Horizont Alley
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Horizont Alley
Ulicę Pokątną prostopadle przecina Horizont Alley. Można znaleźć tu znacznie mniej sklepów i lokali, a więcej budynków mieszkalnych. Stojące w szeregach kamienice są domem wielu rodzin czarodziejów. Mówi się, że mimo usytuowania nieopodal centrum na Horizont Alley lepiej nie pojawiać się po zmroku. Alejka prowadzi bezpośrednio na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu, wskutek czego w nocy można tu spotkać osobników spod ciemnej gwiazdy. Jednak za dnia panuje tu gwar - na rogu znajduje się popularna dzięki niskim cenom apteka, nieco dalej podupadający sklepik ze słodkościami, a tuż przy ulicy Pokątnej warto odwiedzić herbaciarnię słynącą z serwowania herbat-niespodzianek.
W końcu zauważył dziwne, subtelne gesty dłoni kobiety, krążących wokół torebki i portfelika. Krzaczaste brwi zbiegły się niemalże w jedną linię, ale przez myśl mu nie przeszło, że Isabelle rozważa w głębi duszy zapłatę za bohaterski ratunek. Interpretował zachowanie damy po swojemu, odrobinę dotknięty. – Nic nie zabrałem, nawet tam nie zajrzałem – wyjaśnił szybko, mrugając gwałtownie, zastanawiając się, czy nie przesadził w odczytywaniu intencji niewiasty. Owszem, nie prezentował się zbyt elegancko, miał na sobie na wpół mugolskie, podniszczone odzienie, ale bez przesady, nie połasiłby się na złoto przypadkowej czarownicy. Ostatnio zarabiał przecież całkiem nieźle – już miał opowiedzieć o tym z dumą, gdy przejrzyste oczy brunetki zalśniły dziwnym ogniem, a pełne, różowe usta, budzące w nim coraz silniejszą zazdrość, zdradziły zaskoczenie. Nastroszenie spłynęło lekko z Wrighta tuż po odwzajemnieniu uścisku – dłoń Isabelle była delikatna, mięciutka i przypominała rączkę dziecka, dlatego wspaniałomyślnie wybaczył jej niewypowiedziane oskarżenie o otworzenie portfelika, by wydobyć z niego kilka galeonów.
Sekundy później zupełnie zapomniał o istniejącym wyłącznie w jego głowie faux pas, bowiem Carrow wykazała skrajne zainteresowanie skromnymi personaliami Bena Wrighta. Reagowała w sumie podobnie do fanek, ale wątpił, by tym razem chodziło o podekscytowanie zdobyciem autografu.
- Yyy - do szerokiego repertuaru wypowiedzi smokologa dołączyła kolejna, bliższa onomatopei ciężko myślącego nad jakimś problemem moralnym filozofa. Niech to szlag, dziewczyna rozjaśniła się jak smok na widok dorodnej dziewicy albo nieśmiałek tuż przed posadzeniem na świeżej gałązce, mającej stać się jego nowym domem. – Tak, Ben to skrót od Benjamin, nie Bennard ani Benito- odpowiedział głupkowato, bo przecież niegrzecznie byłoby ignorować pytanie damy. Uważał to za oczywiste, ale może na salonach nie spotykali się z takimi imionami? Kto wie, ten pieprzony Rosier nazywał swoje gady w Kent chyba po wyrzuceniu w powietrze magicznych liter i dobieraniu ich przypadkowo w pokręcone słowa. Na Merlina, ten ohydny fircyk nazwał swoją sowę velociraptor, po arystokratach należało więc spodziewać się wszystkiego.
Na przykład: że brzemienna dama zamiast szybko zbyć przypadkowego bohatera, zaciągnie go w dyskretniejszy zaułek handlowej ulicy. I to bez obecności przyzwoitki. – Wiem - palnął odruchowo na wieść o stanie cywilnym lady Nott, po czym skrzywił się gwałtownie: chyba nie powinien tego mówić. – To znaczy... Widziałem was w kronice towarzyskiej – Jeszcze gorzej, wychodził na jakiegoś podejrzanego prześladowcę. Zamilkł więc, łypiąc z ukosa na Isabelle. Jedno musiał jej z pewnością oddać, miała wyjątkowo mocny charakter, dlatego bez jakichkolwiek fizycznych oporów dał się pociągnąć w bok, w półmrok zaułka, chroniącego przed mżawką zapowiadająca kolejną ulewę. – Jesteś tu sama? - spytał, powoli wyswobadzając się z szoku i zaczynając myśleć sensownie. Isabelle nie powinna chodzić sama po Londynie; pomijając nawet błogosławiony stan i złodziejaszków: czyhało na nią większe niebezpieczeństwo. Instynktownie obejrzał się przez ramię, upewniając się jednocześnie, że muska palcami różdżkę tkwiącą bezpiecznie w kieszeni doświadczonej latami wypraw skórzanej kurtki. W razie nagłego pojawienia się na końcu uliczki zakapturzonej postaci, musiał reagować szybko – w tym momencie miał pod swoją opieką nie jedno, a dwa życia, do tego życia niezwykle istotne dla mężczyzny, którego kochał.
Co wcale nie ułatwiało prowadzenia wesołej konwersacji z byłą żoną Percivala. – Mówił o mnie? – powtórzył z lekkim niedowierzaniem, ale i rosnącą ciekawością, wpatrując się dość śmiało w pełną uroku twarz filigranowej Isabelle. – Yhm, nie wiem, czy to dobre miejsce na rozmowy – mruknął pod nosem, błyskając orzechowymi tęczówkami, sugestywnie zezując na krągły brzuch kobiety. Czy nie powinna wygodnie zasiąść w fotelu? Ciąża wymagała chyba specjalnej troski o wygodę przyszłej matki, a w tym konkretnym zaułku mógł zaoferować lady Carrow co najwyżej zasiadnięcie na lekko nadgniłej beczce po ognistej whisky. – To…miło cię poznać – powiedział w końcu, rychło w czas przypominając sobie o resztce dobrych manier: właściwie mówił całkiem szczerze, dobrze było przenieść trochę niewyobrażalny byt do rzeczywistości, by… Ocenić rywalkę? Wesprzeć sojuszniczkę? Sam nie wiedział, co o tym myśleć, starał się też nie poddać irracjonalnemu przekonaniu, że Isabelle o wszystkim wie i zaraz zacznie bić go torebką i żądać natychmiastowej alchemicznej kastracji. Wzdrygnął się lekko, kręcąc głową: co za idiotyczne wyobrażenia.
Sekundy później zupełnie zapomniał o istniejącym wyłącznie w jego głowie faux pas, bowiem Carrow wykazała skrajne zainteresowanie skromnymi personaliami Bena Wrighta. Reagowała w sumie podobnie do fanek, ale wątpił, by tym razem chodziło o podekscytowanie zdobyciem autografu.
- Yyy - do szerokiego repertuaru wypowiedzi smokologa dołączyła kolejna, bliższa onomatopei ciężko myślącego nad jakimś problemem moralnym filozofa. Niech to szlag, dziewczyna rozjaśniła się jak smok na widok dorodnej dziewicy albo nieśmiałek tuż przed posadzeniem na świeżej gałązce, mającej stać się jego nowym domem. – Tak, Ben to skrót od Benjamin, nie Bennard ani Benito- odpowiedział głupkowato, bo przecież niegrzecznie byłoby ignorować pytanie damy. Uważał to za oczywiste, ale może na salonach nie spotykali się z takimi imionami? Kto wie, ten pieprzony Rosier nazywał swoje gady w Kent chyba po wyrzuceniu w powietrze magicznych liter i dobieraniu ich przypadkowo w pokręcone słowa. Na Merlina, ten ohydny fircyk nazwał swoją sowę velociraptor, po arystokratach należało więc spodziewać się wszystkiego.
Na przykład: że brzemienna dama zamiast szybko zbyć przypadkowego bohatera, zaciągnie go w dyskretniejszy zaułek handlowej ulicy. I to bez obecności przyzwoitki. – Wiem - palnął odruchowo na wieść o stanie cywilnym lady Nott, po czym skrzywił się gwałtownie: chyba nie powinien tego mówić. – To znaczy... Widziałem was w kronice towarzyskiej – Jeszcze gorzej, wychodził na jakiegoś podejrzanego prześladowcę. Zamilkł więc, łypiąc z ukosa na Isabelle. Jedno musiał jej z pewnością oddać, miała wyjątkowo mocny charakter, dlatego bez jakichkolwiek fizycznych oporów dał się pociągnąć w bok, w półmrok zaułka, chroniącego przed mżawką zapowiadająca kolejną ulewę. – Jesteś tu sama? - spytał, powoli wyswobadzając się z szoku i zaczynając myśleć sensownie. Isabelle nie powinna chodzić sama po Londynie; pomijając nawet błogosławiony stan i złodziejaszków: czyhało na nią większe niebezpieczeństwo. Instynktownie obejrzał się przez ramię, upewniając się jednocześnie, że muska palcami różdżkę tkwiącą bezpiecznie w kieszeni doświadczonej latami wypraw skórzanej kurtki. W razie nagłego pojawienia się na końcu uliczki zakapturzonej postaci, musiał reagować szybko – w tym momencie miał pod swoją opieką nie jedno, a dwa życia, do tego życia niezwykle istotne dla mężczyzny, którego kochał.
Co wcale nie ułatwiało prowadzenia wesołej konwersacji z byłą żoną Percivala. – Mówił o mnie? – powtórzył z lekkim niedowierzaniem, ale i rosnącą ciekawością, wpatrując się dość śmiało w pełną uroku twarz filigranowej Isabelle. – Yhm, nie wiem, czy to dobre miejsce na rozmowy – mruknął pod nosem, błyskając orzechowymi tęczówkami, sugestywnie zezując na krągły brzuch kobiety. Czy nie powinna wygodnie zasiąść w fotelu? Ciąża wymagała chyba specjalnej troski o wygodę przyszłej matki, a w tym konkretnym zaułku mógł zaoferować lady Carrow co najwyżej zasiadnięcie na lekko nadgniłej beczce po ognistej whisky. – To…miło cię poznać – powiedział w końcu, rychło w czas przypominając sobie o resztce dobrych manier: właściwie mówił całkiem szczerze, dobrze było przenieść trochę niewyobrażalny byt do rzeczywistości, by… Ocenić rywalkę? Wesprzeć sojuszniczkę? Sam nie wiedział, co o tym myśleć, starał się też nie poddać irracjonalnemu przekonaniu, że Isabelle o wszystkim wie i zaraz zacznie bić go torebką i żądać natychmiastowej alchemicznej kastracji. Wzdrygnął się lekko, kręcąc głową: co za idiotyczne wyobrażenia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z pewnością poczułaby się bardzo zakłopotana, że mężczyzna czuje się dotknięty jej nieporadnym zmierzaniem do tematu nagrody i że zinterpretował je po swojemu. Zapewne obwiniłaby o to nieporozumienie siebie (jak zwykle, była - swoim zdaniem - zbyt nieśmiała i niezdecydowana i zbyt długo zwlekała z jawnym zaproponowaniem mu nagrody!), ale ujawnienie tożsamości Bena zupełnie odwróciło myśli obojga od tego tematu. Może faktycznie powinna być bardziej zdecydowana, wtedy Ben stałby już z syklami wciśniętymi w dłoń, a teraz myśli Isabelle powędrowały już od ulicznego wybawcy ku Percy'emu.
-Benito to nie jest nawet angielskie imię. - odpowiedziała zupełnie bez sensu, bo często odruchowo dzieliła się swoją wiedzą, nawet jeśli sytuacja tego nie wymagała. A sytuacja przeważnie tego nie wymagała, albo Isabelle nie wyczuwała żartu, tak jak teraz, więc zarumieniła się lekko i posłała Benowi przepraszający uśmiech - zakłopotana nawet przed sobą samą, że w takiej sytuacji (oto wpadła na przyjaciela "zaginionego" męża!) myśli o etymologii imion. Może przynajmniej rozładowała atmosferę?
O poważnych sprawach nie mogli rozmawiać na środku ulicy, więc z ulgą przyjęła fakt, że Benjamin posłusznie poszedł za nią w odludniejszy zaułek. Nie powinna była tutaj być z kimś obcym, ale przy odrobinie szczęścia nikt jej nie zobaczy - nikt w końcu nie widział (albo nie chciał widzieć) kradzieży torebki. No, a poza tym to nie był nikt obcy, tylko ktoś czyje imię Percy chciał dać swojemu dziecku. Nie wiedziała dlaczego, ale uznała to za znak, że może ufać temu czarodziejowi...
...czy aby na pewno?
Pytanie o to, czy przyszła tu sama, nieco zbiło ją z tropu. Nie przyszło jej do głowy, że brodacz mógł pytać o etykietę. W końcu sama o niej zapomniała, a on, z całym szacunkiem, nie wyglądał na kogoś orientującego się w kodzie poruszania się z przyzwoitką - kodzie, który łamała, ale z drugiej strony jako matka bękarta nie miała już przecież ani cnoty ani matrymonialnej reputacji do stracenia. Nie obawiała się też o swoje bezpieczeństwo, wierząc, że nazwisko i poruszanie się po Londynie w biały dzień są dla niej tarczą przed wrogami Percy'ego. O ile uwaga o kronice towarzyskiej jej nie zdziwiła (miło być znaną), to teraz uświadomiła sobie, że pytanie o to czy jest sama i znajomość jej tożsamości jest nieco podejrzane. Dlatego rzuciła Benowi podejrzliwe spojrzenie, a początkowy entuzjazm znikł z jej twarzy i ustąpił miejsca wahaniu. Dlaczego pytał? Chciała mu ufać, bo był dla Percy'ego kimś ważnym jeszcze tydzień temu, ale czy mogła mieć stuprocentową pewność (Percy udowodnił jej w Stonehenge, że potrzebuje mniej czasu niż tydzień do narobienia sobie wrogów)? Lęk na moment przemknął po jej twarzy, ale uświadomiła sobie, że nie może okazać słabości. Skrzyżowała zatem ręce na ramionach i uniosła podbródek, spoglądając na Bena z udawaną pewnością siebie.
-Z ojcem, ale teraz możemy rozmawiać na osobności. Zacznie mnie szukać dopiero za...jakiś czas. - to wcale nie było kłamstwo, tylko półprawda - ojciec nie był z nią na Pokątnej, ale był przecież w Londynie, w Mungu. I z pewnością zacząłby jej szukać, gdyby nie wróciła do domu do wieczora. Miała nadzieję, że zabrzmiała na tyle zdecydowanie, aby nie wydać się Benowi owieczką idącą na rzeź, a zarazem na tyle nonszalancko aby mężczyzna nie zechciał przyśpieszać ich rozmowy. W głębi serca liczyła przecież na to, że to dobry i uczciwy człowiek, z którym będzie mogła porozmawiać w spokoju. Kiedyś myślała, że ma dobrą intuicję, ale przecież czuła, że spędzi z Percym resztę życia i bardzo się myliła. Dlatego od października bywała ostrożniejsza w swoich osądach, a od niedawna - wręcz paranoiczna. Nie ufaj nikomu.
Wzięła głęboki oddech, czując na sobie śmiały wzrok Bena. Z tym człowiekiem zetknął ją chyba los, więc nie mogła poddać się strachowi i wątpliwościom. Musiała to rozegrać mądrze, a zarazem nie miała czasu do stracenia.
-Poprosił, abym nazwała twoim imieniem, jeśli będzie to syn. - zdecydowała się grać w otwarte karty. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu i spojrzała Benowi prosto w oczy, próbując wyczytać reakcję w jego twarzy.
-Więc mogę ci ufać, prawda? Percy ci ufa. - zapytała otwarcie. Nie sądziła, aby ktoś komu nie można ufać się do tego przyznał, ale liczyła że jej szczerość przynajmniej wprawi w zakłopotanie kogoś o nieczystych intencjach.
-I dlatego ciebie też miło poznać. W normalnej sytuacji zaprosiłabym przyjaciela mojego męża na herbatę, ale nie mamy czasu. - uśmiechnęła się ciepło i pojednawczo, nie tracąc jednak zdecydowanej werwy.
-Martwię się o Percy'ego, czy wiesz może...co z nim? - może ich kontakt urwał się lata temu, może to ślepy trop. Musiała jednak spytać, to był jej jedyny trop. Zarazem uważała na to, aby nie zdradzić, że sama nadal ma kontakt z mężem. Nie, dopóki się nie upewni, że Ben w ogóle ma z nim kontakt i go pamięta. Może się przeliczyła, może to dla niego tylko dawny przyjaciel z Hogwartu?
-Benito to nie jest nawet angielskie imię. - odpowiedziała zupełnie bez sensu, bo często odruchowo dzieliła się swoją wiedzą, nawet jeśli sytuacja tego nie wymagała. A sytuacja przeważnie tego nie wymagała, albo Isabelle nie wyczuwała żartu, tak jak teraz, więc zarumieniła się lekko i posłała Benowi przepraszający uśmiech - zakłopotana nawet przed sobą samą, że w takiej sytuacji (oto wpadła na przyjaciela "zaginionego" męża!) myśli o etymologii imion. Może przynajmniej rozładowała atmosferę?
O poważnych sprawach nie mogli rozmawiać na środku ulicy, więc z ulgą przyjęła fakt, że Benjamin posłusznie poszedł za nią w odludniejszy zaułek. Nie powinna była tutaj być z kimś obcym, ale przy odrobinie szczęścia nikt jej nie zobaczy - nikt w końcu nie widział (albo nie chciał widzieć) kradzieży torebki. No, a poza tym to nie był nikt obcy, tylko ktoś czyje imię Percy chciał dać swojemu dziecku. Nie wiedziała dlaczego, ale uznała to za znak, że może ufać temu czarodziejowi...
...czy aby na pewno?
Pytanie o to, czy przyszła tu sama, nieco zbiło ją z tropu. Nie przyszło jej do głowy, że brodacz mógł pytać o etykietę. W końcu sama o niej zapomniała, a on, z całym szacunkiem, nie wyglądał na kogoś orientującego się w kodzie poruszania się z przyzwoitką - kodzie, który łamała, ale z drugiej strony jako matka bękarta nie miała już przecież ani cnoty ani matrymonialnej reputacji do stracenia. Nie obawiała się też o swoje bezpieczeństwo, wierząc, że nazwisko i poruszanie się po Londynie w biały dzień są dla niej tarczą przed wrogami Percy'ego. O ile uwaga o kronice towarzyskiej jej nie zdziwiła (miło być znaną), to teraz uświadomiła sobie, że pytanie o to czy jest sama i znajomość jej tożsamości jest nieco podejrzane. Dlatego rzuciła Benowi podejrzliwe spojrzenie, a początkowy entuzjazm znikł z jej twarzy i ustąpił miejsca wahaniu. Dlaczego pytał? Chciała mu ufać, bo był dla Percy'ego kimś ważnym jeszcze tydzień temu, ale czy mogła mieć stuprocentową pewność (Percy udowodnił jej w Stonehenge, że potrzebuje mniej czasu niż tydzień do narobienia sobie wrogów)? Lęk na moment przemknął po jej twarzy, ale uświadomiła sobie, że nie może okazać słabości. Skrzyżowała zatem ręce na ramionach i uniosła podbródek, spoglądając na Bena z udawaną pewnością siebie.
-Z ojcem, ale teraz możemy rozmawiać na osobności. Zacznie mnie szukać dopiero za...jakiś czas. - to wcale nie było kłamstwo, tylko półprawda - ojciec nie był z nią na Pokątnej, ale był przecież w Londynie, w Mungu. I z pewnością zacząłby jej szukać, gdyby nie wróciła do domu do wieczora. Miała nadzieję, że zabrzmiała na tyle zdecydowanie, aby nie wydać się Benowi owieczką idącą na rzeź, a zarazem na tyle nonszalancko aby mężczyzna nie zechciał przyśpieszać ich rozmowy. W głębi serca liczyła przecież na to, że to dobry i uczciwy człowiek, z którym będzie mogła porozmawiać w spokoju. Kiedyś myślała, że ma dobrą intuicję, ale przecież czuła, że spędzi z Percym resztę życia i bardzo się myliła. Dlatego od października bywała ostrożniejsza w swoich osądach, a od niedawna - wręcz paranoiczna. Nie ufaj nikomu.
Wzięła głęboki oddech, czując na sobie śmiały wzrok Bena. Z tym człowiekiem zetknął ją chyba los, więc nie mogła poddać się strachowi i wątpliwościom. Musiała to rozegrać mądrze, a zarazem nie miała czasu do stracenia.
-Poprosił, abym nazwała twoim imieniem, jeśli będzie to syn. - zdecydowała się grać w otwarte karty. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu i spojrzała Benowi prosto w oczy, próbując wyczytać reakcję w jego twarzy.
-Więc mogę ci ufać, prawda? Percy ci ufa. - zapytała otwarcie. Nie sądziła, aby ktoś komu nie można ufać się do tego przyznał, ale liczyła że jej szczerość przynajmniej wprawi w zakłopotanie kogoś o nieczystych intencjach.
-I dlatego ciebie też miło poznać. W normalnej sytuacji zaprosiłabym przyjaciela mojego męża na herbatę, ale nie mamy czasu. - uśmiechnęła się ciepło i pojednawczo, nie tracąc jednak zdecydowanej werwy.
-Martwię się o Percy'ego, czy wiesz może...co z nim? - może ich kontakt urwał się lata temu, może to ślepy trop. Musiała jednak spytać, to był jej jedyny trop. Zarazem uważała na to, aby nie zdradzić, że sama nadal ma kontakt z mężem. Nie, dopóki się nie upewni, że Ben w ogóle ma z nim kontakt i go pamięta. Może się przeliczyła, może to dla niego tylko dawny przyjaciel z Hogwartu?
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Benjamin zadumałby się głęboko nad pochodzeniem tożsamego z własnym imienia, zastanawiając się nad tym, czy gdyby urodził się w upalnych Włoszech, jego życie potoczyłoby się inaczej - lubił wszak takie bezsensowne rozmyślania, koniecznie snute przy trzaskającym ognisku i równie płomiennej whisky - lecz gładka buzia Isabelle skutecznie sprowadzała go na ziemię. Raczej brutalnie, bowiem zupełnie inaczej wyobrażał sobie to spotkanie: a raczej nie wyobrażał go sobie w ogóle. Wiedział, że istniała gdzieś mądra i piękna lady Carrow, o buntowniczym, wielkim i empatycznym sercu, wąskiej kibici i oczach sarny. Czasem pojawiała się w opowieściach Percivala jako przyjaciółka, lecz Wright nigdy nie dopytywał, nie uznając tajemniczej postaci za zagrożenie. Ot, kolejna szlachcianka, z którą Blake przebywał, którą adorował i opiekował się, jak na szlachetnego rycerza przystało. Później zaś ich więź mocno się skomplikowała, a Jaimie mógł jedynie śledzić dostatni, małżeński żywot nowych lordów Nottinghamshire z dystansu, przekartkowując pisemka bardziej lub mniej zawstydzające dla mężczyzny w kwiecie wieku. Dojrzałego na tyle, że uważał, iż problem, który zniknie z zasięgu wzroku, zniknie w ogóle, dlatego wypierał istnienie żony na tyle, na ile mógł.
Do czasu, aż kapryśny los postanowił uczynić z niego bohatera komedii (tragedii?) pomyłek. Oto stał naprzeciw brzemiennej lady, noszącej pod sercem dziecko mężczyzny, którego kochał odkąd tylko zrozumiał, co znaczy to słowo; stał pełen dyskomfortu, rezerwy i zmieszania, rozmywającymi się jednak w trosce o bezpieczeństwo Isabelle. Przybyła tu z ojcem: poczuł ulgę, lord Carrow był silnym czarodziejem, potrafiłby ochronić swą córkę; przechadzka z samą służącą, choć najbardziej oddaną i biegłą w dobieraniu koloru sukienek do kapelusika, niosła ze sobą większe ryzyko. - Świetnie. To odprowadzę cię do niego. Nie powinnaś łazić tu sama... - powiedział szybko, reflektując się, że zwraca się do niej nieodpowiednio; nie jak do wyfikowanej damy. - ...to znaczy, przemieszczać swą skromną osobę przez niosące ze sobą zagrożenie rejony bez akompaniamentu - wybrnął z tego, nieziemsko z siebie zadowolony, że potrafi tak perfecyjnie dyskutować z niewiastami z wyższych sfer. Miał nadzieję, że go zrozumie i usłucha, a on za kilka chwil odda ją pod opiekę protoplasty, mogąc samemu dokończyć sprawunki i wrócić do swej głuszy, gdzie ryzyko napotkania zakochanych w Percivalu kobiet spadnie do zera. Już nawet zamierzał chwycić ją za ramię, by delikatnie zaakompaniować jej w kierunku wyjścia z zaułka, gdy Isabelle wbiła go ziemię informacją tyleż poważną, co zaskakującą.
Źrenice, otoczone jasnymi tęczówkami w kolorze płynnej czekolady, rozszerzyły się, mięśnie twarzy rozluźniły a usta odruchowo rozchyliły. Prosił, bym nazwała go twoim imieniem. Serce przyśpieszyło rytm, już nie ze zdenerwowania i zagubienia; nie mógł w to uwierzyć, a jednocześnie nie wątpił w szczerość słów kobiety. Nie mogłaby czegoś takiego wymyślić. Ben stał jak wryty, z luźno opuszczonymi rękami, próbując przetrawić te słowa, a metabolizm uczuć uczynił to dość szybko, wkrótce zalewając go potwornym wzruszeniem, radością, dumą i czymś jeszcze: słodko-gorzkim drżeniem. Zamrugał gwałtownie, czując, że w gardle rośnie mu gula a kąciki oczu stają się nieco zbyt wilgotne: szczęśliwie przed chwilą zeszli z mżawki, więc liczył na to, że nie zostanie to zauważone. - Uhm - skomentował tę rewelację na swój sposób, odchrząkując, pewien, że głos go zawiedzie. Pieprzony smoczobyk, pieprzony, ukochany szaleniec, pieprzony Nott; Ben stłumił śmiech, radosny, niedowierzający, ciepły, po czym zaszurał butami w lekkim zakłopotaniu.- Nie wiedziałem. To... - skomentował w końcu, nie wiedząc, co powiedzieć. To zaszczyt? Brzmiało zbyt sztywno. To wspaniałe? Zbyt egzaltowanie. Nowe życie, część genów Percivala, jego syn miał nosić jego imię - Wrighta po prostu zawiodły słowa. - Miłe - wydusił w końcu, przenosząc spojrzenie z brzucha, który nagle stał się nieco mniej zagrażający, na twarz Isabelle. - A jeśli to dziewczynka? Benjamina, też ładnie - spytał prostolinijnie, zacierając dłonie; było zimno, nadchodziła kolejna burza, lecz to wcale nie ochładzało zalewającego go ciepła. - Myślę, że tak. W sensie...Na zaufanie trzeba sobie zasłużyć, ale na pewno nie chcę cię skrzywdzić - odparł, zdziwiony, że naprawdę ma to na myśli. Była dla Percivala ważna i choć ciągle czuł zazdrość, to teraz stał naprzeciwko niej, widział, jaka krucha i bezradna była, nosząc w sobie małego Jaimiego. - Coś się stało? - spytał w końcu; zaciągnęła go do zaułka, pytała o zaufanie; czy coś ją trapiło, czy ktoś się jej naprzykrzał? Czy śmierdzący Rycerze Walpurgii już ją odnaleźli, chcąc wykorzystać do własnych celów. Czy...może chodziło o Percivala?
Ben przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął, zbity z tropu jeszcze bardziej. Frustracja przemieszana z radością znów ustąpiła miejsca pewnemu niepozbawionemu dyskomfortu frasunkowi. - Yhm - Wright osiągał podczas tej konwersacji wyżyny swych retorycznych możliwości. - Kiedy go ostatnio widziałem, wydawał mi się...no, w porządku - odparł, rozpaczliwie starając się nie przywoływać przed oczami obrazu półnagiego Percivala, drzemiącego na łóżku, z jedną ręką zwisającą tuż nad podłogę i rozczochranymi włosami, przykrywającymi lekko wilgotny od nocnego potu kark. - W sensie, wszyscy chyba wiemy, co stało się w Stonehenge, ale...no, wydaje mi się, że jakoś się trzyma - powiedział w końcu, mając nadzieję, że brzmiało to na tyle wieloznacznie i odpowiedzialnie jednocześnie, że Isabelle Carrow nie poczuje potrzeby dociekania. Zdążył już jednak - w ciągu tych kilku minut - dość dobrze ją poznać, była to więc nadzieja płonna; nie miał do czynienia z ustępliwą ostoją bezradności. - Hm, to co, odprowadzę cię do ojca? - zaproponował pełen wigoru, uśmiechając się tak, jakby bardzo chciał nie wyglądać na cierpiącego wewnętrzne męki kłamstwa i poruszania się gdzieś po spektrum wyrzutów sumienia oraz toksycznego zadowolenia z tego, że tym razem to on posiada Percivala blisko siebie.
Do czasu, aż kapryśny los postanowił uczynić z niego bohatera komedii (tragedii?) pomyłek. Oto stał naprzeciw brzemiennej lady, noszącej pod sercem dziecko mężczyzny, którego kochał odkąd tylko zrozumiał, co znaczy to słowo; stał pełen dyskomfortu, rezerwy i zmieszania, rozmywającymi się jednak w trosce o bezpieczeństwo Isabelle. Przybyła tu z ojcem: poczuł ulgę, lord Carrow był silnym czarodziejem, potrafiłby ochronić swą córkę; przechadzka z samą służącą, choć najbardziej oddaną i biegłą w dobieraniu koloru sukienek do kapelusika, niosła ze sobą większe ryzyko. - Świetnie. To odprowadzę cię do niego. Nie powinnaś łazić tu sama... - powiedział szybko, reflektując się, że zwraca się do niej nieodpowiednio; nie jak do wyfikowanej damy. - ...to znaczy, przemieszczać swą skromną osobę przez niosące ze sobą zagrożenie rejony bez akompaniamentu - wybrnął z tego, nieziemsko z siebie zadowolony, że potrafi tak perfecyjnie dyskutować z niewiastami z wyższych sfer. Miał nadzieję, że go zrozumie i usłucha, a on za kilka chwil odda ją pod opiekę protoplasty, mogąc samemu dokończyć sprawunki i wrócić do swej głuszy, gdzie ryzyko napotkania zakochanych w Percivalu kobiet spadnie do zera. Już nawet zamierzał chwycić ją za ramię, by delikatnie zaakompaniować jej w kierunku wyjścia z zaułka, gdy Isabelle wbiła go ziemię informacją tyleż poważną, co zaskakującą.
Źrenice, otoczone jasnymi tęczówkami w kolorze płynnej czekolady, rozszerzyły się, mięśnie twarzy rozluźniły a usta odruchowo rozchyliły. Prosił, bym nazwała go twoim imieniem. Serce przyśpieszyło rytm, już nie ze zdenerwowania i zagubienia; nie mógł w to uwierzyć, a jednocześnie nie wątpił w szczerość słów kobiety. Nie mogłaby czegoś takiego wymyślić. Ben stał jak wryty, z luźno opuszczonymi rękami, próbując przetrawić te słowa, a metabolizm uczuć uczynił to dość szybko, wkrótce zalewając go potwornym wzruszeniem, radością, dumą i czymś jeszcze: słodko-gorzkim drżeniem. Zamrugał gwałtownie, czując, że w gardle rośnie mu gula a kąciki oczu stają się nieco zbyt wilgotne: szczęśliwie przed chwilą zeszli z mżawki, więc liczył na to, że nie zostanie to zauważone. - Uhm - skomentował tę rewelację na swój sposób, odchrząkując, pewien, że głos go zawiedzie. Pieprzony smoczobyk, pieprzony, ukochany szaleniec, pieprzony Nott; Ben stłumił śmiech, radosny, niedowierzający, ciepły, po czym zaszurał butami w lekkim zakłopotaniu.- Nie wiedziałem. To... - skomentował w końcu, nie wiedząc, co powiedzieć. To zaszczyt? Brzmiało zbyt sztywno. To wspaniałe? Zbyt egzaltowanie. Nowe życie, część genów Percivala, jego syn miał nosić jego imię - Wrighta po prostu zawiodły słowa. - Miłe - wydusił w końcu, przenosząc spojrzenie z brzucha, który nagle stał się nieco mniej zagrażający, na twarz Isabelle. - A jeśli to dziewczynka? Benjamina, też ładnie - spytał prostolinijnie, zacierając dłonie; było zimno, nadchodziła kolejna burza, lecz to wcale nie ochładzało zalewającego go ciepła. - Myślę, że tak. W sensie...Na zaufanie trzeba sobie zasłużyć, ale na pewno nie chcę cię skrzywdzić - odparł, zdziwiony, że naprawdę ma to na myśli. Była dla Percivala ważna i choć ciągle czuł zazdrość, to teraz stał naprzeciwko niej, widział, jaka krucha i bezradna była, nosząc w sobie małego Jaimiego. - Coś się stało? - spytał w końcu; zaciągnęła go do zaułka, pytała o zaufanie; czy coś ją trapiło, czy ktoś się jej naprzykrzał? Czy śmierdzący Rycerze Walpurgii już ją odnaleźli, chcąc wykorzystać do własnych celów. Czy...może chodziło o Percivala?
Ben przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął, zbity z tropu jeszcze bardziej. Frustracja przemieszana z radością znów ustąpiła miejsca pewnemu niepozbawionemu dyskomfortu frasunkowi. - Yhm - Wright osiągał podczas tej konwersacji wyżyny swych retorycznych możliwości. - Kiedy go ostatnio widziałem, wydawał mi się...no, w porządku - odparł, rozpaczliwie starając się nie przywoływać przed oczami obrazu półnagiego Percivala, drzemiącego na łóżku, z jedną ręką zwisającą tuż nad podłogę i rozczochranymi włosami, przykrywającymi lekko wilgotny od nocnego potu kark. - W sensie, wszyscy chyba wiemy, co stało się w Stonehenge, ale...no, wydaje mi się, że jakoś się trzyma - powiedział w końcu, mając nadzieję, że brzmiało to na tyle wieloznacznie i odpowiedzialnie jednocześnie, że Isabelle Carrow nie poczuje potrzeby dociekania. Zdążył już jednak - w ciągu tych kilku minut - dość dobrze ją poznać, była to więc nadzieja płonna; nie miał do czynienia z ustępliwą ostoją bezradności. - Hm, to co, odprowadzę cię do ojca? - zaproponował pełen wigoru, uśmiechając się tak, jakby bardzo chciał nie wyglądać na cierpiącego wewnętrzne męki kłamstwa i poruszania się gdzieś po spektrum wyrzutów sumienia oraz toksycznego zadowolenia z tego, że tym razem to on posiada Percivala blisko siebie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ciotka, wychowująca Isabelle na damę po śmierci matki, całe życie zarzucała jej, że poświęca za dużo energii na bezsensowne rozmyślania. Dziewczynka, a teraz młoda kobieta, nie mogła się jednak opanować. Była zbyt ciekawa świata - świata, który nie powinien ją obchodzić. Gdyby choć część energii, którą poświęcała na zgłębianie historii i alchemii, przeznaczyła na myślenie o jedwabiach i koronkach, zapewne znalazłaby więcej przyjaciółek wśród szlachcianek. Nie wiedziała nawet, że to jej umiejętność rozmawiania na różne tematy (z wyjątkiem mody) pociągała Percivala, i że brakowało jej tylko brody i kilku(dziesięciu) centymetrów wzrostu aby doścignąć jego "typ." Wiedziała, że mąż nie pała do niej taką namiętnością, jak ona do niego, ale do niedawna wcale jej to nie przeszkadzało. Dopiero od tygodnia zamęczała się myślami, kto naprawdę czyni Percy'ego szczęśliwym człowiekiem (albo zbuntowanym, nieodpowiedzialnym ekslordem) i jak na razie wyobrażała sobie wysoką blondynkę o niebieskich oczach i bujnym biuście. Obecność Bena skutecznie jednak sprowadzała Belle na ziemię - zarówno jej burzę myśli, jak i jej nieposkromioną zazdrość. Oto stała naprzeciw dawnego (obecnego?) przyjaciela Percivala, kogoś niezwiązanego ani ze szlachtą ani mugolskimi półwilami, kogoś - miała nadzieję - dobrego i uczciwego. Kogoś, kto był jej jedynym tropem i kto mógłby stać się jej sojusznikiem.
-Nie! - zaprotestowała nieco zbyt gwałtownie na jego propozycję odprowadzenia jej. Czemu zachowywał się tak dziwnie? To jej (nie)odpowiedzialność, że stała z prawie obcym mężczyzną w bocznym zaułku, nie jego. Ochronił już jej torebkę przed złodziejem, więc czuła się przy nim bezpiecznie.
Zmarszczyła lekko brwi, zupełnie zdezorientowana nagłą modyfikacją stylu wysławiania się Benjamina. O ile przyjęła do wiadomości słowo "łazić", choć niepasujące do zwyczajowego języka szlachty, o tyle ciąg dalszy jego wypowiedzi był zupełnie nielogiczny.
-Akompaniamentu? - Belle nie szufladkowała swojej służby, skrzatów domowych i eskorty pod tym pojęciem, więc myśli biednej szlachcianki powędrowały zamiast tego do muzyki. Na moment wyobraziła sobie przechadzkę po Pokątnej w obstawie orkiestry Carrowów, wygrywającej na fletach i lutni. Wyobrażenie Bena o zwyczajach szlachty było nieco niepokojące, ale miała ważniejsze rzeczy do omówienia, niż uświadamianie mężczyzny, że nikt nie chodzi po Londynie w akompaniamencie muzyki (chociaż nie dałaby sobie uciąć ręki, że komuś z bardziej ekscentrycznych rodów nie wpadł do głowy taki pomysł).
Uważnie oczekiwała reakcji Bena na słowa o imieniu dziecka, z napięciem wpatrując się w jego twarz. Poruszenie - a raczej wzruszenie - potwierdziło jej intuicję, że Percival nadal jest kimś ważnym dlatego człowieka. Czyli nie zrobiła nic nierozsądnego, wchodząc z nim do odludnego zaułka. Zalana ulgą, uśmiechnęła się serdecznie i pokrzepiająco do zaskoczonego mężczyzny. Cieszyła się, że mogła zobaczyć czarodzieja, na którego cześć Percy chciał nazwać syna. Nie znała powodów tego wyboru, ale miała nadzieję, że jej malec będzie....hm...silny, jak swój imiennik! O, i dowcipny!
Roześmiała się perliście na propozycję imienia dla dziewczynki. Przez mgnienie oka wyglądała wtedy jak dawna, wesoła Isabelle z okładki rubryki towarzyskiej.
-Dziewczynka ma się nazywać Elaine Isabelle, po siostrze Percy'ego i...no... - urwała i zarumieniła się lekko, ucieszona, że Percy pomyślał również o niej.
-A chłopiec: Benjamin Frederick, choć wolałabym Benjamin Percival, ale nestor i ojciec nie byliby wtedy zachwyceni...wiesz może kim jest Frederick? - zapytała zaciekawiona, rozgadując się, jak zwykle w chwilach odprężenia.
Nie mogła jednak pozwolić sobie na dłuższą chwilę beztroskiej radości z nadawania dziecku imienia. Miała być matką, ale matką bękarta, którego ojciec był nie wiadomo gdzie.
Coś się stało? Wszystko się stało. Przygryzła wargę, a niepokój mieszał się w niej z poczuciem ulgi, że Percival miał jeszcze na świecie chociaż jednego przyjaciela.
-Nie mam z nim kontaktu i mówił, że ktoś chce go zabić i w ogóle nie przypomina siebie i boję się, że...ktoś go wykorzystuje do własnych celów... - tym kimś była oczywiście blondwłosa kochanka i chociaż Isabelle zaczęła mówić dość spontanicznie, to dyskretnie poruszyła temat kogoś całkowicie celowo, zastanawiając się, czy Ben może coś wiedzieć. -I...kiedy ostatnio go widziałeś? - wbiła w Bena natarczywe spojrzenie, a mężczyzna mógł dostrzec, że w jej oczach zbierają się łzy. Dolna warga niebezpiecznie jej drżała, ale jeszcze się trzymała; szlachciance nie wypada płakać przed obcymi.
-On wcale się nie trzyma, większość osób z naszych kręgów pragnie jego g..głowy, a to wpływowe osoby! Wiem...wiem, że mnie nie znasz, nie wiem czy cię to obchodzi, ale przy wszystkich muszę udawać, że go nie kocham, jesteś jedyną osobą, która wciąż jest z nim blisko i... muszę wiedzieć, że jest bezpieczny, bo oszaleję! - o ile jej pierwsze słowa były przemyślane, o tyle nagle bariery puściły i z jej ust wylał się potok słów. Przez ostatni miesiąc udawała i kłamała przed wszystkimi, nawet - o zgrozo - Percivalem, a Ben wydawał się całkowicie oderwany od tego świata, taki dobry i prostolinijny. W dodatku martwiła się troszkę, że ma ją za zimną i nadąsaną szlachciankę, która wyszła za jego przyjaciela z rozsądku, a była przecież kochającą żoną. Byłą żoną. Fikcyjną wdową. Sama nie wiedziała już kim, ale nie chciała zostać prawdziwą wdową.
Oczywiście, zignorowała propozycję Bena by stąd poszli. Powiedziała już "nie" i przywykła do tego, że wystarczy odmawiać tylko raz.
-Nie! - zaprotestowała nieco zbyt gwałtownie na jego propozycję odprowadzenia jej. Czemu zachowywał się tak dziwnie? To jej (nie)odpowiedzialność, że stała z prawie obcym mężczyzną w bocznym zaułku, nie jego. Ochronił już jej torebkę przed złodziejem, więc czuła się przy nim bezpiecznie.
Zmarszczyła lekko brwi, zupełnie zdezorientowana nagłą modyfikacją stylu wysławiania się Benjamina. O ile przyjęła do wiadomości słowo "łazić", choć niepasujące do zwyczajowego języka szlachty, o tyle ciąg dalszy jego wypowiedzi był zupełnie nielogiczny.
-Akompaniamentu? - Belle nie szufladkowała swojej służby, skrzatów domowych i eskorty pod tym pojęciem, więc myśli biednej szlachcianki powędrowały zamiast tego do muzyki. Na moment wyobraziła sobie przechadzkę po Pokątnej w obstawie orkiestry Carrowów, wygrywającej na fletach i lutni. Wyobrażenie Bena o zwyczajach szlachty było nieco niepokojące, ale miała ważniejsze rzeczy do omówienia, niż uświadamianie mężczyzny, że nikt nie chodzi po Londynie w akompaniamencie muzyki (chociaż nie dałaby sobie uciąć ręki, że komuś z bardziej ekscentrycznych rodów nie wpadł do głowy taki pomysł).
Uważnie oczekiwała reakcji Bena na słowa o imieniu dziecka, z napięciem wpatrując się w jego twarz. Poruszenie - a raczej wzruszenie - potwierdziło jej intuicję, że Percival nadal jest kimś ważnym dlatego człowieka. Czyli nie zrobiła nic nierozsądnego, wchodząc z nim do odludnego zaułka. Zalana ulgą, uśmiechnęła się serdecznie i pokrzepiająco do zaskoczonego mężczyzny. Cieszyła się, że mogła zobaczyć czarodzieja, na którego cześć Percy chciał nazwać syna. Nie znała powodów tego wyboru, ale miała nadzieję, że jej malec będzie....hm...silny, jak swój imiennik! O, i dowcipny!
Roześmiała się perliście na propozycję imienia dla dziewczynki. Przez mgnienie oka wyglądała wtedy jak dawna, wesoła Isabelle z okładki rubryki towarzyskiej.
-Dziewczynka ma się nazywać Elaine Isabelle, po siostrze Percy'ego i...no... - urwała i zarumieniła się lekko, ucieszona, że Percy pomyślał również o niej.
-A chłopiec: Benjamin Frederick, choć wolałabym Benjamin Percival, ale nestor i ojciec nie byliby wtedy zachwyceni...wiesz może kim jest Frederick? - zapytała zaciekawiona, rozgadując się, jak zwykle w chwilach odprężenia.
Nie mogła jednak pozwolić sobie na dłuższą chwilę beztroskiej radości z nadawania dziecku imienia. Miała być matką, ale matką bękarta, którego ojciec był nie wiadomo gdzie.
Coś się stało? Wszystko się stało. Przygryzła wargę, a niepokój mieszał się w niej z poczuciem ulgi, że Percival miał jeszcze na świecie chociaż jednego przyjaciela.
-Nie mam z nim kontaktu i mówił, że ktoś chce go zabić i w ogóle nie przypomina siebie i boję się, że...ktoś go wykorzystuje do własnych celów... - tym kimś była oczywiście blondwłosa kochanka i chociaż Isabelle zaczęła mówić dość spontanicznie, to dyskretnie poruszyła temat kogoś całkowicie celowo, zastanawiając się, czy Ben może coś wiedzieć. -I...kiedy ostatnio go widziałeś? - wbiła w Bena natarczywe spojrzenie, a mężczyzna mógł dostrzec, że w jej oczach zbierają się łzy. Dolna warga niebezpiecznie jej drżała, ale jeszcze się trzymała; szlachciance nie wypada płakać przed obcymi.
-On wcale się nie trzyma, większość osób z naszych kręgów pragnie jego g..głowy, a to wpływowe osoby! Wiem...wiem, że mnie nie znasz, nie wiem czy cię to obchodzi, ale przy wszystkich muszę udawać, że go nie kocham, jesteś jedyną osobą, która wciąż jest z nim blisko i... muszę wiedzieć, że jest bezpieczny, bo oszaleję! - o ile jej pierwsze słowa były przemyślane, o tyle nagle bariery puściły i z jej ust wylał się potok słów. Przez ostatni miesiąc udawała i kłamała przed wszystkimi, nawet - o zgrozo - Percivalem, a Ben wydawał się całkowicie oderwany od tego świata, taki dobry i prostolinijny. W dodatku martwiła się troszkę, że ma ją za zimną i nadąsaną szlachciankę, która wyszła za jego przyjaciela z rozsądku, a była przecież kochającą żoną. Byłą żoną. Fikcyjną wdową. Sama nie wiedziała już kim, ale nie chciała zostać prawdziwą wdową.
Oczywiście, zignorowała propozycję Bena by stąd poszli. Powiedziała już "nie" i przywykła do tego, że wystarczy odmawiać tylko raz.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Tym razem krzaczaste, charakterystycznie nieporządne brwi uniosły się wysoko na zmarszczonym czole. Isabelle gwałtownie reagowała na propozycję bezpiecznego odprowadzenia do szanownego pana ojca, co wydało mu się niezbyt rozsądne. Na Merlina, była w zaawansowanej ciąży, nosząc pod sercem dziecko czarodzieja, na którego głowę wystawiono czarnoksięski list gończy. - Dlaczego nie? Nie możesz tu spacerować sama - powiedział po prostu, zdziwiony. Szybko jednak pojął, o co może chodzić nadobnej lady. Odchrząknął nieco nerwowo i przeczesał palcami rozwichrzone włosy. - Nie martw się, nie podejdę do samego lorda Carrowa...po prostu podprowadzę cię na tyle blisko, byś mogła do niego dotrzeć bez problemów, a na tyle daleko, żebyś nie tłumaczyła się z mojego towarzystwa - zaproponował, rozwiązując jedyny sensowny powód odrzucenia dżentelmeńskiej propozycji: Isabelle po prostu mogła wstydzić się takiego przypadkowego kompana, w podniszczonej, mugolskiej kurtce, z pokiereszowaną twarzą i niechlujnie przystrzyżoną brodą. Znów poczuł się odrobinę dotknięty - ostatnimi czasy stał się przesadnie wrażliwy na swym punkcie; odebrana przez Rosiera przystojność teraz zabliznowaconej twarzy mocno podkopała pewność siebie Bena - lecz zachował urazę dla siebie. - Akompaniamentu - powtórzył po chwili bez mrugnięcia okiem, trochę nie pojmując retorycznej wątpliwości brunetki. Co było niejasnego w tym, co przed momentem powiedział? Westchnął cicho, powstrzymując wywrócenie oczami: nie mógł pozwolić sobie na tak niegrzeczne zachowanie w obecności damy. - No, na przykład na wojnie też się idzie z całą akompaniamentą - wyjaśnił, tak naprawdę plącząc jeszcze bardziej swe niewystarczające słownictwo - szczęśliwie nie będąc świadomym przedstawiania się ze strony dość słabo wykształconego literacko mężczyzny. To jednak traciło na znaczeniu: mimo wszystko to jego imieniem Percival zamierzał nazwać syna, a ta wiadomość czyściła wszystkie inne, ocieplała, wzruszała, wprowadzając Jaimiego w jeszcze bardziej emocjonalny stan, odmalowujący się na przejętej twarzy setką emocji. Czystych, szczerych; potrafił kłamać, ale nie udawać, a przynajmniej nie w pełni i nie w przypadku tak ważnych dla niego wieści, umacniających jeszcze to, co czuł do Percivala.
- Ładnie - skwitował imię dziewczynki, zachowując dla siebie opinię, że Benjamina brzmi jeszcze piękniej: takich rzeczy nie powinno się mówić przyszłej matce, taką naukę wyniósł z wielodzietnego domu, gdy jako chłopczyk skrytykował imię nowonarodzonej kuzynki, uważając je za dobre dla gumochłona. Spotkało się to z surową reprymendą, jaką zapamiętał na całe życie, skomplementowałby więc imię córki Isabelle nawet wtedy, gdyby nazwała ją Hiacyntą, Filomeną albo...Fredericą? Znów zaśmiał się krótko, radośnie, w pewien sposób wręcz beztrosko, spoglądając na lady Carrow z szerokim uśmiechem. - A niech mnie ramora chlapnie - mruknął z niedowierzaniem, zarówno dla wieści o drugim imieniu potencjalnego szkraba, jak i spowodowanym tym, że Percy pozostawił te wieści dla siebie. Dlaczego? - Oczywiście, że znam. Przyjaźniliśmy się, w czwórkę, w Hogwarcie...Ja, Percy, Fred i Ully - odparł, mogąc powrócić wspomnieniami do tamtych szczęśliwych czasów już bez goryczy rozstania. Wszyscy stali teraz po tej samej stronie, zapewne ściągając na siebie rychłe wyroki bolesnej śmierci, ale liczyło się to, że stawią jej czoła wspólnie. Ramię w ramię. - To Frederick Fox. Pewnie go kojarzysz...albo i nie - zmrużył oczy, próbując ocenić wiek Isabelle, ale nigdy nie potrafił skutecznie umieszczać kobiet na linii czasu. Zapewne była za młoda, by kojarzyć haniebne wyrzucenie złotowłosego dziedzica z Wiltshire. - Kiedyś był Lycusem Malfoyem, ale został wydziedziczony. Wydostał się z tego kołowrotu szaleństwa - dodał z dumą, bowiem siła Fredericka zawsze mu imponowała: porzucił tytuły, bogactwo, całą swoją rodzinę, by czynić to, co dobre i słuszne. Orzechowe oczy Jaimiego zalśniły znów, radośnie, z zadowoleniem; nie mógłby wymarzyć sobie lepszych imion dla małego chłopaka, który miał przyjść na świat w czasie okrutnej wojny. Pomijał sztuczną skromność, niestety nie zwracając uwagi na to, jak krótką historię Malfoya mogła zinterpretować Isabelle, i tak znajdująca się w niepewnej sytuacji, z dzieckiem zdrajcy, które nigdy nie miało otrzymać należnych mu honorów. Ben pozostawał ślepy na takie niuanse, widząc w opuszczeniu stanu szlacheckiego tylko wolność. Co potwierdzały tylko dzieje najbliższych przyjaciół, najpierw Lycusa, teraz: Percivala.
Widząc poruszenie Carrow, Jaimie odrobinę zmniejszył swój uśmiech, który wkrótce rozmył się w tężejącej w wyrazie zagubienia twarzy. Brunetka nonszalancko wskakiwała na dość chwiejny mostek łączący szczerość z kłamstwem; brodacz wręcz słyszał, jak napinają się poszczególne przęsła jego prawdomówności, a liny podtrzymujące konstrukcję trzeszczą, grożąc zawaleniem. - No, dużo śmierdzieli i szumowin chce jego głowy. Tych konserwatywnych morderców, którzy pokłonili się przed równie parszywym czarnoksiężnikiem. Rosier, Avery, Yaxley, Crouch... - wymieniał nazwiska Rycerzy Walpurgii z odrazą i gniewem, pewien, że uczucia rozsądnej Isabelle wobec nich są podobne. Nott nie ożeniłby się przecież z kobietą, która w głębi ducha pragnęła zniszczenia słabszych i niewinnych. - I na pewno nikt Percivala do niczego nie zmusza, znasz go, to uparty skurczybyk. Jeśli sam czegoś nie chce, to nie ma bata, żeby to zrobił - westchął ciężko, choć z wyczuwalnym rozrzewnieniem: coś, co niemożebnie wkurwiało go w charakterze przyjaciela, jednocześnie napełniało go równie wielką dumą.
Szybko znikającą pod kolejna porcją zdezorientowanej frustracji, wynikającej z dość rzeczowych pytań Isabelle oraz jej pogarszającego się stanu. Drżące usta, lekko wilgotne, wielkie oczy, trzęsący się głos. Niech to psidwakosyn użre. - Uhm - odparł ponownie elokwentnie, pobijając rekordy wydawania z siebie dziwnych odgłosów w czasie jednej konwersacji. - Ostatnio widziałem go... - zaczął, gorączkowo szukając odpowiedniej odpowiedzi. Dziś rano, gdy zabrał mi kołdrę i przemarzł mi goły tyłek? - Jakiś czas temu. Nie tak dawno, ale i nie tak niedawno - wybrnął zwycięsko (i elokwentnie) z chronologii zdarzeń, ponownie przygnieciony jednak wyznaniem miłości. Czym innym była troska o ciężarną czarownicę, a czym innym wysłuchiwanie emocjonalnych wyznań względem jego mężczyzny. Odkaszlnął kilkakrotnie, odchrząknął, wyprostował się i zerknął ponad głową Isabelle w stronę wyjścia z uliczki, kontrolnie - a później powrócił spojrzeniem do jej zarumienionej twarzy. - Jest bezpieczny, na tyle, na ile można być bezpiecznym w tych czasach - odparł zadziwiająco, nawet dla samego siebie, spokojnym i stanowczym tonem. - I ty też powinnaś, dlatego chodźmy. Twój ojciec na pewno się niepokoi - zadecydował, oferujac jej swe ramię: nieco za wysoko dla takiej panienki, dlatego dziwnie przykucnął, modląc się do wszystkich mugolskich bóstw, by brunetka odpuściła. Obawiał się, że kobiece łzy mogą przerodzić się w ulewę, a Benjamin naprawdę nie potrafił dobrze udawać kogoś, kim nie był - a na pewno nie był mężczyzną, który honorowo wyzbywa się zazdrości wobec osoby, którą kochał.
- Ładnie - skwitował imię dziewczynki, zachowując dla siebie opinię, że Benjamina brzmi jeszcze piękniej: takich rzeczy nie powinno się mówić przyszłej matce, taką naukę wyniósł z wielodzietnego domu, gdy jako chłopczyk skrytykował imię nowonarodzonej kuzynki, uważając je za dobre dla gumochłona. Spotkało się to z surową reprymendą, jaką zapamiętał na całe życie, skomplementowałby więc imię córki Isabelle nawet wtedy, gdyby nazwała ją Hiacyntą, Filomeną albo...Fredericą? Znów zaśmiał się krótko, radośnie, w pewien sposób wręcz beztrosko, spoglądając na lady Carrow z szerokim uśmiechem. - A niech mnie ramora chlapnie - mruknął z niedowierzaniem, zarówno dla wieści o drugim imieniu potencjalnego szkraba, jak i spowodowanym tym, że Percy pozostawił te wieści dla siebie. Dlaczego? - Oczywiście, że znam. Przyjaźniliśmy się, w czwórkę, w Hogwarcie...Ja, Percy, Fred i Ully - odparł, mogąc powrócić wspomnieniami do tamtych szczęśliwych czasów już bez goryczy rozstania. Wszyscy stali teraz po tej samej stronie, zapewne ściągając na siebie rychłe wyroki bolesnej śmierci, ale liczyło się to, że stawią jej czoła wspólnie. Ramię w ramię. - To Frederick Fox. Pewnie go kojarzysz...albo i nie - zmrużył oczy, próbując ocenić wiek Isabelle, ale nigdy nie potrafił skutecznie umieszczać kobiet na linii czasu. Zapewne była za młoda, by kojarzyć haniebne wyrzucenie złotowłosego dziedzica z Wiltshire. - Kiedyś był Lycusem Malfoyem, ale został wydziedziczony. Wydostał się z tego kołowrotu szaleństwa - dodał z dumą, bowiem siła Fredericka zawsze mu imponowała: porzucił tytuły, bogactwo, całą swoją rodzinę, by czynić to, co dobre i słuszne. Orzechowe oczy Jaimiego zalśniły znów, radośnie, z zadowoleniem; nie mógłby wymarzyć sobie lepszych imion dla małego chłopaka, który miał przyjść na świat w czasie okrutnej wojny. Pomijał sztuczną skromność, niestety nie zwracając uwagi na to, jak krótką historię Malfoya mogła zinterpretować Isabelle, i tak znajdująca się w niepewnej sytuacji, z dzieckiem zdrajcy, które nigdy nie miało otrzymać należnych mu honorów. Ben pozostawał ślepy na takie niuanse, widząc w opuszczeniu stanu szlacheckiego tylko wolność. Co potwierdzały tylko dzieje najbliższych przyjaciół, najpierw Lycusa, teraz: Percivala.
Widząc poruszenie Carrow, Jaimie odrobinę zmniejszył swój uśmiech, który wkrótce rozmył się w tężejącej w wyrazie zagubienia twarzy. Brunetka nonszalancko wskakiwała na dość chwiejny mostek łączący szczerość z kłamstwem; brodacz wręcz słyszał, jak napinają się poszczególne przęsła jego prawdomówności, a liny podtrzymujące konstrukcję trzeszczą, grożąc zawaleniem. - No, dużo śmierdzieli i szumowin chce jego głowy. Tych konserwatywnych morderców, którzy pokłonili się przed równie parszywym czarnoksiężnikiem. Rosier, Avery, Yaxley, Crouch... - wymieniał nazwiska Rycerzy Walpurgii z odrazą i gniewem, pewien, że uczucia rozsądnej Isabelle wobec nich są podobne. Nott nie ożeniłby się przecież z kobietą, która w głębi ducha pragnęła zniszczenia słabszych i niewinnych. - I na pewno nikt Percivala do niczego nie zmusza, znasz go, to uparty skurczybyk. Jeśli sam czegoś nie chce, to nie ma bata, żeby to zrobił - westchął ciężko, choć z wyczuwalnym rozrzewnieniem: coś, co niemożebnie wkurwiało go w charakterze przyjaciela, jednocześnie napełniało go równie wielką dumą.
Szybko znikającą pod kolejna porcją zdezorientowanej frustracji, wynikającej z dość rzeczowych pytań Isabelle oraz jej pogarszającego się stanu. Drżące usta, lekko wilgotne, wielkie oczy, trzęsący się głos. Niech to psidwakosyn użre. - Uhm - odparł ponownie elokwentnie, pobijając rekordy wydawania z siebie dziwnych odgłosów w czasie jednej konwersacji. - Ostatnio widziałem go... - zaczął, gorączkowo szukając odpowiedniej odpowiedzi. Dziś rano, gdy zabrał mi kołdrę i przemarzł mi goły tyłek? - Jakiś czas temu. Nie tak dawno, ale i nie tak niedawno - wybrnął zwycięsko (i elokwentnie) z chronologii zdarzeń, ponownie przygnieciony jednak wyznaniem miłości. Czym innym była troska o ciężarną czarownicę, a czym innym wysłuchiwanie emocjonalnych wyznań względem jego mężczyzny. Odkaszlnął kilkakrotnie, odchrząknął, wyprostował się i zerknął ponad głową Isabelle w stronę wyjścia z uliczki, kontrolnie - a później powrócił spojrzeniem do jej zarumienionej twarzy. - Jest bezpieczny, na tyle, na ile można być bezpiecznym w tych czasach - odparł zadziwiająco, nawet dla samego siebie, spokojnym i stanowczym tonem. - I ty też powinnaś, dlatego chodźmy. Twój ojciec na pewno się niepokoi - zadecydował, oferujac jej swe ramię: nieco za wysoko dla takiej panienki, dlatego dziwnie przykucnął, modląc się do wszystkich mugolskich bóstw, by brunetka odpuściła. Obawiał się, że kobiece łzy mogą przerodzić się w ulewę, a Benjamin naprawdę nie potrafił dobrze udawać kogoś, kim nie był - a na pewno nie był mężczyzną, który honorowo wyzbywa się zazdrości wobec osoby, którą kochał.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
-Spacerowałam po Pokątnej, tam jest bezpiecznie. - odparła zdziwiona, obronnym tonem. Zapuszczanie się na Horizont Alley zupełnie samej być może nie było zbyt rozsądne, ale przecież to jeszcze nie jest Śmiertelny Nokturn, miała po prostu pecha, że padła ofiarą kieszonkowca. Uniosła brwi, słysząc zakłopotanie i propozycję Bena - i nagle jej również zrobiło się niezręcznie, ale nie z powodu ojca (i świadomości, że tak, nie powinna pokazywać się z tym mężczyzną), tylko złotej klatki, która uniemożliwiała jej nawet normalną rozmowę z jedynym znanym jej przyjacielem Percy'ego. Niezręczność przemieniła się w irytację i Isabelle zrobiła buntowniczą minkę.
-Jeśli ojciec chce się martwić moim towarzystwem, to nie powinien był przytakiwać na rozwiązanie mojego małżeństwa. - odcięła się z roziskrzonymi oczyma. Od dawna chowała urazę do lorda Carrow, urazę której nie mogła okazać w żadnym szlachetnym towarzystwie. Ale Ben nie był szlachcicem, był przyjaznym i prostolinijnym człowiekiem spoza jej kręgów, do którego mogła bezkarnie ponarzekać, zachłystując się chwilą wolności w obskurnym zaułku.
-Chętnie przedstawiłabym cię mu jako bohaterskiego obrońcę mojej torebki, ale obawiam się, że jest zajęty spotkaniem biznesowym. Czeka na mnie służąca w Madame Malkin. - przyznała w końcu bardziej prawdomównie (głupio jej było przyznać, że lord Carrow przebywa jednak u św. Munga). Jej początkowy strach minął, Ben nie chciał jej skrzywdzić, więc nie miała już powodu udawać, że to ojciec na nią czeka.
-Zakupy to nie wojna... - poprawiła Bena nieśmiało, coraz bardziej zdezorientowana jego muzycznymi metaforami, ale postanowiła się nie kłócić. Mieli do omówienia bardziej pilne sprawy niż retoryczne niedomówienia - oczywiście to jej zdaniem musieli porozmawiać, bo Ben sprawiał wrażenie jakby rozmowę chciał już zakończyć.
Pomimo tej dziwnej blizny na twarzy (Isabelle znała się trochę na medycynie i blizna wyglądała jej zdaniem nienaturalnie, ale pomimo pewnej własnej bezczelności w obejściu z panem Wrightem, nie śmiałaby pytać go o coś tak osobistego - choć była ciekawa), uśmiechnięty Ben wyglądał tak beztrosko i radośnie, że jego dobry nastrój udzielił się i jej. Przez krótką magiczną chwilę uśmiechali się więc do siebie, złączeni miłością do Percy'ego i troską o jego dziecko.
Ale potem Isabelle zaczęła słyszeć bardzo ciekawe informacje i jej beztroska minęła, ustępując miejsca czujności. Rozradowany imieniem dziecka Ben rozgadał się trochę, a lady Carrow postanowiła wykorzystać okazję i dowiedzieć się więcej o tym nieznanym jej okresie z życia Percivala - i o osobach mogących być kluczem do jego obecnego życia. Kim był Ully?
-Nie przyjaźniliście się z żadnymi dziewczynami? Czy to była zamknięta męska paczka? - zapytała na pozór żartobliwie, a w istocie zastanawiając się, gdzie w tym równaniu jest ona, "prawdziwa" miłość Percy'ego. Czy poznał jej rywalkę już w Hogwarcie, czy już później? Czy Ben ją znał? Musiała być ostrożna: Percy zamknął się w sobie całkowicie przy zapytaniu o tożsamość kochanki wprost, a Isabelle potrafiła uczyć się na błędach.
Kolejna informacja wbiła ją jednak w ziemię, rzucając zupełnie nowe światło na zdradę Percy'ego. Podczas rozmowy w katedrze wspominał jej nie tylko o kochance, ale też o przyjaciołach. A teraz okazało się, że przyjaźnił się ze zdrajcą krwi. Czy to Lycus, czy tam Frederick, wywarł na niego ten zły wpływ i namówił do haniebnego czynu?
Isabelle miała zgoła inne przekonania o zdradzie niż Ben, więc uśmiech spełzł z jej twarzy, choć starała się nie okazać wprost gniewu. W środku jednak zawrzała, obiecując sobie, że jej syn nie otrzyma imienia na cześć jakiegoś skandalisty, zdrajcy, zapewne szumowiny, eksMalfoya. Musiała w spokoju zastanowić się nad drugim imieniem dla chłopca - może Eddard? Benjamin oczywiście zostaje; w przeciwieństwie do szczwanych lisów, Ben wywarł na niej jak najbardziej korzystne wrażenie. Może i był nieco nieokrzesany, ale go polubiła.
-Och, nie wiedziałam, że Lycus jest obecnie Frederickiem. To faktycznie lepsze imię dla dziecka niż Lycus. Wszystko u niego w porządku? - zażartowała i zatrzepotała rzęsami z udawaną troską, nie mając zamiaru okazać nagłej antypatii do zdrajcy, który może coś wiedzieć o jej mężu. Ciekawe, gdzie mogłaby znaleźć tego Fredericka Malf...Foxa?
Jeśli Ben mógł jej zepsuć humor jeszcze bardziej, to przywołując nazwiska ludzi, którzy chcieli śmierci Percy'ego. Czym innym było usłyszenie mglistego "nie ufaj nikomu", a czym innym: konkrety. Isabelle zmieszała się w środku, słysząc nazwiska sojuszników swojego rodu, swoich przyjaciół. Przecież zaledwie wczoraj spontanicznie wylała swoje żale przed wujkiem Hesperosem, któremu ufała teraz bardziej niż swojego ojcu, który zawsze stał po jej stronie i który...nie był z nią jednak związany więzami krwi i nosił nazwisko Crouch. A na jutro była umówiona z Tristanem Rosierem, przyjacielem z Beuxbatons, który (pomijając jego problematyczne flirty z każdą napotkaną dziewczyną, ale to było dawno i nieprawda) zawsze był dla niej wzorem godności, inteligencji i wszelkich szlachetnych cnót. Benjamin miał chyba na myśli innych Rosierów i Crouchów, prawda? O ile mogła się jeszcze łudzić w kwestii Hesperosa, to przecież nie była zupełnie głupiutka, przecież wiedziała, że jej przyjaciel Tristan jest teraz nestorem, głową Rosierów. Że jeśli Ben mówi coś złego o nich, to także i o nim. Nagle poczuła się zagubiona i bezradna, nie wiedząc, czy ma ufać temu nieznajomemu, na którego cześć Percy chce nazwać ich syna; czy też długoletnim przyjaciołom, krewnym i powinowatym. Zabrakło jej słów, zupełnie nie wiedziała co powiedzieć, poza wyduszeniem z siebie jednej, okrutnej, oczywistej kwestii:
-Przecież jego własna siostra to Elaine Avery. - kobieta, której imię miała nosić ich córka; bliska zarówno Percivalowi, jak i Isabelle. W jakiej pozycji stawia Elaine to, że jej rodzina chce głowy Percy'ego? Sama myśl wzbudziła w Isabelle żal i trwogę. Pomimo starań, straciła panowanie nad sobą i z jej oczu spłynęła łza. Jedna, druga... lady Carrow starała się płakać z godnością i nie szlochać, ale po kilku sekundach po jej policzkach płynął już potok łez.
-P..przepraszam... - pisnęła ze ściśniętym gardłem, usiłując nie rozpłakać się jeszcze bardziej.
-Widziałeś go...po Stonehenge? - spytała z nadzieją. Pomimo huśtawki emocji, nie była kobietą, którą można zbyć ogólnikami. Miała zbyt analityczny umysł.
-N...nie mam z nim kontaktu, tylko ten kryształ, na razie jest przeźroczysty, ale jeśli zacznie świecić na czerwono to nie będę nawet wiedziała...w jakim jest n..niebezpieczeństwie... - zaczęła nagle tłumaczyć, drżącymi dłońmi wyjmując pokazując Benjaminowi wisiorek z kryształem podarowanym jej przez Percy'ego; noszony na szyi, ale ukryty zazwyczaj starannie pod jej suknią. Opuściła wisiorek i nagle złapała Bena za dłonie, z napięciem patrząc mu prosto w oczy.
-Proszę, jeśli nadal darzysz Percy'ego przyjaźnią, pomagaj mu i miej na niego oko. Odnów z nim kontakt jeśli możesz... W...wiem, że masz swoje życie i nie wiem, czy mogę cię o to prosić, ale on wplątał się w coś niedobrego i nie może się z tego wyplątać i...chyba ma teraz tylko ciebie i mnie. - Isabelle, niegdyś beztroska, a teraz złamana życiem kobieta, dosłownie chwytała się teraz ostatniego łącznika z teraźniejszością Percy'ego. Było jej głupio, że obarczała tym wszystkim pana Wrighta, osobę szczerą i dobrą i godną zaufania. Nie zasługiwał, aby być wplątany w ich dramat, w niebezpieczeństwo, w jakim znalazł się Percy. Ale bardzo pragnęła aby jej mąż miał obok siebie choć jedną przyjazną duszę i miała nadzieję, że Ben nie odmówi prośbie zrozpaczonej, płaczącej wkrótce-samotnej-matki. Musiała chociaż spróbować go o to poprosić zanim wróci do Madame Malkin i swojej złotej klatki, zanim straci tą daną jej przez los możliwość porozmawiania z kimś, kogo nigdy nie powinna była spotkać.
-Jeśli ojciec chce się martwić moim towarzystwem, to nie powinien był przytakiwać na rozwiązanie mojego małżeństwa. - odcięła się z roziskrzonymi oczyma. Od dawna chowała urazę do lorda Carrow, urazę której nie mogła okazać w żadnym szlachetnym towarzystwie. Ale Ben nie był szlachcicem, był przyjaznym i prostolinijnym człowiekiem spoza jej kręgów, do którego mogła bezkarnie ponarzekać, zachłystując się chwilą wolności w obskurnym zaułku.
-Chętnie przedstawiłabym cię mu jako bohaterskiego obrońcę mojej torebki, ale obawiam się, że jest zajęty spotkaniem biznesowym. Czeka na mnie służąca w Madame Malkin. - przyznała w końcu bardziej prawdomównie (głupio jej było przyznać, że lord Carrow przebywa jednak u św. Munga). Jej początkowy strach minął, Ben nie chciał jej skrzywdzić, więc nie miała już powodu udawać, że to ojciec na nią czeka.
-Zakupy to nie wojna... - poprawiła Bena nieśmiało, coraz bardziej zdezorientowana jego muzycznymi metaforami, ale postanowiła się nie kłócić. Mieli do omówienia bardziej pilne sprawy niż retoryczne niedomówienia - oczywiście to jej zdaniem musieli porozmawiać, bo Ben sprawiał wrażenie jakby rozmowę chciał już zakończyć.
Pomimo tej dziwnej blizny na twarzy (Isabelle znała się trochę na medycynie i blizna wyglądała jej zdaniem nienaturalnie, ale pomimo pewnej własnej bezczelności w obejściu z panem Wrightem, nie śmiałaby pytać go o coś tak osobistego - choć była ciekawa), uśmiechnięty Ben wyglądał tak beztrosko i radośnie, że jego dobry nastrój udzielił się i jej. Przez krótką magiczną chwilę uśmiechali się więc do siebie, złączeni miłością do Percy'ego i troską o jego dziecko.
Ale potem Isabelle zaczęła słyszeć bardzo ciekawe informacje i jej beztroska minęła, ustępując miejsca czujności. Rozradowany imieniem dziecka Ben rozgadał się trochę, a lady Carrow postanowiła wykorzystać okazję i dowiedzieć się więcej o tym nieznanym jej okresie z życia Percivala - i o osobach mogących być kluczem do jego obecnego życia. Kim był Ully?
-Nie przyjaźniliście się z żadnymi dziewczynami? Czy to była zamknięta męska paczka? - zapytała na pozór żartobliwie, a w istocie zastanawiając się, gdzie w tym równaniu jest ona, "prawdziwa" miłość Percy'ego. Czy poznał jej rywalkę już w Hogwarcie, czy już później? Czy Ben ją znał? Musiała być ostrożna: Percy zamknął się w sobie całkowicie przy zapytaniu o tożsamość kochanki wprost, a Isabelle potrafiła uczyć się na błędach.
Kolejna informacja wbiła ją jednak w ziemię, rzucając zupełnie nowe światło na zdradę Percy'ego. Podczas rozmowy w katedrze wspominał jej nie tylko o kochance, ale też o przyjaciołach. A teraz okazało się, że przyjaźnił się ze zdrajcą krwi. Czy to Lycus, czy tam Frederick, wywarł na niego ten zły wpływ i namówił do haniebnego czynu?
Isabelle miała zgoła inne przekonania o zdradzie niż Ben, więc uśmiech spełzł z jej twarzy, choć starała się nie okazać wprost gniewu. W środku jednak zawrzała, obiecując sobie, że jej syn nie otrzyma imienia na cześć jakiegoś skandalisty, zdrajcy, zapewne szumowiny, eksMalfoya. Musiała w spokoju zastanowić się nad drugim imieniem dla chłopca - może Eddard? Benjamin oczywiście zostaje; w przeciwieństwie do szczwanych lisów, Ben wywarł na niej jak najbardziej korzystne wrażenie. Może i był nieco nieokrzesany, ale go polubiła.
-Och, nie wiedziałam, że Lycus jest obecnie Frederickiem. To faktycznie lepsze imię dla dziecka niż Lycus. Wszystko u niego w porządku? - zażartowała i zatrzepotała rzęsami z udawaną troską, nie mając zamiaru okazać nagłej antypatii do zdrajcy, który może coś wiedzieć o jej mężu. Ciekawe, gdzie mogłaby znaleźć tego Fredericka Malf...Foxa?
Jeśli Ben mógł jej zepsuć humor jeszcze bardziej, to przywołując nazwiska ludzi, którzy chcieli śmierci Percy'ego. Czym innym było usłyszenie mglistego "nie ufaj nikomu", a czym innym: konkrety. Isabelle zmieszała się w środku, słysząc nazwiska sojuszników swojego rodu, swoich przyjaciół. Przecież zaledwie wczoraj spontanicznie wylała swoje żale przed wujkiem Hesperosem, któremu ufała teraz bardziej niż swojego ojcu, który zawsze stał po jej stronie i który...nie był z nią jednak związany więzami krwi i nosił nazwisko Crouch. A na jutro była umówiona z Tristanem Rosierem, przyjacielem z Beuxbatons, który (pomijając jego problematyczne flirty z każdą napotkaną dziewczyną, ale to było dawno i nieprawda) zawsze był dla niej wzorem godności, inteligencji i wszelkich szlachetnych cnót. Benjamin miał chyba na myśli innych Rosierów i Crouchów, prawda? O ile mogła się jeszcze łudzić w kwestii Hesperosa, to przecież nie była zupełnie głupiutka, przecież wiedziała, że jej przyjaciel Tristan jest teraz nestorem, głową Rosierów. Że jeśli Ben mówi coś złego o nich, to także i o nim. Nagle poczuła się zagubiona i bezradna, nie wiedząc, czy ma ufać temu nieznajomemu, na którego cześć Percy chce nazwać ich syna; czy też długoletnim przyjaciołom, krewnym i powinowatym. Zabrakło jej słów, zupełnie nie wiedziała co powiedzieć, poza wyduszeniem z siebie jednej, okrutnej, oczywistej kwestii:
-Przecież jego własna siostra to Elaine Avery. - kobieta, której imię miała nosić ich córka; bliska zarówno Percivalowi, jak i Isabelle. W jakiej pozycji stawia Elaine to, że jej rodzina chce głowy Percy'ego? Sama myśl wzbudziła w Isabelle żal i trwogę. Pomimo starań, straciła panowanie nad sobą i z jej oczu spłynęła łza. Jedna, druga... lady Carrow starała się płakać z godnością i nie szlochać, ale po kilku sekundach po jej policzkach płynął już potok łez.
-P..przepraszam... - pisnęła ze ściśniętym gardłem, usiłując nie rozpłakać się jeszcze bardziej.
-Widziałeś go...po Stonehenge? - spytała z nadzieją. Pomimo huśtawki emocji, nie była kobietą, którą można zbyć ogólnikami. Miała zbyt analityczny umysł.
-N...nie mam z nim kontaktu, tylko ten kryształ, na razie jest przeźroczysty, ale jeśli zacznie świecić na czerwono to nie będę nawet wiedziała...w jakim jest n..niebezpieczeństwie... - zaczęła nagle tłumaczyć, drżącymi dłońmi wyjmując pokazując Benjaminowi wisiorek z kryształem podarowanym jej przez Percy'ego; noszony na szyi, ale ukryty zazwyczaj starannie pod jej suknią. Opuściła wisiorek i nagle złapała Bena za dłonie, z napięciem patrząc mu prosto w oczy.
-Proszę, jeśli nadal darzysz Percy'ego przyjaźnią, pomagaj mu i miej na niego oko. Odnów z nim kontakt jeśli możesz... W...wiem, że masz swoje życie i nie wiem, czy mogę cię o to prosić, ale on wplątał się w coś niedobrego i nie może się z tego wyplątać i...chyba ma teraz tylko ciebie i mnie. - Isabelle, niegdyś beztroska, a teraz złamana życiem kobieta, dosłownie chwytała się teraz ostatniego łącznika z teraźniejszością Percy'ego. Było jej głupio, że obarczała tym wszystkim pana Wrighta, osobę szczerą i dobrą i godną zaufania. Nie zasługiwał, aby być wplątany w ich dramat, w niebezpieczeństwo, w jakim znalazł się Percy. Ale bardzo pragnęła aby jej mąż miał obok siebie choć jedną przyjazną duszę i miała nadzieję, że Ben nie odmówi prośbie zrozpaczonej, płaczącej wkrótce-samotnej-matki. Musiała chociaż spróbować go o to poprosić zanim wróci do Madame Malkin i swojej złotej klatki, zanim straci tą daną jej przez los możliwość porozmawiania z kimś, kogo nigdy nie powinna była spotkać.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Tylko wyuczone zasady dobrego wychowania - tak, wbrew pozorom takowe posiadał - powstrzymały go przed plaśnięciem własną dłonią w twarz (również własną) w geście bezradnego zszokowania beztroską Isabelle. Starał się ją zrozumieć: wychowano ją pod kloszem, w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa, chroniąc przed każdym potencjalnym zagrożeniem, chuchając, dmuchając i pielęgnując, nic więc dziwnego, że nie znała zasad rządzących prawdziwym światem. - Wiesz, ile dzieli miejsce, w którym stoimy od Śmiertelnego Nokturnu? Mniej niż pół mili. Dla kogoś z dobrą miotłą to mrugnięcie okiem, dla innych maksymalnie kilka minut - wyjaśnił nieziemsko cierpliwie, unosząc w górę palec, wskazując na pozamykane okiennice sklepów, niektóre zabite deskami drzwi, ledwie migoczące w chmurnym cieniu łuny zaklęć ochronnych, ponakładanych na sklepiki i kamienice. - Rozejrzyj się: nic nie jest takie, jak przed rokiem, czarna magia rozplenia się szybciej od chwastów, wkrótce i tutaj nie będzie można spokojnie przejść w czasie dnia - kontynuował, przyglądając się z ukosa nieco rozgniewanej buzi Isabelle, niezwykle buntowniczo wyrażającej się o swym ojcu. O kimś, kto roztoczył nad nią szeroką protekcję, przyjął z powrotem do domu. Nawet on, Wright ze środka lasu, rozumiał, jak wiele uczynił dla niej ten wiekowy lord: ona tego nie pojmowała? - Nie, żebym się wtrącał, ale to była chyba jedyna droga, byś nie skończyła na bruku, wydziedziczona, biedna i narażona na pchły - powiedział ostrożnie, bez krytyki, tak, jakby objaśniał dziecku, że gdyby włożyło swoją rączkę do ogniska, to po wyjęciu jej ta przypominałaby zwęgloną smoczą łuskę i uniemożliwiałaby dalszą zabawę wyciosanym z drewna smokiem. - Na pewno chce dla ciebie dobrze, tacy są ojcowie - dodał, kiwając z powagą głową: naprawa kłamstewka nie uszła jego uwadze, lecz nie zamierzał tego komentować, na pewne nieistotne szczegóły po prostu przymykając oko. - No, nie wszyscy, szlacheccy ojcowie to zazwyczaj kawał psidwakosynów - mruknął pod nosem, mrugając gwałtownie, gdy zdał sobie sprawę z nieeleganckiego przekleństwa, liczył jednak na to, że Carrow nie dosłyszała tej wulgarnej wypowiedzi. - To zależy, czy za te zakupy zapłacisz czy nie - i czy goni cię magiczna policja - I tej także, zarechotał pod nosem, szybko jednak poważniejąc. Niech to hipogryf kopnie, nie powinien żartować z kradzieży przeradzającej się w pojedynek pełen zaklęć, nie przy damie, która przed momentem odzyskała ważną dla niej, sentymentalną własność.
Odkaszlnął, chcąc tym kolejnym nieprzyjemnym elementem konwersacji zatrzeć złe wrażenie - i znów zerknął na Isabelle z ukosa. - Przyjaźnić się? W szkole? Z dziewczynami? - powtórzył ze zgrozą. Kto by chciał w tak młodym wieku trzymać się z panienkami. Nuda i obrzydlistwo. Później owszem, pojawiało się zainteresowanie urodziwymi rówieśniczkami, zwłaszcza tymi, które zgadzały się na spacery do Hogsmeade, ale przyjaźń...Nie, to nie przystało żadnemu szanującemu się, nieziemsko męskiemu dwunastolatkowi. - Jakieś tam koleżanki mieliśmy, ale bez przesady. Dziewczyny i chłopcy raczej się nie kumplują, co nie? - rzucił swobodnie, nie wyobrażając sobie też, by Isabelle mogła mieć w dziewiczym wieku przyjaciół płci męskiej. To chyba godziło w jej cześć i dobrą opinię? Zresztą, nie znał się na tym, nie przepuszczał też, jakie podłoże miało pytanie lady Carrow, beztrosko nieświadomy toczących się poza zasięgiem jego przenikliwości podchodów. Oraz innych sztuczek Belli, troszczącej się także o Fredericka. - No, też wszystko chyba jest w porządku. Na tyle, na ile może - powtórzył, starając się nie brzmieć przesadnie posępnie. - Fred to wspaniały człowiek. Auror, jeden z najlepszych. Świetny gość. Nigdy mnie nie zawiódł - dodał jeszcze z lekkim uśmiechem, spoglądając w przeszłość, we wspomnienia, które razem budowali. Chętnie pobyłby w przyjemnej historii - metaforycznie - jeszcze kilka chwil, ale atmosfera konwersacji ze szlachcianką gwałtownie się zmieniła. Jaimie zerknął przez lewe, potem przez prawe ramię, upewniając się, że do zaułka nie wlewitował dementor, którego pojawienie się tłumaczyłoby ten drżący ton, łzy roszące policzki, szybszy oddech...Isabelle płakała.
- A jego rodzeni bracia to Nottowie. A przyjaciele - Rosier i spółka - dokończył tuż po niej z powagą i drżącą pogardą; odrzuciła go najbliższa rodzina, wydziedziczyli go, a teraz szukali sposobu, by go ukarać. - Percy był dla nich bliski tylko wtedy, gdy podążał ścieżką morderców i sługusów tego Czarnego lorda. Sprzeciwił się im i teraz zrobią wszystko, by go zabić. Dotrą pewnie także i do ciebie, dlatego nie możesz ufać nikomu. Jeśli zależy ci na Percivalu powinnaś odsunąć się od tych, którzy wsparli Lorda Voldemorta w Stonehenge. To nie są twoi przyjaciele, to ludzie, którzy najchętniej widzieliby Percivala z wyłupionymi oczami i rozszarpaną klatką piersiową - ciągnął trochę ciszej, lecz dalej z wręcz stoickim spokojem, bez zapalczywości: musiała o tym wiedzieć, zrozumieć, jakie ryzyko wiązało się z kontaktem z tamtymi ludźmi. - I do tego celu będą dążyć po trupach, także po trupie twoim i waszego dziecka, więc...musisz być ostrożna. Jak nigdy przedtem - przestrzegł ją, spoglądając na zapłakaną twarz dość wymagająco, bez rozczulenia czy litości. Tak, jak patrzyłby na mężczyznę, a nie na czarownicę, dającą upust swym chwiejnym emocjom. Mimo wszystko nie wiedział, jak zareagować, uniósł więc prawą dłoń i poklepał ją po ramieniu w geście wsparcia: włożył w to niewiele siły, ale i tak zapewne było to poklepanie dalekie od delikatności. - No już, już. Nie przepraszaj. Po prostu nie daj się zwieść gładkim słowom. Stała czujność - machnął ręką jeszcze dwa razy, szczęśliwie nie zostawiając na ramieniu Carrow siniaków, po czym wyprostował się. - Widziałem. Raz czy dwa. A może trzy. Albo i cztery? To zależy od interpretacji - odpowiedział po dłuższej chwili milczenia, starając się ponownie wybrnąć z klasą i bez potężnych kłamstw z tego krótkiego przesłuchania. Isabelle wykorzystała jednak ten moment, by pochwalić mu się biżuterią: Wright pochylił się lekko, zezując na kryształ wiszący na okazałym biuście. - No, całkiem ładna błyskotka - skomentował, marszcząc brwi. Czy to właśnie podobało się Percivalowi? Duże piersi? Nie zdążył się wewnętrznie oburzyć i zirytować, bo brunetka znów wpadła w słowotok, chwytając go za ręce swoimi maleńkimi, delikatnymi dłońmi. - Uhm - skwitował palącą prośbę, wpatrując się prosto w załzawione oczy Isabelle. Naprawdę go kochała. Ta świadomość napełniła go jednocześnie zupełnie niezrozumiałym niezadowoleniem, którego jednak nie okazał. - Oczywiście. Zrobię co w mojej mocy - obiecał spokojnie: Bella nie musiała o to prosić, miał oko na Percy'ego odkąd ten prawie wybił sobie jedynki, spadając ze schodków pociągu, gdy po raz pierwszy znajdowali się przy szkolnym peronie - i nieważne było to, że wyrżnąłby widowiskowo przez podstawioną mu przez Bena nogę.
Odkaszlnął, chcąc tym kolejnym nieprzyjemnym elementem konwersacji zatrzeć złe wrażenie - i znów zerknął na Isabelle z ukosa. - Przyjaźnić się? W szkole? Z dziewczynami? - powtórzył ze zgrozą. Kto by chciał w tak młodym wieku trzymać się z panienkami. Nuda i obrzydlistwo. Później owszem, pojawiało się zainteresowanie urodziwymi rówieśniczkami, zwłaszcza tymi, które zgadzały się na spacery do Hogsmeade, ale przyjaźń...Nie, to nie przystało żadnemu szanującemu się, nieziemsko męskiemu dwunastolatkowi. - Jakieś tam koleżanki mieliśmy, ale bez przesady. Dziewczyny i chłopcy raczej się nie kumplują, co nie? - rzucił swobodnie, nie wyobrażając sobie też, by Isabelle mogła mieć w dziewiczym wieku przyjaciół płci męskiej. To chyba godziło w jej cześć i dobrą opinię? Zresztą, nie znał się na tym, nie przepuszczał też, jakie podłoże miało pytanie lady Carrow, beztrosko nieświadomy toczących się poza zasięgiem jego przenikliwości podchodów. Oraz innych sztuczek Belli, troszczącej się także o Fredericka. - No, też wszystko chyba jest w porządku. Na tyle, na ile może - powtórzył, starając się nie brzmieć przesadnie posępnie. - Fred to wspaniały człowiek. Auror, jeden z najlepszych. Świetny gość. Nigdy mnie nie zawiódł - dodał jeszcze z lekkim uśmiechem, spoglądając w przeszłość, we wspomnienia, które razem budowali. Chętnie pobyłby w przyjemnej historii - metaforycznie - jeszcze kilka chwil, ale atmosfera konwersacji ze szlachcianką gwałtownie się zmieniła. Jaimie zerknął przez lewe, potem przez prawe ramię, upewniając się, że do zaułka nie wlewitował dementor, którego pojawienie się tłumaczyłoby ten drżący ton, łzy roszące policzki, szybszy oddech...Isabelle płakała.
- A jego rodzeni bracia to Nottowie. A przyjaciele - Rosier i spółka - dokończył tuż po niej z powagą i drżącą pogardą; odrzuciła go najbliższa rodzina, wydziedziczyli go, a teraz szukali sposobu, by go ukarać. - Percy był dla nich bliski tylko wtedy, gdy podążał ścieżką morderców i sługusów tego Czarnego lorda. Sprzeciwił się im i teraz zrobią wszystko, by go zabić. Dotrą pewnie także i do ciebie, dlatego nie możesz ufać nikomu. Jeśli zależy ci na Percivalu powinnaś odsunąć się od tych, którzy wsparli Lorda Voldemorta w Stonehenge. To nie są twoi przyjaciele, to ludzie, którzy najchętniej widzieliby Percivala z wyłupionymi oczami i rozszarpaną klatką piersiową - ciągnął trochę ciszej, lecz dalej z wręcz stoickim spokojem, bez zapalczywości: musiała o tym wiedzieć, zrozumieć, jakie ryzyko wiązało się z kontaktem z tamtymi ludźmi. - I do tego celu będą dążyć po trupach, także po trupie twoim i waszego dziecka, więc...musisz być ostrożna. Jak nigdy przedtem - przestrzegł ją, spoglądając na zapłakaną twarz dość wymagająco, bez rozczulenia czy litości. Tak, jak patrzyłby na mężczyznę, a nie na czarownicę, dającą upust swym chwiejnym emocjom. Mimo wszystko nie wiedział, jak zareagować, uniósł więc prawą dłoń i poklepał ją po ramieniu w geście wsparcia: włożył w to niewiele siły, ale i tak zapewne było to poklepanie dalekie od delikatności. - No już, już. Nie przepraszaj. Po prostu nie daj się zwieść gładkim słowom. Stała czujność - machnął ręką jeszcze dwa razy, szczęśliwie nie zostawiając na ramieniu Carrow siniaków, po czym wyprostował się. - Widziałem. Raz czy dwa. A może trzy. Albo i cztery? To zależy od interpretacji - odpowiedział po dłuższej chwili milczenia, starając się ponownie wybrnąć z klasą i bez potężnych kłamstw z tego krótkiego przesłuchania. Isabelle wykorzystała jednak ten moment, by pochwalić mu się biżuterią: Wright pochylił się lekko, zezując na kryształ wiszący na okazałym biuście. - No, całkiem ładna błyskotka - skomentował, marszcząc brwi. Czy to właśnie podobało się Percivalowi? Duże piersi? Nie zdążył się wewnętrznie oburzyć i zirytować, bo brunetka znów wpadła w słowotok, chwytając go za ręce swoimi maleńkimi, delikatnymi dłońmi. - Uhm - skwitował palącą prośbę, wpatrując się prosto w załzawione oczy Isabelle. Naprawdę go kochała. Ta świadomość napełniła go jednocześnie zupełnie niezrozumiałym niezadowoleniem, którego jednak nie okazał. - Oczywiście. Zrobię co w mojej mocy - obiecał spokojnie: Bella nie musiała o to prosić, miał oko na Percy'ego odkąd ten prawie wybił sobie jedynki, spadając ze schodków pociągu, gdy po raz pierwszy znajdowali się przy szkolnym peronie - i nieważne było to, że wyrżnąłby widowiskowo przez podstawioną mu przez Bena nogę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
-Ach no tak, on biegł na Nokturn! Domyśliłam się. - pochwaliła się Belle, uśmiechając się do Benjamina wdzięcznie, wcale nie nazbyt zaniepokojona, bo... -Ale pan go złapał. - był taki sprytny i dzielny! Dotychczas miała takie przymiotniki zarezerwowane tylko dla męża, ale on łapał smoki, co było prawdę mówiąc zupełnie niepraktyczne. Przypadkowa wizyta zbyt-blisko-Nokturunu i spotkanie z tym gentlemanem z innego świata, otwierało przed Isabelle zupełnie nową wizję męskości, odbiegającą od szlacheckich ideałów: bardziej bezpośrednią i użyteczną. Fascynujące! Ben miał rację, była wychowana w szklanej klatce i spotykanie ludzi z innych stanów społecznych okazywało się prawdziwie pouczające. Przynajmniej dopóki nie wkroczyli na teren zbyt prywatny, by Ben mógł go zrozumieć.
-Mój ojciec nie jest psidw...ojej! - zamrugała gwałtownie, słysząc doskonale przekleństwo Bena. -Wiem, że wszystko mu zawdzięczam w tej sytuacji, ale t..to... skomplikowane. Zresztą, nigdy nie doszło by do tej sytuacji, gdyby niektórzy byli odpowiedzialni. - westchnęła, bo może faktycznie niesprawiedliwie osądzała tatusia. Nie do niego należało naprawianie błędów beztroskiego pogromcy smoków i jego podejrzanych przyjaciół, z wydziedziczonym aurorem na czele. Oczywiście Isabelle wykluczyła już Bena z grona podejrzanych, on był w porządku i myślał logicznie. Może gdyby Percy trzymał się z takimi, twardo stąpającymi po ziemi ludźmi, nie byłby taki szalony w Stonehenge. Bardzo szkoda, że Ben nie zdążył przekazać przyjacielowi jakiejś uniwersalnej mądrości w stylu "stary, nie porzucaj żony dla kugucharzyc!" czy jakoś tak. Na pewno w rzeczywistości brzmiałoby to znacznie lepiej niż w główce Isabelle, która wciąż nie potrafiła przewidzieć sposobu wysławiania się Wrighta.
-To gonił pan częściej kogoś niepłacącego za zakupy? Znaczy, pan nie jest policją, ale... - może i nie zrozumiała do końca żartu, ale wlepiła w Bena sarnie spojrzenie, zastanawiając się ile dam w opresji ją uratował. Nie przyszło jej do głowy, że to on mógł kiedyś nie płacić za zakupy, był w końcu bohaterem! I gwiazdą Quidditcha, ale o tym Belle dowie się już w domu, plotkując ze swoją najwierniejszą (i zamartwiającą się obecnie u Madame Malkin) służącą.
-Nie, przyjaźń damsko-męska nie jest raczej możliwa. - przyznała chętnie Benjaminowi, a w jej głosie zadźwięczała nutka lodu. Właśnie z tego powodu każda koleżanka Percy'ego znajdowała się obecnie w zasięgu jej zazdrosnego zainteresowania, choć sama Belle nie uważała własnej szkolnej przyjaźni z lordem Rosier za nic niewłaściwego. Może dlatego, że tłum fanek Tristana był dla nich skutecznym murem. Jeśli już, to panna Carrow bardziej martwiła się o stosunki rodowe.
-Ach, auror. - przytaknęła tylko uprzejmie, pozwalając Benowi się wygadać i zanurzyć w świat wspomnień. Wydobycie z niego interesujących informacji o panuMalfoyu Foxie okazało się o wiele prostsze niż myślała. Gdyby tylko Percy był równie prostolinijny, to już dawno wiedziałaby wszystko, co chciała i nie musiałaby upokarzać się symulowaniem ataku klątwy Ondyny ani niczym! Szkoda, że nie dowiedziała się od Bena nic o koleżankach męża, ale nie zamierzała przeciągać struny i miała już wszystkie informacje, których potrzebowała by znaleźć pana Foxa.
Gdyby spotkali się w normalnej sytuacji, nigdy nie pozwoliłaby sobie na płacz przy Benie - ale to przecież nie była normalna sytuacja życiowa, a sama Belle była zagubiona i tak strasznie zestresowana. Granie silnej i wdzięcznej damy w obecności szlachty bywało bardzo wyczerpujące. Liczyła na to, że wszystkie słowa i łzy z tego ciemnego zaułka pozostaną między nimi. Liczyła też na pocieszenie, ale każde słowo Bena - choć mądre - było tylko niczym cios, powiększający jej zmartwienia i uderzający w chwiejne sumienie.
-To nie takie proste... - odpowiedziała dziwnie piskliwym tonem, bo dławiła w gardle szloch. Po jej twarzy na razie toczyła się łza za łzą, jakoś dawała radę się całkiem nie rozsypać. Ale była tego bliska, bo oto Ben przestrzegał ją przed utrzymywaniem kontaktu ze sługami Czarnego Pana, a ona miała już umówione spotkania z lordem Rosier i wujkiem Crouchem. Liczyła na to, że każdy z nich troszczy się o nią na swój sposób, ale słowa pana Wrighta (którego, w odróżnieniu od tamtych lordów, znała zaledwie kilkanaście minut! I który miał dziwny dar do wzbudzania zaufania) zasiały w niej strach i wątpliwości. Nie mogła jednak zerwać z nimi kontaktu, nie mogła w nieskończoność zasłaniać się ciążą albo chorobą. Była lady Carrow, była szlachcianką, miała obowiązki względem swojego rodu, swojej pozycji, swojego dziecka. Była pozostawiona z nimi całkiem sama, pozbawiona męża i znosząca niemą litość ojca.
-Świat szlachty jest mały, mogę być ostrożna, ale nie mogę nikogo tak po prostu unikać. A jeśli ojciec i nestor znów zechcą przehandlować mnie albo moje dziecko, będę całkowicie bezbronna. - wyrzuciła z siebie z goryczą, bo to wszystko wina Percy'ego -...ale poradzę sobie, powiedz to Percy'emu jeśli to zobaczysz! Nie może martwić się mną i samemu stracić czujności. - dodała pośpiesznie, bo naprawdę kochała przecież męża. Starała się zabrzmieć wiarygodnie i niczym silna, rozsądna i niezależna kobieta, ale powstrzymywała szloch, więc wyszło jak wyszło.
Ben miał szczęście - przesłuchanie trwałoby dalej, ale tak zestresował Belle rozmową o Czarnym Panu, że kobieta zapomniała spytać gdzie i jak wiedział Percy'ego. W dodatku powoli uświadamiała sobie, że może bezpieczniej jest dla niej nie wiedzieć.
-Cieszę się, że masz z nim kontakt. I...dziękuję. Dziękujemy. - zapewniła (w imieniu swoim i dziecka i Percy'ego) zamiast dalej zarzucać Bena pytaniami, czując oszałamiającą wdzięczność i ulgę, że ten przyzwoity człowiek ma kontakt z jej mężem i może mu pomóc w razie potrzeby. Co za wspaniały i bezinteresowny przyjaciel! Podniosła na Bena przepełnione wdzięcznością spojrzenie, nawet nieświadoma, że dżentelmeński pan Wright właśnie wpatruje się w jej biust.
-Dobry z pana człowiek. - uścisnęła lekko jego dłonie i najchętniej rzuciłaby mu się na szyję, ale i tak złamała dzisiaj zbyt wiele progów godności i etykiety.
Otarła więc z oczu łzy i wzięła kilka głębokich oddechów dla uspokojenia. Dobrze, że czeka na nią służąca, a nie ojciec - będzie mniej tłumaczenia się. Uśmiechnęła się blado i wyprostowała, starając się trzymać formę. A potem pozwoliła Benowi odprowadzić się pod próg Madame Malkin, skąd Wright miał się potem udać do w ciepłe ramiona Percy'ego, a Isabelle - do gniazda żmij.
/zt x 2 /
-Mój ojciec nie jest psidw...ojej! - zamrugała gwałtownie, słysząc doskonale przekleństwo Bena. -Wiem, że wszystko mu zawdzięczam w tej sytuacji, ale t..to... skomplikowane. Zresztą, nigdy nie doszło by do tej sytuacji, gdyby niektórzy byli odpowiedzialni. - westchnęła, bo może faktycznie niesprawiedliwie osądzała tatusia. Nie do niego należało naprawianie błędów beztroskiego pogromcy smoków i jego podejrzanych przyjaciół, z wydziedziczonym aurorem na czele. Oczywiście Isabelle wykluczyła już Bena z grona podejrzanych, on był w porządku i myślał logicznie. Może gdyby Percy trzymał się z takimi, twardo stąpającymi po ziemi ludźmi, nie byłby taki szalony w Stonehenge. Bardzo szkoda, że Ben nie zdążył przekazać przyjacielowi jakiejś uniwersalnej mądrości w stylu "stary, nie porzucaj żony dla kugucharzyc!" czy jakoś tak. Na pewno w rzeczywistości brzmiałoby to znacznie lepiej niż w główce Isabelle, która wciąż nie potrafiła przewidzieć sposobu wysławiania się Wrighta.
-To gonił pan częściej kogoś niepłacącego za zakupy? Znaczy, pan nie jest policją, ale... - może i nie zrozumiała do końca żartu, ale wlepiła w Bena sarnie spojrzenie, zastanawiając się ile dam w opresji ją uratował. Nie przyszło jej do głowy, że to on mógł kiedyś nie płacić za zakupy, był w końcu bohaterem! I gwiazdą Quidditcha, ale o tym Belle dowie się już w domu, plotkując ze swoją najwierniejszą (i zamartwiającą się obecnie u Madame Malkin) służącą.
-Nie, przyjaźń damsko-męska nie jest raczej możliwa. - przyznała chętnie Benjaminowi, a w jej głosie zadźwięczała nutka lodu. Właśnie z tego powodu każda koleżanka Percy'ego znajdowała się obecnie w zasięgu jej zazdrosnego zainteresowania, choć sama Belle nie uważała własnej szkolnej przyjaźni z lordem Rosier za nic niewłaściwego. Może dlatego, że tłum fanek Tristana był dla nich skutecznym murem. Jeśli już, to panna Carrow bardziej martwiła się o stosunki rodowe.
-Ach, auror. - przytaknęła tylko uprzejmie, pozwalając Benowi się wygadać i zanurzyć w świat wspomnień. Wydobycie z niego interesujących informacji o panu
Gdyby spotkali się w normalnej sytuacji, nigdy nie pozwoliłaby sobie na płacz przy Benie - ale to przecież nie była normalna sytuacja życiowa, a sama Belle była zagubiona i tak strasznie zestresowana. Granie silnej i wdzięcznej damy w obecności szlachty bywało bardzo wyczerpujące. Liczyła na to, że wszystkie słowa i łzy z tego ciemnego zaułka pozostaną między nimi. Liczyła też na pocieszenie, ale każde słowo Bena - choć mądre - było tylko niczym cios, powiększający jej zmartwienia i uderzający w chwiejne sumienie.
-To nie takie proste... - odpowiedziała dziwnie piskliwym tonem, bo dławiła w gardle szloch. Po jej twarzy na razie toczyła się łza za łzą, jakoś dawała radę się całkiem nie rozsypać. Ale była tego bliska, bo oto Ben przestrzegał ją przed utrzymywaniem kontaktu ze sługami Czarnego Pana, a ona miała już umówione spotkania z lordem Rosier i wujkiem Crouchem. Liczyła na to, że każdy z nich troszczy się o nią na swój sposób, ale słowa pana Wrighta (którego, w odróżnieniu od tamtych lordów, znała zaledwie kilkanaście minut! I który miał dziwny dar do wzbudzania zaufania) zasiały w niej strach i wątpliwości. Nie mogła jednak zerwać z nimi kontaktu, nie mogła w nieskończoność zasłaniać się ciążą albo chorobą. Była lady Carrow, była szlachcianką, miała obowiązki względem swojego rodu, swojej pozycji, swojego dziecka. Była pozostawiona z nimi całkiem sama, pozbawiona męża i znosząca niemą litość ojca.
-Świat szlachty jest mały, mogę być ostrożna, ale nie mogę nikogo tak po prostu unikać. A jeśli ojciec i nestor znów zechcą przehandlować mnie albo moje dziecko, będę całkowicie bezbronna. - wyrzuciła z siebie z goryczą, bo to wszystko wina Percy'ego -...ale poradzę sobie, powiedz to Percy'emu jeśli to zobaczysz! Nie może martwić się mną i samemu stracić czujności. - dodała pośpiesznie, bo naprawdę kochała przecież męża. Starała się zabrzmieć wiarygodnie i niczym silna, rozsądna i niezależna kobieta, ale powstrzymywała szloch, więc wyszło jak wyszło.
Ben miał szczęście - przesłuchanie trwałoby dalej, ale tak zestresował Belle rozmową o Czarnym Panu, że kobieta zapomniała spytać gdzie i jak wiedział Percy'ego. W dodatku powoli uświadamiała sobie, że może bezpieczniej jest dla niej nie wiedzieć.
-Cieszę się, że masz z nim kontakt. I...dziękuję. Dziękujemy. - zapewniła (w imieniu swoim i dziecka i Percy'ego) zamiast dalej zarzucać Bena pytaniami, czując oszałamiającą wdzięczność i ulgę, że ten przyzwoity człowiek ma kontakt z jej mężem i może mu pomóc w razie potrzeby. Co za wspaniały i bezinteresowny przyjaciel! Podniosła na Bena przepełnione wdzięcznością spojrzenie, nawet nieświadoma, że dżentelmeński pan Wright właśnie wpatruje się w jej biust.
-Dobry z pana człowiek. - uścisnęła lekko jego dłonie i najchętniej rzuciłaby mu się na szyję, ale i tak złamała dzisiaj zbyt wiele progów godności i etykiety.
Otarła więc z oczu łzy i wzięła kilka głębokich oddechów dla uspokojenia. Dobrze, że czeka na nią służąca, a nie ojciec - będzie mniej tłumaczenia się. Uśmiechnęła się blado i wyprostowała, starając się trzymać formę. A potem pozwoliła Benowi odprowadzić się pod próg Madame Malkin, skąd Wright miał się potem udać do w ciepłe ramiona Percy'ego, a Isabelle - do gniazda żmij.
/zt x 2 /
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
2 Stycznia
Trzynaście po siódmej, pomyślał, robiąc przy tym kolejne słabe kroki. Nie był pewny jak wiele czasu minęło, ale każda upływająca sekunda była niczym wieczność. Umysł coraz bardziej ulegał zmęczeniu. Każda pojedyncza myśl zaraz mu się urywała, nie był w stanie się na nich skupić. Starał się ze wszystkich sił przeanalizować co takiego właściwie się stało.
Poprzedni dzień mijał mu spokojnie na własnych sprawach. Nie działo się zbyt wiele, jednak nie był to jeden z tych gorszych dni. W końcu nastała noc. Nie mając nic więcej do zrobienia, po prostu chciał zasnąć i czekać na kolejny poranek.
Pierwsza godzina leżenia w łóżku skończyła się na ciągłym kręceniu się w pościeli. Próbował znaleźć odpowiednią pozycje do snu, ale żadna mu nie odpowiadała. W końcu gdy uznał, że taką znalazł ponownie spróbował zasnąć. Minęła druga godzina, nadal nic. Znowu kręcił się nerwowo z boku na bok, rozkopując przy tym całą pościel. Kolejna mijająca godzina sprawiła, że popadł w gniew. Zrzucił poduszkę i kołdrę na podłogę, teraz leżąc na samym materacu pokrytym prześcieradłem. Po czwartej godzinie już nie wytrzymał. Zaczął chodzić nerwowo po domu, próbując zrozumieć czemu nie może zasnąć. Nigdy nie miał problemów ze snem. Niektórzy mogli go mieć gdy widzieli nieprzyjemne rzeczy. On jednak widział już tak wiele, że nic nie powinno na nim robić wrażenia. Sam już nie wiedział ile czasu minęło odkąd założył na siebie białą koszulę, ciemny golf, proste ciemne spodnie z równie czarnym płaszczem i butami.
Nie wiedział do końca co chciał zrobić, bo umysł już nie pracował mu jak należy. Po prostu szedł nieprzytomny przed siebie niczym zombie. Gdy wychodził z domu była jeszcze noc, a słońca nadal nie było widać. Mijał czasem okolicznych ludzi, ale nie był nawet pewny czy zwracają na niego uwagę. Nie był w stanie się na nich skupić. Sam nie wiedział gdzie tak właściwie szedł. Kilka minut temu jeszcze potrafił ocenić gdzie jest, ale teraz jego orientacja w terenie powoli zanikała. Musiało jednak minąć wiele czasu, bo noc powoli ustępowała miejsca dniu. Marzył tak bardzo o porządnym śnie albo dzbanku pełnym kawy. Spostrzegł jak coś idzie w jego stronę. Zmęczenie nie pozwalało mu ocenić co zbliża się w jego kierunku. Nie był nawet już pewny czy to jawa czy sen. Na razie nie reagował, tylko stanął jak słup soli patrząc.
Trzynaście po siódmej, pomyślał, robiąc przy tym kolejne słabe kroki. Nie był pewny jak wiele czasu minęło, ale każda upływająca sekunda była niczym wieczność. Umysł coraz bardziej ulegał zmęczeniu. Każda pojedyncza myśl zaraz mu się urywała, nie był w stanie się na nich skupić. Starał się ze wszystkich sił przeanalizować co takiego właściwie się stało.
Poprzedni dzień mijał mu spokojnie na własnych sprawach. Nie działo się zbyt wiele, jednak nie był to jeden z tych gorszych dni. W końcu nastała noc. Nie mając nic więcej do zrobienia, po prostu chciał zasnąć i czekać na kolejny poranek.
Pierwsza godzina leżenia w łóżku skończyła się na ciągłym kręceniu się w pościeli. Próbował znaleźć odpowiednią pozycje do snu, ale żadna mu nie odpowiadała. W końcu gdy uznał, że taką znalazł ponownie spróbował zasnąć. Minęła druga godzina, nadal nic. Znowu kręcił się nerwowo z boku na bok, rozkopując przy tym całą pościel. Kolejna mijająca godzina sprawiła, że popadł w gniew. Zrzucił poduszkę i kołdrę na podłogę, teraz leżąc na samym materacu pokrytym prześcieradłem. Po czwartej godzinie już nie wytrzymał. Zaczął chodzić nerwowo po domu, próbując zrozumieć czemu nie może zasnąć. Nigdy nie miał problemów ze snem. Niektórzy mogli go mieć gdy widzieli nieprzyjemne rzeczy. On jednak widział już tak wiele, że nic nie powinno na nim robić wrażenia. Sam już nie wiedział ile czasu minęło odkąd założył na siebie białą koszulę, ciemny golf, proste ciemne spodnie z równie czarnym płaszczem i butami.
Nie wiedział do końca co chciał zrobić, bo umysł już nie pracował mu jak należy. Po prostu szedł nieprzytomny przed siebie niczym zombie. Gdy wychodził z domu była jeszcze noc, a słońca nadal nie było widać. Mijał czasem okolicznych ludzi, ale nie był nawet pewny czy zwracają na niego uwagę. Nie był w stanie się na nich skupić. Sam nie wiedział gdzie tak właściwie szedł. Kilka minut temu jeszcze potrafił ocenić gdzie jest, ale teraz jego orientacja w terenie powoli zanikała. Musiało jednak minąć wiele czasu, bo noc powoli ustępowała miejsca dniu. Marzył tak bardzo o porządnym śnie albo dzbanku pełnym kawy. Spostrzegł jak coś idzie w jego stronę. Zmęczenie nie pozwalało mu ocenić co zbliża się w jego kierunku. Nie był nawet już pewny czy to jawa czy sen. Na razie nie reagował, tylko stanął jak słup soli patrząc.
Gość
Gość
Dzisiejszego ranka obudziła ją Betty.
Piesek szczekał na korytarzu dopóki Gwen nie zeszła z poddasza, domagając się spaceru. Panna Grey miała nadzieję na dłuższy sen tego poranka, ale niestety, posiadanie szczeniaka wiązało się z obowiązkami. Chcąc nie chcąc wyszła z łóżka, obiecując sobie, że gdy wróci, znów pójdzie spać. Dobrze wiedziała, że się okłamuje (spacer niewątpliwie ją orzeźwi), ale przynajmniej dzięki temu miała motywacje, by cokolwiek zrobić.
Odziała się prędko, nie dbając szczególnie o ubiór, przekonana, że wróci z dworu prędko. W końcu było jeszcze ciemno, to nie była chwila na długie spacery. Ponadto mróz dopisywał i Gwen nie sądziła, by wytrzymała na zewnątrz zbyt długo.
Jakże się myliła! Może okolica wciąż była jeszcze szarawa, ale w końcu, po tylu tygodniach, dopisywała ładna pogoda. Owszem, zimna, ale ładna. Zalegające wokół śnieżne zaspy zachęcały Betty do wchodzenia w śnieg, a Gwen zrobiło się jakoś tak lekko na duchu. Może ten rok będzie lepszy niż poprzedni? Kto wie. Oby. Anomalie zniknęły, więc teraz chyba powinno być tylko lepiej, prawda?
Szła przed siebie, docierając do ulicy Pokątnej, a następnie wchodząc w jedną z pobocznych ulic, skupiona na swoim psie, który hasał wokoło, zaczepiając przechodniów. Trzymała Betty na smyczy, jednak szczeniak regularnie próbował się jej wyrwać. Do Gwen zaczęło docierać, że musi nauczyć ją dobrego wychowania. Pies rósł niebywale szybko i jeśli nie opanuje podstaw już teraz, za kilka miesięcy malarka może mieć problem z utrzymaniem go na smyczy.
A właściwie – jak się okazało – może mieć go już teraz. Noga dziewczyny przypadkiem wylądowała na fragmencie lodu, sprawiając, że Gwen poślizgnęła się, wypuszczając z ręki smycz. Udało jej się wprawdzie utrzymać równowagę, jednak pobudzony szczeniak już skorzystał z okazji. Betty pobiegła przed siebie, skacząc na oddalonego o kilkanaście metrów przechodnia. Machała ogonem, ciesząc się i zaczepiając nieznajomego.
Gwen przygryzła wargi i podbiegła natychmiast do mężczyzny oraz swojego psa, łapiąc za smycz.
– Betty, masz chodzić przy nodze! Bardzo pana przepraszam – zaczęła nerwowo. – Poślizgnęłam się i upuściłam smycz… Nie wybrudziła pana? Nie jest groźna, czasem tylko reaguje bardzo… wylewnie. To szczeniak.
Z jednej strony to ostatnie było oczywiste: Betty miała proporcje typowe dla niedorosłego stworzenia. Z drugiej jednak czarny piesek mógł kojarzyć się z niedźwiadkiem, a to już mógłby wywołać u nieznajomego lęk, czyż nie?
Piesek szczekał na korytarzu dopóki Gwen nie zeszła z poddasza, domagając się spaceru. Panna Grey miała nadzieję na dłuższy sen tego poranka, ale niestety, posiadanie szczeniaka wiązało się z obowiązkami. Chcąc nie chcąc wyszła z łóżka, obiecując sobie, że gdy wróci, znów pójdzie spać. Dobrze wiedziała, że się okłamuje (spacer niewątpliwie ją orzeźwi), ale przynajmniej dzięki temu miała motywacje, by cokolwiek zrobić.
Odziała się prędko, nie dbając szczególnie o ubiór, przekonana, że wróci z dworu prędko. W końcu było jeszcze ciemno, to nie była chwila na długie spacery. Ponadto mróz dopisywał i Gwen nie sądziła, by wytrzymała na zewnątrz zbyt długo.
Jakże się myliła! Może okolica wciąż była jeszcze szarawa, ale w końcu, po tylu tygodniach, dopisywała ładna pogoda. Owszem, zimna, ale ładna. Zalegające wokół śnieżne zaspy zachęcały Betty do wchodzenia w śnieg, a Gwen zrobiło się jakoś tak lekko na duchu. Może ten rok będzie lepszy niż poprzedni? Kto wie. Oby. Anomalie zniknęły, więc teraz chyba powinno być tylko lepiej, prawda?
Szła przed siebie, docierając do ulicy Pokątnej, a następnie wchodząc w jedną z pobocznych ulic, skupiona na swoim psie, który hasał wokoło, zaczepiając przechodniów. Trzymała Betty na smyczy, jednak szczeniak regularnie próbował się jej wyrwać. Do Gwen zaczęło docierać, że musi nauczyć ją dobrego wychowania. Pies rósł niebywale szybko i jeśli nie opanuje podstaw już teraz, za kilka miesięcy malarka może mieć problem z utrzymaniem go na smyczy.
A właściwie – jak się okazało – może mieć go już teraz. Noga dziewczyny przypadkiem wylądowała na fragmencie lodu, sprawiając, że Gwen poślizgnęła się, wypuszczając z ręki smycz. Udało jej się wprawdzie utrzymać równowagę, jednak pobudzony szczeniak już skorzystał z okazji. Betty pobiegła przed siebie, skacząc na oddalonego o kilkanaście metrów przechodnia. Machała ogonem, ciesząc się i zaczepiając nieznajomego.
Gwen przygryzła wargi i podbiegła natychmiast do mężczyzny oraz swojego psa, łapiąc za smycz.
– Betty, masz chodzić przy nodze! Bardzo pana przepraszam – zaczęła nerwowo. – Poślizgnęłam się i upuściłam smycz… Nie wybrudziła pana? Nie jest groźna, czasem tylko reaguje bardzo… wylewnie. To szczeniak.
Z jednej strony to ostatnie było oczywiste: Betty miała proporcje typowe dla niedorosłego stworzenia. Z drugiej jednak czarny piesek mógł kojarzyć się z niedźwiadkiem, a to już mógłby wywołać u nieznajomego lęk, czyż nie?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Sen czy jawa, sen czy jawa, powtarzał sobie w głowie, widząc jak coś nadal kieruje się w jego kierunku, a on nie był w stanie rozpoznać co to było. Przypomniał sobie swoją podróż sprzed wielu lat. To wtedy zobaczył potwora, który na co dzień żył w jego najgorszych koszmarach. Poczuł jak włosy na karku zaczynają mu stawać dęba, a na ciele pojawił się zimny pot. Nie czuł już zimna, a paraliżujący strach.
Ten koszmar wydawał się jednak nieco inny niż zwykle. Był tak wyczerpany jakby to wcale nie był sen, a koszmarna rzeczywistość. Im bardziej stworzenie się do niego zbliżało miał wrażenie, że się mylił. Rozmiar się nie zgadzał. Potwór, którego widział wtedy był w stanie pokryć całe jego ciało, a stworzenie, które do niego biegło było niewielkie w porównaniu do niego.
Im było bliżej coraz bardziej zaczęło nabierać kształtów w jego oczach. W końcu stało tuż koło niego. Zmęczenie nie pozwoliło nadążyć mu wzrokiem nad bardzo szybko poruszającym się zwierzakiem. Nie był w stanie nadal do końca ocenić z czym ma do czynienia. Zachowanie stworzenia nie wskazywało, że było agresywne. Obwąchiwanie jego ciała i skakanie radośnie na nogę przywodziło na myśl psa. Czy mógł spotkać samotnego psa? Z drugiej strony nadal nie był pewny czy to sen czy jawa i jak powinien zareagować. Może stworzenie na razie łagodne zaraz stanie się bestią z jego koszmarów. Patrzył niepewnie, aż nie usłyszał czyjegoś głosu.
Powoli uniósł wzrok na zdawałoby mu się ognisto-włosom nimfę, która nagle złapała stworzenie na smycz. To musiał być nadal jakiś pokręcony sen, inaczej nie mógł tego wyjaśnić. Najpierw stworzenie, nad którym nie mógł nadążyć, teraz jakaś śliczna dziewczyna pojawiająca się jak z powietrza. Mówiła coś w jego kierunku, ale nie potrafił zrozumieć jej słów. Wyłapywał tylko pojedyncze wyrazy, które nie kończyły się dla niego szumem w uszach jak inne. Zrozumiał bardzo niewiele ze wszystkiego co przed chwilą padło. Zupełnie nie pojmował co się z nim dzieje. Chyba wspominała coś o złapanym stworzeniu.
- Nie chciałem zrobić mu krzywdy... Chyba mnie lubi - powiedział słabo. Sam był zdziwiony, bo miał wrażenie, że to nie jego głos wydobywa mu się z ust. Skoro to wszystko był sen, to chyba też możliwe było wszystko.
- Zapewne opieka nad nim bywa trudna - powiedział sennie, nadal nie będąc pewnym czy to na pewno pies. Trzymała go na smyczy jak psa, ale skoro to sen, to mogło być wszystko.
Ten koszmar wydawał się jednak nieco inny niż zwykle. Był tak wyczerpany jakby to wcale nie był sen, a koszmarna rzeczywistość. Im bardziej stworzenie się do niego zbliżało miał wrażenie, że się mylił. Rozmiar się nie zgadzał. Potwór, którego widział wtedy był w stanie pokryć całe jego ciało, a stworzenie, które do niego biegło było niewielkie w porównaniu do niego.
Im było bliżej coraz bardziej zaczęło nabierać kształtów w jego oczach. W końcu stało tuż koło niego. Zmęczenie nie pozwoliło nadążyć mu wzrokiem nad bardzo szybko poruszającym się zwierzakiem. Nie był w stanie nadal do końca ocenić z czym ma do czynienia. Zachowanie stworzenia nie wskazywało, że było agresywne. Obwąchiwanie jego ciała i skakanie radośnie na nogę przywodziło na myśl psa. Czy mógł spotkać samotnego psa? Z drugiej strony nadal nie był pewny czy to sen czy jawa i jak powinien zareagować. Może stworzenie na razie łagodne zaraz stanie się bestią z jego koszmarów. Patrzył niepewnie, aż nie usłyszał czyjegoś głosu.
Powoli uniósł wzrok na zdawałoby mu się ognisto-włosom nimfę, która nagle złapała stworzenie na smycz. To musiał być nadal jakiś pokręcony sen, inaczej nie mógł tego wyjaśnić. Najpierw stworzenie, nad którym nie mógł nadążyć, teraz jakaś śliczna dziewczyna pojawiająca się jak z powietrza. Mówiła coś w jego kierunku, ale nie potrafił zrozumieć jej słów. Wyłapywał tylko pojedyncze wyrazy, które nie kończyły się dla niego szumem w uszach jak inne. Zrozumiał bardzo niewiele ze wszystkiego co przed chwilą padło. Zupełnie nie pojmował co się z nim dzieje. Chyba wspominała coś o złapanym stworzeniu.
- Nie chciałem zrobić mu krzywdy... Chyba mnie lubi - powiedział słabo. Sam był zdziwiony, bo miał wrażenie, że to nie jego głos wydobywa mu się z ust. Skoro to wszystko był sen, to chyba też możliwe było wszystko.
- Zapewne opieka nad nim bywa trudna - powiedział sennie, nadal nie będąc pewnym czy to na pewno pies. Trzymała go na smyczy jak psa, ale skoro to sen, to mogło być wszystko.
Gość
Gość
Nieznajomy wydał się Gwen jakiś taki… nieobecny. Dziewczyna, wcześniej pochylona nad psem, podniosła się i poprawiła czapkę. Rudy kosmyk włosów odsunęła za ucho. Na twarzy panny Grey pojawił się niepewny uśmiech.
– T.. tak, tak, Betty raczej wszystkich lubi – przytaknęła, uważnie obserwując Thomasa.
Nie była co prawda lekarzem ani żadnym innym specjalistą od zdrowia, ale miała wrażenie, że to nie jest najlepszy dzień nieznajomego. Dzień był naprawdę piękny i rześki, nawet jeśli pogoda była mroźna, ale zarówno ruchy jak i ton głosu mężczyzny zdradzały, że jego poranek nie zaczął się najlepiej.
Skinęła głową.
– Bywa. Ale to chyba dotyczy każdego zwierzęcia, prawda? – powiedziała, kończąc zdanie pytaniem. W jej głosie zaczęło pobrzmiewać zmartwienie. Może ten człowiek był pijany? Wrócił z jakiejś imprezy, z jakiegoś wydarzenia… może się zgubił? Brał narkotyki bądź inne użytki? Albo był chory, to też było możliwe. Czuła, że nie może go tak po prostu zostawić. Mógłby zrobić sobie krzywdę.
Jej dłoń nerwowo powędrowała w stronę włosów. Przeczesała wystający pukiel dłonią, po czym schyliła się ku Betty, która kręciła się przy jej nogach, domagając się uwagi. Podrapała psiaka za uchem, próbując go uspokoić.
– Czy wszystko z panem w porządku? – spytała, podnosząc się ponownie. – Źle pan wygląda. Może lepiej byłoby wejść do jakiejś kawiarni? Nie musi pan usiąść? – zalała go pytaniami, nie chcąc, aby przypadkiem przewrócił się gdzieś do zaspy i zamarzł. Przy tej temperaturze to niestety był bardzo prawdopodobny scenariusz… szczególnie, jeśli detektyw pił wcześniej alkohol.
Gwen w podobnych sytuacjach była ostatnio coraz pewniejsza siebie. Jeszcze kilka miesięcy temu prawdopodobnie wstydziłaby się o coś takiego spytać. Bałaby się, że wyraźnie starszy od niej mężczyzna po prostu ją wyśmieje i każe sobie iść. Albo zareaguje agresją: jeśli coś brał to nie byłoby przecież wcale takie dziwne. Teraz jednak nie miała zamiaru odpuścić. Jeśli wydarzy się coś złego, zawsze w kieszeni ma różdżkę. Z resztą, nie była przecież w odizolowanej, pustej uliczce. Horizont Alley może nie była przepełniona jak w środku dnia, ale jednak regularnie mijali ich przechodnie. Ktoś na pewno by zareagował na czarodziejów obrzucających się czarami.
– T.. tak, tak, Betty raczej wszystkich lubi – przytaknęła, uważnie obserwując Thomasa.
Nie była co prawda lekarzem ani żadnym innym specjalistą od zdrowia, ale miała wrażenie, że to nie jest najlepszy dzień nieznajomego. Dzień był naprawdę piękny i rześki, nawet jeśli pogoda była mroźna, ale zarówno ruchy jak i ton głosu mężczyzny zdradzały, że jego poranek nie zaczął się najlepiej.
Skinęła głową.
– Bywa. Ale to chyba dotyczy każdego zwierzęcia, prawda? – powiedziała, kończąc zdanie pytaniem. W jej głosie zaczęło pobrzmiewać zmartwienie. Może ten człowiek był pijany? Wrócił z jakiejś imprezy, z jakiegoś wydarzenia… może się zgubił? Brał narkotyki bądź inne użytki? Albo był chory, to też było możliwe. Czuła, że nie może go tak po prostu zostawić. Mógłby zrobić sobie krzywdę.
Jej dłoń nerwowo powędrowała w stronę włosów. Przeczesała wystający pukiel dłonią, po czym schyliła się ku Betty, która kręciła się przy jej nogach, domagając się uwagi. Podrapała psiaka za uchem, próbując go uspokoić.
– Czy wszystko z panem w porządku? – spytała, podnosząc się ponownie. – Źle pan wygląda. Może lepiej byłoby wejść do jakiejś kawiarni? Nie musi pan usiąść? – zalała go pytaniami, nie chcąc, aby przypadkiem przewrócił się gdzieś do zaspy i zamarzł. Przy tej temperaturze to niestety był bardzo prawdopodobny scenariusz… szczególnie, jeśli detektyw pił wcześniej alkohol.
Gwen w podobnych sytuacjach była ostatnio coraz pewniejsza siebie. Jeszcze kilka miesięcy temu prawdopodobnie wstydziłaby się o coś takiego spytać. Bałaby się, że wyraźnie starszy od niej mężczyzna po prostu ją wyśmieje i każe sobie iść. Albo zareaguje agresją: jeśli coś brał to nie byłoby przecież wcale takie dziwne. Teraz jednak nie miała zamiaru odpuścić. Jeśli wydarzy się coś złego, zawsze w kieszeni ma różdżkę. Z resztą, nie była przecież w odizolowanej, pustej uliczce. Horizont Alley może nie była przepełniona jak w środku dnia, ale jednak regularnie mijali ich przechodnie. Ktoś na pewno by zareagował na czarodziejów obrzucających się czarami.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Chwilę temu był jeszcze przekonany, że to sen. Wszystko w końcu pasowało do typowego pokręconego snu. Brakowało tu jeszcze tylko białego królika, biegającego między to jego, a czarownicy nogami.
Zachowanie jednak jego rozmówczyni i fakt, że głowa bolała go coraz bardziej, a obraz przed oczyma zaczynał mu się powoli rozmazywać, mogło świadczyć, że była to rzeczywistość.
Ponownie spróbował skupić się na wielu słowach jakie padały w jego kierunku ze strony jego rozmówczyni, ale potrafił wyłapać znów tylko pojedyncze zwroty. Nie był do końca pewny co myśleć. Reakcje kobiety przed nim mogły świadczyć, że być może się go bała. Może wzięła go za zboczeńca albo pomyślała, że próbuje ją okraść. Z drugiej strony nie wyciągnęła różdżki, więc może napotkał przerażonego charłaka.
Musiał szybko jako sprostować te sytuacje. Uniósł ręce w powietrze, chcąc pokazać, że nie ma w dłoniach różdżki i nie chce zrobić jej żadnej krzywdy. Miał nadzieje, że to wystarczy i nie zacznie nagle krzyczeć i uciekać ze strachu.
- Ja... Nie chce nic pani zrobić - zakręciło mu się nagle w głowie. Ciężko było mu utrzymać równowagę, w rezultacie czego zrobił kilka kroków do tyłu niemal się przewracając. W ostatniej chwili udało mu się jednak zahamować upadek, gdy złapał się dłońmi ziemi.
Na chwilę wpatrywał się ponuro w ziemię, widząc jak blisko była jego twarzy. Zamknął na chwilę oczy, a potem słabo się pozbierał.
Miał wrażenie, że nie idzie mu najlepiej i teraz ta dziewczyna bierze go za śmierdzącego alkoholika. Z drugiej strony, pozostała nadzieja. W końcu nie wydobywała się z niego woń alkoholu, może to zdoła zwrócić uwagę kobiety, że jego problem musi być spowodowany czym innym. Ponownie spojrzał na nieznajomą lekko pocierając o siebie teraz czerwone dłonie.
- Nie wiem... - znów powiedział niezwykle słabo, a potem zamilkł na chwilę. Obraz, który dostrzegał chwilę temu, zaczął nagle ciemnieć, aż została tylko ciemność, a jego głowa opadła w dół. Wyglądało, że wbija teraz spojrzenie uparcie w ziemię. Kilka sekund później wydobył się z jego strony słaby dźwięk pochrapywania. Na szczęście nie trwało to długo, bo zaraz pokręcił głową i znów otworzył oczy, patrząc teraz niemal z załamaniem. Nie był pewny kiedy znowu straci świadomość, więc powiedział tylko jedno słowo
- Kawy... - wysapał już niemal zrozpaczony.
Zachowanie jednak jego rozmówczyni i fakt, że głowa bolała go coraz bardziej, a obraz przed oczyma zaczynał mu się powoli rozmazywać, mogło świadczyć, że była to rzeczywistość.
Ponownie spróbował skupić się na wielu słowach jakie padały w jego kierunku ze strony jego rozmówczyni, ale potrafił wyłapać znów tylko pojedyncze zwroty. Nie był do końca pewny co myśleć. Reakcje kobiety przed nim mogły świadczyć, że być może się go bała. Może wzięła go za zboczeńca albo pomyślała, że próbuje ją okraść. Z drugiej strony nie wyciągnęła różdżki, więc może napotkał przerażonego charłaka.
Musiał szybko jako sprostować te sytuacje. Uniósł ręce w powietrze, chcąc pokazać, że nie ma w dłoniach różdżki i nie chce zrobić jej żadnej krzywdy. Miał nadzieje, że to wystarczy i nie zacznie nagle krzyczeć i uciekać ze strachu.
- Ja... Nie chce nic pani zrobić - zakręciło mu się nagle w głowie. Ciężko było mu utrzymać równowagę, w rezultacie czego zrobił kilka kroków do tyłu niemal się przewracając. W ostatniej chwili udało mu się jednak zahamować upadek, gdy złapał się dłońmi ziemi.
Na chwilę wpatrywał się ponuro w ziemię, widząc jak blisko była jego twarzy. Zamknął na chwilę oczy, a potem słabo się pozbierał.
Miał wrażenie, że nie idzie mu najlepiej i teraz ta dziewczyna bierze go za śmierdzącego alkoholika. Z drugiej strony, pozostała nadzieja. W końcu nie wydobywała się z niego woń alkoholu, może to zdoła zwrócić uwagę kobiety, że jego problem musi być spowodowany czym innym. Ponownie spojrzał na nieznajomą lekko pocierając o siebie teraz czerwone dłonie.
- Nie wiem... - znów powiedział niezwykle słabo, a potem zamilkł na chwilę. Obraz, który dostrzegał chwilę temu, zaczął nagle ciemnieć, aż została tylko ciemność, a jego głowa opadła w dół. Wyglądało, że wbija teraz spojrzenie uparcie w ziemię. Kilka sekund później wydobył się z jego strony słaby dźwięk pochrapywania. Na szczęście nie trwało to długo, bo zaraz pokręcił głową i znów otworzył oczy, patrząc teraz niemal z załamaniem. Nie był pewny kiedy znowu straci świadomość, więc powiedział tylko jedno słowo
- Kawy... - wysapał już niemal zrozpaczony.
Gość
Gość
Już miała coś odpowiedzieć, gdy mężczyzna niemal się przewrócił. Gwen odruchowo doskoczyła do mężczyzny, zatrzymując się kilkadziesiąt centymetrów od niego. Nie wiedząca co się dzieje Betty machała ogonem i musnęła nieznajomego nosem.
– Nic panu nie jest? Da pan radę wstać? – spytała nerwowo. To naprawdę nie wyglądało najlepiej. Była na tyle blisko, by móc stwierdzić, że nie czuje bijącego od Harrisona zapachu alkoholu, ale jego brak nie oznaczał braku używek bądź bycia w pełnym zdrowiu.
Och, że też Betty musiała podejść do akurat tego człowieka! Z jednej strony wprawdzie dobrze się stało, że Thomas nie był na ulicy zupełnie sam. Z drugiej jednak… nie czuła się kompetentna do tego, aby pomagać choremu. Nie miała nic wspólnego z leczeniem. Znała wprawdzie podstawy pierwszej pomocy, ale na tym jej umiejętności się kończyły. Ponadto była dużo niższa i drobniejsza od detektywa: nie byłaby więc w stanie pomóc mu w chodzeniu czy właściwie czymkolwiek. Nie miała ku temu odpowiednich warunków.
Chwilę później Thomas na szczęście podniósł się na nogi i Gwen zaczęła mieć nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Wtedy jednak głowa Harrisona opadła w dół.
– Proszę pana? Co się dzieje? – zaczęła dopytywać ze zmarszczonymi brwiami. Odruchowo odsunęła się od mężczyzny o pół kroku. Gdyby zaczął upadać byłaby w stanie go podtrzymać, ale nie czuła się zbyt komfortowo stojąc tak blisko nieznajomego i dziwnie zachowującego się człowieka.
Wtedy z ust Thomasa wydobyło się słowo, którego Gwen absolutnie się nie spodziewała. Kawy. Chciał kawy? Ale to chyba nie był najlepszy pomysł, nie gdy był w takim stanie.
– Mung… powinien pan pójść do Munga – stwierdziła nerwowo. – Mam wezwać Błędnego Rycerza? Bo chyba nie będzie się pan w stanie teleportować.
To mogłoby być bardzo niebezpieczne i ryzykowne. Nie sądziła, aby nieznajomy byłby w stanie wystarczająco się skupić. Rozszczepienie zaś mogło tylko pogorszyć jego i tak już nienajlepszy stan. Och, cóż się z tym człowiekiem działo?
Betty usiadła koło nóg właścicielki, popiskując cicho. Wyraźnie nie wiedziała, czemu jej opiekunka stoi i z kimś rozmawia, zamiast kontynuować spacer.
– Nic panu nie jest? Da pan radę wstać? – spytała nerwowo. To naprawdę nie wyglądało najlepiej. Była na tyle blisko, by móc stwierdzić, że nie czuje bijącego od Harrisona zapachu alkoholu, ale jego brak nie oznaczał braku używek bądź bycia w pełnym zdrowiu.
Och, że też Betty musiała podejść do akurat tego człowieka! Z jednej strony wprawdzie dobrze się stało, że Thomas nie był na ulicy zupełnie sam. Z drugiej jednak… nie czuła się kompetentna do tego, aby pomagać choremu. Nie miała nic wspólnego z leczeniem. Znała wprawdzie podstawy pierwszej pomocy, ale na tym jej umiejętności się kończyły. Ponadto była dużo niższa i drobniejsza od detektywa: nie byłaby więc w stanie pomóc mu w chodzeniu czy właściwie czymkolwiek. Nie miała ku temu odpowiednich warunków.
Chwilę później Thomas na szczęście podniósł się na nogi i Gwen zaczęła mieć nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Wtedy jednak głowa Harrisona opadła w dół.
– Proszę pana? Co się dzieje? – zaczęła dopytywać ze zmarszczonymi brwiami. Odruchowo odsunęła się od mężczyzny o pół kroku. Gdyby zaczął upadać byłaby w stanie go podtrzymać, ale nie czuła się zbyt komfortowo stojąc tak blisko nieznajomego i dziwnie zachowującego się człowieka.
Wtedy z ust Thomasa wydobyło się słowo, którego Gwen absolutnie się nie spodziewała. Kawy. Chciał kawy? Ale to chyba nie był najlepszy pomysł, nie gdy był w takim stanie.
– Mung… powinien pan pójść do Munga – stwierdziła nerwowo. – Mam wezwać Błędnego Rycerza? Bo chyba nie będzie się pan w stanie teleportować.
To mogłoby być bardzo niebezpieczne i ryzykowne. Nie sądziła, aby nieznajomy byłby w stanie wystarczająco się skupić. Rozszczepienie zaś mogło tylko pogorszyć jego i tak już nienajlepszy stan. Och, cóż się z tym człowiekiem działo?
Betty usiadła koło nóg właścicielki, popiskując cicho. Wyraźnie nie wiedziała, czemu jej opiekunka stoi i z kimś rozmawia, zamiast kontynuować spacer.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Sytuacja z każdą chwilą była coraz gorsza. Zachowanie jasności umysłu stawało się coraz trudniejsze. Gdyby nie fakt, że zmęczenie nie pozwalało mu zebrać myśli, najpewniej byłby w szoku, że ta kobieta nadal tu jest. Nie bardzo interesowało go zawsze co kto o nim myśli. Ludzie przychodzili i odchodzili, a potem zwykle się ich nie spotykało.
Nie miał jednak powodu by straszyć te biedną dziewczynę. W obecnej sytuacji była w sumie i tak jego jedyną deską ratunku. Wystarczyłoby żeby teraz napotkał jednego z ludzi, którzy za nim nie przepadają, a takich nie brakowało.
Kręcił się w końcu po różnych nieprzyjemnych miejscach, wykonując swoje zlecenia i zdobywając przy tym nowych "przyjaciół". Zamiast tego miał szczęście wpaść na te dziewczynę. Szczęście dla niego, ale zdecydowanie nie dla niej. Miał ochotę uderzyć z całej siły głową w ścianę, gdy tylko myślał nad tym jak głupi był. Nie rozumiał dlaczego właściwie wyszedł z domu, gdy mógł zostać w łóżku próbując nadal zasnąć. No tak, wcale już wtedy nie myślał.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że żadne z nich najwyraźniej się nie rozumiało. Jego zmęczony umysł nie był w stanie odebrać wszystkiego co do niego mówiła. Mógł wyłapać tylko pojedyncze słowa, które i tak się zniekształcały wraz ze skomleniem psiaka kobiety. Podczas gdy ona, najwyraźniej uważała, że jest chory.
Wszystko też wskazywało, że nie zamierzała spełnić jego niedawnej prośby. A ze słów które padły, zdołał zarejestrować zwłaszcza jedno, a mianowicie Mung... Sama myśl o pojechaniu do tego miejsca go odtrącała. Mimo, że nie raz napotykał uzdrowicieli w swoim życiu, to nigdy szczególnie za nimi nie przepadał. Teraz również nie miał ochoty spotykać się z nimi, zwłaszcza, że był tylko zmęczony, a nie chory. Musiał tylko znaleźć sposób by i ona to dostrzegła nim zrobi coś co jest zupełnie zbędne. Spróbował stanąć prosto, ale efekt był taki, że i tak musiał podeprzeć się ręką o ścianę.
- Nie jestem ch... - nie zdołał dokończyć, bo z jego ust dobiegło silne ziewnięcie. - Zm... - teraz nie był w stanie uzupełnić zdania, czując coraz silniejszy przypływ zmęczenia, zdołał powiedzieć tylko jeszcze. - Mung nie... - miał nadzieje, że mimo wszystko go zrozumie.
Nie miał jednak powodu by straszyć te biedną dziewczynę. W obecnej sytuacji była w sumie i tak jego jedyną deską ratunku. Wystarczyłoby żeby teraz napotkał jednego z ludzi, którzy za nim nie przepadają, a takich nie brakowało.
Kręcił się w końcu po różnych nieprzyjemnych miejscach, wykonując swoje zlecenia i zdobywając przy tym nowych "przyjaciół". Zamiast tego miał szczęście wpaść na te dziewczynę. Szczęście dla niego, ale zdecydowanie nie dla niej. Miał ochotę uderzyć z całej siły głową w ścianę, gdy tylko myślał nad tym jak głupi był. Nie rozumiał dlaczego właściwie wyszedł z domu, gdy mógł zostać w łóżku próbując nadal zasnąć. No tak, wcale już wtedy nie myślał.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że żadne z nich najwyraźniej się nie rozumiało. Jego zmęczony umysł nie był w stanie odebrać wszystkiego co do niego mówiła. Mógł wyłapać tylko pojedyncze słowa, które i tak się zniekształcały wraz ze skomleniem psiaka kobiety. Podczas gdy ona, najwyraźniej uważała, że jest chory.
Wszystko też wskazywało, że nie zamierzała spełnić jego niedawnej prośby. A ze słów które padły, zdołał zarejestrować zwłaszcza jedno, a mianowicie Mung... Sama myśl o pojechaniu do tego miejsca go odtrącała. Mimo, że nie raz napotykał uzdrowicieli w swoim życiu, to nigdy szczególnie za nimi nie przepadał. Teraz również nie miał ochoty spotykać się z nimi, zwłaszcza, że był tylko zmęczony, a nie chory. Musiał tylko znaleźć sposób by i ona to dostrzegła nim zrobi coś co jest zupełnie zbędne. Spróbował stanąć prosto, ale efekt był taki, że i tak musiał podeprzeć się ręką o ścianę.
- Nie jestem ch... - nie zdołał dokończyć, bo z jego ust dobiegło silne ziewnięcie. - Zm... - teraz nie był w stanie uzupełnić zdania, czując coraz silniejszy przypływ zmęczenia, zdołał powiedzieć tylko jeszcze. - Mung nie... - miał nadzieje, że mimo wszystko go zrozumie.
Gość
Gość
Horizont Alley
Szybka odpowiedź