Carkitt Market
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Carkitt Market
Carkitt Market jest popularnym centrum handlowym ukrytym pod szklanym dachem, które zostało zbudowane tuż przy ulicy Pokątnej. W środku znajduje się mnóstwo przeróżnych sklepów - zarówno tych wykwintniejszych, jak i o cenach przystępnych dla przeciętnych czarodziejów - wskutek czego o każdej porze dnia można natrafić tu na tłumy. Do spotkań w Carkitt Market zachęcają także liczne kawiarenki znane z serwowania najznamienitszego ciasta dyniowego.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:20, w całości zmieniany 1 raz
- Pożyczyłem. - wzruszam ramionami i nawet nie kłamię w tym momencie. Oddałbym, gdyby odsetki nie rosły w zastraszającym tempie. A tak nawet nie miałem z czego, szczególnie, że i pracę straciłem po tym jak kapitan Travers opuścił wyspy - Nie wiem, zaczepki szukają. - dodaję, chociaż wiem doskonale, że to głównie moja wina. Jakoś ta pechowa bojczukowa aura się udzielała ostatnimi czasy wszystkim, co ze mną obcowali. Gdyby moja matka się o tym dowiedziała to by mi skórę od razu przetrzepała! Bo to twarda babka była co mnie chciała na porządnego człowieka wychować, ale po drodze coś poszło nie po jej myśli niestety.
- Metro. Najszybszy środek transportu w Londynie. - kiwam głową. Dla mnie nic nowego, dla kogoś niezaznajomionego z tym światem to musiał być jakiś... mechaniczny smok albo coś w tym guście.
- Wymyślam na poczekaniu. - taka prawda, ale właściwie zawsze działałem w ten sposób. Planowanie na bieżąco szło mi zdecydowanie lepiej niż jakiekolwiek plany dalekosiężne, bo i nigdy nie wiedziałem co mnie może spotkać za minutę czy dwie. Tak jak teraz chociażby - jeszcze chwilę temu piłem sobie spokojnie na Pokątnej, a teraz musiałem uciekać i to jeszcze z nieznajomą arystokratką. Rozchylam wargi żeby się przedstawić, ale moje słowa giną gdzieś w szumie nadjeżdżającego pojazdu - blaszanej, ogromnej maszyny.
- Noooo, wreszcie! - cieszę się i jak tylko drzwi się przed nami rozsuwają to zachęcam Lorraine do wejścia, sam podążając tuż za nią. Rozglądam się nerwowo dookoła - o tej porze nie ma tu wielu ludzi, tylko jakieś niedobitki lub pijaczki jeżdżące wokół przez całą dobę - Trzymaj się, będzie trochę trzęsło. - mówię i sam łapię się za najbliższy pręt, odwracając w kierunku drzwi. Kiedy się powoli zamykają, widzę nasz ogon wbiegający na peron i szczerzę się do nich w uśmiechu, machając im wolną ręką na pożegnanie. Ale mają miny jak odjeżdżamy, a metro ginie w kolejnym tunelu! Teraz już można odetchnąć, więc uśmiecham się szeroko do mojej towarzyszki.
- Widziałaś ich miny? - śmieję się, po czym macham głową w kierunku najbliższych wolnych siedzeń - Klapniemy? Wysiądziemy kilka stacji dalej. - dla bezpieczeństwa. Później się jakoś wróci. Może - Johnatan. To moje imię. - przedstawiam się w końcu, usadzając tyłek na jednym z siedzeń - Nieczęsto bywasz w tej części Londynu, co? - pytam, bo to widać od razu. Czarodzieje zwykle nie czuli się zbyt pewnie w świecie pozbawionym magii. No chyba, że stąd właśnie pochodzili, tak jak ja sam zresztą.
- Metro. Najszybszy środek transportu w Londynie. - kiwam głową. Dla mnie nic nowego, dla kogoś niezaznajomionego z tym światem to musiał być jakiś... mechaniczny smok albo coś w tym guście.
- Wymyślam na poczekaniu. - taka prawda, ale właściwie zawsze działałem w ten sposób. Planowanie na bieżąco szło mi zdecydowanie lepiej niż jakiekolwiek plany dalekosiężne, bo i nigdy nie wiedziałem co mnie może spotkać za minutę czy dwie. Tak jak teraz chociażby - jeszcze chwilę temu piłem sobie spokojnie na Pokątnej, a teraz musiałem uciekać i to jeszcze z nieznajomą arystokratką. Rozchylam wargi żeby się przedstawić, ale moje słowa giną gdzieś w szumie nadjeżdżającego pojazdu - blaszanej, ogromnej maszyny.
- Noooo, wreszcie! - cieszę się i jak tylko drzwi się przed nami rozsuwają to zachęcam Lorraine do wejścia, sam podążając tuż za nią. Rozglądam się nerwowo dookoła - o tej porze nie ma tu wielu ludzi, tylko jakieś niedobitki lub pijaczki jeżdżące wokół przez całą dobę - Trzymaj się, będzie trochę trzęsło. - mówię i sam łapię się za najbliższy pręt, odwracając w kierunku drzwi. Kiedy się powoli zamykają, widzę nasz ogon wbiegający na peron i szczerzę się do nich w uśmiechu, machając im wolną ręką na pożegnanie. Ale mają miny jak odjeżdżamy, a metro ginie w kolejnym tunelu! Teraz już można odetchnąć, więc uśmiecham się szeroko do mojej towarzyszki.
- Widziałaś ich miny? - śmieję się, po czym macham głową w kierunku najbliższych wolnych siedzeń - Klapniemy? Wysiądziemy kilka stacji dalej. - dla bezpieczeństwa. Później się jakoś wróci. Może - Johnatan. To moje imię. - przedstawiam się w końcu, usadzając tyłek na jednym z siedzeń - Nieczęsto bywasz w tej części Londynu, co? - pytam, bo to widać od razu. Czarodzieje zwykle nie czuli się zbyt pewnie w świecie pozbawionym magii. No chyba, że stąd właśnie pochodzili, tak jak ja sam zresztą.
Tego to się nie spodziewała. To miało być miłe wyjście na zakupy, odstresowanie się, zrobienie czegoś tylko dla siebie w czasie kiedy tak naprawdę nic ją nie obchodziło prócz szczęścia jej rodziny i przyjaciół. Teraz chciała odświeżyć umysł. Odetchnąć. Nie udało jej się to jak widać. To było ostatnie czego mogła się spodziewać i chociaż ciągle czuła, że mężczyźni drepczą im po piętach to jednak adrenalina i te wszystkie nowe rzeczy, których była świadkiem w mugolskim Londynie nie pozwoliły jej na strach. Była trochę zaskoczona, że mężczyzna nie sięgnął po różdżkę. Ona prawdopodobnie tak właśnie by zrobiła. W ostatnim czasie to było rozwiązanie, po które sięgała najczęściej. Nie wiedziała dlaczego. Może po prostu Zakon pokazał jej, że nie można już więcej być pobłażliwym i udawać, że wszystko da się rozwiązać słowami. Oczywiście gdyby miała świadomość tego, że inni zrobią to samo to nie posuwałaby się do przemocy. Nie była takim człowiekiem. Jednak nie mogła tego wiedzieć. Świat się zmienił i ludzie też. Chcieli ją skrzywdzić, a ona nie chciała pozostać im dłużna. Teraz jednak zdecydowała, że nic więcej nie zrobi i zda się na działania poznanego niedawno mężczyzny. Przecież znajdowali się już w miejscu gdzie magia nie miała miejsca bytu. Nie wyobrażała sobie jak to jest żyć bez magii. Ona prawdopodobnie by nie potrafiła. - Wymyślasz na poczekaniu? - powtórzyła śmiejąc się w głos. Wyglądał jej właśnie na takiego, który woli wymyślać niż pomyśleć. Bawiło ją to bo ona nie potrafiła funkcjonować bez planu. Czasem to było dobre, ale czasami potrzebowała takiego życia na spontanie. Kiedy metro jak je nazwał mężczyzna podjechało, a ona musiała do niego wsiąść miała mieszane uczucia. Nie miała jednak wyjścia bo mężczyźni, którzy ciągle dreptali im za plecami zaczęli się do nich zbliżać. - Pierwsze słyszę – powiedziała komentując środek transportu, w którym się właśnie znaleźli. Przypominało jej to trochę Błędnego Rycerza chociaż Lorraine miała tylko raz okazje nim się przejechać. Usiadła obok mężczyzny rozglądając się po siedzących ludziach. Zdawali się niczym nie przejmować, a przecież mieli obok siebie czarodziejów. Byliby bardzo zaskoczeni gdyby o tym wiedzieli. Szlachcianka była zaskoczona i to bardzo. Tym wszystkim co się dzisiaj wydarzyło, miejscem, w którym się znalazła. - Lorraine – także się przedstawiła używając jedynie imienia. Nie czuła potrzeby mówienia o sobie więcej. - Nie, jestem tutaj… pierwszy raz. - dodała jeszcze się rozglądając po całym metrze jakby szukając twarzy prześladowców. - Zgubiliśmy ich już?
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Oparłem łokieć o okno, układając brodę na nadgarstku i zerknąłem za szybę, na murowane ściany tunelu, które przewijały się tam z niemałą prędkością.
- Lorraine. - powtarzam, żeby mi utkwiło gdzieś w świadomości i raz jeszcze mierzę kobietę spojrzeniem - I jak wrażenia? - pytam, ze zwykłej ciekawości, a moje usta układają się w delikatnym uśmiechu.
- Nie wiem, oby. - wzruszam ramionami. Nie sądzę by byli tak bardzo zdeterminowani żeby mnie gonić przez pół niemagicznego Londynu, chociaż kto wie co im się tam uroiło w tych głupich łbach. Wiedziałem, że przy najbliższej okazji pewnie utną mi język, albo coś w tym guście, ale po cichu liczyłem, że następnej okazji nie będzie, a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Może to odpowiednia chwila żeby pobyć trochę na wsi? Chociaż dużo więcej przyjemności sprawiłaby mi zapewne podróż na otwarte wody, gdzie wszelkie lądowe troski przestawały mieć znaczenie w obliczu walki z dzikim dziełem Natury, z Wszechmocnym Oceanem.
- No, ufam, że jednak zostawiliśmy ich w tyle. - kiwam głową, chyba głównie po to, żeby samemu w to uwierzyć, po czym zerkam jeszcze wzdłuż pojazdu, rzucając okiem na kilku zgromadzonych mugoli. Wstaję powoli ze swojego miejsca - Pora wracać do normalności. - mówię i ruszam w kierunku drzwi, chwytając się po drodze kolejnych metalowych prętów. Świszcząca maszyna powoli zwalnia, aż w końcu czuć ostatnie szarpnięcie i wrota odsuwają się z kolejnym głośnym sapnięciem, więc wskazuję nań jedną ręką, tym samym przepuszczając moją towarzyszkę - kolejna stacja metra wygląda trochę ponuro i śmierdzi tu przetrawionym alkoholem. Rozglądam się, ale nie widzę nic niepokojącego - ot, najzwyklejszy przystanek, tylko białe światło umieszczone w suficie mruga za każdym razem gdy pojazd mknie po torach. Ruszam w kierunku schodów, chowając dłonie w obszernych kieszeniach płaszcza i odwracam się na swoją towarzyszkę.
- Odprowadzić cię gdzieś? Tam na górze, może ci się wydawać, że to kompletny chaos, ale w gruncie rzeczy przy bliższym poznaniu mugolski świat zyskuje pewnego uroku. - wszędzie migające światła, pajęczyny dróg i maszyny przecinające je pod każdym kątem, dziwaczne urządzenia, śmieszne wystawy sklepowe i kina... Mają w sobie swoją własną magię.
- Lorraine. - powtarzam, żeby mi utkwiło gdzieś w świadomości i raz jeszcze mierzę kobietę spojrzeniem - I jak wrażenia? - pytam, ze zwykłej ciekawości, a moje usta układają się w delikatnym uśmiechu.
- Nie wiem, oby. - wzruszam ramionami. Nie sądzę by byli tak bardzo zdeterminowani żeby mnie gonić przez pół niemagicznego Londynu, chociaż kto wie co im się tam uroiło w tych głupich łbach. Wiedziałem, że przy najbliższej okazji pewnie utną mi język, albo coś w tym guście, ale po cichu liczyłem, że następnej okazji nie będzie, a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Może to odpowiednia chwila żeby pobyć trochę na wsi? Chociaż dużo więcej przyjemności sprawiłaby mi zapewne podróż na otwarte wody, gdzie wszelkie lądowe troski przestawały mieć znaczenie w obliczu walki z dzikim dziełem Natury, z Wszechmocnym Oceanem.
- No, ufam, że jednak zostawiliśmy ich w tyle. - kiwam głową, chyba głównie po to, żeby samemu w to uwierzyć, po czym zerkam jeszcze wzdłuż pojazdu, rzucając okiem na kilku zgromadzonych mugoli. Wstaję powoli ze swojego miejsca - Pora wracać do normalności. - mówię i ruszam w kierunku drzwi, chwytając się po drodze kolejnych metalowych prętów. Świszcząca maszyna powoli zwalnia, aż w końcu czuć ostatnie szarpnięcie i wrota odsuwają się z kolejnym głośnym sapnięciem, więc wskazuję nań jedną ręką, tym samym przepuszczając moją towarzyszkę - kolejna stacja metra wygląda trochę ponuro i śmierdzi tu przetrawionym alkoholem. Rozglądam się, ale nie widzę nic niepokojącego - ot, najzwyklejszy przystanek, tylko białe światło umieszczone w suficie mruga za każdym razem gdy pojazd mknie po torach. Ruszam w kierunku schodów, chowając dłonie w obszernych kieszeniach płaszcza i odwracam się na swoją towarzyszkę.
- Odprowadzić cię gdzieś? Tam na górze, może ci się wydawać, że to kompletny chaos, ale w gruncie rzeczy przy bliższym poznaniu mugolski świat zyskuje pewnego uroku. - wszędzie migające światła, pajęczyny dróg i maszyny przecinające je pod każdym kątem, dziwaczne urządzenia, śmieszne wystawy sklepowe i kina... Mają w sobie swoją własną magię.
Wbrew wszystkiemu to była całkiem miła przeprawa. Pomijając oczywiście fakt, że musieli uciekać i właściwie się w ogóle nie znali. Czuła, że pochodzili z całkowicie różnych światów, ale to jej wcale nie przeszkadzało. Owszem przeszkadzał jej fakt, iż wolał kraść niż zrobić coś by nie musieć tego robić, ale nie jej było to w końcu oceniać. Ona także nie była całkowicie krystaliczna. Może z lekko innych pobudek, ale zawsze. Bycie w Zakonie nie było dla nikogo proste. Często trzeba było podejmować decyzje, które nie zawsze były zgodne z tym co się uważało. Nie zawsze były moralne i doskonale zdawała sobie z tego sprawa. Jednak walczyła z tym by w tym wszystkim się nie pogubić. Wierzyła, że każdy tak ma. Wierzyła, że dla nikogo nie jest to łatwe i przyjemne, a wręcz przeciwnie. Jazda metrem pokazała jej jaki świat mugoli był naprawdę. Mogła obserwować tych wszystkich ludzi, patrzeć jak ich życie wygląda. Byli niczego nieświadomi. W ich świecie wrzało. Zbliżała się wojna i każdy musiał się do niej przygotować, ale mugole nie wiedzieli o tym i nawet nie myśleli, że mogłoby się to przenieść także na nich. Dla nich… wojna niedawno się skończyła, a tak przynajmniej myślała. Rozejrzała się na każdą ze stron kiedy wysiedli jakby chciała sprawdzić czy aby na pewno już nikt ich nie śledzi. Nie bała się mężczyzn, ale nie chciała konfrontacji z nikim. Wolała zostać na uboczu, a już na pewno w świecie, którego nie znała i który był dla niej w tej chwili wielką zagadką. Skinęła głową do mężczyzny gdy stwierdził, że ufa iż nikt już im nie zagraża. Na jej ustach pojawił się nawet delikatny uśmiech bo choć nie spodziewała się takiego rozwoju wydarzeń to nie był najgorszy z możliwych wieczorów. Dowiedziała się czegoś nowego, przeżyła coś nowego, a to nigdy nie może być całkowicie negatywne. Wręcz przeciwnie. Człowiek uczy się przecież całe życie. - Nie, myślę… że jeszcze chwile tu zostanę. - odpowiedziała mężczyźnie. - Dziękuje za ratunek chociaż gdyby nie twoje zadłużone pieniądze to bym go nie potrzebowała. - dodała delikatnie się uśmiechając. Gdy odchodziła odwróciła się jeszcze na moment i dodała. - Lepiej po zegarek nie wracaj – niby z przestrogą, że może spotkać tam ów zbirów, ale także z myślą o odstąpienia od lepki rączek.
z.tx2
z.tx2
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Zastanawia się, w którym momencie straciła odwagę, by uczynić kolejny krok. W której chwili zamarła, zdjęta nagłym otępieniem, by niewidzącym spojrzeniem czarnych niczym najciemniejsza noc ślepi, móc przesunąć po sklepowych witrynach. Tam najpiękniejsze tkaniny miękko okalały sylwetki manekinów, przeurocze szpilki kusiły wysoką jakością oraz ceną, która realnie pozbawiała racji bytu dwóch zdrowych nerek w tym samym czasie. Subtelne światło ukazywało towary jak najkorzystniej, szepcąc złudne obietnice do potencjalnej klienteli patrzącej nań sceptycznie, a okładki nowo wydanych książek zachęcały prosto z półek, by się zagłębić w ich stronice czym prędzej. Znała je wszystkie niemalże na pamięć, ułożenie sklepów, działy nowości oraz te starsze, nostalgiczne zakamarki, gdzie zawsze można było dostać coś wyjątkowego — były jej ulgą, wytchnieniem, częściowym zapomnieniem dla dnia obecnego. Teraz jednak, stojąc pośród tłumów, raz po raz potrącana, przez co bardziej spieszącą się sylwetkę, nie potrafiła wykrzesać z siebie nic ponad zwykłe znużenie. Zmęczenie osiadłe na barkach, nie tyle pochodziło od wielu godzin spędzonych na pracy, na rozpaczliwej próbie zapanowania nad chaosem, a od zwykłej świadomości. Świadomości, że chwilowy — jak lubiła myśleć z zawstydzającą nadzieją — kryzys, przerodził się w coś większego, niebezpieczniejszego, groźnego dla wszystkich jej najbliższych. Wprowadzono stan wojenny. Stan wojenny. Rowan niewiele wiedziała o wojnie, tyle, co z podręczników oraz historii krewnych, niemniej myśl, że którekolwiek z jej rodziny, przyjaciół miało wziąć w niej udział, mroził krew w jej żyłach oraz stawiał drobne, delikatne włoski na karku na baczność. Bała się. Za nich, o nich, przez nich. Przez Sophię, Arthura, Rufusa, Samuela, Gabriela, Anthonego — to oni staną na pierwszej linii, poświęcając siebie. Przecież używanie zaklęć niewybaczalnych zawsze zostawia ślad. Nie potrafi się więc przestawić, ze świata znanego, ciepłego, pełnego gwaru do tego przesyconego strachem, niepewnością, ciemnością.
Dlatego też zamiera, tknięta gwałtowną myślą, niezrozumieniem dla otoczenia, które przecież wcale się nie zmieniło. Być może częściej było słychać szelest gazet oraz pełne niedowierzania chrząknięcia, ale to wciąż wszystko wyglądało tak samo. Jak więc jednocześnie mogło być inne? Red nie rozumiała tego, nie potrafiła jeszcze. Kolejne pchnięcie zmusza ją w końcu do ruchu, początkowo powolnego, potem zaś szybszego, ale przecież nie ma dokąd uciekać, nie ma dokąd iść, jest już tylko wojna, wojna, wojna. Serce uderza o pierś gwałtownie, z trudem nabiera oddechu, bo wszystko jest coraz głośniejsze, straszniejsze, jaskrawsze i już myśli, że oto ona, panna Sprout co to zawsze po ziemi twardo stąpa, zaraz omdleje niczym delikatna panienka, kiedy przez szybę kawiarnianą dostrzega znajomą postać. Czający się w gardle krzyk zamiera, wszystko zwalnia i rudowłosa odnajduje swoisty spokój w bladej skórze nieskrytej pod ciemnymi szatami, w szlachetności nosa, w wąskich wargach. Dopiero stukot szpilek uświadamia ją, że właśnie idzie, że kieruje się do samotnego stolika, przy którym to siedział właśnie on. Sam. Czekał na kogoś? Wspólnika? Dziewczynę? Żonę? Odczuwa suchość na podniebieniu, lecz nie powstrzymuje jej to w żaden sposób przed odsunięciem krzesła, usadzeniem się na nim ciężko i westchnięciem przeciągłym.
— Wyglądasz tak, jak ja się czuje — wyznaje Red, spoglądając na mężczyznę spod rzęs. Ty też jesteś zmęczony Cyrusie? Ucieczką? Rzeczywistością? Tym wszystkim i zarazem niczym? Rowan chyba była, a może nie? Chyba już nic nie było pewne, w końcu nastał stan wojenny. A ona naprawdę, naprawdę nie potrafiła się w nim odnaleźć.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie czekał już na nic. Nie miał żadnych oczekiwań ani żądań. Rzeczywistość go przytłoczyła. Stan wojenny. To szaleństwo, ten chaos - zamiast się wyciszać to przybierał na sile. Nie był bezpieczny. Nie z krwią, jaką posiadał i nie z nazwiskiem jakie nosił. Nie z poglądami jakie mu przyświecały. Jednakże zamiast zabarykadować się w mieszkaniu - gdzie mógłby czekać na śmierć - żył jak zawsze. W pośpiechu, w próbie zrozumienia wszechświata. Nie posiadał nawet pragnień dopóki Jayden nie zaszczepił w Cyrusie pewną ryzykowną myśl: mógłby zostać nauczycielem. Otulić się szczelnymi murami Hogwartu, z którego nie wychodziłby poza weekendami. I tak nie miał dokąd chodzić. W tygodniu mógłby udawać się do Hogsmeade na kremowe piwo. Płakałby barmanowi Świńskiego Łba o tym, jak bardzo zniszczył sobie życie - nie byłby pijany, przecież tym sikaczem nie dało się nawet porządnie ugasić pragnienia. Mógłby jednak wyrzucać z siebie fragmenty szkła wciąż tkwiącego w sercu oraz na duszy. Mężczyzna kiwałby głową obsługując klientów - i nie zrozumiałby egzystencjalnego bólu Snape'a. On dla odmiany nie zezłościłby się ani razu, czując jedynie potrzebę do wyrzygania wszystkich bolączek komuś, kto i tak musiał tkwić za tym przeklętym barem.
Następnego dnia budziłby się z moralnym kacem, lecz wieczorem zapominałby o solennych przysięgach o niepowielaniu błędów poprzedniej nocy. Żyłby tak dostatnio, zgorzkniały oraz zapomniany przez świat. Tak jak teraz, lecz może jego egzystencja zyskałaby na jakimkolwiek znaczeniu. Może zaszczepiłby gram wiedzy w młodszych pokoleniach? Śmiałe wyobrażenia. Właściwie alchemik był gotowy na wkroczenie w nowe życie - musiał jedynie podszkolić się z trudnej sztuki retoryki.
Wypożyczył na ten temat kilka książek. Domyślał się, że suche fakty nie nadadzą mu pożądanego efektu, jednakże należało zacząć od podstaw. Zrozumieć strukturę czegoś takiego jak charyzma, umiejętności oratorskie oraz przekonywania do swoich racji. W stopniu lepszym niż podstawa. To dlatego tachał ze sobą te tomiszcza i wertował je przy każdej nadarzającej się okazji.
Na Carkitt Market nie dostał się przypadkiem. W istocie czekał na kogoś - dostawcę ingrediencji. Mieli umówić się w jednej z kawiarenek znajdujących się przy ulicy. Cyrus usiadł tuż przy oknie, żeby mężczyzna na pewno zdołał go dostrzec. Zamówił czarną kawę i otworzył książkę. Zaczytany nawet nie zauważył momentu, w którym aromatyczny napój znalazł się na stoliku. Upił z niego kilka łyków - z opóźnieniem. Później odpalił papierosa znów wczytując się w plątaninę literek kiedy usłyszał głos. Tak bardzo znajomy. Zbyt znajomy. Przeszedł go dreszcz, drgnął zatem i uniósł spojrzenie na rudowłose oblicze kobiety. Patrzył na nią z mieszaniną zdziwienia jak i typowej dla siebie ponurości. Może gdyby pozwolił jej zajrzeć głębiej dostrzegłaby coś jeszcze, lecz Snape momentalnie spuścił wzrok na zapełnione drukiem kartki.
- Dziękuję za tę niezwykle cenną informację - odpowiedział pozornie niezainteresowany obecnością czarownicy przy jego stoliku. To był tylko sprytny zabieg, ten wzrok utkwiony w książce. Żeby nie dowiedziała się ile faktycznie wywoływała w nim emocji. - Coś jeszcze? Chcesz czegoś? - spytał szorstko, nadal udając zaczytanego, chociaż nie wiedział nawet na co patrzył. Serce łomotało w piersi, ręka zaczęła drżeć, więc zajął ją kolejnym przytknięciem papierosa do ust.
Nadal to robiła. Wiedziała, że był zraniony, powiedział jej o tym podczas ostatniego - przypadkowego - spotkania. Pastwiła się nad nim. Była zła, zła do szpiku kości. Musiał ją wreszcie odepchnąć. Na dobre. Bał się jedynie, że brakowało mu już sił.
Następnego dnia budziłby się z moralnym kacem, lecz wieczorem zapominałby o solennych przysięgach o niepowielaniu błędów poprzedniej nocy. Żyłby tak dostatnio, zgorzkniały oraz zapomniany przez świat. Tak jak teraz, lecz może jego egzystencja zyskałaby na jakimkolwiek znaczeniu. Może zaszczepiłby gram wiedzy w młodszych pokoleniach? Śmiałe wyobrażenia. Właściwie alchemik był gotowy na wkroczenie w nowe życie - musiał jedynie podszkolić się z trudnej sztuki retoryki.
Wypożyczył na ten temat kilka książek. Domyślał się, że suche fakty nie nadadzą mu pożądanego efektu, jednakże należało zacząć od podstaw. Zrozumieć strukturę czegoś takiego jak charyzma, umiejętności oratorskie oraz przekonywania do swoich racji. W stopniu lepszym niż podstawa. To dlatego tachał ze sobą te tomiszcza i wertował je przy każdej nadarzającej się okazji.
Na Carkitt Market nie dostał się przypadkiem. W istocie czekał na kogoś - dostawcę ingrediencji. Mieli umówić się w jednej z kawiarenek znajdujących się przy ulicy. Cyrus usiadł tuż przy oknie, żeby mężczyzna na pewno zdołał go dostrzec. Zamówił czarną kawę i otworzył książkę. Zaczytany nawet nie zauważył momentu, w którym aromatyczny napój znalazł się na stoliku. Upił z niego kilka łyków - z opóźnieniem. Później odpalił papierosa znów wczytując się w plątaninę literek kiedy usłyszał głos. Tak bardzo znajomy. Zbyt znajomy. Przeszedł go dreszcz, drgnął zatem i uniósł spojrzenie na rudowłose oblicze kobiety. Patrzył na nią z mieszaniną zdziwienia jak i typowej dla siebie ponurości. Może gdyby pozwolił jej zajrzeć głębiej dostrzegłaby coś jeszcze, lecz Snape momentalnie spuścił wzrok na zapełnione drukiem kartki.
- Dziękuję za tę niezwykle cenną informację - odpowiedział pozornie niezainteresowany obecnością czarownicy przy jego stoliku. To był tylko sprytny zabieg, ten wzrok utkwiony w książce. Żeby nie dowiedziała się ile faktycznie wywoływała w nim emocji. - Coś jeszcze? Chcesz czegoś? - spytał szorstko, nadal udając zaczytanego, chociaż nie wiedział nawet na co patrzył. Serce łomotało w piersi, ręka zaczęła drżeć, więc zajął ją kolejnym przytknięciem papierosa do ust.
Nadal to robiła. Wiedziała, że był zraniony, powiedział jej o tym podczas ostatniego - przypadkowego - spotkania. Pastwiła się nad nim. Była zła, zła do szpiku kości. Musiał ją wreszcie odepchnąć. Na dobre. Bał się jedynie, że brakowało mu już sił.
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrafił zadawać dobre pytania, zawsze potrafił, chociaż zwykł ubierać je w nieodpowiedni ton, jakby obawiał się, że to, co pragnie przekazać, przynieść mu może tylko klęskę, kolejne echa rozczarowania rozrywające dusze. I Rowan zawieszona między trwaniem, pustką a najprawdziwszym przerażeniem wobec dnia obecnego, zastanawia się, czego naprawdę chce. Dlaczego znowu narzuca swoją jakże niechcianą obecność osobie, która najprawdopodobniej tylko z czystej przyzwoitości nie posuwała się do zgładzenia resztek pewności siebie dziewczątka, wywlekając na światło tego leniwego popołudnia całej szkarady, jaka w niej tkwiła. Czego pragnęła? Pragnęła miejsca, które nie obróci się w zgliszcza, w którym jej rodzina oraz najbliżsi nie będą zmuszeni wyglądać co i rusz przez ramię, wypatrując niebezpieczeństwa, ryzykując własne życie w imię ideałów obecnej władzy. Pragnęła ostoi, dzięki której mogłaby odetchnąć, gdy zmiana w szpitalu zlewała się w pasmo cierpień, bólu oraz wypowiadanych pospiesznie zaklęć, bowiem już kolejne ofiary czekały w obskurnych korytarzach, domagając się uwagi. Pragnęła ciszy, tylko że szczurze szepty nie cichły, zaprawiając tym samym każdy wykonywany krok jeszcze większą dawką niepewności, która nie powinna być jej przecież znana. Nie chciała spędzać wieczorów przy nietkniętej butelce wina, zapytując samą siebie, czy to już ten moment, w którym wzorem swoich współpracowników winna szukać ulgi pośród niezmierzonych litrów alkoholu. Pragnęła spleść swoje palce z tymi dłuższymi, znacznie smuklejszymi oraz zdecydowanie chłodniejszymi, oddać im własne ciepło dłoni, docenić ich szorstkość oraz zadziwiającą siłę. To zabawne, ile może kryć się chęci w tak niewielkim ciele, jak zabawnie być tak samolubną, by chcieć wyciągnąć ręce po jeszcze więcej. Rowan Sprout prawdziwie była zła, zła do szpiku kości i nie potrafiła się zmienić. Nie była w stanie być prawdziwie dobra jak jej przyjaciółka Ria, być szczerą sama ze sobą jak Maxine, bądź czerpiącą siłę z własnej pracy jak Charlene. Była tylko Rowan Sprout i nie mogła odnaleźć tej jakże straszliwej chwili, w której przestało być to wystarczające.
— Ten świat jest taki dziwny. Niezwykły, jednak wciąż dziwny. Pozornie wszystko ulega zmianie, a jednak wrażenie stałości pozostaje z nami, do tego ostatniego momentu, w którym łapiesz się, że jest już za późno. I wszystkie twoje starania, wszelkie próby okazują się tylko pyłem na wietrze — mówiła cicho, nieobecnym wzrokiem wodząc pośród licznych sylwetek przemykających przed oknem kawiarni — Nagle okazujesz się bezsilny i możesz tylko patrzeć, jak wszystko, co bardzo chciałeś ochronić płonie na twoich oczach — ciemne niczym noc oczy przenosi na swoje dłonie, małe, ruchliwe, słabe. Jest sobą zniesmaczona, rozczarowana, obrzydzona — Czy czegoś chcę? Tak, chcę. Poproszę kawę z mlekiem oraz ciasto dyniowe, ciasto proszę zapakować na wynos — ton ma znacznie przyjemniejszy, kiedy uprzejmym uśmiechem raczy kelnerkę, która pojawiła się właśnie przy jego — nigdy ich — stoliku. Red miała w sobie tyle przyzwoitości, by aż tak mocno nie kusić losu, jednak słowa wypowiedziane przez młodszą Weasleyównę dręczyły ją, nakazywały prawdzie ukazać swą szpetną stronę i rudowłosa panienka chyba była gotowa zaznać tej goryczy oraz nienawiści zionącej wprost z tęczówek barwy gorzkiej czekolady. Odciąć się od przeszłości, patrzeć w przyszłość — może nie jaśniejszą, może nie lepszą, może pozbawioną wąskich warg oraz światłego umysłu okraszonego ciepłem pośród okazywanego mroku, ale zawsze jakąś. Milczała, może ledwie chwilę, może całą wieczność, aż młodziutka czarownica nie pojawiła się z zamówieniem. Nie mówiąc nic, uzdrowicielka podjęła się próby zmiany filiżanki z kawą w cukier z odrobiną kawy. Nie lubiła gorzkich napojów, zabawne, że teraz musi zaznać gorzkich rozczarowań. Upija łyk i wzdycha, poradzi sobie. Jakoś.
— Chciałam cię zranić, naiwnie sądząc, że będę w stanie zrobić to wystarczająco dotkliwie — ale nie mogłam, prawda? Bo nigdy nie byłam tą, która zraniła cię do żywego, być może przypominałam marne zastępstwo, z którym musiałeś męczyć się od lat. Czy naprawdę się męczyłeś Cyrusie? Tamtego dnia, w muzeum wszystko wskazywało, że tak — Że będę mogła zrobić coś, cokolwiek...ale ty już stajesz w ogniu tak jak wszystko wokół. Jak świat może być tak dziwny? — pyta, dla własnego bezpieczeństwa wyglądając wciąż przez okno. Ale jest zmęczona, zmęczona kalejdoskopem emocji, rozczarowań, wyrzutów. Może to, co mówi, nie ma sensu, może właśnie niepotrzebnie otwiera zasklepione dawno rany, może podświadomie unika dłuższych spojrzeń rzucanych w stronę jego lewej dłoni, koncentrujących się na palcu serdecznym. Jednak to wszystko się skończy, prawda zwycięży, a pustka pozostanie. Bierze więc kolejny łyk przeraźliwie słodkiego napoju. Ciasto dyniowe oraz nietknięta butelka wina na kuchennej podłodze wydają się być niezłym połączeniem. Chociaż dosyć żałosnym, ale to dobrze. Dziś przecież była żałosna.
— Ten świat jest taki dziwny. Niezwykły, jednak wciąż dziwny. Pozornie wszystko ulega zmianie, a jednak wrażenie stałości pozostaje z nami, do tego ostatniego momentu, w którym łapiesz się, że jest już za późno. I wszystkie twoje starania, wszelkie próby okazują się tylko pyłem na wietrze — mówiła cicho, nieobecnym wzrokiem wodząc pośród licznych sylwetek przemykających przed oknem kawiarni — Nagle okazujesz się bezsilny i możesz tylko patrzeć, jak wszystko, co bardzo chciałeś ochronić płonie na twoich oczach — ciemne niczym noc oczy przenosi na swoje dłonie, małe, ruchliwe, słabe. Jest sobą zniesmaczona, rozczarowana, obrzydzona — Czy czegoś chcę? Tak, chcę. Poproszę kawę z mlekiem oraz ciasto dyniowe, ciasto proszę zapakować na wynos — ton ma znacznie przyjemniejszy, kiedy uprzejmym uśmiechem raczy kelnerkę, która pojawiła się właśnie przy jego — nigdy ich — stoliku. Red miała w sobie tyle przyzwoitości, by aż tak mocno nie kusić losu, jednak słowa wypowiedziane przez młodszą Weasleyównę dręczyły ją, nakazywały prawdzie ukazać swą szpetną stronę i rudowłosa panienka chyba była gotowa zaznać tej goryczy oraz nienawiści zionącej wprost z tęczówek barwy gorzkiej czekolady. Odciąć się od przeszłości, patrzeć w przyszłość — może nie jaśniejszą, może nie lepszą, może pozbawioną wąskich warg oraz światłego umysłu okraszonego ciepłem pośród okazywanego mroku, ale zawsze jakąś. Milczała, może ledwie chwilę, może całą wieczność, aż młodziutka czarownica nie pojawiła się z zamówieniem. Nie mówiąc nic, uzdrowicielka podjęła się próby zmiany filiżanki z kawą w cukier z odrobiną kawy. Nie lubiła gorzkich napojów, zabawne, że teraz musi zaznać gorzkich rozczarowań. Upija łyk i wzdycha, poradzi sobie. Jakoś.
— Chciałam cię zranić, naiwnie sądząc, że będę w stanie zrobić to wystarczająco dotkliwie — ale nie mogłam, prawda? Bo nigdy nie byłam tą, która zraniła cię do żywego, być może przypominałam marne zastępstwo, z którym musiałeś męczyć się od lat. Czy naprawdę się męczyłeś Cyrusie? Tamtego dnia, w muzeum wszystko wskazywało, że tak — Że będę mogła zrobić coś, cokolwiek...ale ty już stajesz w ogniu tak jak wszystko wokół. Jak świat może być tak dziwny? — pyta, dla własnego bezpieczeństwa wyglądając wciąż przez okno. Ale jest zmęczona, zmęczona kalejdoskopem emocji, rozczarowań, wyrzutów. Może to, co mówi, nie ma sensu, może właśnie niepotrzebnie otwiera zasklepione dawno rany, może podświadomie unika dłuższych spojrzeń rzucanych w stronę jego lewej dłoni, koncentrujących się na palcu serdecznym. Jednak to wszystko się skończy, prawda zwycięży, a pustka pozostanie. Bierze więc kolejny łyk przeraźliwie słodkiego napoju. Ciasto dyniowe oraz nietknięta butelka wina na kuchennej podłodze wydają się być niezłym połączeniem. Chociaż dosyć żałosnym, ale to dobrze. Dziś przecież była żałosna.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Bał się. Bał się siebie samego, tych uczuć, które wciąż skrywał - a które już dawno winny zostać spopielone i rozwiane przez wiatr. Na wszystkie strony świata, tak, żeby nikt nigdy nie mógł ich odnaleźć. Przede wszystkim on. Zagubiony w życiu chłopiec, żyjący wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi. Powinien zginąć wraz z Emmą te kilka lat temu. Nigdy nie zdołałby poznać Rowan i tym samym żadne z nich nie czułoby się zagubione. Jednakże to Cyrus płacił tego poznania najwyższą cenę; nie miał jej tego za złe, nie mógł. Nie chodziło o nieodwzajemnione uczucie, nikogo nie można było zmusić do miłości, lecz o to, że zostawiła go bez słowa wyjaśnień. Najpierw dając złudne uczucie nadziei, później wyrywając spory kawał serca swym milczeniem. Snape spodziewał się, że Sprout będzie milczeć w nieskończoność - wszakże ostatnio nie miała mu nic do powiedzenia. Przestał się już łudzić, że kiedykolwiek odzyska spokój. Spokój miał nadejść wraz ze śmiercią w bliżej nieokreślonym czasie. W celu umilenia sobie oczekiwania na sądny dzień postanowił polepszać swoje kwalifikacje. Wyznaczyć sobie jakiś cel, który mógłby go zająć na tyle, żeby nie myśleć o pustce beznadziei osiadającej miękko na wątłej duszy. Plan wydawał się idealny - powoli odsuwał niekończący się ból na bok, powoli wracał na tory prozy życia udając, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Czy jego zmartwienia mogły równać się z innym tragediami? Na pewno nie. Niejedna osoba żyła ze strzępami serca i niekoniecznie narzekała na swój los. Zatem i on wreszcie się zamknął; w sobie, szczelnie, dusząc się emocjami, które codziennie zatapiał wymyślaniem sobie coraz to nowszych zajęć.
Nauka retoryki nie mogła być taka zła, jak stwierdził w duchu. Niestety los lubił z niego kpić i obecność dobrze znanej mu uzdrowicielki nie pomagał w odzyskiwaniu równowagi. Uparcie wpatrywał się wciąż tą samą stronę książki, w jedno zdanie, którego nawet nie umiał odczytać - żyły pulsowały zdradzieckim przejęciem i chociaż Cyrus udawał, że słowa Rowan nic dla niego nie znaczyły, to wciąż słuchał jej wywodów. Masochista. Powinien rzucić na nią silencio, oddalić się lub zrobić właściwie cokolwiek, co mogłoby go skutecznie odepchnąć od źródła odczuwanego bólu, lecz właściwie nie zrobił absolutnie nic. Od czasu do czasu przykładał papierosa do ust, zaś myśli goniły jak szalone. Próby? Jakiż to prób się dopuściłaś, Sprout? Co takiego usiłowałaś ochronić? - myślał ironicznie, czując, jak zalewała go żółć zdenerwowania. Milczał, nie potrafiąc zdobyć się na żadną otwartą złośliwość - jeszcze.
Po złożeniu zamówienia Snape spodziewał się, że to był koniec tego jakże fascynującego spotkania - z nieznanych mu przyczyn rudowłosa kobieta potrzebowała wyrzygać mu swoje filozoficzne przemyślenia. W porządku. Zaraz zbierze się w dalszą drogę, zaś on będzie mógł umartwiać się na nowo. Niestety wciąż nie słyszał charakterystycznego dźwięku odsuwanego krzesła, za to do uszu dotarło westchnięcie. Także i on miał ochotę westchnąć, załamać ręce oraz pogrążyć się w mroku, z którego od dawna nie wychodził, lecz wtedy słowa znów zaczęły przecinać gęste powietrze. Nie kontrolował tego w żaden sposób - podniósł wreszcie głowę wpatrując się w uzdrowicielkę, jakoś tak pusto. Jej odwrócony w szybę wzrok znacznie upraszczał wiele rzeczy. - Zraniłaś. Mam w sercu wielką dziurę, którą co jakiś czas lubisz powiększać pogrzebaczem istnienia. Dzięki temu nie jestem w stanie o tobie zapomnieć, czując ten sam ból codziennie. Zatem możesz być dumna ze swoich dokonań - odpowiedział cierpko, z pozorną siłą. Jakby naprawdę był królikiem doświadczalnym, na którym robiła eksperymenty - teraz zaś mógł zdać sprawozdanie z efektów. - Wiesz, wszyscy kiedyś umrą. Równie dobrze początkujący alchemik mógłby wysadzić twoje piętro w szpitalu, zginęłabyś szybciej niż ja, taka tam szlama, na którą wszyscy polują. Jednakże rozumiem twoje tchórzostwo, nie oczekiwałem od ciebie poświęcenia. Pragnąłem jedynie poznać powód. Dziękuję, że wreszcie ukrócasz moje cierpienia. Po prawie roku. Jak rozumiem, przez cały czas byłem eksperymentem. Przykro mi, że wciąż żyję, lecz nie martw się, może niedługo spłonę wraz z całym światem - rzucił niemalże wesoło, chociaż głos mu drżał. Znów uciekł spojrzeniem w książkę przed sobą. Sądził, że po poznaniu prawdy faktycznie odczuje niesamowitą ulgę, lecz zamiast tego czuł okropny ciężar zalegający w płucach, równomiernie do dymu tytoniowego. - Mam nadzieję, że przynajmniej przydałem się do tych twoich badań na ludziach - dodał na koniec, mrukliwie. Sięgnął po resztki kawy starając się nie patrzeć na odchodzącą czarownicę. Wszakże miała co chciała, nie musiała dłużej z nim tu siedzieć i udawać zainteresowania tym, co miał do powiedzenia. Nie miał już nic. Nic, co chciała usłyszeć, bowiem nic z jego myśli nie traktowało o tym chorym eksperymencie.
Nauka retoryki nie mogła być taka zła, jak stwierdził w duchu. Niestety los lubił z niego kpić i obecność dobrze znanej mu uzdrowicielki nie pomagał w odzyskiwaniu równowagi. Uparcie wpatrywał się wciąż tą samą stronę książki, w jedno zdanie, którego nawet nie umiał odczytać - żyły pulsowały zdradzieckim przejęciem i chociaż Cyrus udawał, że słowa Rowan nic dla niego nie znaczyły, to wciąż słuchał jej wywodów. Masochista. Powinien rzucić na nią silencio, oddalić się lub zrobić właściwie cokolwiek, co mogłoby go skutecznie odepchnąć od źródła odczuwanego bólu, lecz właściwie nie zrobił absolutnie nic. Od czasu do czasu przykładał papierosa do ust, zaś myśli goniły jak szalone. Próby? Jakiż to prób się dopuściłaś, Sprout? Co takiego usiłowałaś ochronić? - myślał ironicznie, czując, jak zalewała go żółć zdenerwowania. Milczał, nie potrafiąc zdobyć się na żadną otwartą złośliwość - jeszcze.
Po złożeniu zamówienia Snape spodziewał się, że to był koniec tego jakże fascynującego spotkania - z nieznanych mu przyczyn rudowłosa kobieta potrzebowała wyrzygać mu swoje filozoficzne przemyślenia. W porządku. Zaraz zbierze się w dalszą drogę, zaś on będzie mógł umartwiać się na nowo. Niestety wciąż nie słyszał charakterystycznego dźwięku odsuwanego krzesła, za to do uszu dotarło westchnięcie. Także i on miał ochotę westchnąć, załamać ręce oraz pogrążyć się w mroku, z którego od dawna nie wychodził, lecz wtedy słowa znów zaczęły przecinać gęste powietrze. Nie kontrolował tego w żaden sposób - podniósł wreszcie głowę wpatrując się w uzdrowicielkę, jakoś tak pusto. Jej odwrócony w szybę wzrok znacznie upraszczał wiele rzeczy. - Zraniłaś. Mam w sercu wielką dziurę, którą co jakiś czas lubisz powiększać pogrzebaczem istnienia. Dzięki temu nie jestem w stanie o tobie zapomnieć, czując ten sam ból codziennie. Zatem możesz być dumna ze swoich dokonań - odpowiedział cierpko, z pozorną siłą. Jakby naprawdę był królikiem doświadczalnym, na którym robiła eksperymenty - teraz zaś mógł zdać sprawozdanie z efektów. - Wiesz, wszyscy kiedyś umrą. Równie dobrze początkujący alchemik mógłby wysadzić twoje piętro w szpitalu, zginęłabyś szybciej niż ja, taka tam szlama, na którą wszyscy polują. Jednakże rozumiem twoje tchórzostwo, nie oczekiwałem od ciebie poświęcenia. Pragnąłem jedynie poznać powód. Dziękuję, że wreszcie ukrócasz moje cierpienia. Po prawie roku. Jak rozumiem, przez cały czas byłem eksperymentem. Przykro mi, że wciąż żyję, lecz nie martw się, może niedługo spłonę wraz z całym światem - rzucił niemalże wesoło, chociaż głos mu drżał. Znów uciekł spojrzeniem w książkę przed sobą. Sądził, że po poznaniu prawdy faktycznie odczuje niesamowitą ulgę, lecz zamiast tego czuł okropny ciężar zalegający w płucach, równomiernie do dymu tytoniowego. - Mam nadzieję, że przynajmniej przydałem się do tych twoich badań na ludziach - dodał na koniec, mrukliwie. Sięgnął po resztki kawy starając się nie patrzeć na odchodzącą czarownicę. Wszakże miała co chciała, nie musiała dłużej z nim tu siedzieć i udawać zainteresowania tym, co miał do powiedzenia. Nie miał już nic. Nic, co chciała usłyszeć, bowiem nic z jego myśli nie traktowało o tym chorym eksperymencie.
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie bała się. Już nie. Myśli dotąd rozproszone, spłoszone oraz znaczone goryczą winy, jaką nosiła w sobie nazbyt długo — powoli zaczęły układać w odpowiednie kształty, przejrzyste, naznaczone pewnością oraz przykrym uczuciem obowiązku. Rozpadała się, kawałek po kawałku pożerana przez prawdę, którą próbowała zagłuszyć na wszelkie sposoby, jednak była już zmęczona. Zmęczona tworzeniem sensownych wytłumaczeń wobec własnych czynów, znużona rozpadem oraz własną kruchością, bo przecież obiecała sobie lata temu, że jeśli ma się rozbić to całkowicie, uderzyć z mocą, która pozbawi ją nie tylko tchu, ale i bicia własnego serca. Żadnych rys, żadnych pęknięć raniących obrzydliwie wręcz delikatną strukturę jej jestestwa. Nie wyłapała momentu, tej zdradzieckiej chwili, w której pozwoliła mężczyźnie obleczonemu w mrok prześlizgnąć się między szumnie głoszonymi postanowieniami. Kiedy pozwoliła sobie powiedzieć w porządku, przecież nic się nie stanie. Stało się, pozwoliła wznieść swoje nadzieje, łudzić się, że w tęczówkach barwy ciemnej czekolady odnajdzie swoje odbicie — nie odnalazła. Nigdy nie mogła siebie znaleźć. Więc była zmęczona, wytrącona z równowagi upadkiem świata, który znała, który stał się jeszcze bardziej nietrwały, sypki, przemykający między smukłymi palcami. Przerażona własną niemocą, bezradnością, kiedy pojawił się na nowo on, burząc wszystko, co ostrożnie na nowo zaczęła budować. Swoimi słowami zerwał płachtę kłamstw, którymi się karmiła, odkąd sowa z pierwszym listem zaczęła pukać w okno jej kuchni. Chciała go ochronić — tak sobie mówiła, ale to nie była prawda. Nie do końca, zawsze chciała go chronić, tak jak chciała obronić każdą bliską jej istotę przed zranieniem...tylko uświadamiała sobie zawsze na końcu, stojąc samotnie z dłońmi znaczonymi krwią (czyjąś, czy swoją?), kto w takim razie ochroni ją? Nie była naiwna, nie tak znowu do końca, wiedziała, że te żałosne wymówki były tylko ładnie ułożoną farsą. Nie chciała go chronić, kim była ona przeciwko światu? Chciała chronić siebie, bo nikt inny nie zrobiłby tego za nią. Nie oczekiwała tego zresztą. Dlatego widząc go teraz, dzisiaj, musiała wypić to gorzkie lekarstwo, żeby mieć za sobą chorobę niemocy, jaką ze sobą przyniósł. Pchana odwagą nie swoją, a Rii — ciepłej, mądrej Rii, która pewność miała w duszy, nie w oczach — wiedziała, że po prostu czas to zakończyć. Zatrzymać się w tym błędnym kole i po prostu wykonać krok w bok. Tak oto Rowan Sprout uratuje siebie i zacznie kroczyć w przyszłość, powoli. Nie będzie to łatwe, ani przyjemne, ale jakoś sobie poradzi.
Dlatego też, kiedy Cyrus rozpoczął swoją tyradę, pozwoliła sobie na uśmiech, ledwo widoczny, nieco smutny. Obserwowała jego twarz, patrzyła jaki świat zbudował wokół siebie, nie czuła się jednak zraniona, nie zamierzała też odchodzić. Nie, kiedy miała zamiar zrobić sobie krzywdę, wytykając własne zaślepienie.
— To nie był powód, a ty nie byłeś eksperymentem...chociaż, może to spotkanie miało znamiona badań? Chciałam cię zranić Cyrusie, naiwnie sądząc, że będę w stanie zrobić to wystarczająco dotkliwie. Chciałam się przekonać, że moje podejrzenia były fałszywe. Ale...nie myliłam się. Dlaczego się nie myliłam? — pyta samą siebie z jakąś pustką w głosie, patrząc na spokojną toń kawy, wbijając paznokcie w lewą dłoń — Mówisz, że cię zraniłam. Że masz w sercu dziurę, ale to kłamstwo. Ponieważ ty mnie nigdy nie lubiłeś, nie tak, nigdy mnie tak nie lubicie — mówiła cicho, acz nie dopuszczała, żeby jej wypowiedź znaczyło drżenie. Dla Bojczuka była jedną z wielu, której zniknięcia w morzu kobiet nie zdoła dostrzec. Bott traktował ją od pierwszego spotkania w szkolnych korytarzach pogrążonych w półmroku, jako powód do odegrania się na Bojczuku. Patrz Johnatanie, nie zdołałeś jej poderwać, to w takim razie ja owinę ją sobie wokół palca. Tonks z kolei kpił z jej troski, traktując jak śmieszną dziewczynkę lubiącą bez powodu wpadać w niekontrolowaną złość. I Sykes, sączący jad, jednocześnie patrzący na jej ciało w sposób, który wywoływał w niej ciarki. A dla Snepe'a, a dla niego była tylko... — Byłam dla ciebie wygodną wymówką. Mój egoizm, moje gwałtowne usposobienie mogłeś wykorzystać jako tarczę, ochronę dla własnego smutku. Skłonności pogrążania się w beznadziei. Nigdy nic nie mówiąc, nie wykonując żadnego gestu, czekając. Tylko czekając. Na co? Aż ludzie dookoła zaczną się domyślać tego, co pragniesz im przekazać? Aż życie przejdzie obok ciebie, zostawiając cię w spokoju, nie męcząc za bardzo, przecież jesteś już wystarczająco umęczony. To, czego doznałeś, było straszne, ale... — przerwała, mocniej wbijając paznokcie w miękkie ciało. Odetchnęła, da radę. Koniec uciekania, koniec trwania w zawieszeniu. Sprouty nie kłamią, jednak ich prawdy bolą tak samo — ...ale użyłeś mnie Cyrusie. Wykorzystałeś. Nie chciałam w to wierzyć, jestem przecież dużo młodsza, co mogłam wiedzieć? Musiałam się mylić, zawsze byłeś taki miły, nawet jeżeli twoje założenia odnośnie magicznych zwierząt bywały durne — uśmiechnęła się na to wspomnienie, ze swoistą tkliwością. Potrząsnęła zaraz głową — Więc chciałam się przekonać, jak bardzo się mylę. Nie przyszłam. Zacząłeś wysyłać listy, na które nie odpowiadałam, poza tym jednym. Osiemdziesiąt siedem i pół listów o tobie. O tobie. Listy przychodziły, ale ty nie. Wiedziałeś, gdzie mieszkam. Wiedziałeś, gdzie pracuje. Myślałam, że jeśli uświadomisz sobie, że w ten sposób nie uda nam się porozmawiać...że skoro napisałam, że nie chcę...że jeśli coś znaczę...będziesz walczyć. Chociaż spróbujesz, więc czekałam... — patrząc naiwnie w drzwi do swojego mieszkania, rozglądając się gorączkowo po szpitalnych korytarzach, czując, jak serce zaczyna bić radośnie na widok ciemnej czupryny, tylko po to by mogło zatrzymać się, gdy uświadomiła sobie, że to nie on. Nie on. A potem tydzień, po tygodniu zaczęła czynić wymówki, aż szczury powiadomiły ją, że wyjechał. Wtedy powstało największe kłamstwo: ochroniła go od niebezpieczeństwa, ochroniła go od siebie — Nigdy się nie pojawiłeś, czy w ogóle przyszło ci do głowy, żeby przyjść? Nie, prawda? Nie przyszło, oczywiście, że nie. Ponieważ nigdy nie zależało ci wystarczająco mocno, gdyby tak było...spróbowałbyś? Nie, czekaj. Nie chcę wiedzieć. To już nie jest ważne, już nie... — pozwala sobie na westchnienie, drga zaraz, czując, jak rękaw płaszcza zaczyna się lepić. Och, prostuje dłoń. Wbiła się paznokciami tak mocno, że rozerwała naskórek oraz mięso, sprawiając, że wnętrze dłoni zaczęło nieco krwawić — Nigdy nie czułam do ciebie nienawiści Cyrusie, ani do ciebie, ani do twojego pochodzenia, charakteru, czy decyzji. Jedyne, czego nienawidzę to obraz mnie samej, jaki stworzyłeś. Szczerze go nie cierpię — przyznała, chwytając za serwetki na stoliku, przyciskając je zaraz do drobnych ranek — Oto mój powód, oto moje prawdy. Nie oczekuje wybaczenia, nie oczekuje niczego. Zapytałeś, czego chcę? Chcę, żebyś pozwolił mi odejść Cyrusie Snape. Odejść nie jako potwornej Rowan Sprout, niszczycielce serc. Chcę odejść jako Red, po prostu Red — kończy ciszej, zakleszczając jego spojrzenie z własnym. Nie chciała wymówek, tłumaczeń, wmawiania, że wszystko sobie właściwie ubzdurała. Była zmęczona byciem tą złą, zawsze wstrętną Sproutówną, która raniła innych, wykorzystywała innych, zmuszała innych do robienia tego, co ona chciała. Była zmęczona pozostawianiem pośród popiołów, gdzie każda jej próba dyktowania dobrocią — bo wbrew pozorom ona była dobra, tylko coraz bardziej o tym zapominała — była traktowana jako atak i głosy ją otaczające, nakazywały jej to wszystko naprawić. Może powinna dać sobie w końcu spokój, kontynuować naukę francuskiego, wyjechać daleko i żyć ze swoimi szczurami. Im wystarczyła ona oraz kilka okruchów. I myśli, że to byłoby dobre, bezpieczne. Odciąć się. Zniknąć.
Dlatego też, kiedy Cyrus rozpoczął swoją tyradę, pozwoliła sobie na uśmiech, ledwo widoczny, nieco smutny. Obserwowała jego twarz, patrzyła jaki świat zbudował wokół siebie, nie czuła się jednak zraniona, nie zamierzała też odchodzić. Nie, kiedy miała zamiar zrobić sobie krzywdę, wytykając własne zaślepienie.
— To nie był powód, a ty nie byłeś eksperymentem...chociaż, może to spotkanie miało znamiona badań? Chciałam cię zranić Cyrusie, naiwnie sądząc, że będę w stanie zrobić to wystarczająco dotkliwie. Chciałam się przekonać, że moje podejrzenia były fałszywe. Ale...nie myliłam się. Dlaczego się nie myliłam? — pyta samą siebie z jakąś pustką w głosie, patrząc na spokojną toń kawy, wbijając paznokcie w lewą dłoń — Mówisz, że cię zraniłam. Że masz w sercu dziurę, ale to kłamstwo. Ponieważ ty mnie nigdy nie lubiłeś, nie tak, nigdy mnie tak nie lubicie — mówiła cicho, acz nie dopuszczała, żeby jej wypowiedź znaczyło drżenie. Dla Bojczuka była jedną z wielu, której zniknięcia w morzu kobiet nie zdoła dostrzec. Bott traktował ją od pierwszego spotkania w szkolnych korytarzach pogrążonych w półmroku, jako powód do odegrania się na Bojczuku. Patrz Johnatanie, nie zdołałeś jej poderwać, to w takim razie ja owinę ją sobie wokół palca. Tonks z kolei kpił z jej troski, traktując jak śmieszną dziewczynkę lubiącą bez powodu wpadać w niekontrolowaną złość. I Sykes, sączący jad, jednocześnie patrzący na jej ciało w sposób, który wywoływał w niej ciarki. A dla Snepe'a, a dla niego była tylko... — Byłam dla ciebie wygodną wymówką. Mój egoizm, moje gwałtowne usposobienie mogłeś wykorzystać jako tarczę, ochronę dla własnego smutku. Skłonności pogrążania się w beznadziei. Nigdy nic nie mówiąc, nie wykonując żadnego gestu, czekając. Tylko czekając. Na co? Aż ludzie dookoła zaczną się domyślać tego, co pragniesz im przekazać? Aż życie przejdzie obok ciebie, zostawiając cię w spokoju, nie męcząc za bardzo, przecież jesteś już wystarczająco umęczony. To, czego doznałeś, było straszne, ale... — przerwała, mocniej wbijając paznokcie w miękkie ciało. Odetchnęła, da radę. Koniec uciekania, koniec trwania w zawieszeniu. Sprouty nie kłamią, jednak ich prawdy bolą tak samo — ...ale użyłeś mnie Cyrusie. Wykorzystałeś. Nie chciałam w to wierzyć, jestem przecież dużo młodsza, co mogłam wiedzieć? Musiałam się mylić, zawsze byłeś taki miły, nawet jeżeli twoje założenia odnośnie magicznych zwierząt bywały durne — uśmiechnęła się na to wspomnienie, ze swoistą tkliwością. Potrząsnęła zaraz głową — Więc chciałam się przekonać, jak bardzo się mylę. Nie przyszłam. Zacząłeś wysyłać listy, na które nie odpowiadałam, poza tym jednym. Osiemdziesiąt siedem i pół listów o tobie. O tobie. Listy przychodziły, ale ty nie. Wiedziałeś, gdzie mieszkam. Wiedziałeś, gdzie pracuje. Myślałam, że jeśli uświadomisz sobie, że w ten sposób nie uda nam się porozmawiać...że skoro napisałam, że nie chcę...że jeśli coś znaczę...będziesz walczyć. Chociaż spróbujesz, więc czekałam... — patrząc naiwnie w drzwi do swojego mieszkania, rozglądając się gorączkowo po szpitalnych korytarzach, czując, jak serce zaczyna bić radośnie na widok ciemnej czupryny, tylko po to by mogło zatrzymać się, gdy uświadomiła sobie, że to nie on. Nie on. A potem tydzień, po tygodniu zaczęła czynić wymówki, aż szczury powiadomiły ją, że wyjechał. Wtedy powstało największe kłamstwo: ochroniła go od niebezpieczeństwa, ochroniła go od siebie — Nigdy się nie pojawiłeś, czy w ogóle przyszło ci do głowy, żeby przyjść? Nie, prawda? Nie przyszło, oczywiście, że nie. Ponieważ nigdy nie zależało ci wystarczająco mocno, gdyby tak było...spróbowałbyś? Nie, czekaj. Nie chcę wiedzieć. To już nie jest ważne, już nie... — pozwala sobie na westchnienie, drga zaraz, czując, jak rękaw płaszcza zaczyna się lepić. Och, prostuje dłoń. Wbiła się paznokciami tak mocno, że rozerwała naskórek oraz mięso, sprawiając, że wnętrze dłoni zaczęło nieco krwawić — Nigdy nie czułam do ciebie nienawiści Cyrusie, ani do ciebie, ani do twojego pochodzenia, charakteru, czy decyzji. Jedyne, czego nienawidzę to obraz mnie samej, jaki stworzyłeś. Szczerze go nie cierpię — przyznała, chwytając za serwetki na stoliku, przyciskając je zaraz do drobnych ranek — Oto mój powód, oto moje prawdy. Nie oczekuje wybaczenia, nie oczekuje niczego. Zapytałeś, czego chcę? Chcę, żebyś pozwolił mi odejść Cyrusie Snape. Odejść nie jako potwornej Rowan Sprout, niszczycielce serc. Chcę odejść jako Red, po prostu Red — kończy ciszej, zakleszczając jego spojrzenie z własnym. Nie chciała wymówek, tłumaczeń, wmawiania, że wszystko sobie właściwie ubzdurała. Była zmęczona byciem tą złą, zawsze wstrętną Sproutówną, która raniła innych, wykorzystywała innych, zmuszała innych do robienia tego, co ona chciała. Była zmęczona pozostawianiem pośród popiołów, gdzie każda jej próba dyktowania dobrocią — bo wbrew pozorom ona była dobra, tylko coraz bardziej o tym zapominała — była traktowana jako atak i głosy ją otaczające, nakazywały jej to wszystko naprawić. Może powinna dać sobie w końcu spokój, kontynuować naukę francuskiego, wyjechać daleko i żyć ze swoimi szczurami. Im wystarczyła ona oraz kilka okruchów. I myśli, że to byłoby dobre, bezpieczne. Odciąć się. Zniknąć.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Niczego nie rozumiała. A może tylko obracała kota ogonem uznając, że w ten sposób umniejszy swe poczucie winy, te zrzucając całkowicie na jego barki? Nie wiedział. Nie patrzył na nią, bojąc się zobaczyć w ciemnych oczach swoje własne odbicie. Pełne żalu, smutku oraz zawodu, jakich doświadczył - a jakich doświadczać nigdy nie chciał. Życie kopało go po tyłku, lecz on wychodził mu naprzeciw. Zawsze. Raz załamał się doszczętnie, jednakże nawet wtedy zdołał podnieść się z kolan, zrozumieć pewne rzeczy. Walczyć o siebie. Gdyby nie determinacja oraz siła, jaką jakimś cudem odnalazł w sercu, nie żyłby już dawno. Nie siedziałby naprzeciwko Rowan, z niepogodnym wyrazem twarzy i trzęsącymi się dłońmi. Papieros skończył się, dokonał żywota, uwalniając dłonie Cyrusa - co spowodowało dodatkowy balast na ramionach. Czuł się skrzywdzony, podeptany i niezrozumiany. Całkowicie. Nie odważył się przerwać wywodu rudowłosej kobiety ani razu, czując jedynie jeszcze większy ból niż dotychczas. Ceniła go naprawdę nisko. Tak nisko, że nawet się tego nie spodziewał. Boleść rozlała się po organizmie niczym najpaskudniejsza trucizna, zaś Snape nie wiedział jak z nią walczyć. Znał wiele specyfików oczyszczających, jednakże żadnego reperującego serce. Z wielką, ziejącą weń pustką, znów dotykaną przez ogrom cierpienia. Zerkał na Sprout tylko przelotnie, jakby pragnął upewnić się, że wciąż tu była - że docierające do niego słowa nie były wyłącznie projekcją w zrozpaczonym umyśle. Nie, była tu, wciąż siedziała dosłownie na wyciągnięcie ręki. Mógłby to zrobić czując, że tkwiła tu nie tylko duchem, lecz także ciałem; nie uczynił niczego. Przygryzł tylko usta, zastanawiając się jaki to miało sens, skoro to już nie jest ważne, już nie... - skoro nie było to dla niej ważne, czy powinien cokolwiek mówić? Wyjawić to, co wyjawił już w listach? Czy potrzebowała jeszcze jakiegokolwiek potwierdzenia lub zaprzeczenia? Interesowało ją w ogóle to, co on miał do powiedzenia? Prawdopodobnie na wszystko odpowiedź brzmiała nie, lecz alchemik nie godził się na postawienie go w takiej sytuacji. Opozycji. Przedstawienie jak najgorszego z najgorszych - może nie był idealną partią, faktycznie, jednakże nie był brutalem ani draniem. Poczuł wewnętrzny sprzeciw wobec takich ocen.
- Masz rację, nie lubiłem cię, kochałem cię - przyznał w końcu, po dość długiej pauzie wypełnionej milczeniem oraz gonitwą myśli, chociaż tej uzdrowicielka nie mogła usłyszeć. Nawet odważył się na nią spojrzeć. - Bywałem u ciebie w domu. Za każdym razem całowałem klamkę. Kiedy wreszcie postanowiłem, że faktycznie mógłbym pójść do twojej pracy… zrozumiałem, że tego zwyczajnie nie chcesz. Co miałem zrobić, Rowan, zmusić cię do miłości? To tak nie działa - stwierdził nie bez goryczy, lecz westchnął chwilę później. - Nigdy nie byłaś dla mnie wymówką. Byłaś wszystkim, czego wtedy potrzebowałem. Byłem gotów rzucić dla ciebie wszystko, pracę, mieszkanie, garstkę przyjaciół jaka mi została, byleby tylko spędzić więcej czasu z tobą. Z tobą, nikim innym. Nie przyszłaś - potwierdził ze smutkiem. - To był ten mój gest, o który obwiniasz mnie, że nigdy nie nadszedł. Doskonale o tym wiedziałaś. Gdybyś nie wiedziała, zjawiłabyś się na miejscu niczego nie podejrzewając. Odrzuciłaś mnie umyślnie, z premedytacją - kontynuował pomimo wiedzy, że było to bezsensowne i bezcelowe. - Nie mam do ciebie o to żalu, rozumiem przecież, że nie czułaś tego samego. Mam żal, że tego nie zakończyłaś odpowiednio wcześniej. Nawet pieprzonym listem na cztery słowa. Uważasz, że jestem tak straszny, że na to nie zasłużyłem? - spytał, wyraźnie wzburzony. Nie, to nie miało tak być. Odetchnął, przeciągając dłonie po twarzy. Niepotrzebnie się uzewnętrzniał, lecz skoro to ona zaczęła, on musiał skończyć. - Jeszcze długo żyłem nadzieją, później nadzieją, że to wszystko umrze. A mogło umrzeć szybko, mniej boleśnie. Dlatego tak, byłem eksperymentem i nie zaprzeczaj - dodał wreszcie, zastanawiając się co dalej. Głowa pulsowała nieznośnie, ręce wciąż drżały, chociaż teraz splecione ze sobą i ułożone na blacie sprawiały wrażenie całkiem zwyczajnych i spokojnych. - Nigdy nie zabraniałem ci odejść. Więc odeszłaś. To nie sztuka złapać cię za nadgarstek i zatrzymać siłą. Zawsze zależało mi na twoim szczęściu, także kosztem swojego. Dziękuję, że w końcu mi to wszystko powiedziałaś - zakończył, uznając, że czas rozmowy dobiegł końca. Każde z nich wypluło z siebie skrywane bolączki, nadszedł moment rozstania. Tylko dlaczego wcale nie odczuł z tego powodu jakiejkolwiek ulgi?
- Masz rację, nie lubiłem cię, kochałem cię - przyznał w końcu, po dość długiej pauzie wypełnionej milczeniem oraz gonitwą myśli, chociaż tej uzdrowicielka nie mogła usłyszeć. Nawet odważył się na nią spojrzeć. - Bywałem u ciebie w domu. Za każdym razem całowałem klamkę. Kiedy wreszcie postanowiłem, że faktycznie mógłbym pójść do twojej pracy… zrozumiałem, że tego zwyczajnie nie chcesz. Co miałem zrobić, Rowan, zmusić cię do miłości? To tak nie działa - stwierdził nie bez goryczy, lecz westchnął chwilę później. - Nigdy nie byłaś dla mnie wymówką. Byłaś wszystkim, czego wtedy potrzebowałem. Byłem gotów rzucić dla ciebie wszystko, pracę, mieszkanie, garstkę przyjaciół jaka mi została, byleby tylko spędzić więcej czasu z tobą. Z tobą, nikim innym. Nie przyszłaś - potwierdził ze smutkiem. - To był ten mój gest, o który obwiniasz mnie, że nigdy nie nadszedł. Doskonale o tym wiedziałaś. Gdybyś nie wiedziała, zjawiłabyś się na miejscu niczego nie podejrzewając. Odrzuciłaś mnie umyślnie, z premedytacją - kontynuował pomimo wiedzy, że było to bezsensowne i bezcelowe. - Nie mam do ciebie o to żalu, rozumiem przecież, że nie czułaś tego samego. Mam żal, że tego nie zakończyłaś odpowiednio wcześniej. Nawet pieprzonym listem na cztery słowa. Uważasz, że jestem tak straszny, że na to nie zasłużyłem? - spytał, wyraźnie wzburzony. Nie, to nie miało tak być. Odetchnął, przeciągając dłonie po twarzy. Niepotrzebnie się uzewnętrzniał, lecz skoro to ona zaczęła, on musiał skończyć. - Jeszcze długo żyłem nadzieją, później nadzieją, że to wszystko umrze. A mogło umrzeć szybko, mniej boleśnie. Dlatego tak, byłem eksperymentem i nie zaprzeczaj - dodał wreszcie, zastanawiając się co dalej. Głowa pulsowała nieznośnie, ręce wciąż drżały, chociaż teraz splecione ze sobą i ułożone na blacie sprawiały wrażenie całkiem zwyczajnych i spokojnych. - Nigdy nie zabraniałem ci odejść. Więc odeszłaś. To nie sztuka złapać cię za nadgarstek i zatrzymać siłą. Zawsze zależało mi na twoim szczęściu, także kosztem swojego. Dziękuję, że w końcu mi to wszystko powiedziałaś - zakończył, uznając, że czas rozmowy dobiegł końca. Każde z nich wypluło z siebie skrywane bolączki, nadszedł moment rozstania. Tylko dlaczego wcale nie odczuł z tego powodu jakiejkolwiek ulgi?
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To przypominało taniec. Nieumiejętne dziecięce pląsy, naznaczone niechęcią, niezrozumieniem, potrzebą zepchnięcia odpowiedzialności na siebie nawzajem, okraszone kakofonią smutku oraz rozpaczy, zagubienia i niepojętej samotności. Jakby nie potrafili ponownie spleść ze sobą ścieżek, którymi podążali. Odnaleźć tej iskry nieograniczonego porozumienia, pozwalającego na spędzanie długich minut w swobodnej ciszy, na czerpaniu ze swojego towarzystwa w świadomości tego, co druga osoba odczuwa. Kiedy to bezpowrotnie utracili? Czy przeżerająca serce uraza oraz krzywda były tak wielkie, że już na zawsze pozostaną li jedynie głupcami, przekrzykującymi się, niemogącymi dojść do zadowalającego rozwiązania? Jednak — i myśl ta dogłębnie przeraża Rowan — znaleźli odpowiedź, dręczyła ich od pierwszego momentu, gdy spotkali się wzrokiem po tylu miesiącach rozłąki — odejść, zniknąć, zapomnieć. To było dobre, słuszne. Przestać być tym potworem, który mężczyzna uroił w swojej głowie, czyniąc z obrazu uzdrowicielki prawdziwego wypaczeńca, bez uczuć, bez duszy, bez serca. Czy naprawdę była w jego oczach tak okrutna? Czy drżące wargi obierał, jako przejaw powstrzymywanego złośliwego śmiechu? Oto rudowłosa zrzuci na niego całą winę, ukaże brak skruchy, a on wielce cierpiący w swej łasce zignoruje to, że siedząca naprzeciwko niego panienka przyznała głośno i wyraźnie, iż ją zranił. Dotkliwie, dogłębnie, mocno. Że nie był jedyny. Powinna to tak pozostawić, wiedziała o tym, oczywiście, że wiedziała. Ale nie chciała, nie chciała go opuszczać, nawet jeśli kolejne minuty zmieniały się w katorgę. Nawet jeśli własne błędy oraz założenia godziły w nią tak, iż rany doznane podczas pojedynków wydawały się być niczym. Jak wielkim można być w takiej sytuacji głuptasem? Nie ma dla niej nadziei.
Najgorsze uderzenie jednak nadeszło z chwilą, gdy powiedział zaledwie dwa znamienne słowa: kochałem cię. Kochałem, kochałem, kochałem. Rowan kręci głową, z niedowierzaniem, z miną skopanego psa, który tylko chciał odrobiny czułości. Nie kochał. Powiedziała to już wyraźnie Bojczukowi, ona nie była do kochania. Nie miała w sobie tego ciepła, wrażliwości, którą odznaczała się Ria, pragnąca widzieć wszystko, co dobre we wszystkim i wszystkich. Nie posiadała brawury, przebojowości oraz zadziorności Maxine, gotowej uczynić z nadchodzących dni prawdziwe wyzwanie, któremu zawsze podoła. Była tylko Rowan, tylko Red. Kapryśną, złośliwą, troskliwą na swój własny sposób, którego nikt nie dostrzegał. Więc nie, nie kochał jej — tego była pewna, wbijając raz jeszcze paznokcie w ledwo zasklepione ranki. Nawet jeśli, to przecież przeszłość, nieprawdaż?
— Kiedy byłeś? — pyta więc cicho. Pamięta wyraźnie, że pierwsze dni przesiedziała w domu, wpatrując się tępo w drzwi, słuchając trzepotów sowich skrzydeł i skrzeków Cytry, próbującej powstrzymać nadchodzącą falę ptactwa. Potem spędzała czas w szpitalu, jednak w mieszkaniu wciąż pozostawał Aureliusz i szczur powiedziałby jej, o obecności Cyrusa. Nie mógł tego zataić przed swoją właścicielką, był tylko szczurem — Zmusić? Nie. Wykonać, krok? Tak. Nie wiem, zaprosić na randkę, a nie tłumaczyć się niesamowitymi wykładami z dziedziny uzdrowicielstwa, zasłaniać się mądrymi słowami, w które uwierzyłam, zamiast przejść do sedna. Byłam zmęczona, ciągłą nauką, trudnościami z Sykesem, z zapanowaniem nad rzeczywistością. Nie zauważyłabym wtedy sugestii, nawet gdyby ta przyszła, poturbowała mnie, a na koniec wrzuciła do rynsztoka. To byłaby po prostu kolejna okazja do złapania nieco snu i... — milczy, bo nagle czuje się jak kiedyś. Zbyt otwarta, zbyt emocjonalna, z szaleńczo gestykulującymi dłońmi, z przejęciem dźwięczącym w głosie, gotowa wysłuchać częściowo tłumionego śmiechu alchemika. Łagodnieje, irytacja topi się, szczupłe palce toną w czerwieni włosów — Wybacz, nie powinnam się unosić. To po prostu...nie odrzuciłam cię. Myślałam, że dałam ci szansę, w porządku? Gównianą, żałosną, ale zawsze szanse. I nie, nie byłeś straszny, byłeś jedną z lepszych osób, jakie mogły mi się trafić i...Ugh — warczy, bo nie potrafi się kopać w nieskończoność, bo ona jest uosobieniem złości, gniewu, niekończącej się frustracji. Chowa twarz w dłoniach, po prostu nie mogąc. Już nie mogąc, bo żadne słowa nie docierały do niego. Żadne jego słowa nie docierały do niej. Jakby tkwiła między niby gruba, niewidzialna bariera, niepotrzebne protego uniemożliwiająca przynajmniej częściowe porozumienie się. To wszystko było na próżno, po cholerę tutaj wciąż była? Kretynka. Totalna kretynka, czujesz się szczęśliwy Snape? Widząc, jak bardzo żałośnie wygląda? Jak każde twoje oskarżenie sprawia, że ma ochotę zapaść się pod ziemię? Jesteś? To dobrze, tak bardzo by chciała, żeby był szczęśliwy — I umarło? — pyta więc, bo nic innego jej nie zostało. Ma ochotę parsknąć, z kpiną, ze złością, z żalem. Nie sztuką było zatrzymać jej siłą, sztuką było poprosić ją, by została. Nie zrobił tego w listach. Przecież czytała je wszystkie. Czytała, czytała i czytała...
| z dedykacją od ulubionej stalkerki, tak, wiem że to czytasz
Najgorsze uderzenie jednak nadeszło z chwilą, gdy powiedział zaledwie dwa znamienne słowa: kochałem cię. Kochałem, kochałem, kochałem. Rowan kręci głową, z niedowierzaniem, z miną skopanego psa, który tylko chciał odrobiny czułości. Nie kochał. Powiedziała to już wyraźnie Bojczukowi, ona nie była do kochania. Nie miała w sobie tego ciepła, wrażliwości, którą odznaczała się Ria, pragnąca widzieć wszystko, co dobre we wszystkim i wszystkich. Nie posiadała brawury, przebojowości oraz zadziorności Maxine, gotowej uczynić z nadchodzących dni prawdziwe wyzwanie, któremu zawsze podoła. Była tylko Rowan, tylko Red. Kapryśną, złośliwą, troskliwą na swój własny sposób, którego nikt nie dostrzegał. Więc nie, nie kochał jej — tego była pewna, wbijając raz jeszcze paznokcie w ledwo zasklepione ranki. Nawet jeśli, to przecież przeszłość, nieprawdaż?
— Kiedy byłeś? — pyta więc cicho. Pamięta wyraźnie, że pierwsze dni przesiedziała w domu, wpatrując się tępo w drzwi, słuchając trzepotów sowich skrzydeł i skrzeków Cytry, próbującej powstrzymać nadchodzącą falę ptactwa. Potem spędzała czas w szpitalu, jednak w mieszkaniu wciąż pozostawał Aureliusz i szczur powiedziałby jej, o obecności Cyrusa. Nie mógł tego zataić przed swoją właścicielką, był tylko szczurem — Zmusić? Nie. Wykonać, krok? Tak. Nie wiem, zaprosić na randkę, a nie tłumaczyć się niesamowitymi wykładami z dziedziny uzdrowicielstwa, zasłaniać się mądrymi słowami, w które uwierzyłam, zamiast przejść do sedna. Byłam zmęczona, ciągłą nauką, trudnościami z Sykesem, z zapanowaniem nad rzeczywistością. Nie zauważyłabym wtedy sugestii, nawet gdyby ta przyszła, poturbowała mnie, a na koniec wrzuciła do rynsztoka. To byłaby po prostu kolejna okazja do złapania nieco snu i... — milczy, bo nagle czuje się jak kiedyś. Zbyt otwarta, zbyt emocjonalna, z szaleńczo gestykulującymi dłońmi, z przejęciem dźwięczącym w głosie, gotowa wysłuchać częściowo tłumionego śmiechu alchemika. Łagodnieje, irytacja topi się, szczupłe palce toną w czerwieni włosów — Wybacz, nie powinnam się unosić. To po prostu...nie odrzuciłam cię. Myślałam, że dałam ci szansę, w porządku? Gównianą, żałosną, ale zawsze szanse. I nie, nie byłeś straszny, byłeś jedną z lepszych osób, jakie mogły mi się trafić i...Ugh — warczy, bo nie potrafi się kopać w nieskończoność, bo ona jest uosobieniem złości, gniewu, niekończącej się frustracji. Chowa twarz w dłoniach, po prostu nie mogąc. Już nie mogąc, bo żadne słowa nie docierały do niego. Żadne jego słowa nie docierały do niej. Jakby tkwiła między niby gruba, niewidzialna bariera, niepotrzebne protego uniemożliwiająca przynajmniej częściowe porozumienie się. To wszystko było na próżno, po cholerę tutaj wciąż była? Kretynka. Totalna kretynka, czujesz się szczęśliwy Snape? Widząc, jak bardzo żałośnie wygląda? Jak każde twoje oskarżenie sprawia, że ma ochotę zapaść się pod ziemię? Jesteś? To dobrze, tak bardzo by chciała, żeby był szczęśliwy — I umarło? — pyta więc, bo nic innego jej nie zostało. Ma ochotę parsknąć, z kpiną, ze złością, z żalem. Nie sztuką było zatrzymać jej siłą, sztuką było poprosić ją, by została. Nie zrobił tego w listach. Przecież czytała je wszystkie. Czytała, czytała i czytała...
| z dedykacją od ulubionej stalkerki, tak, wiem że to czytasz
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie umiał tańczyć. Błagał przeznaczenie w myślach o to, żeby pozwoliła na rozwiązanie tego spotkania. Niechaj każdy powie co chciał, wyrzuci z siebie największe bolączki, wykąpie się w emocjonalnym szambie drugiej osoby. Później zaś obmyje w krystalicznej prawdzie odradzając się na nowo. Wizja majacząca w umyśle Cyrusa prezentowała się pięknie i zgrabnie, lecz wciąż pozostawała ledwie majakiem udręczonego rozumu. Czy raczej mózgu, ponieważ rozumu to on nie miał za grosz. Nie mógł mieć, skoro jak widać dotąd robił wszystko źle - przychodził w nieodpowiednich momentach lub nie przychodził w ogóle, starał się jednocześnie nie starając się, interesował się tak, jak nie powinien się interesować. Powinien rozegrać ich relację całkiem od nowa i być może zdołałby to zrobić, gdyby nie istotny fakt, że był tylko sobą. Niezdolnym do romantycznych porywów człowiekiem zafascynowanym nauką, nie zaś beztroskim młodzieńcem z lat bezpośrednio po szkole. Tak, wtedy potrafił zainteresować kobietę, wzbudzić prawdziwie gorące uczucia, zorganizować coś więcej niż wspólne czytanie podręczników do zielarstwa. Z czasem beztroska zatarła się, urastając do rangi szpetnego powodu wszelkich tragedii. Przecież gdyby Snape wykazywał się większą rozwagą nigdy nie doszłoby do wypadku - prawdopodobnie nie siedzieliby teraz naprzeciwko siebie, ponieważ mężczyzna miałby już od dawna szczęśliwą rodzinę. Jednakże los lubił mieszać i komplikować, przez co postawił tych dwoje w tak niezręcznej sytuacji. Pełnej konieczności starcia wzajemnych murów obronnych, jakie dookoła siebie wznieśli. Jego i tak był popękany, pełen sekretnych dojść, przez które łatwo było go zranić - dotąd wydawało mu się, że bariera należąca do Rowan nie miała sobie równych. Zadziwiające; alchemik mógł się właśnie przekonać, że to nieprawda. Nie rozumiał. Dotąd postrzegał ją całkiem inaczej, lecz wcale nie gorzej ani nie lepiej - po prostu odmiennie. Dziś zrozumiał wiele rzeczy - tak wiele, że sam nie mógł zadziwić się temu, jak proste to w rzeczywistości było. Wystarczyło szczerze porozmawiać, żeby uniknąć tych wszystkich nieporozumień jakie gęsto zaściełały ich rzeczywistość. Westchnąłby ciężko, gdyby nie to, że wreszcie padło pytanie. Nie takie, jakiego się spodziewał.
- Nie pamiętam już - przyznał zmieszany. Powędrował wzrokiem po otoczeniu szukając wskazówki oraz dając sobie czas na przemyślenie, lecz nie odnalazł konkretnych dat w pamięci. - Na pewno nie od razu. Zbierałem myśli. Dużo łatwiej jest je zapisać na pergaminie niż powiedzieć na głos - przyznał nie kryjąc rozczarowania. Sobą. Przetarł dłonią twarz usiłując wzbudzić w sobie zrozumienie, a także odzyskać utraconą harmonię, chociaż tej nigdy tak naprawdę nie posiadał. Sprout sprawiała, że krew w nim wrzała, zaś emocje buzowały na nowo. Przestał być zblazowanym człowiekiem. - Masz rację, przepraszam - odpowiedział ze skruchą. - Chyba zapomniałem też jak obchodzić się z kobietą. Wolałem… stąpać po pewnym gruncie niż zaryzykować. To zabawne - bałem się ciebie stracić, a i tak cię straciłem - zaśmiał się nerwowo, sztucznie. Przez zgłoski przebijała się gorycz, rozczarowanie jakie go zalało. Miał się za naukowca, lecz wcale nie myślał. Powinien to przewidzieć. Idiota.
Wpatrywał się w nią uważnie, jakby nagle otrzymał cholerny pakiet odwagi w gratisie - rychło w czas. Miał ochotę ścisnąć rudowłosą za rękę, jednakże te ułożyła na twarzy. Wyraźnie zmęczona, zawstydzona i zła. Wreszcie westchnął, formując w tym westchnieniu ciężar całego świata jaki zdawał się dźwigać na poranionym sercu. Wiecznie pesymistyczny - to cały Cyrus. Podnoszący dumę z podłogi i upychający ją w kieszeni, kiedy tak po prostu wstał i obszedł stolik. Znalazł się tuż obok uzdrowicielki, przykucając przy jej krześle, na którym wsparł się jedną ręką. - Przepraszam cię za moje karygodne zachowanie, czy zechcesz mi je wybaczyć i zgodzić się na zadośćuczynienie doznanych krzywd i wybrać się ze mną na zaległą randkę? Obiecuję, że będzie romantycznie, żadnej nauki i niewygodnych tematów - zaproponował niemalże na wydechu. Bojąc się kolejnego odrzucenia i ośmieszenia, lecz tak naprawdę nie miało to już większego znaczenia. Odniósł wrażenie, że gorzej już być nie może. Czy na pewno?
- Nie pamiętam już - przyznał zmieszany. Powędrował wzrokiem po otoczeniu szukając wskazówki oraz dając sobie czas na przemyślenie, lecz nie odnalazł konkretnych dat w pamięci. - Na pewno nie od razu. Zbierałem myśli. Dużo łatwiej jest je zapisać na pergaminie niż powiedzieć na głos - przyznał nie kryjąc rozczarowania. Sobą. Przetarł dłonią twarz usiłując wzbudzić w sobie zrozumienie, a także odzyskać utraconą harmonię, chociaż tej nigdy tak naprawdę nie posiadał. Sprout sprawiała, że krew w nim wrzała, zaś emocje buzowały na nowo. Przestał być zblazowanym człowiekiem. - Masz rację, przepraszam - odpowiedział ze skruchą. - Chyba zapomniałem też jak obchodzić się z kobietą. Wolałem… stąpać po pewnym gruncie niż zaryzykować. To zabawne - bałem się ciebie stracić, a i tak cię straciłem - zaśmiał się nerwowo, sztucznie. Przez zgłoski przebijała się gorycz, rozczarowanie jakie go zalało. Miał się za naukowca, lecz wcale nie myślał. Powinien to przewidzieć. Idiota.
Wpatrywał się w nią uważnie, jakby nagle otrzymał cholerny pakiet odwagi w gratisie - rychło w czas. Miał ochotę ścisnąć rudowłosą za rękę, jednakże te ułożyła na twarzy. Wyraźnie zmęczona, zawstydzona i zła. Wreszcie westchnął, formując w tym westchnieniu ciężar całego świata jaki zdawał się dźwigać na poranionym sercu. Wiecznie pesymistyczny - to cały Cyrus. Podnoszący dumę z podłogi i upychający ją w kieszeni, kiedy tak po prostu wstał i obszedł stolik. Znalazł się tuż obok uzdrowicielki, przykucając przy jej krześle, na którym wsparł się jedną ręką. - Przepraszam cię za moje karygodne zachowanie, czy zechcesz mi je wybaczyć i zgodzić się na zadośćuczynienie doznanych krzywd i wybrać się ze mną na zaległą randkę? Obiecuję, że będzie romantycznie, żadnej nauki i niewygodnych tematów - zaproponował niemalże na wydechu. Bojąc się kolejnego odrzucenia i ośmieszenia, lecz tak naprawdę nie miało to już większego znaczenia. Odniósł wrażenie, że gorzej już być nie może. Czy na pewno?
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
27.11
Sklep z drobnostkami pana Caleba Thorfta. Przechodząc wgłąb, palcami przesuwał po gładkich powierzchniach śnieżnych kul. Stały w nierównym rzędzie, a mieszkańcy zaklętych wewnątrz światów zdawali się ignorować kolejną dłoń przysłaniającą im miskę półprzeźroczystego nieba. Z oczyma wbitymi przed siebie, Coriander z oddali starał się wypatrzeć ciekawy tytuł ze stojącej przy ladzie wysokiej półki. Właściciel najwyraźniej dbał o swoje zbiory znacznie lepiej niż o witrynie, ponieważ skórzane grzbiety książek lśniły zachęcająco, a pozłacane litery na niektórych egzemplarzach zdawały się łapać światło i puszczać zalotne oczka.
Skóra na opuszku palca wskazującego gwałtownie zahaczyła o nieidentyfikowaną bliżej nierówność. Błękitne tęczówki natychmiastowo zmieniły obiekt obserwacji, z zaciekawieniem oglądając przysunięty niemalże pod nos bibelot. Wąska rysa żłobiła wcięcie w powierzchni ozdóbki. Szczelina nie wyglądała na taką, zdolną zagrozić wykruszeniem; jednak stojący w środku kuli maleńki i tuptający na szczycie równie maleńkiego wzgórza jeleń zdawał się wyjątkowo zestresowany owym nieistniejącym zagrożeniem. Nikt nie chce, aby niebo zwaliło mu się na głowę.
Lovegood odruchowo sam spojrzał w górę – prosto na sufit udekorowany siecią maleńkich pęknięć. Najwyraźniej budynek przeszedł już swoje, chociaż blizny zdecydowanie dodawały mu uroku. – Tutaj sprawy wcale nie mają się lepiej. – szepnąwszy „pokrzepiająco”, wzrok powtórnie utkwił w poddenerwowanym zwierzaku, który zdążył wbić swe czarne ślepia prosto w twarz Cory’ego. – „Kluczem do szczęśliwego życia jest nauczenie się dostrzegania piękna w przemijaniu.” – wydawało mu się, jakby ostatnie słowa wypowiedział z nim w unisonie duch ojca. Przez kilka sekund blondyn wgapiał się w jelenia w głębokim zamyśleniu. Finalnie, delikatnie potrząsną kulką sprawiając, iż burza maleńkich płatków uniosła się ze wzniesienia. I w zasadzie serce postanowiło za niego – zamierzał kupić kolejną, niepotrzebną oraz niepraktyczną pierdołę.
Często jego sporadyczne wyprawy na Pokątną kończyły się w ten, pechowy dla portfela, sposób. Raz ciasno związany woreczek ziół, innym razem jedzenie dla Przesadka, kolejnym kilka pachnących świeżością rolek pergaminu, a dziś? Dziś to zniszczona kula śnieżna wylądowała na dnie brązowego płaszcza. Teraz musiał tylko uważać, aby nie zniszczyć swojego nowego nabytku i bezpiecznie przetransportować nowego „zwierza” do domu...
- Auć, hmpf. – ledwo wystawił nogę za sklepik, a ktoś już z pełnym impetem uderzył w jego ramię. Na szczęście „drobnostka” pozostawała w całości. Właśnie dlatego tak rzadko tu przychodził. Tłumy, tłumy. Wszędzie tłumy. Brwi Coriandera zadrżały z poirytowania, aby naraz... polecieć wysoko ku niebiosom, gdy bystre oko odnalazło w tłumie przyjazną twarz. – Mike! – i zaczęło się impulsywne przeciskanie w stronę Tonksa, by wreszcie przekroczyć za nim granicę centrum handlowego. – Mike, choler...cholercia... – w końcu dopadł przyjaciela przy jednej z podłużnych ścian z dużą ilością gwarnych kawiarni. W porę, by złapać oddech. – Dzień... dzień dobry. – krótki pościg pozbawił czarodzieja tchu. Oraz orientacji w terenie. Dopiero w tym momencie zorientował się gdzie go nogi poniosły. – Byłeś tu kiedyś podczas burzy? – głowę zadarł do góry. Szklane zadaszenie było bardzo znajome. Z dłoniami wciśniętymi w kieszenie, łatwo było mu odruchowo przesunąć kciukiem po powierzchni nowego nabytku.
Gość
Gość
27.11
Dni mijały aurorowi monotonnie - deszczowa podróż do Londynu, praca z nadzieją na jakąś bardziej ekscytującą misję w terenie, deszczowy powrót do domu, samotne wieczory. Coraz częściej szukał wymówek aby zostać dłużej na mieście i nie tłuc się do lasu w tej koszmarnej pogodzie. Ale tak naprawdę problemem nie był deszcz, tylko perspektywa pustego domu. Gołe drewniane ściany kojarzyły mu się ze zgoła inną chatką - norweską, również położoną w głębi lasu i naznaczoną kobiecą ręką. Ze śmiercią i stratą, której wagę pojął za późno.
Zaś zapach powietrza w trakcie burzy uparcie przypominał mu o kimś jeszcze, kimś o kim powinien już dawno zapomnieć. O dawnej fascynacji, przez którą nie mógł poświęcić całej uwagi swojej norweskiej kochance. Ale teraz Astrid nie żyła, tamta była niedostępna, a Michael był starym kawalerem i wilkołakiem. Nawet jego ekscentryczny przyjaciel miał lepsze perspektywy na założenie rodziny, albo chociaż ogrzanie się u czyjegoś boku przez jedną noc. Zresztą od dawna powtarzał Cory'emu, że powinien w końcu do czegoś wykorzystać te swoje wiersze. Były obiektywnie bardzo ładne i z pewnością mniej banalne niż podryw na "hej, jestem aurorem."
Michaela powinno pewnie trochę zaniepokoić, że jego ciąg skojarzeniowy pobiegł z przymusowego celibatu ku wierszom przyjaciela. Hm. Może podświadomie przeczuwał, że Lovegood znajduje się w tym samym miejscu? W każdym razie, na chwilę uspokoił swoje chaotyczne myśli, aby skupić się na konkretnym celu. Przyszedł tu bowiem na ciasto dyniowe, gdy uświadomił sobie, że w domu ma same nudne rzeczy do jedzenia. Trochę niemiło siedzieć w kawiarni samemu, ale jako mugolak wilkołak raczej nie miał oszałamiających perspektyw towarzyskich w obecnym klimacie politycznym. Mógł pocieszać się tym, że wyszumiał się jako dwudziestolatek - dusza każdej imprezy. Ponad zabawą zawsze stał jednak u niego pracoholizm, który doprowadził go do wyjazdu do Norwegii, rozluźnienia więzów z rodziną, ugryzienia. Gdyby mógł cofnąć się w czasie, poradziłby młodszemu sobie przykładać trochę mniejszą wagę do kariery.
Zwykle był spostrzegawczy, ale myślał o cieście i dopiero po chwili usłyszał swoje imię wśród gwaru. Obejrzał się w samą porę, by zobaczyć dobiegającego do siebie Coriandra. Rozpromienił się momentalnie, mile zaskoczony. Najchętniej ciągle odwiedzałby przyjaciela - jedyną osobę, która wciąż traktowała go niemalże tak samo, jak przed przemianą - ale od dawna zmagał się ze stanami depresyjnymi i niejasnym poczuciem, że jest ciężarem. Wiedział, że Coriander lubi swoją samotność i nie chciał siedzieć mu na głowie... szczególnie po tym, jak miesiącami odmawiał kontaktu z kimkolwiek. Od wiosny, odkąd Michael się otrząsnął i zaczął przyjmować eliksir tojadowy, widywali się już regularnie. Ale Tonks ucieszyłby się z jeszcze częstszych spotkań. I towarzystwa w kawiarni!
-Cory! Masz ochotę na ciasto dyniowe? - zapytał z uśmiechem. Podążył wzrokiem za spojrzeniem Coriandra, który w tym momencie zadał nagłe pytanie o burzę. Mike ze zdziwieniem przyjrzał się szklanemu dachowi budynku. Wcześniej nawet nie zwrócił uwagi na to, jak nietypowo wygląda podczas ulewy i jak dziwnie brzmi w uszach szum deszczu. No tak. Działacz i marzyciel. Tonks zawsze myślał najpierw o praktycznych sprawach, takich jak wybór ciasta na podwieczorek. Coriander zachęcał go czasami do zwolnienia, zatrzymania się, spojrzenia na rzeczy (dla Michaela) zupełnie nieoczywiste.
-Chyba nie podczas takiej burzy... - próbował sobie przypomnieć, czy był tu kiedyś podczas zwykłej burzy, ale jeśli już to pewnie bez Coriandra, więc jak miałby zwrócić uwagę na takie detale jak pogoda i dach? No i nic nie mogło równać się z burzą, trwającą miesiąc. Chciał chyba powiedzieć coś jeszcze, ale w tym momencie jakiś przechodzeń szturchnął zamyślonego Coriandra, wymijając poetę z impetem. Tonks od razu podążył spojrzeniem w jego stronę, zmarszczył brwi i otworzył usta, jakby chciał krzyknąć za odchodzącym jakąś reprymendę. Jak na ironię, Cory i Mike poznali się w Hogwarcie, gdy prefekt postanowił wziąć w obronę dręczonego przez Ślizgonów trzynastolatka. Mike uważał, że poradziłby sobie sam, ale był mile zaskoczony interwencją. Inni prefekci zazwyczaj odwracali wzrok od nękanego mugolaka, chyba że zaszłaby groźba krzywdy fizycznej (a na taką silny blondyn nigdy sobie nie pozwolił).
Od tego czasu role odwróciły się. Trzyletnia różnica wieku nie robiła już na nikim wrażenia, Michael przerósł przyjaciela o kilka centymetrów, i nabrał krzepy dzięki intensywnym treningom w drużynie Quidditcha, a później w pracy. Teraz to jemu oderwany nieco od rzeczywistości Coriander wydawał się bezbronny w zderzeniu z otaczającym ich światem i pamiętał doskonale, że tłumy zdają się niepokoić jego przyjaciela. Zwykle w takich sytuacjach warczał coś w jego obronie, nie puszczając płazem niegrzeczności, niczym wilk broniący swojego stada. Zauważył jednak, że płaszcz niegrzecznego nieznajomego jest drogi i elegancki i gwałtownie zacisnął usta. Cory'emu mógł się nagle wydać zmartwiony, a nawet nieco przestraszony - choć Lovegood nie mógł się domyślić, że Tonks rozważa, na co może sobie pozwolić w obecnym klimacie politycznym. Chciał i powinien zwrócić impertynentowi uwagę, zawołać za nim coś ironicznego - ale co, jeśli tamten był szlachcicem, gotowym donieść na aurora mugolaka albo wyszukać jego podobiznę w rejestrze wilkołaków? Mógł nawet zapamiętać samego Cory'ego, dogrzebać się do jego mugolskiej matki. Dlatego Mike odpuścił. Niechętnie. Przeniósł spojrzenie na Lovegooda, usiłując się uspokoić i pocieszyć perspektywą podwieczorku.
Dni mijały aurorowi monotonnie - deszczowa podróż do Londynu, praca z nadzieją na jakąś bardziej ekscytującą misję w terenie, deszczowy powrót do domu, samotne wieczory. Coraz częściej szukał wymówek aby zostać dłużej na mieście i nie tłuc się do lasu w tej koszmarnej pogodzie. Ale tak naprawdę problemem nie był deszcz, tylko perspektywa pustego domu. Gołe drewniane ściany kojarzyły mu się ze zgoła inną chatką - norweską, również położoną w głębi lasu i naznaczoną kobiecą ręką. Ze śmiercią i stratą, której wagę pojął za późno.
Zaś zapach powietrza w trakcie burzy uparcie przypominał mu o kimś jeszcze, kimś o kim powinien już dawno zapomnieć. O dawnej fascynacji, przez którą nie mógł poświęcić całej uwagi swojej norweskiej kochance. Ale teraz Astrid nie żyła, tamta była niedostępna, a Michael był starym kawalerem i wilkołakiem. Nawet jego ekscentryczny przyjaciel miał lepsze perspektywy na założenie rodziny, albo chociaż ogrzanie się u czyjegoś boku przez jedną noc. Zresztą od dawna powtarzał Cory'emu, że powinien w końcu do czegoś wykorzystać te swoje wiersze. Były obiektywnie bardzo ładne i z pewnością mniej banalne niż podryw na "hej, jestem aurorem."
Michaela powinno pewnie trochę zaniepokoić, że jego ciąg skojarzeniowy pobiegł z przymusowego celibatu ku wierszom przyjaciela. Hm. Może podświadomie przeczuwał, że Lovegood znajduje się w tym samym miejscu? W każdym razie, na chwilę uspokoił swoje chaotyczne myśli, aby skupić się na konkretnym celu. Przyszedł tu bowiem na ciasto dyniowe, gdy uświadomił sobie, że w domu ma same nudne rzeczy do jedzenia. Trochę niemiło siedzieć w kawiarni samemu, ale jako mugolak wilkołak raczej nie miał oszałamiających perspektyw towarzyskich w obecnym klimacie politycznym. Mógł pocieszać się tym, że wyszumiał się jako dwudziestolatek - dusza każdej imprezy. Ponad zabawą zawsze stał jednak u niego pracoholizm, który doprowadził go do wyjazdu do Norwegii, rozluźnienia więzów z rodziną, ugryzienia. Gdyby mógł cofnąć się w czasie, poradziłby młodszemu sobie przykładać trochę mniejszą wagę do kariery.
Zwykle był spostrzegawczy, ale myślał o cieście i dopiero po chwili usłyszał swoje imię wśród gwaru. Obejrzał się w samą porę, by zobaczyć dobiegającego do siebie Coriandra. Rozpromienił się momentalnie, mile zaskoczony. Najchętniej ciągle odwiedzałby przyjaciela - jedyną osobę, która wciąż traktowała go niemalże tak samo, jak przed przemianą - ale od dawna zmagał się ze stanami depresyjnymi i niejasnym poczuciem, że jest ciężarem. Wiedział, że Coriander lubi swoją samotność i nie chciał siedzieć mu na głowie... szczególnie po tym, jak miesiącami odmawiał kontaktu z kimkolwiek. Od wiosny, odkąd Michael się otrząsnął i zaczął przyjmować eliksir tojadowy, widywali się już regularnie. Ale Tonks ucieszyłby się z jeszcze częstszych spotkań. I towarzystwa w kawiarni!
-Cory! Masz ochotę na ciasto dyniowe? - zapytał z uśmiechem. Podążył wzrokiem za spojrzeniem Coriandra, który w tym momencie zadał nagłe pytanie o burzę. Mike ze zdziwieniem przyjrzał się szklanemu dachowi budynku. Wcześniej nawet nie zwrócił uwagi na to, jak nietypowo wygląda podczas ulewy i jak dziwnie brzmi w uszach szum deszczu. No tak. Działacz i marzyciel. Tonks zawsze myślał najpierw o praktycznych sprawach, takich jak wybór ciasta na podwieczorek. Coriander zachęcał go czasami do zwolnienia, zatrzymania się, spojrzenia na rzeczy (dla Michaela) zupełnie nieoczywiste.
-Chyba nie podczas takiej burzy... - próbował sobie przypomnieć, czy był tu kiedyś podczas zwykłej burzy, ale jeśli już to pewnie bez Coriandra, więc jak miałby zwrócić uwagę na takie detale jak pogoda i dach? No i nic nie mogło równać się z burzą, trwającą miesiąc. Chciał chyba powiedzieć coś jeszcze, ale w tym momencie jakiś przechodzeń szturchnął zamyślonego Coriandra, wymijając poetę z impetem. Tonks od razu podążył spojrzeniem w jego stronę, zmarszczył brwi i otworzył usta, jakby chciał krzyknąć za odchodzącym jakąś reprymendę. Jak na ironię, Cory i Mike poznali się w Hogwarcie, gdy prefekt postanowił wziąć w obronę dręczonego przez Ślizgonów trzynastolatka. Mike uważał, że poradziłby sobie sam, ale był mile zaskoczony interwencją. Inni prefekci zazwyczaj odwracali wzrok od nękanego mugolaka, chyba że zaszłaby groźba krzywdy fizycznej (a na taką silny blondyn nigdy sobie nie pozwolił).
Od tego czasu role odwróciły się. Trzyletnia różnica wieku nie robiła już na nikim wrażenia, Michael przerósł przyjaciela o kilka centymetrów, i nabrał krzepy dzięki intensywnym treningom w drużynie Quidditcha, a później w pracy. Teraz to jemu oderwany nieco od rzeczywistości Coriander wydawał się bezbronny w zderzeniu z otaczającym ich światem i pamiętał doskonale, że tłumy zdają się niepokoić jego przyjaciela. Zwykle w takich sytuacjach warczał coś w jego obronie, nie puszczając płazem niegrzeczności, niczym wilk broniący swojego stada. Zauważył jednak, że płaszcz niegrzecznego nieznajomego jest drogi i elegancki i gwałtownie zacisnął usta. Cory'emu mógł się nagle wydać zmartwiony, a nawet nieco przestraszony - choć Lovegood nie mógł się domyślić, że Tonks rozważa, na co może sobie pozwolić w obecnym klimacie politycznym. Chciał i powinien zwrócić impertynentowi uwagę, zawołać za nim coś ironicznego - ale co, jeśli tamten był szlachcicem, gotowym donieść na aurora mugolaka albo wyszukać jego podobiznę w rejestrze wilkołaków? Mógł nawet zapamiętać samego Cory'ego, dogrzebać się do jego mugolskiej matki. Dlatego Mike odpuścił. Niechętnie. Przeniósł spojrzenie na Lovegooda, usiłując się uspokoić i pocieszyć perspektywą podwieczorku.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Gdyby tylko to było równie proste. Gdyby tylko Coriander potrafił podejść do dostatecznie interesującej przedstawicielki płci pięknej; zachęcająco zafalować brewkami i po wyrecytowaniu pojedynczego wiersza porwać (zapewne mdlejącą z wrażenia) delikwentkę w ramiona... Niestety rzeczywistość okazywała się znacznie silniej skomplikowana, a miłość nie stała na szczycie priorytetów blondyna. Pragnął założyć rodzinę. Zazdrościł Herewardowi i Eileen dzieciaków w drodze. Z rozgoryczeniem zdarzało mu się słuchać opowieści współpracowników o „kolejnej awanturze w domu”. Niemniej, okoliczności nie sprzyjały spisywaniu prologu następnego, epickiego romansu. Po co zabierać się za coś, co za moment może zniknąć z powierzchni ziemi? Na cóż poświęcać energię historiom, których prawdopodobnie nikt nie usłyszy?
Nawet przed pojawieniem się anomalii, podczas czarujących szczenięcych lat nastoletni Lovegood nie sprawiał wrażenia nazbyt zainteresowanego miłostkami. Zawsze pojawiało się na horyzoncie coś bardziej zajmującego od „uganiania” za dziewczętami.
Michael nigdy ani nie był ani nie będzie dla niego ciężarem. Cory wprost uwielbiał dobre towarzystwo. Tonksa traktował niczym rodzonego brata i przez myśl by mu nie przeszło, że nieco rzadsze wizyty aurora są podyktowane wątpliwościami dotyczącymi „głupot” podobnego sortu jak obawa przed zawracaniem głowy. Owszem, Lovegood cenił sobie samotność. Lubił mieszkać z daleka od miasta, spędzać czas w ciszy czterech kątów. Mieć za stałych kompanów śpiewające o poranku ptactwo...Acz każda reguła doczekiwała się wyjątków. W tym przypadku wyjątkiem powinien tytułować się właśnie Mike.
Zapewne wspomniane powyżej preferencje wchodziły też w otwarty konflikt z naturalną potrzebą znalezienia partnerki. Coriander oszalałby, gdyby nagle pojawił się nad nim przymus wprowadzenia w sprawdzoną monotonię kogoś nowego – kto wszedłby mu w życie z naręczem własnych zasad, sympatii, predylekcji.
- Zawsze. – wciąż z łepetyną zadartą ku górze, uniósł kąciki ust tym samym uwypuklając zadowolenie płynące z odpowiedzi na zadane pytanie. Dawno nie jadł ciasta dyniowego. Właściwie – od dawna nie jadł żadnego ciasta. Egzystując w świecie drobnych uciech, kompletnie zapomniał o tej konkretnej małej przyjemności. – ...chociaż ciasto dyniowe najlepiej smakuje mi wczesnym październikiem. – gwałtowne szturchnięcie rozproszyło skupioną uwagę poety, którego błękitne tęczówki, przez uderzenie serca, poszukiwały nieuważnego nieznajomego. Albo nieznajomej.
Przyzwyczaił się do takich „wypadków”. Był półprzeźroczysty. Jedną nogą stał po tej, a drugą po „tamtej” stronie. Codzienność przeciętnego człowieka wydawała się trzykrotnie szybsza od codzienności Coriandera. W tłumie mignęły mu plecy ubrane w uszyty na miarę płaszcz. Ślepia Lovegooda automatycznie przemknęły po własnym, podniszczonym, brązowym płaszczu.
- Czyżbyśmy przenieśli się na poziom metafor i starasz się rozmawiać o polityce, przyjacielu? – nieśpiesznym krokiem ruszył w kierunku lady (po drodze omal nie wpadając na wystawioną przed kawiarnią tablicę). – Ojej... Jeże-Jeżeli tak jest, muszę ostrzec, że od naszego ostatniego spotkania nie zmieniło się zbyt wiele. – Korek (na tyle na ile realia przyzwalały) był ignorantem. Dopiero niedawno chcąc-nie chcąc (bardziej nie chcąc niż chcąc!) zaczynał rozeznawać się w tych smutnych tematach. Wyłącznie ze względu na bezpieczeństwo matki. – Zbrzydły mi. Burze. Utraciły całą magię. – o ironio, hehe.
Nawet przed pojawieniem się anomalii, podczas czarujących szczenięcych lat nastoletni Lovegood nie sprawiał wrażenia nazbyt zainteresowanego miłostkami. Zawsze pojawiało się na horyzoncie coś bardziej zajmującego od „uganiania” za dziewczętami.
Michael nigdy ani nie był ani nie będzie dla niego ciężarem. Cory wprost uwielbiał dobre towarzystwo. Tonksa traktował niczym rodzonego brata i przez myśl by mu nie przeszło, że nieco rzadsze wizyty aurora są podyktowane wątpliwościami dotyczącymi „głupot” podobnego sortu jak obawa przed zawracaniem głowy. Owszem, Lovegood cenił sobie samotność. Lubił mieszkać z daleka od miasta, spędzać czas w ciszy czterech kątów. Mieć za stałych kompanów śpiewające o poranku ptactwo...Acz każda reguła doczekiwała się wyjątków. W tym przypadku wyjątkiem powinien tytułować się właśnie Mike.
Zapewne wspomniane powyżej preferencje wchodziły też w otwarty konflikt z naturalną potrzebą znalezienia partnerki. Coriander oszalałby, gdyby nagle pojawił się nad nim przymus wprowadzenia w sprawdzoną monotonię kogoś nowego – kto wszedłby mu w życie z naręczem własnych zasad, sympatii, predylekcji.
- Zawsze. – wciąż z łepetyną zadartą ku górze, uniósł kąciki ust tym samym uwypuklając zadowolenie płynące z odpowiedzi na zadane pytanie. Dawno nie jadł ciasta dyniowego. Właściwie – od dawna nie jadł żadnego ciasta. Egzystując w świecie drobnych uciech, kompletnie zapomniał o tej konkretnej małej przyjemności. – ...chociaż ciasto dyniowe najlepiej smakuje mi wczesnym październikiem. – gwałtowne szturchnięcie rozproszyło skupioną uwagę poety, którego błękitne tęczówki, przez uderzenie serca, poszukiwały nieuważnego nieznajomego. Albo nieznajomej.
Przyzwyczaił się do takich „wypadków”. Był półprzeźroczysty. Jedną nogą stał po tej, a drugą po „tamtej” stronie. Codzienność przeciętnego człowieka wydawała się trzykrotnie szybsza od codzienności Coriandera. W tłumie mignęły mu plecy ubrane w uszyty na miarę płaszcz. Ślepia Lovegooda automatycznie przemknęły po własnym, podniszczonym, brązowym płaszczu.
- Czyżbyśmy przenieśli się na poziom metafor i starasz się rozmawiać o polityce, przyjacielu? – nieśpiesznym krokiem ruszył w kierunku lady (po drodze omal nie wpadając na wystawioną przed kawiarnią tablicę). – Ojej... Jeże-Jeżeli tak jest, muszę ostrzec, że od naszego ostatniego spotkania nie zmieniło się zbyt wiele. – Korek (na tyle na ile realia przyzwalały) był ignorantem. Dopiero niedawno chcąc-nie chcąc (bardziej nie chcąc niż chcąc!) zaczynał rozeznawać się w tych smutnych tematach. Wyłącznie ze względu na bezpieczeństwo matki. – Zbrzydły mi. Burze. Utraciły całą magię. – o ironio, hehe.
Gość
Gość
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Carkitt Market
Szybka odpowiedź