Carkitt Market
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Carkitt Market
Carkitt Market jest popularnym centrum handlowym ukrytym pod szklanym dachem, które zostało zbudowane tuż przy ulicy Pokątnej. W środku znajduje się mnóstwo przeróżnych sklepów - zarówno tych wykwintniejszych, jak i o cenach przystępnych dla przeciętnych czarodziejów - wskutek czego o każdej porze dnia można natrafić tu na tłumy. Do spotkań w Carkitt Market zachęcają także liczne kawiarenki znane z serwowania najznamienitszego ciasta dyniowego.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:20, w całości zmieniany 1 raz
Michael i Coriander znaleźli się chyba w podobnym, starokawalerskim, momencie życia, w którym dopadały ich myśli o założeniu rodziny, dzieci ich kolegów rosły jak na drożdżach, ale oni sami pozostawali zamknięci we własnym świecie i chyba zbyt wessani we własną rutynę aby otworzyć się na życie małżeńskie. Ale przynajmniej mieli swoją przyjaźń! Żadna dziewczyna nie zagościła w życiu Michaela równie długo, jak Coriander. Jego najdłuższe, beznadziejne i nieskonsmowane zauroczenie trwało już prawie osiem lat, ale Lovegooda poznał przecież jako trzynastolatek. Pomimo tak długiej znajomości pozostawali na przeciwnych biegunach w kwestii osobowości czy podejścia do życia. Czasami Michael zupełnie nie rozumiał Coriandra, ale czasami rozumieli się bez słów i te momenty bywały naprawdę piękne i cenne. Szczególnie, że dotyczyły zwykle ważnych i trudnych kwestii, jak na przykład niedawnej izolacji Tonksa, tak dziwnie podobnej do zniknięcia Lovegooda. Michael czuł się winny rozluźnienia kontaktów z rodziną i przyjaciółmi po przemianie w wilkołaka i czasami zdarzało mu się zapominać, że Cory jest chyba jedyną osobą, która nie chowa do niego urazy o tamte miesiące i rozumie. Tonks też cieszył się, że pomimo trudności losu - trudności, z którymi z nich każdy musiał się zmagać sam - wrócili do swojego życia.
-Bo teraz mija już sezon na dynie, szczególnie w tą pogodę. - skomentował praktycznie preferencje smakowe Coriandra, bo nie wpadło mu do głowy, że za preferencją do spożywania ciasta dyniowego w październiku może kryć się cokolwiek innego niż jakość dyni.
Nawet jeśli Coriander był przyzwyczajony do bycia półprzeźroczystym, Michael nigdy nie pogodzi się z tym, że niektórzy traktowali jego przyjaciela wręcz lekceważąco. Dla niego Lovegood był jak najbardziej realny i potrącanie go na ulicy było zwyczajnie niegrzeczne, nawet jeśli Cory bywał trochę...rozproszony lub nie zauważał, że zastawia komuś drogę. Tonks wiedział, że on sam wygląda zbyt groźnie aby trącać go bez słowa "przepraszam", więc złościło go, że ludzie traktowali Coriandra z większym lekceważeniem. Zacisnął jednak tylko bezsilnie usta i ruszył za przyjacielem, nie zdążywszy go w porę powstrzymać przed wejściem w menu (na szczęście sam się zreflektował).
-U ciebie niezbyt wiele, a w świecie...sporo. - uśmiechnął się do swojego polityczne niezorientowanego przyjaciela, ale jego oczy pozostały smutne.
-Dwa ciasta dyniowe, proszę. - zamówił, wiedząc, że inaczej potrwałoby chwilę zanim Coriander przypomniałby sobie o tym prozaicznym obowiązku. Ciasta dyniowe nie brały się w końcu znikąd, nawet w magicznym świecie. -Napoje domówimy później. - obwieścił kelnerce, dając przyjacielowi szansę zastanowienia się nad wyborem. Sam zwykle pijał czarną kawę, mocną jak whiskey (lecz w inny sposób).
Gdy kelnerka odeszła, nachylił się nieco do Coriandra, aby tylko on mógł go usłyszeć.
-Mamy nowego Ministra Magii, Malfoya. Nie cierpi mugoli, mugolaków i aurorów i trzyma z konserwatywną arystokracją. Boję się, że lada moment mnie zwolnią, Cory. - Lovegood był jedną z nielicznych osób (jeśli nie jedyną), którym Mike bezproblemowo przyznawał się do lęku, nie udawając siły ani nie dając ponieść się dumie. Wiedział też, że jego przyjaciel nie orientuje się w takich ogólnikach jak poglądy nowego Ministra i szersze konsekwencje, jakie jego decyzje mogą nieść dla świata czarodziejów. Wyłożył mu więc bezpośrednio jedną z takich potencjalnych konsekwencji. Niechęć do szlam i aurorów w Ministerstwie rosła, a Mike był nie tylko mugolakiem, ale też szlamą-wilkołakiem. Idealny kandydat do zwolnienia pod byle pretekstem. Cory wiedział, że powrót do pracy był jednym z głównych bodźców, które przełamały polikantropią depresję Tonksa. I że zwolnienie na powrót odebrałoby mu cel w życiu (kariera nie była najbardziej szlachetnym celem, ale lepszym niż bezczynne i samotne siedzenie w chatce w oczekiwaniu na pełnie, no i Mike zawsze był trochę pracoholikiem) i pewnie złamałoby mu serce.
-Bo teraz mija już sezon na dynie, szczególnie w tą pogodę. - skomentował praktycznie preferencje smakowe Coriandra, bo nie wpadło mu do głowy, że za preferencją do spożywania ciasta dyniowego w październiku może kryć się cokolwiek innego niż jakość dyni.
Nawet jeśli Coriander był przyzwyczajony do bycia półprzeźroczystym, Michael nigdy nie pogodzi się z tym, że niektórzy traktowali jego przyjaciela wręcz lekceważąco. Dla niego Lovegood był jak najbardziej realny i potrącanie go na ulicy było zwyczajnie niegrzeczne, nawet jeśli Cory bywał trochę...rozproszony lub nie zauważał, że zastawia komuś drogę. Tonks wiedział, że on sam wygląda zbyt groźnie aby trącać go bez słowa "przepraszam", więc złościło go, że ludzie traktowali Coriandra z większym lekceważeniem. Zacisnął jednak tylko bezsilnie usta i ruszył za przyjacielem, nie zdążywszy go w porę powstrzymać przed wejściem w menu (na szczęście sam się zreflektował).
-U ciebie niezbyt wiele, a w świecie...sporo. - uśmiechnął się do swojego polityczne niezorientowanego przyjaciela, ale jego oczy pozostały smutne.
-Dwa ciasta dyniowe, proszę. - zamówił, wiedząc, że inaczej potrwałoby chwilę zanim Coriander przypomniałby sobie o tym prozaicznym obowiązku. Ciasta dyniowe nie brały się w końcu znikąd, nawet w magicznym świecie. -Napoje domówimy później. - obwieścił kelnerce, dając przyjacielowi szansę zastanowienia się nad wyborem. Sam zwykle pijał czarną kawę, mocną jak whiskey (lecz w inny sposób).
Gdy kelnerka odeszła, nachylił się nieco do Coriandra, aby tylko on mógł go usłyszeć.
-Mamy nowego Ministra Magii, Malfoya. Nie cierpi mugoli, mugolaków i aurorów i trzyma z konserwatywną arystokracją. Boję się, że lada moment mnie zwolnią, Cory. - Lovegood był jedną z nielicznych osób (jeśli nie jedyną), którym Mike bezproblemowo przyznawał się do lęku, nie udawając siły ani nie dając ponieść się dumie. Wiedział też, że jego przyjaciel nie orientuje się w takich ogólnikach jak poglądy nowego Ministra i szersze konsekwencje, jakie jego decyzje mogą nieść dla świata czarodziejów. Wyłożył mu więc bezpośrednio jedną z takich potencjalnych konsekwencji. Niechęć do szlam i aurorów w Ministerstwie rosła, a Mike był nie tylko mugolakiem, ale też szlamą-wilkołakiem. Idealny kandydat do zwolnienia pod byle pretekstem. Cory wiedział, że powrót do pracy był jednym z głównych bodźców, które przełamały polikantropią depresję Tonksa. I że zwolnienie na powrót odebrałoby mu cel w życiu (kariera nie była najbardziej szlachetnym celem, ale lepszym niż bezczynne i samotne siedzenie w chatce w oczekiwaniu na pełnie, no i Mike zawsze był trochę pracoholikiem) i pewnie złamałoby mu serce.
Can I not save one
from the pitiless wave?
19 V 1957
Jeden z raportów, które zostały mu przesłane przez Hopkirka, wspominał o obecności podejrzanych typów w Dziurawym Kotle, a wśród kilkuosobowej grupy znajdował się Eric Larson, niegdyś ścigany za stosowanie czarnej magii, przez dwa lata nieuchwytny. Dwójka patrolujących aurorów nie mogła wyjść mu naprzeciw, kiedy istniało ryzyko, że w jego obronie staną wcale nie mniej niebezpieczni towarzysze. To było do przewidzenia, że szumowiny zaczną ściągać do stolicy, szukając dla siebie szansy na zysk czy nowych możliwości. Skoro zdarzało się, że zaklęcia, również te mroczne, latały w powietrzu samopas i nie trzeba było brać za nie odpowiedzialności, jeśli trafiały w kogoś o niegodnej krwi, Londyn stał się atrakcyjnym miejscem dla wszelkiego plugastwa. Kieranowi już kilkukrotnie wytknięto, że zbyt łatwo zapomina o tym, iż w mieście dalej znajdują się osoby postronne, niewinne, nieświadome nawet tego, o co toczy się cała walka. O wiele prościej było myśleć, że na ulicy prędzej spotka się jakieś bydle niż kogoś szukającego ratunku, bo chwilę zawahania można było przypłacić życiem.
Chciał sprawdzić, dlaczego kanalie zbierają się w okolicy Pokątnej. Czy było to związane z jakimś konkretnym ruchem w okolicy? Ponoć ludzie wciąż próbowali żyć normalnie, w miarę możliwości prowadzić swoje interesy, dbać o lokale i klientów, jacy im pozostali. Rineheart wolał to zbadać, tak na wszelki wypadek, obawiając się tego, że nokturnowe zwyczaje rozlały się również na porządną część czarodziejskiego Londynu.
Wdzieranie się w pojedynkę do miasta nie było rozsądne, lecz nie zamierzał narażać kogokolwiek z powodu swoich własnych przypuszczeń. Tym razem nie przemykał się ulicami pod osłoną nocy, co nastręczało dodatkowej trudności. Nawet pomyślał o tym wcześniej, nim zdecydował się opuścić domostwo, ale za cholerę nie mógł znaleźć kaszkietu. W jego głowie zrodził się pomysł, aby sztywny daszek naciągnąć mocno na czoło, lecz plan spalił na panewce już na etapie przygotowań. Maszerował więc z naciągniętym na głowę ciemnym kapturem stanowiącym część długiego płaszcza, próbując jak najlepiej zakryć twarz i jednocześnie nie ograniczać tym sobie znacząco pola widzenia. Obawiał się, że tym jednym elementem ubioru ściąga na siebie więcej uwagi niźliby sobie życzył, a nocą byłoby to mniej podejrzane. Z drugiej strony ludzie zawsze wyczekują, że zagrożenie nadejdzie właśnie późną porą, w blasku słońca instynktownie człowiek czuje się bezpieczniej.
W miarę możliwości wybierał te wąskie uliczki, choć czasem musiał przeciąć większe ulice, już nie tak tłoczne co kiedyś, ale należało liczyć się z tym, że jednak kogoś się na nich ujrzy. Trudno było nie zauważyć rozwieszonych na murach plakatów. Nawet na ścianach opuszczonych kawiarenek w Carkitt Market, w okolicy Pokątnej, roiło się od ruchomych podobizn członków Zakonu. Ciężkie czasy nadeszły dla porządnych ludzi, zwłaszcza dla bojowników walczących w imię dobra.
Jeden z raportów, które zostały mu przesłane przez Hopkirka, wspominał o obecności podejrzanych typów w Dziurawym Kotle, a wśród kilkuosobowej grupy znajdował się Eric Larson, niegdyś ścigany za stosowanie czarnej magii, przez dwa lata nieuchwytny. Dwójka patrolujących aurorów nie mogła wyjść mu naprzeciw, kiedy istniało ryzyko, że w jego obronie staną wcale nie mniej niebezpieczni towarzysze. To było do przewidzenia, że szumowiny zaczną ściągać do stolicy, szukając dla siebie szansy na zysk czy nowych możliwości. Skoro zdarzało się, że zaklęcia, również te mroczne, latały w powietrzu samopas i nie trzeba było brać za nie odpowiedzialności, jeśli trafiały w kogoś o niegodnej krwi, Londyn stał się atrakcyjnym miejscem dla wszelkiego plugastwa. Kieranowi już kilkukrotnie wytknięto, że zbyt łatwo zapomina o tym, iż w mieście dalej znajdują się osoby postronne, niewinne, nieświadome nawet tego, o co toczy się cała walka. O wiele prościej było myśleć, że na ulicy prędzej spotka się jakieś bydle niż kogoś szukającego ratunku, bo chwilę zawahania można było przypłacić życiem.
Chciał sprawdzić, dlaczego kanalie zbierają się w okolicy Pokątnej. Czy było to związane z jakimś konkretnym ruchem w okolicy? Ponoć ludzie wciąż próbowali żyć normalnie, w miarę możliwości prowadzić swoje interesy, dbać o lokale i klientów, jacy im pozostali. Rineheart wolał to zbadać, tak na wszelki wypadek, obawiając się tego, że nokturnowe zwyczaje rozlały się również na porządną część czarodziejskiego Londynu.
Wdzieranie się w pojedynkę do miasta nie było rozsądne, lecz nie zamierzał narażać kogokolwiek z powodu swoich własnych przypuszczeń. Tym razem nie przemykał się ulicami pod osłoną nocy, co nastręczało dodatkowej trudności. Nawet pomyślał o tym wcześniej, nim zdecydował się opuścić domostwo, ale za cholerę nie mógł znaleźć kaszkietu. W jego głowie zrodził się pomysł, aby sztywny daszek naciągnąć mocno na czoło, lecz plan spalił na panewce już na etapie przygotowań. Maszerował więc z naciągniętym na głowę ciemnym kapturem stanowiącym część długiego płaszcza, próbując jak najlepiej zakryć twarz i jednocześnie nie ograniczać tym sobie znacząco pola widzenia. Obawiał się, że tym jednym elementem ubioru ściąga na siebie więcej uwagi niźliby sobie życzył, a nocą byłoby to mniej podejrzane. Z drugiej strony ludzie zawsze wyczekują, że zagrożenie nadejdzie właśnie późną porą, w blasku słońca instynktownie człowiek czuje się bezpieczniej.
W miarę możliwości wybierał te wąskie uliczki, choć czasem musiał przeciąć większe ulice, już nie tak tłoczne co kiedyś, ale należało liczyć się z tym, że jednak kogoś się na nich ujrzy. Trudno było nie zauważyć rozwieszonych na murach plakatów. Nawet na ścianach opuszczonych kawiarenek w Carkitt Market, w okolicy Pokątnej, roiło się od ruchomych podobizn członków Zakonu. Ciężkie czasy nadeszły dla porządnych ludzi, zwłaszcza dla bojowników walczących w imię dobra.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec przed centrum handlowym list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec przed centrum handlowym list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Rody Ogden – mugolski urzędnik, znaleziony martwy na poboczu jednej z dróg, jego ciało posiadało ślady po czarnomagicznych torturach.
- Caradoc Morgan – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy.
- Edmund Rodgers – sklepikarz na Ulicy Śmiertelnego Nokturna. Został znaleziony martwy w jednym z parków. Zmarł na wskutek gwałtownego urazu głowy. W okolic znaleziono ślady po magicznym pojedynku.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
6 lipca 1958, godzina 13:13
Trzynaście wdechów, trzynaście wydechów.
A co, jeśli walnie w Ministerstwo? A co jeśli bym tego chciała?
To głupie tak myśleć, ale nie skupiam się na własnym kroku, a właśnie tym cichym życzeniu, niewypowiedzianym, niegrzecznym i zupełnie abstrakcyjnym. To coś nadal błyszczy na niebie, złowrogo i dziwacznie, dopełniając wrażenia surrealistycznej rzeczywistości, która nosi nazwę zawieszenie broni.
Tego dnia śniło mi się nawet – lub sobie to zmyśliłam – że wielka kometa lecąca na niebie to zmyłka, pułapka i absolutne apogeum; przedsmak tego co miało nadejść, kiedy zawieszenie się odzawiesi.
Znam Londyn; znam go na wylot, jednocześnie nie potrafiąc rozróżnić konkretnych ulic od dobrych kilku miesięcy, kąpiących stolicę w szarudze i względnej czystości, podkreślanej w każdym kolejnym wydaniu Walczącego Maga, plakacie informującym o zwycięstwie i rozporządzeniu, w końcu na korytarzach Ministerstwa, które pokonuję ze ściśniętym żołądku.
Jak będzie dzisiaj?
Ile dowiem się na temat tego dziwnego zjawiska na niebie, jak długo potrwa cała sytuacja pauzująca wojnę i w końcu jak wysoki będzie stosik dokumentów lądujący na moim biurku, absolutnie nieposortowanych dokumentów z błędnie wypełnionymi danymi; gmach Ministerstwa plasuje się na horyzoncie mojego wzroku, tuż za szklanym centrum handlowym, a ja instynktownie sięgam różdżki, gdyby komuś na wejściu zachciało się rutynowej kontroli tożsamości.
Mam szczęście, albo ogromnego pecha – w ułamku sekundy waham się jeszcze pomiędzy dwoma, bo zderzenie z niskim, krępym mężczyzną wydłuża moment od rozpoczęcia nielubianej pracy, jednocześnie ściągając na mnie potencjalny gniew przełożonego. Lawiruję i manewruję, z ust wylatuje ciche och, mielę nawet między zębami niedbałe przekleństwo, a wtedy coś błyska mi przed oczami.
Coś złoto-białego, na wisiorku z równie intensywnie żółtego kruszcu; zanim zidentyfikuję to, co mignęło przed moją twarzą, czuję ciągnięcie w lędźwiach, strach w głowie, panikę w ustach. Obawa przed upadkiem na mokry chodnik jest instynktowna; instynktownie też sięgam w prawo, pragnąc spotkać jakikolwiek opór, choć ten, który dosięgam, jest dość miękki.
W końcu w moich palcach zostaje materiał koszuli, szarpnięcie pępka sprowadza chęć wymiotów, a kiedy kolana spotykają się z podłożem, w moich uszach jest tylko hałas.
Coś dudni, krzyczy, wrzeszczy.
Dłonie sięgają uszu, powieki zaciskają się mocno; nie ma szklanego pasażu, nie widzę stoisk i tłumu ludzi kupujących lub spieszących się dalej, mając za Carkit Market jedynie nieistotny przystanek. Nie ma już Carkit Market.
Widzę za to mężczyznę obok siebie, leżącego tuż przy mnie, podnoszącego się z ziemi w tej samej chwili co ja. Wzrok pada na dłonie – są brudne od błota i czerwieni.
Od krwi.
Ostatnio zmieniony przez Nena McKinnon dnia 18.05.23 10:49, w całości zmieniany 1 raz
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zastanawiał się dlaczego ostatnimi czasy ma jakiegoś pojebanego pecha. Czy to przez ekspansję Familii na Warwick, czy przez to, że dziwka fortuna zdawała się go nienawidzić, czy może przez tę jebaną kometę. W zasadzie, czynników mógłby wymienić jeszcze kilka, ale już te trzy wystarczyły by dostatecznie zepsuć mu humor i utwierdzić w przekonaniu, że cokolwiek się dzieje ― będzie tylko, kurwa, gorzej.
Dzisiejszy poranek spędził w tej “lepszej” części Londynu, choć nie do końca wiedział, czego tu właściwie szuka. Wspomnień? Ducha starych czasów? Jego miejsce było na Nokturnie, w rynsztoku społecznym, nie na wysprzątanej ulicy pełnej osób spieszących do pracy lub domu. Czuł, że tu nie pasuje. Może nie ściągał natarczywych spojrzeń, nie wyróżniał się przesadnie z tłumu, bo nawet jak na oprycha, wyglądał całkiem porządnie, ale czuł, że tu nie pasuje.
Z tą myślą przystanął na moment przed jednym ze skrzyżowań i łypnął w górę, na kometę. Jarzyła się na niebie wciąż tak samo agresywnym światłem, wcale nie słabła i nie dawała za wygraną. Czy to będzie już stały element codzienności? Czy będą musieli trwale dostosować się do kolejnego intruza na niebie, który rozpraszał miękkie cienie skrywające winy i przestępstwa?
― Co za gówno ― podsumował mruknięciem, nieprzychylnie łypnął w stronę jakiejś kobiety, która posłała mu spojrzenie pełne świętego oburzenia. Zapaliłby. Gdyby tylko miał jednego, jebanego papierosa ― zapaliłby.
Wepchnął dłonie głębiej w kieszenie spodni i powlókł się dalej; przed siebie, dokądkolwiek, nie ważne. Chciał się uwolnić od chujowych wspomnień, od chujowych sentymentów i równie chujowych więzów rodzinnych, które nie dawały mu ostatnio spokoju. Dobrze zrobił, odcinając od siebie Hectora? Widział po listach jak spuścił z tonu i jak mocno się zdystansował, ale przecież poświęcił kurwa wszystko by tak właśnie się stało. O co mu teraz chodziło?
Sam już nie wiedział.
Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach nawet nie zauważył dokąd doszedł, nie rozpoznał rysującego się w oddali gmachu Ministerstwa Magii, który przecież znał tak dobrze. Nie zauważył, nie wyczuł, że dziwka fortuna czai się za rogiem i tylko czeka na okazję by spierdolić mu dzień. Nie zrozumiał nawet wtedy, kiedy wpadła na niego jakaś dziewczyna, szukając w nim ratunku przed upadkiem.
Zrozumiał, kiedy pociągnęło go za nią.
Padł na ziemię jak worek kartofli, nie zdołał zwinnie osłonić głowy ramieniem, ani zamortyzować upadku; rąbnął głową w płytę chodnikową z taką mocą, że aż zadzwoniło mu w uszach, a przed oczami pojawiły się mroczki i Merlin tańczący kankana.
― Kurwa ― podsumował całe to wydarzenie i ciężko przekręcił się na bok, na oślep podparł dłońmi i… ― Ja pierdolę ― skwitował, widząc, że dłonie wsadził w kałużę krwi. Nie był to dla niego widok specjalnie przykry, czy niecodzienny; bardziej zaskakujący.
Zaklęcie świsnęło mu nad głową, gdzieś w oddali potoczyły się krzyki, a reszta odgłosów ― dudnienie, wrzaski, świsty i trzaski ― pojawiały się stopniowo, jakby dopiero teraz odzyskiwał słuch. Obejrzał się na przymusową towarzyszkę, jeszcze nie rozumiejąc co się stało, choć może nie musiał ― sytuacja była chujowa i bez zrozumienia.
― Uważaj! ― Szarpnął ją za ramię i pociągnął do siebie, ratując przed ciśniętą w eter skrzynką na listy. Ta wbiła się z impetem w miejsce z którego przed sekundą ją zabrał, dobitnie ukazując, że była cal od śmierci. ― Co tu się odjebało? Coś ty, kurwa, narobiła? ― warknął, przytrzymując ją za nadgarstki; boleśnie i bez śladu skruchy, jak ktoś nawykły do podobnych chwytów.
Mógł nie wiedzieć, co się stało, mógł nie wiedzieć, jak to odkręcić. Ale wiedział, że to wszystko jakoś musi wiązać się z nią. Że to ona jest teraz kluczem.
Dzisiejszy poranek spędził w tej “lepszej” części Londynu, choć nie do końca wiedział, czego tu właściwie szuka. Wspomnień? Ducha starych czasów? Jego miejsce było na Nokturnie, w rynsztoku społecznym, nie na wysprzątanej ulicy pełnej osób spieszących do pracy lub domu. Czuł, że tu nie pasuje. Może nie ściągał natarczywych spojrzeń, nie wyróżniał się przesadnie z tłumu, bo nawet jak na oprycha, wyglądał całkiem porządnie, ale czuł, że tu nie pasuje.
Z tą myślą przystanął na moment przed jednym ze skrzyżowań i łypnął w górę, na kometę. Jarzyła się na niebie wciąż tak samo agresywnym światłem, wcale nie słabła i nie dawała za wygraną. Czy to będzie już stały element codzienności? Czy będą musieli trwale dostosować się do kolejnego intruza na niebie, który rozpraszał miękkie cienie skrywające winy i przestępstwa?
― Co za gówno ― podsumował mruknięciem, nieprzychylnie łypnął w stronę jakiejś kobiety, która posłała mu spojrzenie pełne świętego oburzenia. Zapaliłby. Gdyby tylko miał jednego, jebanego papierosa ― zapaliłby.
Wepchnął dłonie głębiej w kieszenie spodni i powlókł się dalej; przed siebie, dokądkolwiek, nie ważne. Chciał się uwolnić od chujowych wspomnień, od chujowych sentymentów i równie chujowych więzów rodzinnych, które nie dawały mu ostatnio spokoju. Dobrze zrobił, odcinając od siebie Hectora? Widział po listach jak spuścił z tonu i jak mocno się zdystansował, ale przecież poświęcił kurwa wszystko by tak właśnie się stało. O co mu teraz chodziło?
Sam już nie wiedział.
Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach nawet nie zauważył dokąd doszedł, nie rozpoznał rysującego się w oddali gmachu Ministerstwa Magii, który przecież znał tak dobrze. Nie zauważył, nie wyczuł, że dziwka fortuna czai się za rogiem i tylko czeka na okazję by spierdolić mu dzień. Nie zrozumiał nawet wtedy, kiedy wpadła na niego jakaś dziewczyna, szukając w nim ratunku przed upadkiem.
Zrozumiał, kiedy pociągnęło go za nią.
Padł na ziemię jak worek kartofli, nie zdołał zwinnie osłonić głowy ramieniem, ani zamortyzować upadku; rąbnął głową w płytę chodnikową z taką mocą, że aż zadzwoniło mu w uszach, a przed oczami pojawiły się mroczki i Merlin tańczący kankana.
― Kurwa ― podsumował całe to wydarzenie i ciężko przekręcił się na bok, na oślep podparł dłońmi i… ― Ja pierdolę ― skwitował, widząc, że dłonie wsadził w kałużę krwi. Nie był to dla niego widok specjalnie przykry, czy niecodzienny; bardziej zaskakujący.
Zaklęcie świsnęło mu nad głową, gdzieś w oddali potoczyły się krzyki, a reszta odgłosów ― dudnienie, wrzaski, świsty i trzaski ― pojawiały się stopniowo, jakby dopiero teraz odzyskiwał słuch. Obejrzał się na przymusową towarzyszkę, jeszcze nie rozumiejąc co się stało, choć może nie musiał ― sytuacja była chujowa i bez zrozumienia.
― Uważaj! ― Szarpnął ją za ramię i pociągnął do siebie, ratując przed ciśniętą w eter skrzynką na listy. Ta wbiła się z impetem w miejsce z którego przed sekundą ją zabrał, dobitnie ukazując, że była cal od śmierci. ― Co tu się odjebało? Coś ty, kurwa, narobiła? ― warknął, przytrzymując ją za nadgarstki; boleśnie i bez śladu skruchy, jak ktoś nawykły do podobnych chwytów.
Mógł nie wiedzieć, co się stało, mógł nie wiedzieć, jak to odkręcić. Ale wiedział, że to wszystko jakoś musi wiązać się z nią. Że to ona jest teraz kluczem.
Soul for sale
Momentalnie robi mi się niedobrze, ale zamiast wymiotów, czuję w ustach tylko ciężkie powietrze. Wciska mi się do gardła, tak że na moment zapominam jak się oddycha. Kiedy świadomość wraca - stopniowo, odsłaniając następne karty rzeczywistości, nie potrafię zrozumieć zbyt wiele.
Wzrok rejestruje krew na moich dłoniach, biodro i cały lewy bok upomina się o uwagę drażniącym bólem; ale niespecjalnie mam sposobność przejąć się własnym stanem, bo coś krzyczy, potem uderza, a kiedy obok mnie przelatuje zielone światło, czuję, jak coś - a raczej ktoś - ciągnie mnie w swoim kierunku. Metalowe pudełko wbija się w ziemię, rozbryzguje mokre od deszczu podłoże i brudzi ubranie; zarówno moje jak i jego - tego, który zaciska dłonie na moich nadgarstkach.
- C-co? Ja... - zaczynam, nie wiedząc jakie słowa powinnam wypluć z ust; z całą konsternacją i przerażeniem, które powoli przejmują kontrolę i nie dają dojść do słowa racjonalności mu się przyglądam. W końcu rozpoznaję; jego imię mam już na końcu języka, ale nie wybrzmiewa. Zamiast tego mój wzrok jeździ po otoczeniu, dostrzega, że okolica wygląda zupełnie inaczej niż jeszcze chwilę temu. Dostrzega kurz i leżące klocki na ziemi; klocki, w których dopiero po chwili rozpoznaję ciała. Przekleństwo więźnie mi w gardle, strach zakradał się powoli by teraz eskalować; cofam się, choć sama nie wiem dokąd. Jego ręce wciąż mnie trzymają, a ja panikuję paskudnie i zaczynam się szamotać.
- To nie ja! - cokolwiek tutaj się dzieje, nie jestem sprawcą. Nie mogę być. Nie, nie nie.
Szumi mi w uszach, a na podniebieniu czuję smak krwi - swojej czy czyjejś, niczego nie jestem już pewna. Dostrzegam następne elementy krajobrazu; zdewastowanego, pogrążonego w chaosie. Chodnik na wpół zniszczony, błoto mieszające się z krwią, trupy, światła, wybuch, wrzask. Śmierć.
Dostrzegam dziwne oznaczenie na budynku niedaleko, a później mundury na sylwetkach, które gdzieś nas otaczają. Jak w kostiumowym filmie. Gdzie, do cholery, jesteśmy?
- To nadal Londyn? - syczę, niemal jękliwie, głową rozglądając się na wszystkie strony, to samo próbując robić w gąszczu swoich myśli, spłoszonych i irracjonalnych. Co się stało?
- Kurwa, puśćże mnie wreszcie! - krzyczę, bo on nadal oplata palcami moje nagarstki, za plecami słyszę śmiercionośne zaklęcie, które wbija się w szeroką okiennicę starego budynku. Sklep z płytami analogowymi. Ten sam, który stoi dziś przed Carkitt Market.
To nadal Londyn.
Potrzebuję chwili, żeby zrozumieć, że on jest prawdziwy. Że wszystko wokół dzieje się naprawdę, choć przypomina drastyczny koszmar. Co on do cholery tu robi? Wspomnienie dawnego życia i dziwacznej sytuacji na wsi wślizguje się do mojej głowy, ale nie potrafię na dłużej się na nim skupić. Nie teraz.
- Musimy się schować. Gdziekolwiek - wyrzucam z siebie, serce w piersi obija się o żebrową klatkę jak oszalałe. I w kolejnej dawce pompowanej krwi przypominam sobie o złotym wisiorku. Tym, którego mężczyzna na ulicy obracał między palcami.
Wzrok rejestruje krew na moich dłoniach, biodro i cały lewy bok upomina się o uwagę drażniącym bólem; ale niespecjalnie mam sposobność przejąć się własnym stanem, bo coś krzyczy, potem uderza, a kiedy obok mnie przelatuje zielone światło, czuję, jak coś - a raczej ktoś - ciągnie mnie w swoim kierunku. Metalowe pudełko wbija się w ziemię, rozbryzguje mokre od deszczu podłoże i brudzi ubranie; zarówno moje jak i jego - tego, który zaciska dłonie na moich nadgarstkach.
- C-co? Ja... - zaczynam, nie wiedząc jakie słowa powinnam wypluć z ust; z całą konsternacją i przerażeniem, które powoli przejmują kontrolę i nie dają dojść do słowa racjonalności mu się przyglądam. W końcu rozpoznaję; jego imię mam już na końcu języka, ale nie wybrzmiewa. Zamiast tego mój wzrok jeździ po otoczeniu, dostrzega, że okolica wygląda zupełnie inaczej niż jeszcze chwilę temu. Dostrzega kurz i leżące klocki na ziemi; klocki, w których dopiero po chwili rozpoznaję ciała. Przekleństwo więźnie mi w gardle, strach zakradał się powoli by teraz eskalować; cofam się, choć sama nie wiem dokąd. Jego ręce wciąż mnie trzymają, a ja panikuję paskudnie i zaczynam się szamotać.
- To nie ja! - cokolwiek tutaj się dzieje, nie jestem sprawcą. Nie mogę być. Nie, nie nie.
Szumi mi w uszach, a na podniebieniu czuję smak krwi - swojej czy czyjejś, niczego nie jestem już pewna. Dostrzegam następne elementy krajobrazu; zdewastowanego, pogrążonego w chaosie. Chodnik na wpół zniszczony, błoto mieszające się z krwią, trupy, światła, wybuch, wrzask. Śmierć.
Dostrzegam dziwne oznaczenie na budynku niedaleko, a później mundury na sylwetkach, które gdzieś nas otaczają. Jak w kostiumowym filmie. Gdzie, do cholery, jesteśmy?
- To nadal Londyn? - syczę, niemal jękliwie, głową rozglądając się na wszystkie strony, to samo próbując robić w gąszczu swoich myśli, spłoszonych i irracjonalnych. Co się stało?
- Kurwa, puśćże mnie wreszcie! - krzyczę, bo on nadal oplata palcami moje nagarstki, za plecami słyszę śmiercionośne zaklęcie, które wbija się w szeroką okiennicę starego budynku. Sklep z płytami analogowymi. Ten sam, który stoi dziś przed Carkitt Market.
To nadal Londyn.
Potrzebuję chwili, żeby zrozumieć, że on jest prawdziwy. Że wszystko wokół dzieje się naprawdę, choć przypomina drastyczny koszmar. Co on do cholery tu robi? Wspomnienie dawnego życia i dziwacznej sytuacji na wsi wślizguje się do mojej głowy, ale nie potrafię na dłużej się na nim skupić. Nie teraz.
- Musimy się schować. Gdziekolwiek - wyrzucam z siebie, serce w piersi obija się o żebrową klatkę jak oszalałe. I w kolejnej dawce pompowanej krwi przypominam sobie o złotym wisiorku. Tym, którego mężczyzna na ulicy obracał między palcami.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wszystkie słowa, które cisnęły mu się na usta były jebanymi przekleństwami. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, ani jakim kurwa cudem; co się stało i dlaczego. Jedyną kotwicą łączącą go z tym co znane była ona ― jebana panikara. Z początku miał jeszcze w sobie jakieś pokłady cierpliwości, może nawet łagodności, ale narastające wokół huki, krzyki i wybuchy niczego mu nie ułatwiały. Kiedy dziewczyna zaczęła się szamotać ― mocniej wpił palce w jej nadgarstki, nie dbając o to, czy sprawia jej ból. Była jedyną stałą wśród otaczających zmiennych, więc naturalnie przypisał jej całą winę za tę pojebaną sytuację.
― Jak nie ty, to kurwa kto? ― warknął; błękitne oczy błysnęły gniewem. ― Helga Hufflepuff?
Jedyna stałą wśród zmiennych ― ta myśł kołatała mu się w głowie niezmiennie od momentu w którym wykwitła po raz pierwszy. Zdał sobie sprawę z tego, że skądś ją kojarzy, że zna barwę głosu, a ciemne oczy przywołują bliżej nieokreślony obraz. Wspomnienie ciemnozielonej koszuli munduru brygadzisty mignęło mu przed oczami, podobnie jak widmo jakiejś zapadłej dziury chuj-wie-gdzie.
― Nie wiem ― burknął, ale zanim zdołał powiedzieć cokolwiek więcej, puścił jedną jej rękę i osłonił własną głowę ramieniem, skulił się nieznacznie. Gdzieś niedaleko znowu wyjebało powietrze z hukiem, przemknęły kolejne wiązki zaklęć. ― Kurwa ― powtórzył po raz kolejny, odkaszlnął pyłem, puścił ją w końcu i osłonił się przed kolejną falą gruzu z nikąd.
Otarł oczy brudną dłonią, przymrużył powieki. Wszechobecny pył i dym gryzły w gardło, wdzierały się do nosa, utrudniały oddychanie, widoczność też pozostawiała wiele do życzenia. Szybko omiótł okolicę wzrokiem, ale obraz nadal pozostawał dla niego niezrozumiały, nie potrafił ogarnąć tego, co się stało, gdzie wylądowali i dlaczego Londyn wygląda jak podczas Bezksiężycowej Nocy, albo nawet kurwa gorzej.
― Co ty, kurwa, nie powiesz ― burknął kąśliwie, ale nie tracił więcej czasu na przepychanki słowne. Mimo szoku i bolącego od upadku biodra, podniósł się z ziemi zwinnie i płynnie; nie wyprostował sylwetki, pozostał przy ziemi, mocno pochylony, przyczajony. Pomógł jej się pozbierać, widział przecież, jak mocno zawładnęła nią panika. Złapał ją za rękę ― tym razem bez tamtej siły, ale wciąż stanowczo ― i odciągnął w bok, byle dalej od ulicy. Przemknęli po połamanym chodniku, Victor dostrzegł znajomo wyglądający zaułek i pociągnął towarzyszkę w tamtą stronę.
Stała wśród zmiennych, powtarzał sobie za każdym razem, kiedy nachodziła go ochota, żeby ją zostawić w pizdu.
― Jak nie ty, to kurwa kto? ― warknął; błękitne oczy błysnęły gniewem. ― Helga Hufflepuff?
Jedyna stałą wśród zmiennych ― ta myśł kołatała mu się w głowie niezmiennie od momentu w którym wykwitła po raz pierwszy. Zdał sobie sprawę z tego, że skądś ją kojarzy, że zna barwę głosu, a ciemne oczy przywołują bliżej nieokreślony obraz. Wspomnienie ciemnozielonej koszuli munduru brygadzisty mignęło mu przed oczami, podobnie jak widmo jakiejś zapadłej dziury chuj-wie-gdzie.
― Nie wiem ― burknął, ale zanim zdołał powiedzieć cokolwiek więcej, puścił jedną jej rękę i osłonił własną głowę ramieniem, skulił się nieznacznie. Gdzieś niedaleko znowu wyjebało powietrze z hukiem, przemknęły kolejne wiązki zaklęć. ― Kurwa ― powtórzył po raz kolejny, odkaszlnął pyłem, puścił ją w końcu i osłonił się przed kolejną falą gruzu z nikąd.
Otarł oczy brudną dłonią, przymrużył powieki. Wszechobecny pył i dym gryzły w gardło, wdzierały się do nosa, utrudniały oddychanie, widoczność też pozostawiała wiele do życzenia. Szybko omiótł okolicę wzrokiem, ale obraz nadal pozostawał dla niego niezrozumiały, nie potrafił ogarnąć tego, co się stało, gdzie wylądowali i dlaczego Londyn wygląda jak podczas Bezksiężycowej Nocy, albo nawet kurwa gorzej.
― Co ty, kurwa, nie powiesz ― burknął kąśliwie, ale nie tracił więcej czasu na przepychanki słowne. Mimo szoku i bolącego od upadku biodra, podniósł się z ziemi zwinnie i płynnie; nie wyprostował sylwetki, pozostał przy ziemi, mocno pochylony, przyczajony. Pomógł jej się pozbierać, widział przecież, jak mocno zawładnęła nią panika. Złapał ją za rękę ― tym razem bez tamtej siły, ale wciąż stanowczo ― i odciągnął w bok, byle dalej od ulicy. Przemknęli po połamanym chodniku, Victor dostrzegł znajomo wyglądający zaułek i pociągnął towarzyszkę w tamtą stronę.
Stała wśród zmiennych, powtarzał sobie za każdym razem, kiedy nachodziła go ochota, żeby ją zostawić w pizdu.
Soul for sale
Ciemnozielone mundury, dziwaczne nazwy, kursywa na znaku – mielę wszystkie nowe informacje i chcę wrzucić w konkretny filtr, ale żaden z nich nie działa. Chodnik wygląda zupełnie inaczej, okolica – pomijając wybuchy, zaklęcia, krew i martwe ciała – jedynie strzępkowo jest podobna do Londynu.
Walczę z uchwytem jego dłoni tylko przez chwilę, w panice przejmującej władzę nad ciałem ignoruję ból i się wierzgam, do momentu czerwonych pręg na skórze, łez w oczach i rozdrażnienia w słowie – wypluwam z siebie nieskładne przekleństwa, uchylam i znowu podnoszę.
– To Londyn – wyrokuję w końcu, z ciężkim bezdechem na piersi. Te same znaki, ta sama strzałka z napisem Pokątna. Inni ludzie, inny wymiar, inna rzeczywistość.
To wojna?
Na pewno nie ta trwająca obecnie, bo Londyn jest bezpieczny, a ludzie tak nie wyglądają; kolejne fragmenty pozornej racjonalności sklejają się w twory, które mają doprowadzić mnie – nas – do odpowiedzi. Jakiejkolwiek.
Puszcza mnie; prawie w momencie, w którym znów się unoszę, wyzywam go od najgorszych skurwysynów i piszczę jak opętana – ale, ku chwale Merlina, chowam to wszystko na bok i, zaraz po tym jak wycieram policzek z mokrej, czerwonej brei, odzyskuję coś, co mogłoby przypominać rezon.
– To ten naszyjnik – mamroczę, bardziej do samej siebie, choć na pewno mnie słyszy; zwłaszcza kiedy wstajemy i drepczemy przez chodnik w bok. Od głównego pola – bitwy, rzezi, cokolwiek się tam rozgrywa – dzieli nas wysoka ściana kamienicy.
– Ten cholerny naszyjnik, to zmieniacz czasu! – wyrzucam z siebie w końcu, gestykulując, zaraz potem przykładając plecy do budynku, w próbach odzyskania oddechu, nerwów, rozumu finalnie.
– Cofnęło nas w czasie… – wypowiadam zaraz potem, wzrok gorączkowo znów krąży po okolicy; po mundurach, po ciałach, po zaklęciach i specyficznym budownictwie. Ten pieprzony nieznajomy.
Aktówka w miejscu, w którym wylądowaliśmy jest otwarta; gdzie jest jej właściciel? Spojrzenie zaczyna krążyć znowu; szukam niskiego, krępego czarodzieja, tego, na którego wpadłam jeszcze chwilę temu na Carkitt Market. Co za gumochłon używa takich przedmiotów na środku ruchliwej ulicy?
Fakt, że myślałam, że zmieniacze czasu są poza zasięgiem zwykłych ludzi zostawiam dla siebie – musimy znaleźć tego mężczyznę. Znaleźć i wynosić się stąd; zwłaszcza, kiedy coś znowu uderza w budynek nad naszymi głowami, a tynk zasypuje wizje na moment, sprawiając, że krztuszę się doniośle.
– Musimy znaleźć tego, który nas tu wpakował.
Walczę z uchwytem jego dłoni tylko przez chwilę, w panice przejmującej władzę nad ciałem ignoruję ból i się wierzgam, do momentu czerwonych pręg na skórze, łez w oczach i rozdrażnienia w słowie – wypluwam z siebie nieskładne przekleństwa, uchylam i znowu podnoszę.
– To Londyn – wyrokuję w końcu, z ciężkim bezdechem na piersi. Te same znaki, ta sama strzałka z napisem Pokątna. Inni ludzie, inny wymiar, inna rzeczywistość.
To wojna?
Na pewno nie ta trwająca obecnie, bo Londyn jest bezpieczny, a ludzie tak nie wyglądają; kolejne fragmenty pozornej racjonalności sklejają się w twory, które mają doprowadzić mnie – nas – do odpowiedzi. Jakiejkolwiek.
Puszcza mnie; prawie w momencie, w którym znów się unoszę, wyzywam go od najgorszych skurwysynów i piszczę jak opętana – ale, ku chwale Merlina, chowam to wszystko na bok i, zaraz po tym jak wycieram policzek z mokrej, czerwonej brei, odzyskuję coś, co mogłoby przypominać rezon.
– To ten naszyjnik – mamroczę, bardziej do samej siebie, choć na pewno mnie słyszy; zwłaszcza kiedy wstajemy i drepczemy przez chodnik w bok. Od głównego pola – bitwy, rzezi, cokolwiek się tam rozgrywa – dzieli nas wysoka ściana kamienicy.
– Ten cholerny naszyjnik, to zmieniacz czasu! – wyrzucam z siebie w końcu, gestykulując, zaraz potem przykładając plecy do budynku, w próbach odzyskania oddechu, nerwów, rozumu finalnie.
– Cofnęło nas w czasie… – wypowiadam zaraz potem, wzrok gorączkowo znów krąży po okolicy; po mundurach, po ciałach, po zaklęciach i specyficznym budownictwie. Ten pieprzony nieznajomy.
Aktówka w miejscu, w którym wylądowaliśmy jest otwarta; gdzie jest jej właściciel? Spojrzenie zaczyna krążyć znowu; szukam niskiego, krępego czarodzieja, tego, na którego wpadłam jeszcze chwilę temu na Carkitt Market. Co za gumochłon używa takich przedmiotów na środku ruchliwej ulicy?
Fakt, że myślałam, że zmieniacze czasu są poza zasięgiem zwykłych ludzi zostawiam dla siebie – musimy znaleźć tego mężczyznę. Znaleźć i wynosić się stąd; zwłaszcza, kiedy coś znowu uderza w budynek nad naszymi głowami, a tynk zasypuje wizje na moment, sprawiając, że krztuszę się doniośle.
– Musimy znaleźć tego, który nas tu wpakował.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Abstrakcja, aberracja i straszny żart dziwki fortuny. Początkowe zdezorientowanie rozmyło się w fali żelaznej dyscypliny, opanowania, które wypracował latami. Choć preferował cichą robotę, bez świadków i bez darcia mordy, to nawykły był do masakrycznych widoków i ekstremalnych sytuacji ― nie raz i nie dwa przecież sytuacja spierdoliła się w przeciągu sekundy. Ten przypadek nie odstawał, koniec końców, tak wiele od reszty.
Londyn, zawyrokowała smarkula, a Victor skwitował to tylko ponurym grymasem. Coraz więcej miejsc zaczęło przypominać te, które znał, które wielokrotnie mijał w nocy czy w promieniach słońca. Tam dalej, na rogu, była ta chujowa piekarnia, gdzie dosypywali do mąki prochu z żołędzi, bo przecież ciężkie czasy. A tam jeszcze dalej jakiś cymbał naprawiał miotły, pamiętał szyld, układ drzwi względem okien. Pamiętał też, że z tyłu jest zewnętrzne wejście do piwnicy, którego nikt nie pilnuje.
Piski działały mu na nerwy, podobnie jak bezsensowna szamotanina. Nie chciał jej przecież skrzywdzić, wyjątkowo nie miał żadnych ciemnych spraw do załatwienia, nie była jego celem. Ale Merlin mu świadkiem, gdyby się nie zamknęła w tej sekundzie, to uciszyłby ją sam.
― W gorsze gówno z samego rana nie mogłem wdepnąć ― skwitował ponuro jej słowa o zmieniaczu; wcale mu się to nie spodobało i gdyby tylko istniała taka opcja ― wypisałby się z tej szopki w tym momencie. Los, a może dziwka fortuna, chciał jednak, by gimnastykował się dalej, sprawdzał, jak głęboka jest studnia jego własnej cierpliwości. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem, była w końcu jego główną podejrzaną w tym całym burdelu. Na posiadaczkę tak cennego przedmiotu jednak nie wyglądała, ponadto siana przez nią panika wskazywała na to, że ni chuja nie wie, gdzie ów zmieniacz się znajduje.
Zajebiście.
Tynk efektownie osypał się na nich, zaklęcie łupnęło gdzieś w górze, po okolicy przetoczył się głuchy huk. Victor instynktownie zasłonił uszy dłońmi, skrzywił się jeszcze bardziej niż do tej pory, zaklął bezgłośnie. Byleby nikt się nimi zbyt specjalnie nie zainteresował, dość już mieli problemów jak na jeden dzień.
Zmusił się do odrzucenia filozoficznych rozważań o tym, dlaczego jakiś pierdolony idiota cofnął się do tego akurat momentu, to nie był jego problem. Musiał tylko znaleźć gnoja. I to jak najszybciej.
― Jak wyglądał? ― zwrócił się do dziewczyny. Jak jej było? Miał wrażenie, że jej imię ma na końcu języka. ― Coś charakterystycznego, czy szukamy igły w stogu siana? ― Akurat w tym był dobry; w tropieniu, w odnajdywaniu swojego celu. Oby tylko gość nie stawiał oporu i łaskawie przerzucił ich z powrotem.
Londyn, zawyrokowała smarkula, a Victor skwitował to tylko ponurym grymasem. Coraz więcej miejsc zaczęło przypominać te, które znał, które wielokrotnie mijał w nocy czy w promieniach słońca. Tam dalej, na rogu, była ta chujowa piekarnia, gdzie dosypywali do mąki prochu z żołędzi, bo przecież ciężkie czasy. A tam jeszcze dalej jakiś cymbał naprawiał miotły, pamiętał szyld, układ drzwi względem okien. Pamiętał też, że z tyłu jest zewnętrzne wejście do piwnicy, którego nikt nie pilnuje.
Piski działały mu na nerwy, podobnie jak bezsensowna szamotanina. Nie chciał jej przecież skrzywdzić, wyjątkowo nie miał żadnych ciemnych spraw do załatwienia, nie była jego celem. Ale Merlin mu świadkiem, gdyby się nie zamknęła w tej sekundzie, to uciszyłby ją sam.
― W gorsze gówno z samego rana nie mogłem wdepnąć ― skwitował ponuro jej słowa o zmieniaczu; wcale mu się to nie spodobało i gdyby tylko istniała taka opcja ― wypisałby się z tej szopki w tym momencie. Los, a może dziwka fortuna, chciał jednak, by gimnastykował się dalej, sprawdzał, jak głęboka jest studnia jego własnej cierpliwości. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem, była w końcu jego główną podejrzaną w tym całym burdelu. Na posiadaczkę tak cennego przedmiotu jednak nie wyglądała, ponadto siana przez nią panika wskazywała na to, że ni chuja nie wie, gdzie ów zmieniacz się znajduje.
Zajebiście.
Tynk efektownie osypał się na nich, zaklęcie łupnęło gdzieś w górze, po okolicy przetoczył się głuchy huk. Victor instynktownie zasłonił uszy dłońmi, skrzywił się jeszcze bardziej niż do tej pory, zaklął bezgłośnie. Byleby nikt się nimi zbyt specjalnie nie zainteresował, dość już mieli problemów jak na jeden dzień.
Zmusił się do odrzucenia filozoficznych rozważań o tym, dlaczego jakiś pierdolony idiota cofnął się do tego akurat momentu, to nie był jego problem. Musiał tylko znaleźć gnoja. I to jak najszybciej.
― Jak wyglądał? ― zwrócił się do dziewczyny. Jak jej było? Miał wrażenie, że jej imię ma na końcu języka. ― Coś charakterystycznego, czy szukamy igły w stogu siana? ― Akurat w tym był dobry; w tropieniu, w odnajdywaniu swojego celu. Oby tylko gość nie stawiał oporu i łaskawie przerzucił ich z powrotem.
Soul for sale
Cofnęło nas w czasie.
Przez moment, zaledwie ułamki nieskładnej w całość sekundy analizuję abstrakcję i surrealizm chwili, która sprawiła, że tu jestem – jesteśmy, bo mężczyzna, który chwilę temu trzymał mnie kurczowo, niemal boleśnie, jest prawdziwy. Prawdziwy i wcale nie znika, a jego imię tańczy mi na końcu języka, wciąż jednak nie dociera do rzeczywistości. Nienormalnej, zachwianej, dawnej.
Rzeczywistości w przeszłości, która spływa krwią i makabrycznym zaklęciem, niewypowiedzianej rzezi, której nie rozumiem. To wojna, bez wątpienia, ale nie taka, jaką mogłabym pamiętać.
Plecy stykają się z chłodną taflą rudej cegły; zniszczony budynek za nami postoi jeszcze przez chwilę, nim zaklęcie nie uderzy i w niego, a tynk zasłoni nam spojrzenia i boleśnie wślizgnie się do ust.
– Ja cię znam... – mamroczę, marszcząc brwi i podnosząc w końcu spojrzenie; na naburmuszone rysy twarzy, grymas znaczący czoło i rozciągający się zmarszczką po bokach głowy; znam, choć przelotnie, choć i tego nie jestem pewna, tak samo, jak jego nazwiska. Przez moment byłabym nawet w stanie uwierzyć, że to on; że to jego wina, ten pieprzony Londyn, to miejsce, to przeniesienie – ale wtedy złotawy łańcuszek zakończony charakterystyczną pętlą pojawia się przed moimi oczami w wspomnieniach i wiem już, że jest gorzej, niż sobie wyobrażałam.
Huk toczy się za naszymi plecami, boleśnie i nagle, przez co kulę się w sobie i zginam nogi, jednocześnie osłaniając głowę. Kawałki muru uderzają na bok, tuż przy nas, a wtedy klnę głośno, odsuwając się od ściany. Zanim coś rozwali mi głowę – mi, jemu, nieważne, bo oplatam dłoń wokół jego nadgarstka i odsuwam go również, kiedy w ścianę uderza następna wiązka magicznego światła.
– Niski, krępy – wyduszam z gardła, krztusząc się pyłem i mrużąc oczy. Choć bolą, zmuszam je do rozejrzenia się, a kiedy wzrok napotyka zniszczoną aktówkę w miejscu, w którym chwilę temu leżeliśmy, wskazuję na nią palcem – Nosił to. I kapelusz, dziwny – dukam z siebie zaraz potem, pomiędzy następną salwą kaszlu. Oczy przyzwyczajają się – do kurzu, brudu, w końcu łez; choć czerwone i napuchnięte, spoglądają w końcu po okolicy szukając winowajcy tego piekła.
- Czerwony, chyba, ja pieprzę... - syczę, w ciągłej pogoni za równowagą oddechu, który wciąż dudni niespokojnie, aż bolą mnie płuca. Nadal trzymając jego rękę - tego, którego imienia nie mogę spamiętać - ruszam w bok, pomiędzy zniszczone budynki; kimkolwiek jest ten ze zmieniaczem czasu, na pewno nie ruszył w centrum walki.
Przez moment, zaledwie ułamki nieskładnej w całość sekundy analizuję abstrakcję i surrealizm chwili, która sprawiła, że tu jestem – jesteśmy, bo mężczyzna, który chwilę temu trzymał mnie kurczowo, niemal boleśnie, jest prawdziwy. Prawdziwy i wcale nie znika, a jego imię tańczy mi na końcu języka, wciąż jednak nie dociera do rzeczywistości. Nienormalnej, zachwianej, dawnej.
Rzeczywistości w przeszłości, która spływa krwią i makabrycznym zaklęciem, niewypowiedzianej rzezi, której nie rozumiem. To wojna, bez wątpienia, ale nie taka, jaką mogłabym pamiętać.
Plecy stykają się z chłodną taflą rudej cegły; zniszczony budynek za nami postoi jeszcze przez chwilę, nim zaklęcie nie uderzy i w niego, a tynk zasłoni nam spojrzenia i boleśnie wślizgnie się do ust.
– Ja cię znam... – mamroczę, marszcząc brwi i podnosząc w końcu spojrzenie; na naburmuszone rysy twarzy, grymas znaczący czoło i rozciągający się zmarszczką po bokach głowy; znam, choć przelotnie, choć i tego nie jestem pewna, tak samo, jak jego nazwiska. Przez moment byłabym nawet w stanie uwierzyć, że to on; że to jego wina, ten pieprzony Londyn, to miejsce, to przeniesienie – ale wtedy złotawy łańcuszek zakończony charakterystyczną pętlą pojawia się przed moimi oczami w wspomnieniach i wiem już, że jest gorzej, niż sobie wyobrażałam.
Huk toczy się za naszymi plecami, boleśnie i nagle, przez co kulę się w sobie i zginam nogi, jednocześnie osłaniając głowę. Kawałki muru uderzają na bok, tuż przy nas, a wtedy klnę głośno, odsuwając się od ściany. Zanim coś rozwali mi głowę – mi, jemu, nieważne, bo oplatam dłoń wokół jego nadgarstka i odsuwam go również, kiedy w ścianę uderza następna wiązka magicznego światła.
– Niski, krępy – wyduszam z gardła, krztusząc się pyłem i mrużąc oczy. Choć bolą, zmuszam je do rozejrzenia się, a kiedy wzrok napotyka zniszczoną aktówkę w miejscu, w którym chwilę temu leżeliśmy, wskazuję na nią palcem – Nosił to. I kapelusz, dziwny – dukam z siebie zaraz potem, pomiędzy następną salwą kaszlu. Oczy przyzwyczajają się – do kurzu, brudu, w końcu łez; choć czerwone i napuchnięte, spoglądają w końcu po okolicy szukając winowajcy tego piekła.
- Czerwony, chyba, ja pieprzę... - syczę, w ciągłej pogoni za równowagą oddechu, który wciąż dudni niespokojnie, aż bolą mnie płuca. Nadal trzymając jego rękę - tego, którego imienia nie mogę spamiętać - ruszam w bok, pomiędzy zniszczone budynki; kimkolwiek jest ten ze zmieniaczem czasu, na pewno nie ruszył w centrum walki.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
― Zajebiście ― skwitował jej mgliste słowa rozpoznania; nawet jeśli sam także ją kojarzył, to nieśpieszno było mu się do tego przyznać. Relacje z przeszłości miały to do siebie, że tam powinny pozostać, jak trup wciśnięty do szafy, prosto w objęcia zapomnienia. Nic dobrego nie wychodziło ze wskrzeszeń, nic dobrego nie wychodziło z relacji z ludźmi, którzy nie byli częścią przestępczego półświatka.
Odwrócił twarz, kiedy w powietrzu znowu coś pierdolnęło, z donośnym hukiem przypominając im o niesprzyjającym miejscu i czasie tego przedziwnego spotkania. Victor wstrzymał na moment oddech, zacisnął zapobiegawczo powieki, ale nic z tego ― pył wciskał się wszędzie, drażnił błony śluzowe, drapał, osiadał na skórze.
Potrzebowali kryjówki. Albo sposobu na szybką ewakuację.
Zrobił krok naprzód ― najpierw jeden, potem kolejny, potem jeszcze następny, ale nie było to dzieło jego własnej woli, a efekt zaciśniętych kurczowo palców obejmujących jego nadgarstek. Stulił ramiona odruchowo, kiedy coś znów pierdonęło im za plecami, osłonił głowę ramieniem, rozkaszlał się.
― To już coś ― stłumionym głosem podsumował jej dukanie i przetarł palcami oczy. ― Oby chuj nadal żył. ― Bo w końcu jaką gwarancję mieli, że nie pierdolnęło go jakieś zaklęcie? Gdyby tak było ― Victor nawet by się nie zdziwił, a zrzucił wszystko na działania nieprzychylnej mu dziwki fortuny.
Nie zorientował się nawet, kiedy znajoma-nieznajoma znów złapała go za rękę, zwalił to wszystko na karb zdezorientowania i ogólnie chujowej sytuacji, choć własna nieuwaga była mu solą w oku. Nie powinien dać się tak podejść, nie powinien dać się tak rozkojarzyć. Nie uwolnił się jednak po raz drugi, podążył za nią pomiędzy budynki. Te, choć mocno zniszczone, nadal stanowiły jakąkolwiek osłonę; obgryzione zaklęciami, krzywe mury groziły zawaleniem, ale jakie mieli wyjście? Wrócić w sam środek jatki, prosto między kolorowe, wściekłe wstęgi?
Victor schował dłoń w rękawie i przytknął ją do ust, chcąc choć trochę oszczędzić palące płuca od wdychania gryzącego pyłu i przejął prowadzenie ― teraz to on ciągnął za sobą towarzyszkę niedoli, co i rusz zaglądając ponad mury lub przez pozostawione przez walczących dziury. Szukał mężczyzny, szukał właściciela pierdolonego zmieniacza. Czerwony kapelusz, niski i krępy, czerwony kapelusz, niski i krępy… ― powtarzał te słowa jak mantrę, jakby to właśnie dzięki nim szczęście miało im w końcu dopisać.
― Uważaj! ― krzyknął, kiedy dotychczas osłaniający ich mur oberwał kolejnym zaklęciem i przechylił się, rozwarstwiając. Siwy pył i tynk sypały im się na głowy, spadły pierwsze cegły ― tylko cud sprawił, że żadne z nich nie oberwało w głowę. Victor przyśpieszył kroku ― właściwie to puścił się biegiem ― cały czas bezlitośnie ściskając drobną dłoń towarzyszki w swojej. Przejście między budynkami rozwidliło się nagle ― Victor bez wahania wybrał prawą odnogę ― nowo obrana droga prowadziła ich dalej, pomiędzy kolejne budynki, kolejne ruiny, kolejne trupy. Przeskoczyli nad zapomnianym przez świat ciałem, pobiegli jeszcze kawałek dalej. Świst zaklęć zdawał się zelżeć, ścichnąć, pył przerzedł.
I wtedy, gdzieś dalej, niknący za kolejnym winklem, mignął mu dziwny czerwony kapelusz.
Odwrócił twarz, kiedy w powietrzu znowu coś pierdolnęło, z donośnym hukiem przypominając im o niesprzyjającym miejscu i czasie tego przedziwnego spotkania. Victor wstrzymał na moment oddech, zacisnął zapobiegawczo powieki, ale nic z tego ― pył wciskał się wszędzie, drażnił błony śluzowe, drapał, osiadał na skórze.
Potrzebowali kryjówki. Albo sposobu na szybką ewakuację.
Zrobił krok naprzód ― najpierw jeden, potem kolejny, potem jeszcze następny, ale nie było to dzieło jego własnej woli, a efekt zaciśniętych kurczowo palców obejmujących jego nadgarstek. Stulił ramiona odruchowo, kiedy coś znów pierdonęło im za plecami, osłonił głowę ramieniem, rozkaszlał się.
― To już coś ― stłumionym głosem podsumował jej dukanie i przetarł palcami oczy. ― Oby chuj nadal żył. ― Bo w końcu jaką gwarancję mieli, że nie pierdolnęło go jakieś zaklęcie? Gdyby tak było ― Victor nawet by się nie zdziwił, a zrzucił wszystko na działania nieprzychylnej mu dziwki fortuny.
Nie zorientował się nawet, kiedy znajoma-nieznajoma znów złapała go za rękę, zwalił to wszystko na karb zdezorientowania i ogólnie chujowej sytuacji, choć własna nieuwaga była mu solą w oku. Nie powinien dać się tak podejść, nie powinien dać się tak rozkojarzyć. Nie uwolnił się jednak po raz drugi, podążył za nią pomiędzy budynki. Te, choć mocno zniszczone, nadal stanowiły jakąkolwiek osłonę; obgryzione zaklęciami, krzywe mury groziły zawaleniem, ale jakie mieli wyjście? Wrócić w sam środek jatki, prosto między kolorowe, wściekłe wstęgi?
Victor schował dłoń w rękawie i przytknął ją do ust, chcąc choć trochę oszczędzić palące płuca od wdychania gryzącego pyłu i przejął prowadzenie ― teraz to on ciągnął za sobą towarzyszkę niedoli, co i rusz zaglądając ponad mury lub przez pozostawione przez walczących dziury. Szukał mężczyzny, szukał właściciela pierdolonego zmieniacza. Czerwony kapelusz, niski i krępy, czerwony kapelusz, niski i krępy… ― powtarzał te słowa jak mantrę, jakby to właśnie dzięki nim szczęście miało im w końcu dopisać.
― Uważaj! ― krzyknął, kiedy dotychczas osłaniający ich mur oberwał kolejnym zaklęciem i przechylił się, rozwarstwiając. Siwy pył i tynk sypały im się na głowy, spadły pierwsze cegły ― tylko cud sprawił, że żadne z nich nie oberwało w głowę. Victor przyśpieszył kroku ― właściwie to puścił się biegiem ― cały czas bezlitośnie ściskając drobną dłoń towarzyszki w swojej. Przejście między budynkami rozwidliło się nagle ― Victor bez wahania wybrał prawą odnogę ― nowo obrana droga prowadziła ich dalej, pomiędzy kolejne budynki, kolejne ruiny, kolejne trupy. Przeskoczyli nad zapomnianym przez świat ciałem, pobiegli jeszcze kawałek dalej. Świst zaklęć zdawał się zelżeć, ścichnąć, pył przerzedł.
I wtedy, gdzieś dalej, niknący za kolejnym winklem, mignął mu dziwny czerwony kapelusz.
Soul for sale
Każdy haust i każde kaszlnięcie niesie za sobą ucisk; w gardle, krtani, niedługo w płucach – te bolą z kolejnym krokiem i warknięciem, szeptem i krzykiem, próbą głębszego oddechu i wyplucia z ust pyłu, który jest wszechobecny. Wciska się do ust, nosa, oczu; trę te ostatnie zupełnie nieświadomie, podrażniając tkanki jeszcze bardziej, w nadziei że będzie choć trochę lepiej.
Ale kiedy trup ścieli się gęsto, ostra zieleń zaklęcia przecina rzeczywistość nad naszymi głowami, wcale nie może być lepiej. Słowa więzną mi w gardle, a może zwyczajnie nie jestem w stanie, fizycznie, powiedzieć nic innego. Wędrówka, którą pokonujemy ma w sobie więcej z instynktu, niźli jakiegokolwiek planu; ale ciągnąc za sobą znajomego-nieznajomego nie jestem w stanie niczego mu zagwarantować. Ani sobie.
Londyn, zmieniacz, czerwony kapelusz.
Jak mantra, motto przewodnie w podróży stworzonej z walki na śmierć i życie; przez moment zastanawiam się, jak będzie wyglądała rzeczywistość, co stanie się z mamą, a co z Londynem, jeśli tutaj zginę – zginiemy i zapomni o nas świat?
Nie odzywam się też, kiedy mówi o żywotności naszego celu. Tego nawet nie dopuszczałam do myśli. Nie dopuszczałam i nie chcę dopuszczać; znaleźć człowieka jest łatwiej, niż wisiorek z pieprzonym zmieniaczem czasu. Mógłby równie dobrze leżeć zniszczony pod stertą ruin.
– Tutaj – dyszę, chrapliwie i oszczędnie, kuląc głowę, kiedy coś znowu toczy się hukiem ponad nami; kurz burzonych budynków spada na nasze głowy, przypominając makabryczny śnieg walącego się świata. Później skręcamy w prawo, w rząd budynków, w miejsce, które kiedyś (a może teraz, w naszym świecie?) mogło być korytarzykiem między urokliwymi kamienicami.
Nie rejestruję, kiedy nogi przyspieszają. Kiedy krok zmienia się w bieg, a bieg w walkę o przetrwanie. Kiedy oddech ginie pod naporem adrenaliny, zupełnie jakbym nagle przestała potrzebować tlenu, by przeżyć.
Liczy się tylko niski, krępy, czerwony kapelusz.
On coś krzyczy – on, którego imienia nie potrafię sobie przypomnieć, a nazwisko jest zamazaną plamą na tle przeszłości; chylę głowę znowu, przekleństwo na bezdechu opuszcza moje gardło, od razu zagłuszone warkotem runącego muru nieopodal.
– Tam! – westchnięcie jest niemal błagalne; kroki, które podejmuje potem są niczym innym jak czystą desperacją. Czerwony kapelusz.
Na końcu sylwetki, która chowa się w bocznej alei, później zsuwa po ścianie w dół. Jest ranny czy przerażony – to nieistotne.
Kiedy moje oczy znów dostrzegają charakterystyczny, złoty błysk w drżących dłoniach nieznajomego, puszczam się biegiem, ciągnąc za sobą mojego towarzysza niedoli. Może uda nam się go dotknąć, nim przekręci wystarczającą liczbę obrotów?
Musi.
Ale kiedy trup ścieli się gęsto, ostra zieleń zaklęcia przecina rzeczywistość nad naszymi głowami, wcale nie może być lepiej. Słowa więzną mi w gardle, a może zwyczajnie nie jestem w stanie, fizycznie, powiedzieć nic innego. Wędrówka, którą pokonujemy ma w sobie więcej z instynktu, niźli jakiegokolwiek planu; ale ciągnąc za sobą znajomego-nieznajomego nie jestem w stanie niczego mu zagwarantować. Ani sobie.
Londyn, zmieniacz, czerwony kapelusz.
Jak mantra, motto przewodnie w podróży stworzonej z walki na śmierć i życie; przez moment zastanawiam się, jak będzie wyglądała rzeczywistość, co stanie się z mamą, a co z Londynem, jeśli tutaj zginę – zginiemy i zapomni o nas świat?
Nie odzywam się też, kiedy mówi o żywotności naszego celu. Tego nawet nie dopuszczałam do myśli. Nie dopuszczałam i nie chcę dopuszczać; znaleźć człowieka jest łatwiej, niż wisiorek z pieprzonym zmieniaczem czasu. Mógłby równie dobrze leżeć zniszczony pod stertą ruin.
– Tutaj – dyszę, chrapliwie i oszczędnie, kuląc głowę, kiedy coś znowu toczy się hukiem ponad nami; kurz burzonych budynków spada na nasze głowy, przypominając makabryczny śnieg walącego się świata. Później skręcamy w prawo, w rząd budynków, w miejsce, które kiedyś (a może teraz, w naszym świecie?) mogło być korytarzykiem między urokliwymi kamienicami.
Nie rejestruję, kiedy nogi przyspieszają. Kiedy krok zmienia się w bieg, a bieg w walkę o przetrwanie. Kiedy oddech ginie pod naporem adrenaliny, zupełnie jakbym nagle przestała potrzebować tlenu, by przeżyć.
Liczy się tylko niski, krępy, czerwony kapelusz.
On coś krzyczy – on, którego imienia nie potrafię sobie przypomnieć, a nazwisko jest zamazaną plamą na tle przeszłości; chylę głowę znowu, przekleństwo na bezdechu opuszcza moje gardło, od razu zagłuszone warkotem runącego muru nieopodal.
– Tam! – westchnięcie jest niemal błagalne; kroki, które podejmuje potem są niczym innym jak czystą desperacją. Czerwony kapelusz.
Na końcu sylwetki, która chowa się w bocznej alei, później zsuwa po ścianie w dół. Jest ranny czy przerażony – to nieistotne.
Kiedy moje oczy znów dostrzegają charakterystyczny, złoty błysk w drżących dłoniach nieznajomego, puszczam się biegiem, ciągnąc za sobą mojego towarzysza niedoli. Może uda nam się go dotknąć, nim przekręci wystarczającą liczbę obrotów?
Musi.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lata temu odkrył, że jest zadaniowcem. Że może działać nawet pod największą presją i zachować przy tym trzeźwość myśli. Zimną krew. Tak długo, jak miał jakieś zadanie, tak czuł, że ma własny los w garści, nawet w sytuacji tak absurdalnej jak ta; kiedy to już nie dziwka fortuna była przeciwko niemu, ale i sam pierdolony czas. Jego umysł pozbawiony był troski o innych: nie myślał o Lecie, nie myślał o Hectorze, nawet o pozostawionej na Nokturnie Familii. Liczyło się tylko to, żeby wyszedł z tego cało. W jednym kawałku.
I w wariancie czasu, do którego należał.
Żywotność zjeba ze zmieniaczem czasu była istotna, był ich biletem powrotnym. Victor słyszał kiedyś o tych mechanizmach, ale były to ledwie strzępy informacji, w dodatku niepotwierdzone. Gdyby ktoś mu dał zmieniacz do ręki i kazał wrócić ― zapewne by coś koncertowo spierdolił, był tego więcej niż pewien.
Zmrużył instynktownie oczy, kiedy biały pył osypał się ponownie ze zniszczonych murów, rozkaszlał się, kiedy drobiny za mocno podrażniły gardło i nos. Pełnym zniecierpliwienia gestem otarł oczy ― szybko, niedbale ― i znów był czujny, znów gotowy do akcji. Pociągnął dziewczynę za sobą, w milczeniu, samą postawą i gwałtownością ruchów, nakazując jej naśladownictwo. Wiedział, jak poruszać się w chujowej sytuacji, bo znalazł się w takiej nie raz.
W domu.
W lesie podczas pełni.
W ciemnych zaułkach Nokturnu.
Kamienna ściana runęła tuż za nimi ― kolejne tumany kurzu, nie ma czym oddychać ― na gwałt odbili w bok, zmienili ścieżkę ― znów świst, znów jęk budowli ― i jakby w prezencie od samych niebios: na końcu tej ścieżki, tuż za winklem, mignął ten czerwony kapelusz. Wizja ratunku, wizja normalności. Tym razem to znajoma-nieznajoma pociągnęła Victora za sobą, puścili się oboje biegiem, dopadli dziada tuż za zakrętem.
― Kurwa ― rzucił na wstępnie Victor, zauważając, jak jego cel zsuwa się niebezpiecznie po ścianie, jakby tracił przytomność, jakby zaraz miał im tu kopnąć w kalendarz. Plan krwi nie dostrzegał ― czego efekt zatem oglądał? Zaklęcia? Rany utajonej? Braku piątej klepki, skoro cofnął się akurat do tego czasu i miejsca?
Nie ważne. Złoty łańcuszek, a na nim złote ustrojstwo. Dopadł do zdezorientowanego czarodzieja z desperacją, po drodze puszczając dłoń nieznajomej. (Znajomej?).
Pierwszy obrót.
I wtedy, tuż na pograniczu “być albo nie być” spłynęło na niego oświecenie, imię dopasowało się do twarzy, do historii, do przeszłości z którą nie chciał mieć absolutnie nic wspólnego.
― Nena! ― krzyknął, łapiąc jegomościa za połę brudnej kurtki i wyciągając dłoń do czarownicy. Poczuł dotyk jej palców ułamek sekundy później, dał się chwycić za rękaw. Tyle w końcu wystarczyło; to od dotyku wszystko się zaczęło i teraz na nim wszystko się skończy. Świat rozmazał się, budynki runęły w obłokach kurzu, by zaraz powstać na nowo; słońce po wielokroć przepłynęło na niebie, w pośpiesznej gonitwie za przyszłością.
Kiedy mrugnął po raz kolejny ― byli już w Londynie, na środku brudnego chodnika, stanowiąc nie lada atrakcję.
| zt x2
I w wariancie czasu, do którego należał.
Żywotność zjeba ze zmieniaczem czasu była istotna, był ich biletem powrotnym. Victor słyszał kiedyś o tych mechanizmach, ale były to ledwie strzępy informacji, w dodatku niepotwierdzone. Gdyby ktoś mu dał zmieniacz do ręki i kazał wrócić ― zapewne by coś koncertowo spierdolił, był tego więcej niż pewien.
Zmrużył instynktownie oczy, kiedy biały pył osypał się ponownie ze zniszczonych murów, rozkaszlał się, kiedy drobiny za mocno podrażniły gardło i nos. Pełnym zniecierpliwienia gestem otarł oczy ― szybko, niedbale ― i znów był czujny, znów gotowy do akcji. Pociągnął dziewczynę za sobą, w milczeniu, samą postawą i gwałtownością ruchów, nakazując jej naśladownictwo. Wiedział, jak poruszać się w chujowej sytuacji, bo znalazł się w takiej nie raz.
W domu.
W lesie podczas pełni.
W ciemnych zaułkach Nokturnu.
Kamienna ściana runęła tuż za nimi ― kolejne tumany kurzu, nie ma czym oddychać ― na gwałt odbili w bok, zmienili ścieżkę ― znów świst, znów jęk budowli ― i jakby w prezencie od samych niebios: na końcu tej ścieżki, tuż za winklem, mignął ten czerwony kapelusz. Wizja ratunku, wizja normalności. Tym razem to znajoma-nieznajoma pociągnęła Victora za sobą, puścili się oboje biegiem, dopadli dziada tuż za zakrętem.
― Kurwa ― rzucił na wstępnie Victor, zauważając, jak jego cel zsuwa się niebezpiecznie po ścianie, jakby tracił przytomność, jakby zaraz miał im tu kopnąć w kalendarz. Plan krwi nie dostrzegał ― czego efekt zatem oglądał? Zaklęcia? Rany utajonej? Braku piątej klepki, skoro cofnął się akurat do tego czasu i miejsca?
Nie ważne. Złoty łańcuszek, a na nim złote ustrojstwo. Dopadł do zdezorientowanego czarodzieja z desperacją, po drodze puszczając dłoń nieznajomej. (Znajomej?).
Pierwszy obrót.
I wtedy, tuż na pograniczu “być albo nie być” spłynęło na niego oświecenie, imię dopasowało się do twarzy, do historii, do przeszłości z którą nie chciał mieć absolutnie nic wspólnego.
― Nena! ― krzyknął, łapiąc jegomościa za połę brudnej kurtki i wyciągając dłoń do czarownicy. Poczuł dotyk jej palców ułamek sekundy później, dał się chwycić za rękaw. Tyle w końcu wystarczyło; to od dotyku wszystko się zaczęło i teraz na nim wszystko się skończy. Świat rozmazał się, budynki runęły w obłokach kurzu, by zaraz powstać na nowo; słońce po wielokroć przepłynęło na niebie, w pośpiesznej gonitwie za przyszłością.
Kiedy mrugnął po raz kolejny ― byli już w Londynie, na środku brudnego chodnika, stanowiąc nie lada atrakcję.
| zt x2
Soul for sale
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Carkitt Market
Szybka odpowiedź