.
- Więc opowiadaj, Johnny! Od jak dawna żeglujesz? Gdzie już byłeś? – zapytała z ciekawością. Jeśli ich kontakt się nie urwie i mężczyzna znowu gdzieś wypłynie, to chyba musiała go poprosić, by podczas tej wyprawy miał większe baczenie na szczegóły mogące interesować ją w aspekcie alchemicznym, o które będzie mogła go kiedyś szczegółowo wypytać.
Być może postrzegała to wszystko w sposób odbiegający od rzeczywistości, ale taka już rola wyobraźni, często lubiła ubarwiać rzeczywistość i podsyłać różne obrazy. Te niekiedy były przyczynami rozczarowań, kiedy coś okazywało się zupełnie inne niż w jej wyobraźni, nie tak niesamowite jak myślała.
Niestety ich rozmowa została przerwana przez zderzenie z dzieckiem i pojawienie się jego rozzłoszczonej, przepełnionej furią mamuśki, która zaczęła okładać Johnny’ego torebką. Prawdopodobnie to niewinny i zupełnie nieszkodliwy wygląd Charlie sprawił, że zdecydowała się uwierzyć jej próbom załagodzenia sytuacji i odpuścić. A może po prostu dotarło do niej, że nie byli tu sami i że jej zachowanie z pewnością nie zostało niezauważone, więc szybko zabrała dzieciaka i odeszła.
- Ludzie są ostatnio bardzo nerwowi, Johnny. Te anomalie nie wpływają na nikogo dobrze – wyjaśniła cicho. Sama czasem obawiała się tego, do czego mogą posunąć się zdesperowani ludzie, nawet jeśli w normalnych okolicznościach pewnych rzeczy na pewno by nie zrobili. Ale początek maja przyniósł wiele złego. – W każdym razie, nie powinna okładać cię tą torbą. Nie tak rozwiązuje się ewentualne spory – zaznaczyła. Sama była łagodną osobą unikającą przemocy i mogłaby się do niej uciec tylko w ostateczności, próbując się bronić.
Pozostawało im obojgu westchnąć nad sytuacją i mieć nadzieję że kobieta już sobie poszła i tu nie wróci. Chciała usiąść z Johnnym w spokoju i uraczyć się wraz z nim herbatą, nad którą posłucha jego opowieści.
Usiedli przy jednym ze stolików, gdzie Charlie zamówiła dla siebie herbatę, choć bez żadnej wkładki oraz kawałek ciasta z kremem.
- Ostatnio raczej... pracowicie. Nie mam zbyt wiele wolnego czasu – wyjaśniła. – Nie jestem uzdrowicielką, tylko alchemiczką. Warzę eliksiry dla Munga... i nie tylko. Ale niestety nie znam się na magii leczniczej, nigdy nie poszłam na kurs uzdrowicielski. – Jej przyjaciele i znajomi też zawsze mogli liczyć na jej umiejętności. Czasem, gdy miała więcej luzu, przyjmowała też inne zlecenia, ale maj temu nie sprzyjał. W tym miesiącu roboty w Mungu było dużo więcej niż normalnie. Nic dziwnego, że ostatnio jej życie towarzyskie i rodzinne było raczej mizerne. Większość czasu dzieliła między eliksiry i Zakon, choć i tak starała się znajdować chwile na to, by czasem zajrzeć do kogoś bliskiego. Ale chyba musiała robić to częściej, bo sama czuła się nieswojo z tym, że tak rzadko zaglądała do rodziców.
Po chwili przyniesiono im zamówienia. Charlie wzięła swoją herbatę i posłodziła ją.
- Więc opowiadaj, Johnny! Od jak dawna żeglujesz? Gdzie już byłeś? – zapytała z ciekawością. Jeśli ich kontakt się nie urwie i mężczyzna znowu gdzieś wypłynie, to chyba musiała go poprosić, by podczas tej wyprawy miał większe baczenie na szczegóły mogące interesować ją w aspekcie alchemicznym, o które będzie mogła go kiedyś szczegółowo wypytać.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
No dobra, ludzie mogli sobie być nerwowi, ja też nie sypiałem ostatnio dobrze, ale to żadne wytłumaczenie. Zresztą macham na to ręką - ostatecznie wszystko skończyło się względnie dobrze, nawet jeśli czułem, że nabiła mi kilka siniaków. Moja delikatna skóra podatna była na sińce, ale tych poszukam w bardziej ustronnym miejscu, chociaż oczywiście wolałbym żeby ktoś zrobił to za mnie. Najlepiej jakaś jurna dziewucha.
Poprawiam się na siedzisku, wsłuchując w słowa Charlie i kiwam delikatnie głową, marszcząc przy tym brwi.
- To musi być ciężkie... Eliksiry to dla mnie jakaś totalna abstrakcja. - przyznaję - W Mungu mają teraz pewnie niezły rozpierdziel, co? - pytam, wyciągając usta w delikatnym uśmiechu, chociaż sprawa to była całkiem poważna i raczej nie powinna mnie bawić, więc czym prędzej przywołałem na twarz kamienny wyraz. W ramach podziękowania kiwam głową na kelnerkę i od razu upijam łyk gorącej herbaty - przyjemnie ciepły napar rozgrzewa mi przełyk, zaś kilka kropel rumu sprawia, że owe ciepło rozchodzi się na całe ciało. Skubię także kawałek ciasteczka, malutkim widelczykiem wbijając się w grubą warstwę kremu.
- Od jak dawna... - marszczę brwi, spoglądając w sufit - No, to już będzie prawie sześc lat, miałem niecałe osiemnaście jak się zaciągnąłem na statek i to było najlepsze co mnie w życiu spotkało. Zdążyłem już wiele opłynąć - Atlantyk znam jak własną kieszeń! - śmieję się; to lekka przesada, ale na tym oceanie spędziliśmy najwięcej czasu - Zwiedziłem Islandię i Grenlandię, Karaiby i Bermudy, nie raz dobijaliśmy do portów w Stanach Zjednoczonych, Norwegia, Europa Zachodnia i północne kraje Afryki, Maroko chociażby. To naprawdę piękne miejsce i niezwykle magiczne, nawet w typowo mugolskich dzielnicach, ale ja najmilej wspominam pobyt na Hawajach. Dzięki temu jestem mistrzem hula, przez bity tydzień tańczyliśmy tam hula i piliśmy drinki z kokosów. Ludzie na Hawajach są zupełnie inni niż w Anglii - mili, serdeczni, uwielbiają przyjezdnych i chętnie dzielą się swoją kulturą. Oni właściwie z tego tam żyją. No i kobiety... piękniejsze są tylko w Hiszpanii. - kiwam głową. Aż się rozmarzyłem! Spijam kolejny łyk napoju i zagryzam go ciastkiem, a kątem oka spoglądam na kelnereczkę, która wciąż krąży wokół naszego stolika, roznosząc gorące, parujące zamówienia. W dodatku kroczy niebezpiecznie blisko mojego krzesła, a ręce trzęsą jej się jakby przechlała przynajmniej tydzień. Staram się nie zwracać na to uwagi, ale oczami wyobraźni już widzę wrzątek lądujący na moich plecach. Ponownie poprawiam się na siedzisku.
- No i Grenlandia to była niezwykła przygoda! Długo płynęliśmy w takim mrozie, że wielu z nas nabawiło się odmrożeń, nic przyjemnego, ale niesamowicie było zobaczyć góry lodowe sięgające aż po horyzont. I zorza polarna... Nigdy nie widziałem piękniejszego widoku, niebo wypełnia się wówczas kolorami i na moment zapominasz o tym, że z zimna odpada ci nos. - a ja na moment zapomniałem o pannie kręcącej się z zamówieniami - Wybacz na chwilę, muszę skorzystać. - mówię, po czym z impetem odsuwam się od stolika, wpadając prosto na biedną dziewczynę i faktycznie już za moment czuję gorącą kawę na potylicy, karku i ramionach. Słysze krzyk kelnerki i to jak mnie przeprasza, ale w tej chwili jakoś nie mam do tego głowy - w zamian zrywam się z siedziska i podskakuję w miejscu jakby to miało jakoś pomóc.
- Gorące, gorące!... - krzyczę, próbując zerwać z siebie mokre ubranie, które przylepia mi się do zaczerwienionej skóry. Ten ponurak to jednak chyba nie był żaden pic na wodę.
Poprawiam się na siedzisku, wsłuchując w słowa Charlie i kiwam delikatnie głową, marszcząc przy tym brwi.
- To musi być ciężkie... Eliksiry to dla mnie jakaś totalna abstrakcja. - przyznaję - W Mungu mają teraz pewnie niezły rozpierdziel, co? - pytam, wyciągając usta w delikatnym uśmiechu, chociaż sprawa to była całkiem poważna i raczej nie powinna mnie bawić, więc czym prędzej przywołałem na twarz kamienny wyraz. W ramach podziękowania kiwam głową na kelnerkę i od razu upijam łyk gorącej herbaty - przyjemnie ciepły napar rozgrzewa mi przełyk, zaś kilka kropel rumu sprawia, że owe ciepło rozchodzi się na całe ciało. Skubię także kawałek ciasteczka, malutkim widelczykiem wbijając się w grubą warstwę kremu.
- Od jak dawna... - marszczę brwi, spoglądając w sufit - No, to już będzie prawie sześc lat, miałem niecałe osiemnaście jak się zaciągnąłem na statek i to było najlepsze co mnie w życiu spotkało. Zdążyłem już wiele opłynąć - Atlantyk znam jak własną kieszeń! - śmieję się; to lekka przesada, ale na tym oceanie spędziliśmy najwięcej czasu - Zwiedziłem Islandię i Grenlandię, Karaiby i Bermudy, nie raz dobijaliśmy do portów w Stanach Zjednoczonych, Norwegia, Europa Zachodnia i północne kraje Afryki, Maroko chociażby. To naprawdę piękne miejsce i niezwykle magiczne, nawet w typowo mugolskich dzielnicach, ale ja najmilej wspominam pobyt na Hawajach. Dzięki temu jestem mistrzem hula, przez bity tydzień tańczyliśmy tam hula i piliśmy drinki z kokosów. Ludzie na Hawajach są zupełnie inni niż w Anglii - mili, serdeczni, uwielbiają przyjezdnych i chętnie dzielą się swoją kulturą. Oni właściwie z tego tam żyją. No i kobiety... piękniejsze są tylko w Hiszpanii. - kiwam głową. Aż się rozmarzyłem! Spijam kolejny łyk napoju i zagryzam go ciastkiem, a kątem oka spoglądam na kelnereczkę, która wciąż krąży wokół naszego stolika, roznosząc gorące, parujące zamówienia. W dodatku kroczy niebezpiecznie blisko mojego krzesła, a ręce trzęsą jej się jakby przechlała przynajmniej tydzień. Staram się nie zwracać na to uwagi, ale oczami wyobraźni już widzę wrzątek lądujący na moich plecach. Ponownie poprawiam się na siedzisku.
- No i Grenlandia to była niezwykła przygoda! Długo płynęliśmy w takim mrozie, że wielu z nas nabawiło się odmrożeń, nic przyjemnego, ale niesamowicie było zobaczyć góry lodowe sięgające aż po horyzont. I zorza polarna... Nigdy nie widziałem piękniejszego widoku, niebo wypełnia się wówczas kolorami i na moment zapominasz o tym, że z zimna odpada ci nos. - a ja na moment zapomniałem o pannie kręcącej się z zamówieniami - Wybacz na chwilę, muszę skorzystać. - mówię, po czym z impetem odsuwam się od stolika, wpadając prosto na biedną dziewczynę i faktycznie już za moment czuję gorącą kawę na potylicy, karku i ramionach. Słysze krzyk kelnerki i to jak mnie przeprasza, ale w tej chwili jakoś nie mam do tego głowy - w zamian zrywam się z siedziska i podskakuję w miejscu jakby to miało jakoś pomóc.
- Gorące, gorące!... - krzyczę, próbując zerwać z siebie mokre ubranie, które przylepia mi się do zaczerwienionej skóry. Ten ponurak to jednak chyba nie był żaden pic na wodę.
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Carkitt Market
Szybka odpowiedź