Horizont Alley
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Horizont Alley
Ulicę Pokątną prostopadle przecina Horizont Alley. Można znaleźć tu znacznie mniej sklepów i lokali, a więcej budynków mieszkalnych. Stojące w szeregach kamienice są domem wielu rodzin czarodziejów. Mówi się, że mimo usytuowania nieopodal centrum na Horizont Alley lepiej nie pojawiać się po zmroku. Alejka prowadzi bezpośrednio na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu, wskutek czego w nocy można tu spotkać osobników spod ciemnej gwiazdy. Jednak za dnia panuje tu gwar - na rogu znajduje się popularna dzięki niskim cenom apteka, nieco dalej podupadający sklepik ze słodkościami, a tuż przy ulicy Pokątnej warto odwiedzić herbaciarnię słynącą z serwowania herbat-niespodzianek.
Szła obok Tristana w komfortowym milczeniu - jedyne napięcie, jakie przenikało jej giętkie mięśnie, było wywołane niecierpliwymi projekcjami niedalekiej przyszłości. Bezwładne ciało Isoldy, ledwie słyszalny świst zaklęcia, pieszczotliwie wypowiedziana inkantacja. Wrzask bólu, krew kapiąca na podłogę, proste ostrzeżenie, wypisane na ciele kobiety bolesnymi komunikatami. Zawiodła, miała ponieść konsekwencje poniesionej porażki, a przy okazji jej nieskazitelna, szlachecka skóra posłuży do przekazania wiadomości tym, którzy - na razie; kwestia tygodni, może miesięcy, dzielących ich od potknięcia - pozostawali nietykalni. Deirdre nie podważała decyzji Czarnego Pana, nie śmiałaby tego robić, jedynie nieco dziwiła się, że Ceasar pozostaje w łaskach pomimo długiej absencji. Stchórzył i ukrywa się, z naiwną nadzieją? Czy może zostało mu powierzone jakieś ważne, tajemnicze zadanie? Nie, ta druga opcja była niemożliwa, a Lestrange już wkrótce zrozumie swoje błędy.
Pozwalała myślom błądzić, lecz dalekosiężne plany nie przesłaniały jej detali rzeczywistości. Twarz ciągle ukryta pod kapturem, obszerna peleryna zacierająca sylwetkę we wspomnieniach ewentualnych ciekawskich, zerkających zza brudnych szyb; była wysoka a zwoje ciemnego materiału nie pozwalały rozpoznać płci, ot, mogła zostać uznana za smukłego młodzieńca towarzyszącego temu bardziej barczystemu towarzyszowi podczas wieczornego powrotu do domu.
Przy Pokątnej, plugawej dzielnicy, niedaleko otwartych rynsztoków mugolskiego Londynu, pełnego szlamu. Co szlachcianka z konserwatywnego rodu robiła w tym miejscu? Własne mieszkanie oznaczało chęć niepodległości; nawet ze strzępków informacji Dei układała dość precyzyjny obraz Isolde buntowniczej, pragnącej się wykazać. Potrafiła to zrozumieć, być może, gdyby nie koleje losu, potrafiłaby poczuć do Bulstrode odrobinę sympatii, ale nie zamierzała zaprzątać sobie głowy podobieństwami. Nawet wtedy, gdy w końcu stanęli przed jej drzwiami i mogła skonfrontować się z narzeczoną Caesara po raz pierwszy.
Uniesiona różdżka, zmartwiało blada twarz, krótkie włosy obcięte na francuską modłę. Lodowaty ton, wystudiowanie uprzejmy gest zaproszenia do środka. Filigranowa sylwetka, puste oczy - wystraszone i zacięte jednocześnie. Deirdre bez słowa badała wzrokiem nową przyjaciółkę, uż prawie pewna, że w innych okolicznościach to miano nie byłoby sarkastycznym eufemizmem. Przekroczyła próg tuż przed Tristanem, dopiero w wąskim korytarzu ściągając kaptur z głowy. Czarne włosy opadły na ramiona odsłaniając białą twarz. Uśmiechała się do kobiety: lekko, uspokajająco, i choć w rękawie szaty ciągle ściskała różdżkę, gotowa użyć jej w ułamku sekundy, to cała sylwetka Deirdre zdawała się miękka, otwarta i delikatna.
- Przyszliśmy tylko porozmawiać, Isolde - zaczęła z zaskakującą uprzejmością, płynnie przechodząc do nowej roli. Łagodnego, choć nieustępliwego gościa. I choć marzyła o tym, by posłać w stronę brunetki zaklęcie, to pohamowała kuszący odruch. Jeszcze nie teraz; jeszcze drzwi nie domknęły się za Tristanem i jeszcze nie rozgościli się w tym luksusowo urządzonym, ale niewielkim mieszkaniu. Jakby ignorując wyciągniętą przez Bulstrode różdżkę - albo szanując jej przygotowanie - Deirdre ominęła powoli stojącą kobietę, przystając przy przejściu do salonu. - Możemy usiąść? - spytała grzecznie, odwracając się przez ramię, by ponad głową Isolde zerknąć na Rosiera. Z tym samym - dość przerażającym dla kogoś, kto znał ją prawdziwą, z zupełnie innej strony - uśmiechem. Mogli miotać zaklęciami już od progu, ale byłoby to skrajnie...nieeleganckie. A byłym narzeczonym należała się choć jedna, krótka, złudna chwila względnego spokoju.
Pozwalała myślom błądzić, lecz dalekosiężne plany nie przesłaniały jej detali rzeczywistości. Twarz ciągle ukryta pod kapturem, obszerna peleryna zacierająca sylwetkę we wspomnieniach ewentualnych ciekawskich, zerkających zza brudnych szyb; była wysoka a zwoje ciemnego materiału nie pozwalały rozpoznać płci, ot, mogła zostać uznana za smukłego młodzieńca towarzyszącego temu bardziej barczystemu towarzyszowi podczas wieczornego powrotu do domu.
Przy Pokątnej, plugawej dzielnicy, niedaleko otwartych rynsztoków mugolskiego Londynu, pełnego szlamu. Co szlachcianka z konserwatywnego rodu robiła w tym miejscu? Własne mieszkanie oznaczało chęć niepodległości; nawet ze strzępków informacji Dei układała dość precyzyjny obraz Isolde buntowniczej, pragnącej się wykazać. Potrafiła to zrozumieć, być może, gdyby nie koleje losu, potrafiłaby poczuć do Bulstrode odrobinę sympatii, ale nie zamierzała zaprzątać sobie głowy podobieństwami. Nawet wtedy, gdy w końcu stanęli przed jej drzwiami i mogła skonfrontować się z narzeczoną Caesara po raz pierwszy.
Uniesiona różdżka, zmartwiało blada twarz, krótkie włosy obcięte na francuską modłę. Lodowaty ton, wystudiowanie uprzejmy gest zaproszenia do środka. Filigranowa sylwetka, puste oczy - wystraszone i zacięte jednocześnie. Deirdre bez słowa badała wzrokiem nową przyjaciółkę, uż prawie pewna, że w innych okolicznościach to miano nie byłoby sarkastycznym eufemizmem. Przekroczyła próg tuż przed Tristanem, dopiero w wąskim korytarzu ściągając kaptur z głowy. Czarne włosy opadły na ramiona odsłaniając białą twarz. Uśmiechała się do kobiety: lekko, uspokajająco, i choć w rękawie szaty ciągle ściskała różdżkę, gotowa użyć jej w ułamku sekundy, to cała sylwetka Deirdre zdawała się miękka, otwarta i delikatna.
- Przyszliśmy tylko porozmawiać, Isolde - zaczęła z zaskakującą uprzejmością, płynnie przechodząc do nowej roli. Łagodnego, choć nieustępliwego gościa. I choć marzyła o tym, by posłać w stronę brunetki zaklęcie, to pohamowała kuszący odruch. Jeszcze nie teraz; jeszcze drzwi nie domknęły się za Tristanem i jeszcze nie rozgościli się w tym luksusowo urządzonym, ale niewielkim mieszkaniu. Jakby ignorując wyciągniętą przez Bulstrode różdżkę - albo szanując jej przygotowanie - Deirdre ominęła powoli stojącą kobietę, przystając przy przejściu do salonu. - Możemy usiąść? - spytała grzecznie, odwracając się przez ramię, by ponad głową Isolde zerknąć na Rosiera. Z tym samym - dość przerażającym dla kogoś, kto znał ją prawdziwą, z zupełnie innej strony - uśmiechem. Mogli miotać zaklęciami już od progu, ale byłoby to skrajnie...nieeleganckie. A byłym narzeczonym należała się choć jedna, krótka, złudna chwila względnego spokoju.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Otwarte drzwi skrzypnęły, Tristan ulokował spojrzenie na jej perłowym bladym licu - bez emocji, ni to złości, nie radości, na widok dawnej lubej; kilka ostatnich zdarzeń pogrzebało wszystko, co niegdyś mogło ich łączyć - a Tristan wyzbył się sentymentu. Mógł się spodziewać chłodnego przyjęcia, wiedziała, że nie przyszedł z towarzyską wizytą, skoro miał przy sobie Deirdre; pora była zresztą zdecydowanie niestosowna na odwiedziny u młodej damy - która nie powinna mieszkać sama i która dzisiaj miała się boleśnie przekonać dlaczego właściwie nie powinna mieszkać sama. Biedna mała chorowita Isolde; na ile rozumiała wagę swoich działań? To, że zawiodła - że zagubiła się tamtego dnia w podziemiach, cudem wychodząc na powierzchnię.
- Nieszczególnie - odparł lakonicznie, wślizgując się do wnętrza tuż za Deirdre, zamykając za sobą drzwi krótkim machnięciem różdżki; nie krył się z tym, że miał ją przy sobie. - Wolałbym być z ciebie dumny. Ale masz rację, nie jestem - przyznał wprost, bo nie było potrzeby tego ukrywać; na spotkanie rycerzy przyprowadził ją Carrow, nie on, nawet nie Ceasar, a Deimos, który stchórzył krótko po niej samej i który z jakiegoś powodu uznał ją za odpowiednią kandydatkę, ją, filigranową, z trudem oddychającą porcelanową lalkę, która nieprzerwanie wierzy we własną wyimaginowaną niezależność. Popełniła wiele błędów, znalezienie się tamtego dnia wewnątrz Białej Wywerny było jedynie jednym z nich, drugim - przyjęcie pierścionka od Lestrange'a, trzecim - pozwolenie bratu na dokonanie najbardziej lekkomyślnej rzeczy, jaka kiedykolwiek przyszła mu do głowy. Nie miał pojęcia, czy Isolde w ogóle wiedziała o tym, co zrobił Lorne - ale to nie miało znaczenia. Krew z krwi, jabłko zawsze upada blisko drzewa.
Uchwycił spojrzenie towarzyszki, skinąwszy jej głową - zamiast Isoldy - w odpowiedzi, mogli usiąść, wszyscy troje. Siadaj, Isolde. Chwilę się zapatrzył - na drapieżny uśmiech Deirdre. To było dość zabawne: zabawiał się z nią już w czasach, w których Isolde nosiła jego na palcu jego pierścionek zaręcznowy, wiedziała o tym, choć nie wiedziała, że była to Deirdre - choć zapewne domyśliłaby się, gdyby wiedziała, gdzie ta kruczowłosa piękność, jego słodka orchidea, pracowała. I nigdy wcześniej nie pomyślał, że one dwie mogłyby się ze sobą spotkać, a już na pewno nie w podobnych okolicznościach. Los bywa okrutnie przewrotny, tym razem koło fortuny przygniatało lady Bulstrode.
- Cieszę się, widząc cię w dobrym zdrowiu - oznajmił, nieśpiesznie kierując się ku jednemu z krzeseł, bez zaproszenia; jego ton mógł się wydać wyzuty z emocji, niemal znudzony, nonszalancko obojętny. - Ostatnio, kiedy miałem tę przyjemność, gniłaś na dnie podziemi, z których nie potrafiłaś się sama wydostać. Przykro mi, że na ciebie nie zaczekałem, mieliśmy do wykonania misję, o której najwyraźniej zdarzyło ci się zapomnieć. - Po co ci to było, Isoldo? Co cię skusiło, byś tamtego dnia odważyła się zasiąść z nami przy jednym stole? - I, prawdę mówiąc, wcale nie sądziłem, że dożyjesz kolejnego brzasku. - A jednak tak się stało. Niepotrzebnie, byłoby ci lżej, gdybyś umarła tamtego dnia, pod ziemią. Lżej niż dzisiaj, lżej niż jutro, kiedy będziesz musiała się zmierzyć z konsekwencjami swoich decyzji. - Przyjmij gratulacje - dodał, choć tylko głupiec nie wziąłby tego za jawną kpinę.
- Powiedz, Isolde, czym właściwie miał być ten teatr? - Pokaz? Cyrk? Dlaczego, Isolde, uciekasz z ram, do których pasujesz całą sobą? Jego potęga obezwładnia, ale jest daleko poza twoim zasięgiem, wiedziałaś to wtedy i wiesz o tym dzisiaj. Jesteś przecież zbyt mądra, by nie mieć tej świadomości. Fakt, że miał rację, w żadnym razie nie budził w nim satysfakcji, raczej lekki zawód - i nieprzerwany żal, że zachowała się tak lekkomyślnie. Bez tego, byłaby dzisiaj bezpieczna.
Zawsze uczono go, że z jedzeniem nie należy się bawić, ale z niektórych nawyków nie wyrasta się tak łatwo.
- Nieszczególnie - odparł lakonicznie, wślizgując się do wnętrza tuż za Deirdre, zamykając za sobą drzwi krótkim machnięciem różdżki; nie krył się z tym, że miał ją przy sobie. - Wolałbym być z ciebie dumny. Ale masz rację, nie jestem - przyznał wprost, bo nie było potrzeby tego ukrywać; na spotkanie rycerzy przyprowadził ją Carrow, nie on, nawet nie Ceasar, a Deimos, który stchórzył krótko po niej samej i który z jakiegoś powodu uznał ją za odpowiednią kandydatkę, ją, filigranową, z trudem oddychającą porcelanową lalkę, która nieprzerwanie wierzy we własną wyimaginowaną niezależność. Popełniła wiele błędów, znalezienie się tamtego dnia wewnątrz Białej Wywerny było jedynie jednym z nich, drugim - przyjęcie pierścionka od Lestrange'a, trzecim - pozwolenie bratu na dokonanie najbardziej lekkomyślnej rzeczy, jaka kiedykolwiek przyszła mu do głowy. Nie miał pojęcia, czy Isolde w ogóle wiedziała o tym, co zrobił Lorne - ale to nie miało znaczenia. Krew z krwi, jabłko zawsze upada blisko drzewa.
Uchwycił spojrzenie towarzyszki, skinąwszy jej głową - zamiast Isoldy - w odpowiedzi, mogli usiąść, wszyscy troje. Siadaj, Isolde. Chwilę się zapatrzył - na drapieżny uśmiech Deirdre. To było dość zabawne: zabawiał się z nią już w czasach, w których Isolde nosiła jego na palcu jego pierścionek zaręcznowy, wiedziała o tym, choć nie wiedziała, że była to Deirdre - choć zapewne domyśliłaby się, gdyby wiedziała, gdzie ta kruczowłosa piękność, jego słodka orchidea, pracowała. I nigdy wcześniej nie pomyślał, że one dwie mogłyby się ze sobą spotkać, a już na pewno nie w podobnych okolicznościach. Los bywa okrutnie przewrotny, tym razem koło fortuny przygniatało lady Bulstrode.
- Cieszę się, widząc cię w dobrym zdrowiu - oznajmił, nieśpiesznie kierując się ku jednemu z krzeseł, bez zaproszenia; jego ton mógł się wydać wyzuty z emocji, niemal znudzony, nonszalancko obojętny. - Ostatnio, kiedy miałem tę przyjemność, gniłaś na dnie podziemi, z których nie potrafiłaś się sama wydostać. Przykro mi, że na ciebie nie zaczekałem, mieliśmy do wykonania misję, o której najwyraźniej zdarzyło ci się zapomnieć. - Po co ci to było, Isoldo? Co cię skusiło, byś tamtego dnia odważyła się zasiąść z nami przy jednym stole? - I, prawdę mówiąc, wcale nie sądziłem, że dożyjesz kolejnego brzasku. - A jednak tak się stało. Niepotrzebnie, byłoby ci lżej, gdybyś umarła tamtego dnia, pod ziemią. Lżej niż dzisiaj, lżej niż jutro, kiedy będziesz musiała się zmierzyć z konsekwencjami swoich decyzji. - Przyjmij gratulacje - dodał, choć tylko głupiec nie wziąłby tego za jawną kpinę.
- Powiedz, Isolde, czym właściwie miał być ten teatr? - Pokaz? Cyrk? Dlaczego, Isolde, uciekasz z ram, do których pasujesz całą sobą? Jego potęga obezwładnia, ale jest daleko poza twoim zasięgiem, wiedziałaś to wtedy i wiesz o tym dzisiaj. Jesteś przecież zbyt mądra, by nie mieć tej świadomości. Fakt, że miał rację, w żadnym razie nie budził w nim satysfakcji, raczej lekki zawód - i nieprzerwany żal, że zachowała się tak lekkomyślnie. Bez tego, byłaby dzisiaj bezpieczna.
Zawsze uczono go, że z jedzeniem nie należy się bawić, ale z niektórych nawyków nie wyrasta się tak łatwo.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Stała spokojnie. Choć może to złe słowo. Bała się i wewnątrz aż się gotowała. Bała się tego, co chcą jej zrobić. Jednocześnie ten lęk ją irytował, dręczył. Nie zamierzała dać z siebie kpić, nie zamierzała przyznawać im racji. Stała więc nie okazując emocji jak tylko była w stanie utrzymywać je na wodzy i powiodła chłodnym spojrzeniem za Tristanem i jego towarzyszką, która całkowicie nie miała dla niej znaczenia. Niczego o niej nie wiedziała. A gdyby wiedziała więcej - czy by się przejęła?
Zaczekała aż ją wyminął. Wcale im nie ufała, musiała być głupia żeby uwierzyć w ich słowa. Porozmawiać. Nawet uśmiechnęła się z całym chłodem na jaki było ją stać, kiedy usłyszała te słowa. Nadal trzymała różdżkę. Nie siadała, a podeszła do jednego z wolnych krzeseł i stając za nim wsparła na jego oparciu knykcie, uważnie obserwując oboje swoich rozmówców.
- Nie wątpię. - uniosła brwi na wspomnienie o dumie. Brzmiało niemal jakby cokolwiek dla niego znaczyła. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy wyzywająco. Czekała. Chciała sprowokować. Nie miała ochoty na wymianę nieuprzejmości, która tylko odsuwała w czasie to, po co jej zdaniem tutaj przyszli.
Uniosła brodę nie zamierzając przyjmować niczego co mówił Rosier. Żaden jego zawód, żadne podkreślenie że miał rację nie mogło mieć miejsca. Nie mogła mu tego przyznać. Patrzyła na niego z chłodem równie rozjuszona tym co dawniej powiedział, jak tamtego dnia.
- Na prawdę uważasz, że jesteś kimś komu zamierzałabym się tłumaczyć? Jak zawsze zbyt pewny siebie. - powiedziała zdradzającym zarówno nerwy, jak i rozbawienie tonem, uśmiechając się przy tym może odrobinę nienaturalnie i stukając paznokciami i oparcie krzesła, które miała przed sobą.
Niczego nie była mu winna. Walczyła o siebie, o to jaką chciała być, walczyła o to, żeby ludzie przestali patrzeć na nią przez pryzmat choroby i filigranowej postury. Nie chciała stać z boku.
Nie spuszczała wzroku, znów wpatrywała się w jego oczy i czekała. Niech mówi, że jest słaba, niech mówi, że nie dała rady. Niech ma rację po raz kolejny. Irytowało ją to. W tej chwili buzowało w niej niesamowicie wiele emocji, w większości negatywnych i chyba nie byłaby w stanie wybrać jednej przewodniej.
Nie mogła przyznać się do błędu nawet, jeśli chwilami go dostrzegała.
Zaczekała aż ją wyminął. Wcale im nie ufała, musiała być głupia żeby uwierzyć w ich słowa. Porozmawiać. Nawet uśmiechnęła się z całym chłodem na jaki było ją stać, kiedy usłyszała te słowa. Nadal trzymała różdżkę. Nie siadała, a podeszła do jednego z wolnych krzeseł i stając za nim wsparła na jego oparciu knykcie, uważnie obserwując oboje swoich rozmówców.
- Nie wątpię. - uniosła brwi na wspomnienie o dumie. Brzmiało niemal jakby cokolwiek dla niego znaczyła. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy wyzywająco. Czekała. Chciała sprowokować. Nie miała ochoty na wymianę nieuprzejmości, która tylko odsuwała w czasie to, po co jej zdaniem tutaj przyszli.
Uniosła brodę nie zamierzając przyjmować niczego co mówił Rosier. Żaden jego zawód, żadne podkreślenie że miał rację nie mogło mieć miejsca. Nie mogła mu tego przyznać. Patrzyła na niego z chłodem równie rozjuszona tym co dawniej powiedział, jak tamtego dnia.
- Na prawdę uważasz, że jesteś kimś komu zamierzałabym się tłumaczyć? Jak zawsze zbyt pewny siebie. - powiedziała zdradzającym zarówno nerwy, jak i rozbawienie tonem, uśmiechając się przy tym może odrobinę nienaturalnie i stukając paznokciami i oparcie krzesła, które miała przed sobą.
Niczego nie była mu winna. Walczyła o siebie, o to jaką chciała być, walczyła o to, żeby ludzie przestali patrzeć na nią przez pryzmat choroby i filigranowej postury. Nie chciała stać z boku.
Nie spuszczała wzroku, znów wpatrywała się w jego oczy i czekała. Niech mówi, że jest słaba, niech mówi, że nie dała rady. Niech ma rację po raz kolejny. Irytowało ją to. W tej chwili buzowało w niej niesamowicie wiele emocji, w większości negatywnych i chyba nie byłaby w stanie wybrać jednej przewodniej.
Nie mogła przyznać się do błędu nawet, jeśli chwilami go dostrzegała.
I show not your face but your heart's desire
Mieszkanie było spore, przestronne, urządzone ze smakiem; pewnie zajmowało prawie całe piętro kamienicy. Rodowe barwy, bibeloty nad kominkiem, wygodne fotele, ciężkie, aksamitne zasłony odcinające wysokie okna od widoku opustoszałej o tej porze Pokątnej - Deirdre rozglądała się dookoła z uprzejmą uwagą, jakby naprawdę była tylko nieoczekiwanym gościem, poszukującym w drobiazgach architektonicznych tematu do rozmowy. Komplementowanie wystroju oraz - zapewne sprowadzanych z zagranicy - obrazów stanowiło uroczy wstęp do poważniejszych rozmów, lecz na szczęście Tsagairt nie musiała kalać języka podobnymi, niezobowiązującymi pogawędkami. Ciężar prowadzenia konwersacji na poziomie przejął Tristan, lecz Dei nie odwracała wzroku w kierunku dawnych narzeczonych, chcąc zapewnić im minimum intymności. Powinni mieć jeszcze chwilę na wymianę komplementów i szlacheckich uprzejmości, ewentualnie: na serię sensownych wyrzutów. Deirdre nie widziała porażki Isoldy, ale nie pozostawała ona dla niej tajemnicą. Wiedziała, że Bulstrode zawiodła, nie wypełniając powierzonego jej zadania. Żałosna, chorowita istota. Może i posiadały podobne ambicje, lecz na tym płaszczyzna porozumienia się urywała.
Przystanęła przy jednym z obrazów, z pozoru skupiona na przeróżnych odcieniach szmaragdu i błękitu, perfekcyjnie oddających głębię wzburzonego morza - tęsknota narzeczonej za Isle of Wight, gdzie mogła spacerować z Caesarem po piaszczystych plażach? - ale mimo wszystko wsłuchiwała się w prowadzoną za plecami rozmowę. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc z jednej strony o szorstkich gratulacjach, z drugiej: oskarżenia o przesadną pewność siebie. Spotkanie niedoszłych małżonków mogłoby być uroczym widowiskiem: w innych okolicznościach, z inną wiadomością, jaką mieli przekazać Isolde. I nie tylko jej.
Deirdre powoli odwróciła się od obrazu, przenosząc wzrok na wspartą o krzesło Isolde. Czujną, ale wyraźnie skupiającą całą swoją wojowniczą uwagę na Rosierze. Typowy błąd; Tsagairt niemalże przywykła do okazywanego jej lekceważenia, zazwyczaj kończącego się dla ignoranta dość boleśnie. Oparła się o gzyms kominka, tylko odrobinę unosząc rękę, by spod rękawa szaty wysunęła się różdżka, wycelowana w plecy lady Bulstrode. - Expelliarmus - powiedziała cicho, nie czując żadnych wyrzutów sumienia z powodu atakowania kobiety bez ostrzeżenia. To nie były łagodne zasady klubu pojedynków a, cóż, niesprawiedliwe życie; życie, którego Isolde widocznie pragnęła, a do którego nie potrafiła się odpowiednio dostosować. Różdżka szlachcianki wyfrunęła z jej ręki i upadła na drewnianą podłogę niedaleko Tristana, a odgłos cichego trzasku zastąpił nerwowy stukot paznokci o oparcie fotela.
- Pewnie zdajesz sobie sprawę z tego, jak mocno zawiodłaś - zaczęła powoli, spokojnie, cicho, choć głos Dei był wyraźnie słyszalny w przestronnym salonie. Już się nie uśmiechała, ponownie obojętna, wyrwana z zupełnie innego kontekstu, już nie przyjacielskich odwiedzin a urzędniczego przekazywania informacji. I wymierzania odpowiednich, sprawiedliwych sankcji. - I jakie niesie to ze sobą konsekwencje - dodała rzeczowo; Isolde z pewnością była słaba, ale nie można było jej zarzucić nieświadomego popełniania błędów i wytłumaczenia nieposłuszeństwa oraz tchórzostwa kobiecą naiwnością.
Przystanęła przy jednym z obrazów, z pozoru skupiona na przeróżnych odcieniach szmaragdu i błękitu, perfekcyjnie oddających głębię wzburzonego morza - tęsknota narzeczonej za Isle of Wight, gdzie mogła spacerować z Caesarem po piaszczystych plażach? - ale mimo wszystko wsłuchiwała się w prowadzoną za plecami rozmowę. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc z jednej strony o szorstkich gratulacjach, z drugiej: oskarżenia o przesadną pewność siebie. Spotkanie niedoszłych małżonków mogłoby być uroczym widowiskiem: w innych okolicznościach, z inną wiadomością, jaką mieli przekazać Isolde. I nie tylko jej.
Deirdre powoli odwróciła się od obrazu, przenosząc wzrok na wspartą o krzesło Isolde. Czujną, ale wyraźnie skupiającą całą swoją wojowniczą uwagę na Rosierze. Typowy błąd; Tsagairt niemalże przywykła do okazywanego jej lekceważenia, zazwyczaj kończącego się dla ignoranta dość boleśnie. Oparła się o gzyms kominka, tylko odrobinę unosząc rękę, by spod rękawa szaty wysunęła się różdżka, wycelowana w plecy lady Bulstrode. - Expelliarmus - powiedziała cicho, nie czując żadnych wyrzutów sumienia z powodu atakowania kobiety bez ostrzeżenia. To nie były łagodne zasady klubu pojedynków a, cóż, niesprawiedliwe życie; życie, którego Isolde widocznie pragnęła, a do którego nie potrafiła się odpowiednio dostosować. Różdżka szlachcianki wyfrunęła z jej ręki i upadła na drewnianą podłogę niedaleko Tristana, a odgłos cichego trzasku zastąpił nerwowy stukot paznokci o oparcie fotela.
- Pewnie zdajesz sobie sprawę z tego, jak mocno zawiodłaś - zaczęła powoli, spokojnie, cicho, choć głos Dei był wyraźnie słyszalny w przestronnym salonie. Już się nie uśmiechała, ponownie obojętna, wyrwana z zupełnie innego kontekstu, już nie przyjacielskich odwiedzin a urzędniczego przekazywania informacji. I wymierzania odpowiednich, sprawiedliwych sankcji. - I jakie niesie to ze sobą konsekwencje - dodała rzeczowo; Isolde z pewnością była słaba, ale nie można było jej zarzucić nieświadomego popełniania błędów i wytłumaczenia nieposłuszeństwa oraz tchórzostwa kobiecą naiwnością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jej wyzywające spojrzenie nie robiło na nim większego wrażenia; podchwycił je, z lekko kpiącą miną - chyba nie sądziła, że mogła się z nim równać? Chyba nie sądziła, że była od niego silniejsza? Potężniejsza? Że w ogóle mogła się z nim równać? Mała, naiwna Isoldo - naprawdę? Uśmiechnął się, po swojemu, samym kącikiem ust, wilczo, kiedy chłodno oświadczyła, że nie wątpi; znasz mnie, Isoldo, wiesz, że to niemądre, to, co robisz. Jej dumnie uniesiona bródka zdawała się go bawić, wyglądała jak dziecko - którym przecież była, nie rozumiejąc świata ani nie przyjmując roli, jaką przyszło jej w nim przyjąć.
- Gdybyś miała choć odrobinę rozsądku, zrobiłabyś to - stwierdził po chwili zastanowienia; mogła przecież wyjawić, co się stało: że napotkała przeszkody, których nikt nie przewidział, że vis maior położyła przed nim mur, którego nie mogła przeskoczyć, mogła, ale nic z tego nie było prawdą - Isolda nie wypełniła swojego zadania, bo mu nie podołała, nie mając w żaden sposób ciężej, niż wszyscy pozostali. Była słaba. Za słaba. - Ale zapewne domyślasz się, że niczego by to nie zmieniło - Nie uległby tłumaczeniom, nie tylko dlatego, że nie był sam; osobista zemsta była wisienką na torcie tej rozkosznej wizyty. Zemsta na Lornie, zemsta na Ceasarze, ona sama nawet w tej zemście była nic nieznaczącą płotką - narzędziem, za pomocą którego pozostawią wiadomość tym, których skrzywdzić nie mogli lub nie powinni, jeszcze nie. Jak zawsze zbyt pewny siebie - być może - ale w przeciwieństwie do Isoldy był pewny siebie z powodu umiejętności, które niewątpliwie posiadał. - Ale gdybyś go miała - kontynuował gładko, wciąż wpatrując się w jej alabastrową twarzyczkę - nie pojawiłabyś się przecież w Wywernie tamtego dnia - widział cień Deirdre; nie reagował. - I powstrzymałabyś brata - jej życiowe błędy mógł wymieniać właściwie bez końca, wszystkie, ze które miałby chęć skrócić ją o głowę. Pokręcił w milczeniu głową - z uśmiechem, kiedy w powietrzu zabrzmiał rzucony Expelliarmus, a struga światła przecięła powietrze; różdżka Isoldy upadła, przetaczając się bliżej niego - Tristan zatrzymał ją obcasem i wziął pod buta. Dzisiaj nie będzie ci potrzebna, Isoldo. Dzisiaj - zaprzyjaźnisz się ze wstydem tak mocno, jak mocno zaprzyjaźniłaś się z Ondyną. Nie ściągał wzroku z Isoldy, gotów zareagować na każdy jej ruch, kiedy Deirdre mówiła - nie przerywał jej. Patrz uważnie, Isoldo, ona ma w sobie siłę, której zabrakło tobie.
- Locomotor Mortis - mruknął właściwie od niechcenia, chcąc unieruchomić dziewczynę; gdyby zaczęła biegać po mieszkaniu - mogłoby zacząć być niezręcznie, utrudnianie im tego zadania mogło jedynie odwlec skutki w czasie - bo skutki były przecież nieuniknione. Przeniósł wzrok na Deirdre, przesuwając obcasem buta po leżącej na podłodze różdżce, własną wciąż trzymając w dłoni: na wypadek, gdyby zapragnęła krzyczeć, choć może lepszym pomysłem byłoby... wyciszenie tego pomieszczenia. Nie powiedział jednak nic - zamiast tego sięgnął do kieszeni szaty po czarodziejskie papierosy i uchwycił jednego pomiędzy długie, blade palce. Ta przyjemność miała należeć do jego słodkiej Orchidei, nie do niego.
- Gdybyś miała choć odrobinę rozsądku, zrobiłabyś to - stwierdził po chwili zastanowienia; mogła przecież wyjawić, co się stało: że napotkała przeszkody, których nikt nie przewidział, że vis maior położyła przed nim mur, którego nie mogła przeskoczyć, mogła, ale nic z tego nie było prawdą - Isolda nie wypełniła swojego zadania, bo mu nie podołała, nie mając w żaden sposób ciężej, niż wszyscy pozostali. Była słaba. Za słaba. - Ale zapewne domyślasz się, że niczego by to nie zmieniło - Nie uległby tłumaczeniom, nie tylko dlatego, że nie był sam; osobista zemsta była wisienką na torcie tej rozkosznej wizyty. Zemsta na Lornie, zemsta na Ceasarze, ona sama nawet w tej zemście była nic nieznaczącą płotką - narzędziem, za pomocą którego pozostawią wiadomość tym, których skrzywdzić nie mogli lub nie powinni, jeszcze nie. Jak zawsze zbyt pewny siebie - być może - ale w przeciwieństwie do Isoldy był pewny siebie z powodu umiejętności, które niewątpliwie posiadał. - Ale gdybyś go miała - kontynuował gładko, wciąż wpatrując się w jej alabastrową twarzyczkę - nie pojawiłabyś się przecież w Wywernie tamtego dnia - widział cień Deirdre; nie reagował. - I powstrzymałabyś brata - jej życiowe błędy mógł wymieniać właściwie bez końca, wszystkie, ze które miałby chęć skrócić ją o głowę. Pokręcił w milczeniu głową - z uśmiechem, kiedy w powietrzu zabrzmiał rzucony Expelliarmus, a struga światła przecięła powietrze; różdżka Isoldy upadła, przetaczając się bliżej niego - Tristan zatrzymał ją obcasem i wziął pod buta. Dzisiaj nie będzie ci potrzebna, Isoldo. Dzisiaj - zaprzyjaźnisz się ze wstydem tak mocno, jak mocno zaprzyjaźniłaś się z Ondyną. Nie ściągał wzroku z Isoldy, gotów zareagować na każdy jej ruch, kiedy Deirdre mówiła - nie przerywał jej. Patrz uważnie, Isoldo, ona ma w sobie siłę, której zabrakło tobie.
- Locomotor Mortis - mruknął właściwie od niechcenia, chcąc unieruchomić dziewczynę; gdyby zaczęła biegać po mieszkaniu - mogłoby zacząć być niezręcznie, utrudnianie im tego zadania mogło jedynie odwlec skutki w czasie - bo skutki były przecież nieuniknione. Przeniósł wzrok na Deirdre, przesuwając obcasem buta po leżącej na podłodze różdżce, własną wciąż trzymając w dłoni: na wypadek, gdyby zapragnęła krzyczeć, choć może lepszym pomysłem byłoby... wyciszenie tego pomieszczenia. Nie powiedział jednak nic - zamiast tego sięgnął do kieszeni szaty po czarodziejskie papierosy i uchwycił jednego pomiędzy długie, blade palce. Ta przyjemność miała należeć do jego słodkiej Orchidei, nie do niego.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie zamierzała się tłumaczyć, bo niczego by to nie zmieniło. Nie zamierzała osobiście dokładać sobie nieprzyjemności. W niczym by to nie pomogło, niczego nie naprawiło. A przede wszystkim: nie była im temu winna. Patrzyła na Rosiera zbyt dumnego i pewnego siebie, nie zamierzała się przed nim płaszczyć i wyjaśniać swojego potknięcia, nie zamierzała się podkładać, aby mógł pławić się w swojej satysfakcji. Mógł mówić co chciał, ona wiedziała swoje.
Jego towarzyszka traciła znaczenie. Jak ktoś taki, jak ona może znaczyć więcej w oczach czarnego pana, niż Bulstrode? Panna znikąd, bez nazwiska, bez znaczenia. Kolejny pies gończy do zabicia, lub wystawienia na śmierć w odpowiednim momencie. Jak mogą napastować ją kimś takim, kimś tak nieważnym?
Większą uwagę skupiała jednak na dawnym narzeczonym, to z jego strony oczekując pierwszego ruchu. Nie zamierzała poddać się bez walki.
- Jesteś niekonsekwentny. - stwierdziła jedynie na podsumowanie dwóch sprzecznych wypowiedzi. - Uważasz, że powinnam się tłumaczyć, bo łechtałoby to twoje ego.
Oznajmiła z lekką irytacją w głosie, kiedy Tristan powrócił do wyrzutów. Nie zamierzała pozwolić mu traktować się jak małą dziewczynkę, której ma prawo dawać jakiekolwiek reprymendy, oceniać życiowe decyzje. - W moim życiu jesteś już nikim. - spojrzała w jego oczy na sekundę przed tym, nim straciła różdżkę.
Zaczyna się. Niedługo się zacznie, a ona zaczyna bez różdżki, już w pierwszej chwili skazana na porażkę z którą nie mogła, nie potrafiła się pogodzić. Odwróciła wzrok na kobietę, która ją rozbroiła. Nędznego szczura, który nie odważył się unieść różdżki stojąc przed nią mimo okazywanej jej od samego wejścia przez gości pogardy.
Nie obdarzyła jej jednak ani słowem, niczym ponad niechętne spojrzenie w którym czaił się jednak lęk nad którym coraz trudniej było jej panować. Szczególnie, kiedy Tristan postanowił sparaliżować jej nogi.
- Jak rozumiem, jestem zbyt groźnym przeciwnikiem do pojedynku? - niemal wypluła te pełne sarkazmu słowa w kierunku Tristana, choć nie sądziła, że odzyska różdżkę. Nie chcą się bawić, w głębi duszy to rozumiała. Prowokowała ich, bo oczekiwanie na kolejny ruch przerażało ją bardziej niż to, jaki ten ruch będzie.
Jego towarzyszka traciła znaczenie. Jak ktoś taki, jak ona może znaczyć więcej w oczach czarnego pana, niż Bulstrode? Panna znikąd, bez nazwiska, bez znaczenia. Kolejny pies gończy do zabicia, lub wystawienia na śmierć w odpowiednim momencie. Jak mogą napastować ją kimś takim, kimś tak nieważnym?
Większą uwagę skupiała jednak na dawnym narzeczonym, to z jego strony oczekując pierwszego ruchu. Nie zamierzała poddać się bez walki.
- Jesteś niekonsekwentny. - stwierdziła jedynie na podsumowanie dwóch sprzecznych wypowiedzi. - Uważasz, że powinnam się tłumaczyć, bo łechtałoby to twoje ego.
Oznajmiła z lekką irytacją w głosie, kiedy Tristan powrócił do wyrzutów. Nie zamierzała pozwolić mu traktować się jak małą dziewczynkę, której ma prawo dawać jakiekolwiek reprymendy, oceniać życiowe decyzje. - W moim życiu jesteś już nikim. - spojrzała w jego oczy na sekundę przed tym, nim straciła różdżkę.
Zaczyna się. Niedługo się zacznie, a ona zaczyna bez różdżki, już w pierwszej chwili skazana na porażkę z którą nie mogła, nie potrafiła się pogodzić. Odwróciła wzrok na kobietę, która ją rozbroiła. Nędznego szczura, który nie odważył się unieść różdżki stojąc przed nią mimo okazywanej jej od samego wejścia przez gości pogardy.
Nie obdarzyła jej jednak ani słowem, niczym ponad niechętne spojrzenie w którym czaił się jednak lęk nad którym coraz trudniej było jej panować. Szczególnie, kiedy Tristan postanowił sparaliżować jej nogi.
- Jak rozumiem, jestem zbyt groźnym przeciwnikiem do pojedynku? - niemal wypluła te pełne sarkazmu słowa w kierunku Tristana, choć nie sądziła, że odzyska różdżkę. Nie chcą się bawić, w głębi duszy to rozumiała. Prowokowała ich, bo oczekiwanie na kolejny ruch przerażało ją bardziej niż to, jaki ten ruch będzie.
I show not your face but your heart's desire
Obserwowanie rozmowy przyszłych-niedoszłych małżonków, nie zajmowało Deirdre tak mocno, jak powinno. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, zapewne śledziłaby wymianę zdań z niemalże zapartym tchem, nie tyle żerując na skrajnych emocjach, co pobierając ważną lekcję. Grymasów, drgnięć mięśni twarzy, wolniejszego tonu, podniesienia głosu, syku, lodowatych spojrzeń, niepewności. Trudnej sztuki manipulacji i kłamstwa uczyła się przecież właśnie w taki sposób, patrząc z uwagą na innych, by później odwzorować reakcje na swojej twarzy; sprawić, by ludzie uwierzyli w jej buntowniczy strach, dumną pokorę, subtelną pogardę. Otaczający ją świat stanowił skarbnicę wiedzy, z której zazwyczaj hojnie czerpała, z drobiazgową dokładnością rzeźbiąc kolejne maski Miu, pozwalające jej doskonale ukryć prawdziwe emocje. A raczej - ich brak. Ostatnio wypełniającą ją pustka rozszerzała się, pożerała coraz głębsze połacie wspomnień i odruchów. Czyniło ją to doskonalszą sługą - na razie nie zauważała niebezpieczeństw, zbyt zachwycona nowym światem, którego stawała się ważną częścią - i pozwalało na zaprzestanie budowania swego kłamliwego arsenału. Przynajmniej w chwilach tak ważnych, jak wypełnianie zadania.
Prostego. Stała przecież na przeciwko chorowitej, słabej arystokratki, a nie godnego przeciwnika, i choć Isolde nie była głupią dziewuchą, to i tak nie równała się w żaden sposób z męskimi ofiarami. Czyżby specjalnie Tristan prowadził ją do kobiet, pokazując swój szowinizm? Nie zastanawiała się nad tym głębiej, nie negowała subtelnych możliwości - nie rozkazów - jakie przed nią rozpościerał, niezależnie, czy chodziło o jasnowłosego inferiusa, przypadkową mugolkę czy też o dawną narzeczoną, stojącą teraz na środku własnego salonu niczym aktorka uwięziona na scenie sztuki, w której przecież pragnęła grać główną rolę.
Mimo wszystko ciekawiła ją ewentualna odpowiedź - wytłumaczenie - Isolde. Liczyła na przyznanie się do błędów, jękliwą konfesję na temat swej słabości, gloryfikowanie siły magii, z jaką przyszło się jej zetrzeć. Niestety, zawiodła się, mogąc obserwować jedynie ostatnie, buntownicze, werbalne ciosy, tak niecelne, że Deirdre musiała się ponownie uśmiechnąć. Wątpiła, by zdegradowanie roli Tristana w jej smutnym, od tej pory potwornie bolesnym, życiu, do roli nikogo, w ogóle go zainteresowało. Stali przecież ponad nią i nawet sama Tsagairt, dumnie nosząca miano Rycerza dopiero od kilku tygodni, znajdowała się w tej hierarchii znacznie wyżej. Jedyna kobieta wśród zaufanych mężczyzn, jedyna, która zdecydowała się wypełnić okrutne rozkazy. Mogłaby opowiadać o tym z narcystyczną dumą, ale nie była głupia, nie była też zakochana w sobie a wywyższanie się nad bezbronną Bulstrode należałoby do zachowań skrajnie żałosnych. Patrzyła więc na brunetkę spokojnie, dopiero po chwili odsuwając się od marmurowego gzymsu kominka, by zrobić nieśpieszny krok w jej stronę. Gruby dywan stłumił stukot czarnych obcasów.
- Czas na udowodnienie swojej wartości minął już dawno, Isolde - odpowiedziała na niedorzeczny zarzut z chłodną obojętnością i dobrze akcentowanym smutkiem. Szlachcianka nie przeszła próby, nie sprostała wymaganiom; musiała pogodzić się z tym, że nadchodził nowy, finalny etap: kary za nieudolność, przemiany w posłańca dobrej nowiny dla brata i przyszłego męża. To właśnie perspektywa naznaczenia kobiety wiadomością dla Caesara i Lorne'a, sprawiała Deirdre największą przyjemność. Jeszcze chwilę wpatrywała się bez słowa w Bulstrode, jakby dając jej szansę na wypowiedzenie podniosłych słów lub wyrafinowanych obelg, a potem - kiedy wydawało się, że milczenie czarnowłosej będzie trwać w nieskończoność - uniosła gwałtownie różdżkę. - Plumosa - wypowiedziała miękko, wypełniając płuca Isolde czarnym dymem, początkowo niezauważalnym, dopiero po kilku sekundach utrudniającym oddychanie i wydawanie jakichkolwiek odgłosów poza spazmatycznymi próbami zaczerpnięcia powietrza. - Nie pomyślałaś o tym, że chorowita, słaba panienka z dobrego domu, będzie dla sprawy jedynie ciężarem? Zawodem? Żałosną, niedziałającą, gnijącą częścią, przynoszącą jedynie szkodę? - spytała retorycznie, ciągle z tą samą obojętną troską, chociaż do tej pory martwe, czarne oczy, zaczęły powoli błyszczeć. I choć jeszcze nie wyczuła krwi, to już zwietrzyła jej przyszły zapach, wyzwalający ją z ostrożnego dystansu. - Prevaricator ossis - szepnęła chwilę potem, by błysk zaklęcia złamał jedną z kości prawej nogi dławiącej się dymem Bulstrode. Zaklęcie paraliżujące nie było już potrzebne i jeszcze zanim Tristan zdołał je odwołać, Deirdre krótkim machnięciem różdżki i niewerbalnym finite zdjęła je z Isolde, z rosnącym zadowoleniem obserwując, jak ta pada na dywan. Złamana kość nie była widoczna spod szaty, ale i tak nie mogła utrzymać ciężaru drobnej kobiety ani pozwolić jej na szybką ucieczkę. Tsagairt powoli obeszła duszącą się brunetkę, przystając po stronie Tristana. Ciągle wpatrywała się jednak w ofiarę i choć zapach dymu i wody kolońskiej Rosiera - aromatyczna mieszanka przywołująca najrozkoszniejsze wspomnienia - mile drażnił jej nozdrza, nie odwracała się w jego stronę. - Czy wiesz, co zrobił twój brat? - zagadnęła, już bez udawanej opiekuńczości, za to chłodno i z wyczuwalną pogardą. Ponownie uniosła różdżkę, ale jeszcze nie rzucała zaklęcia, dając Isolde czas do namysłu, do zachłyśnięcia się nie tylko dymem, lecz także i przerażeniem, wypełniającym oczekiwanie i przewidywanie kolejnej bolesnej klątwy, jaka miała uderzyć w jej słabnące ciało.
Prostego. Stała przecież na przeciwko chorowitej, słabej arystokratki, a nie godnego przeciwnika, i choć Isolde nie była głupią dziewuchą, to i tak nie równała się w żaden sposób z męskimi ofiarami. Czyżby specjalnie Tristan prowadził ją do kobiet, pokazując swój szowinizm? Nie zastanawiała się nad tym głębiej, nie negowała subtelnych możliwości - nie rozkazów - jakie przed nią rozpościerał, niezależnie, czy chodziło o jasnowłosego inferiusa, przypadkową mugolkę czy też o dawną narzeczoną, stojącą teraz na środku własnego salonu niczym aktorka uwięziona na scenie sztuki, w której przecież pragnęła grać główną rolę.
Mimo wszystko ciekawiła ją ewentualna odpowiedź - wytłumaczenie - Isolde. Liczyła na przyznanie się do błędów, jękliwą konfesję na temat swej słabości, gloryfikowanie siły magii, z jaką przyszło się jej zetrzeć. Niestety, zawiodła się, mogąc obserwować jedynie ostatnie, buntownicze, werbalne ciosy, tak niecelne, że Deirdre musiała się ponownie uśmiechnąć. Wątpiła, by zdegradowanie roli Tristana w jej smutnym, od tej pory potwornie bolesnym, życiu, do roli nikogo, w ogóle go zainteresowało. Stali przecież ponad nią i nawet sama Tsagairt, dumnie nosząca miano Rycerza dopiero od kilku tygodni, znajdowała się w tej hierarchii znacznie wyżej. Jedyna kobieta wśród zaufanych mężczyzn, jedyna, która zdecydowała się wypełnić okrutne rozkazy. Mogłaby opowiadać o tym z narcystyczną dumą, ale nie była głupia, nie była też zakochana w sobie a wywyższanie się nad bezbronną Bulstrode należałoby do zachowań skrajnie żałosnych. Patrzyła więc na brunetkę spokojnie, dopiero po chwili odsuwając się od marmurowego gzymsu kominka, by zrobić nieśpieszny krok w jej stronę. Gruby dywan stłumił stukot czarnych obcasów.
- Czas na udowodnienie swojej wartości minął już dawno, Isolde - odpowiedziała na niedorzeczny zarzut z chłodną obojętnością i dobrze akcentowanym smutkiem. Szlachcianka nie przeszła próby, nie sprostała wymaganiom; musiała pogodzić się z tym, że nadchodził nowy, finalny etap: kary za nieudolność, przemiany w posłańca dobrej nowiny dla brata i przyszłego męża. To właśnie perspektywa naznaczenia kobiety wiadomością dla Caesara i Lorne'a, sprawiała Deirdre największą przyjemność. Jeszcze chwilę wpatrywała się bez słowa w Bulstrode, jakby dając jej szansę na wypowiedzenie podniosłych słów lub wyrafinowanych obelg, a potem - kiedy wydawało się, że milczenie czarnowłosej będzie trwać w nieskończoność - uniosła gwałtownie różdżkę. - Plumosa - wypowiedziała miękko, wypełniając płuca Isolde czarnym dymem, początkowo niezauważalnym, dopiero po kilku sekundach utrudniającym oddychanie i wydawanie jakichkolwiek odgłosów poza spazmatycznymi próbami zaczerpnięcia powietrza. - Nie pomyślałaś o tym, że chorowita, słaba panienka z dobrego domu, będzie dla sprawy jedynie ciężarem? Zawodem? Żałosną, niedziałającą, gnijącą częścią, przynoszącą jedynie szkodę? - spytała retorycznie, ciągle z tą samą obojętną troską, chociaż do tej pory martwe, czarne oczy, zaczęły powoli błyszczeć. I choć jeszcze nie wyczuła krwi, to już zwietrzyła jej przyszły zapach, wyzwalający ją z ostrożnego dystansu. - Prevaricator ossis - szepnęła chwilę potem, by błysk zaklęcia złamał jedną z kości prawej nogi dławiącej się dymem Bulstrode. Zaklęcie paraliżujące nie było już potrzebne i jeszcze zanim Tristan zdołał je odwołać, Deirdre krótkim machnięciem różdżki i niewerbalnym finite zdjęła je z Isolde, z rosnącym zadowoleniem obserwując, jak ta pada na dywan. Złamana kość nie była widoczna spod szaty, ale i tak nie mogła utrzymać ciężaru drobnej kobiety ani pozwolić jej na szybką ucieczkę. Tsagairt powoli obeszła duszącą się brunetkę, przystając po stronie Tristana. Ciągle wpatrywała się jednak w ofiarę i choć zapach dymu i wody kolońskiej Rosiera - aromatyczna mieszanka przywołująca najrozkoszniejsze wspomnienia - mile drażnił jej nozdrza, nie odwracała się w jego stronę. - Czy wiesz, co zrobił twój brat? - zagadnęła, już bez udawanej opiekuńczości, za to chłodno i z wyczuwalną pogardą. Ponownie uniosła różdżkę, ale jeszcze nie rzucała zaklęcia, dając Isolde czas do namysłu, do zachłyśnięcia się nie tylko dymem, lecz także i przerażeniem, wypełniającym oczekiwanie i przewidywanie kolejnej bolesnej klątwy, jaka miała uderzyć w jej słabnące ciało.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Spojrzał na nią beznamiętnie, kiedy kraniec zaczarowanego papierosa zatlił się ogniem i otulił jego twarz nikotynowym dymem; gdyby mógł ją do czegoś porównać - ujrzałby w niej ptaka, który przypadkiem wleciał do pomieszczenia i w szaleńczym locie łopotał skrzydłami i na ślepo uderzał w szyby zamkniętych okien, bezładnie, bezskładnie, głupio, nie widząc drogi ucieczki. Dla Isoldy rzeczywiście już jej nie było, znajdowała się pomiędzy nim a Deirdre, w śmiertelnej pułapce, z której powagi prawdopodobnie nawet nie zdawała sobie sprawy. Nie była przecież tak głupia by sądzić, że jest równie niebezpieczna, co którekolwiek z nich - z pewnością nie. Mogła chcieć walczyć: jak tonący wynurzać się na powierzchnie wody, w żałosnym odruchu zaczerpnięcia ostatnich haustnów powietrza. Mogła - ale wszyscy troje wiedzieli, jak się to skończy. Nie miała żadnych szans, słowa, które wypowiedział tamtego dnia, były wszak boleśnie prawdziwe: była tylko małą, chorowitą Isoldą dopiero kształcącą się na uzdrowicielkę. Zaciągnął się papierosem, nie poruszając nogą, pod którą to, przygniecioną podeszwą buta, trzymał zrzuconą różdżkę nieporadnej czarownicy.
- Ależ nie - oznajmił bez irytacji, choć krótko i szorstko: podobne insynuacje nie miały najmniejszego sensu; w grę wcale nie wchodziło jego ego. - Uważam, że powinnaś się wytłumaczyć, bo gdzieś we mnie wciąż tli się nadzieja, że nie jesteś nawet w połowie tak głupia, jak sądzę, że jesteś. Był taki czas, że cię szanowałem. - Jako kobietę. Jako czarownicę. Jako swoją narzeczoną; ufali sobie wtedy. Jak wiele o sobie nie wiedzieli? On o niej - ona o nim? Naturalnie, czuł, że mógł i miał prawo traktować ją jak małą dziewczynkę, której dawał reprymendy: od zawsze był w ich relacji górą. Niezależnie od tego, jak mocno chciała być wyzwolona, wyzwolenie nigdy nie będzie wyzwoleniem, jeżeli nie zaakceptują go inni. Utkwił wzrok na jej twarzy na dłużej - naprawdę? - Nikt nie byłby tak realnie prawdziwy tuż obok ciebie, moja droga. - Ale wolisz się nie przekonywać, co to dokładnie oznacza, wolisz nie wiedzieć, kim mogę się dla ciebie stać. Katem. Oprawcą. Bestią: naprawdę sądziłaś, że uda ci się pogrzebać pamięć o Marie? Kącik jego ust uniósł się nieco wyżej, w złowieszczym, drapieżnym uśmiechu, kiedy tylko zabrzmiało jej ostatnie pytanie.
- Nie jesteś - odpowiedział lekko na ten absurdalny zarzut, choć mimo to, nie poruszył się z miejsca, otrzepując popiół z papierosa na błyszczącą posadzkę mieszkania. Żadna z jej kąśliwych uwag go nie poruszyła, jad Isoldy był słaby, rozcieńczony otaczającą ją scenerią żałosnych podrygów kogoś, kto usilnie próbuje zaklinać rzeczywistość. Zawiodła, ona. Nikt inny. Nie była w żadnym stopniu równym mu przeciwnikiem, a nawet gdyby była - Tristan nie był na tyle głupi, by w walce, zamiast doświadczeniem, kierować się honorem. Zawód - tylko on malował się na jego twarzy, nie wściekłość, nie złość, nawet nie żal. Jedynie lekko zmarszczył brew, nie odjął spojrzenia, nie skrzywił się, nie spojrzał w bok, kiedy Isoldę otulały kolejne klątwy, wpierw kładąc się większym ciężarem na jej płucach: wiecznym przekleństwie tańczącym z Ondyną, później łamiącym jej nogę - złamana kość przebiła skórę, przechodząc przez nią na wylot, podczas gdy usta Tristana wciąż składały się w drapieżny uśmiech, który nie zszedł nawet wtedy, kiedy otarł wierzchem rękawa czarodziejskiej szaty kilka kropel krwi, które trysnęły na jego twarz w trakcie otwarcia złamania.
- Wydaje mi się, że kogoś zlekceważyłaś - zauważył krótko, tonem, któremu przy podrasowaniu barw dałoby się nadać charakter rozbawienia. Ignorowała Deirdre, odkąd się tutaj znaleźli; Deirdre, która była przecież po stokroć cenniejsza od niej samej. I dla niego i dla istoty sprawy, za którą walczyli - i za którą cierpiała dziś lady Bulstrode. Niech to będzie przestrogą dla wszystkich panien z dobrych domów, od pewnych rzeczy - lepiej jest trzymać się z daleka. - Nie pierwszy, choć być może ostatni raz - dodał z konsternacją, przenosząc wzrok na swoją Orchideę - z wolna obchodzącą swoją ofiarę jak czarna pantera, przepełnionym zwinnością złowieszczym krokiem; ile dni minęło, od kiedy po raz ostatni czuł ten zapach? Nie tak wiele, jego żona pachniała tym samym kwiatem - a jednak inaczej. Prześlizgnął spojrzeniem wzdłuż jej boku, nim zdała pytanie - pytanie, które sprawiło, że w oczach Tristana na nowo coś zaiskrzyło - coś niepokojącego, kącik jego ust opadł, przestało mu być do śmiechu - i wbił spojrzenie na twarz Isoldy, spojrzenie, w którym błyskało ostrzeżenie, niewerbalne warknięcie uważnego drapieżnika. Wet za wet, Lorne, czy widok twojej skatowanej siostry zetrze ci z gęby tę chorą satysfakcję?
No dalej, Isolde - wiedziałaś? Pył z papierosa sam opadł na obicie kanapy, przepalając materiał; jego ramię tkwiło unieruchomione, jak mięśnie tygrysa czającego się do skoku. Krótkim, niedbale nonszalanckim gestem nachylił się, wysuwając spod podeszwy buta różdżkę dziewczyny - i przejął ją w dłoń, okręciwszy między palcami. W złowróżebnej, przepełnionej jeszcze niedopowiedzianą tragedią ciszy.
- Ależ nie - oznajmił bez irytacji, choć krótko i szorstko: podobne insynuacje nie miały najmniejszego sensu; w grę wcale nie wchodziło jego ego. - Uważam, że powinnaś się wytłumaczyć, bo gdzieś we mnie wciąż tli się nadzieja, że nie jesteś nawet w połowie tak głupia, jak sądzę, że jesteś. Był taki czas, że cię szanowałem. - Jako kobietę. Jako czarownicę. Jako swoją narzeczoną; ufali sobie wtedy. Jak wiele o sobie nie wiedzieli? On o niej - ona o nim? Naturalnie, czuł, że mógł i miał prawo traktować ją jak małą dziewczynkę, której dawał reprymendy: od zawsze był w ich relacji górą. Niezależnie od tego, jak mocno chciała być wyzwolona, wyzwolenie nigdy nie będzie wyzwoleniem, jeżeli nie zaakceptują go inni. Utkwił wzrok na jej twarzy na dłużej - naprawdę? - Nikt nie byłby tak realnie prawdziwy tuż obok ciebie, moja droga. - Ale wolisz się nie przekonywać, co to dokładnie oznacza, wolisz nie wiedzieć, kim mogę się dla ciebie stać. Katem. Oprawcą. Bestią: naprawdę sądziłaś, że uda ci się pogrzebać pamięć o Marie? Kącik jego ust uniósł się nieco wyżej, w złowieszczym, drapieżnym uśmiechu, kiedy tylko zabrzmiało jej ostatnie pytanie.
- Nie jesteś - odpowiedział lekko na ten absurdalny zarzut, choć mimo to, nie poruszył się z miejsca, otrzepując popiół z papierosa na błyszczącą posadzkę mieszkania. Żadna z jej kąśliwych uwag go nie poruszyła, jad Isoldy był słaby, rozcieńczony otaczającą ją scenerią żałosnych podrygów kogoś, kto usilnie próbuje zaklinać rzeczywistość. Zawiodła, ona. Nikt inny. Nie była w żadnym stopniu równym mu przeciwnikiem, a nawet gdyby była - Tristan nie był na tyle głupi, by w walce, zamiast doświadczeniem, kierować się honorem. Zawód - tylko on malował się na jego twarzy, nie wściekłość, nie złość, nawet nie żal. Jedynie lekko zmarszczył brew, nie odjął spojrzenia, nie skrzywił się, nie spojrzał w bok, kiedy Isoldę otulały kolejne klątwy, wpierw kładąc się większym ciężarem na jej płucach: wiecznym przekleństwie tańczącym z Ondyną, później łamiącym jej nogę - złamana kość przebiła skórę, przechodząc przez nią na wylot, podczas gdy usta Tristana wciąż składały się w drapieżny uśmiech, który nie zszedł nawet wtedy, kiedy otarł wierzchem rękawa czarodziejskiej szaty kilka kropel krwi, które trysnęły na jego twarz w trakcie otwarcia złamania.
- Wydaje mi się, że kogoś zlekceważyłaś - zauważył krótko, tonem, któremu przy podrasowaniu barw dałoby się nadać charakter rozbawienia. Ignorowała Deirdre, odkąd się tutaj znaleźli; Deirdre, która była przecież po stokroć cenniejsza od niej samej. I dla niego i dla istoty sprawy, za którą walczyli - i za którą cierpiała dziś lady Bulstrode. Niech to będzie przestrogą dla wszystkich panien z dobrych domów, od pewnych rzeczy - lepiej jest trzymać się z daleka. - Nie pierwszy, choć być może ostatni raz - dodał z konsternacją, przenosząc wzrok na swoją Orchideę - z wolna obchodzącą swoją ofiarę jak czarna pantera, przepełnionym zwinnością złowieszczym krokiem; ile dni minęło, od kiedy po raz ostatni czuł ten zapach? Nie tak wiele, jego żona pachniała tym samym kwiatem - a jednak inaczej. Prześlizgnął spojrzeniem wzdłuż jej boku, nim zdała pytanie - pytanie, które sprawiło, że w oczach Tristana na nowo coś zaiskrzyło - coś niepokojącego, kącik jego ust opadł, przestało mu być do śmiechu - i wbił spojrzenie na twarz Isoldy, spojrzenie, w którym błyskało ostrzeżenie, niewerbalne warknięcie uważnego drapieżnika. Wet za wet, Lorne, czy widok twojej skatowanej siostry zetrze ci z gęby tę chorą satysfakcję?
No dalej, Isolde - wiedziałaś? Pył z papierosa sam opadł na obicie kanapy, przepalając materiał; jego ramię tkwiło unieruchomione, jak mięśnie tygrysa czającego się do skoku. Krótkim, niedbale nonszalanckim gestem nachylił się, wysuwając spod podeszwy buta różdżkę dziewczyny - i przejął ją w dłoń, okręciwszy między palcami. W złowróżebnej, przepełnionej jeszcze niedopowiedzianą tragedią ciszy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Obrzuciła Tristana ostatnim, pełnym pogardy spojrzeniu - pogardy, ale także lęku, którego nie mogła już skrywać. Nie chciała umierać. Zbyt dumna, by uciekać, kiedy był na to czas, teraz mogła już tylko żałować. Tylko czego? Swojej próby zrobienia czegoś, co nigdy nie powinno jej nawet wpaść do głowy? Swoich wiecznych prób udowodnienia całemu światu, że jest silna, silniejsza niż się wydaje, swoich prób udowodnienia samej sobie, że jest warta równie wiele, co inni, zdrowi czarodzieje i czarownice, że jej choroba nie odbiera jej siły? Prób pokazania, że wcale nie jest słabą dziewczynką, panienką która nigdy nie powinna zejść poza salony?
Nie. Nie mogła tego żałować, nie mogła żałować czegoś, co pełniło olbrzymią część jej życia.
Żałowała, że wtedy zawiodła. Że nie mogła zapanować nad własnym organizmem, że nie była w stanie nic zrobić. Żałowała każdej chwili u boku człowieka, który teraz stawał się jej katem.
I żałowała tego, co w tej chwili na prawdę było jej olbrzymim błędem: zignorowania stojącej za nią kobiety, która jako pierwsza rzuciła czar.
Unieruchomiona i zależna od nich pod każdym względem mogła już tylko czekać. Każdy cios będzie uwłaczającą karą, koszmarną próbą udowodnienia jej, że na prawdę jest taka, jak twierdzą: słaba, bezwolna, beznadziejnie bezwartościowa w obliczu sprawy, która była dla niej ważna. Mogła tylko czekać na ból, jaki ją czeka i zastanawiać się, czy dane jej będzie dożyć kolejnego dnia.
Już samo słowo wypowiedziane przez kobietę sprawiło, że jej blada cera zbielała jeszcze odrobinę. Odwieczna klątwa, najgorsze przekleństwo, oddech który po prostu odchodził. Zaczęła kaszleć, kiedy poczuła łaskotanie w płucach. Wydawałoby się, że z czasem lęk przed brakiem oddechu powinien znikać: nie słabł jednak ani trochę, podobnie jak nie słabła koszmarna świadomość, że jeden z tych wyszarpywanych niemal siłą może być ostatni.
Zaczęła się szarpać, walczyć o kolejny oddech, krztusić usiłując wypluć z płuc wypełniający je powoli coraz bardziej dym. Robiło jej się gorąco, oczy wzbierały łzami, otwarte usta wydawały świszczący dźwięk, poruszała się nerwowo usiłując zmusić swoją pierś do zaczerpnięcia powietrza, które przecież jest dookoła, które ją otacza - to była prawdziwa tortura. Świadomość, że to, czego tak bardzo jej trzeba jest tuż przy niej, a jednak niedostępne. To, e być może umrze tutaj w koszmarnych męczarniach. Jej gesty z każdą chwilą stawały się bardziej paniczne, kiedy rozdzierający ból przeszył jej nogę i rozlał się po całym ciele. Wydała z siebie coś na kształt piśnięcia, zduszony okrzyk, któremu nie dane było rozbrzmieć w pełni. Po bladych policzkach spłynęły łzy, już za chwilę upadła na podłogę, kuląc się przy tym z bólu. Czuła pod sobą własną krew, cała duma, która nie pozwoliła jej na ucieczkę umarła, zrobiła jedyne, co mogła - pełnymi paniki ruchami usiłowała skierować się w stronę drzwi, przeczołgać, ukryć się przed różdżkami swoich oprawców.
Robiło jej się coraz bardziej słabo, płuca bolały od wysiłku i ściśnięcia, wciąż jednocześnie łaskotane dymem, a noga przy każdym poruszeniu katowała ją okrutnym bólem. Nie słuchała już stojących nad nią czarodziejów. Wiedziała, że jakiekolwiek jej słowa niczego już nie zmienią.
Nie. Nie mogła tego żałować, nie mogła żałować czegoś, co pełniło olbrzymią część jej życia.
Żałowała, że wtedy zawiodła. Że nie mogła zapanować nad własnym organizmem, że nie była w stanie nic zrobić. Żałowała każdej chwili u boku człowieka, który teraz stawał się jej katem.
I żałowała tego, co w tej chwili na prawdę było jej olbrzymim błędem: zignorowania stojącej za nią kobiety, która jako pierwsza rzuciła czar.
Unieruchomiona i zależna od nich pod każdym względem mogła już tylko czekać. Każdy cios będzie uwłaczającą karą, koszmarną próbą udowodnienia jej, że na prawdę jest taka, jak twierdzą: słaba, bezwolna, beznadziejnie bezwartościowa w obliczu sprawy, która była dla niej ważna. Mogła tylko czekać na ból, jaki ją czeka i zastanawiać się, czy dane jej będzie dożyć kolejnego dnia.
Już samo słowo wypowiedziane przez kobietę sprawiło, że jej blada cera zbielała jeszcze odrobinę. Odwieczna klątwa, najgorsze przekleństwo, oddech który po prostu odchodził. Zaczęła kaszleć, kiedy poczuła łaskotanie w płucach. Wydawałoby się, że z czasem lęk przed brakiem oddechu powinien znikać: nie słabł jednak ani trochę, podobnie jak nie słabła koszmarna świadomość, że jeden z tych wyszarpywanych niemal siłą może być ostatni.
Zaczęła się szarpać, walczyć o kolejny oddech, krztusić usiłując wypluć z płuc wypełniający je powoli coraz bardziej dym. Robiło jej się gorąco, oczy wzbierały łzami, otwarte usta wydawały świszczący dźwięk, poruszała się nerwowo usiłując zmusić swoją pierś do zaczerpnięcia powietrza, które przecież jest dookoła, które ją otacza - to była prawdziwa tortura. Świadomość, że to, czego tak bardzo jej trzeba jest tuż przy niej, a jednak niedostępne. To, e być może umrze tutaj w koszmarnych męczarniach. Jej gesty z każdą chwilą stawały się bardziej paniczne, kiedy rozdzierający ból przeszył jej nogę i rozlał się po całym ciele. Wydała z siebie coś na kształt piśnięcia, zduszony okrzyk, któremu nie dane było rozbrzmieć w pełni. Po bladych policzkach spłynęły łzy, już za chwilę upadła na podłogę, kuląc się przy tym z bólu. Czuła pod sobą własną krew, cała duma, która nie pozwoliła jej na ucieczkę umarła, zrobiła jedyne, co mogła - pełnymi paniki ruchami usiłowała skierować się w stronę drzwi, przeczołgać, ukryć się przed różdżkami swoich oprawców.
Robiło jej się coraz bardziej słabo, płuca bolały od wysiłku i ściśnięcia, wciąż jednocześnie łaskotane dymem, a noga przy każdym poruszeniu katowała ją okrutnym bólem. Nie słuchała już stojących nad nią czarodziejów. Wiedziała, że jakiekolwiek jej słowa niczego już nie zmienią.
I show not your face but your heart's desire
Patrząc na Isolde, całą drżącą od nagromadzonych emocji, z piękną twarzyczką wygiętą w wyrazie skrajnej pogardy, Deirdre czuła się odrobinę zażenowana. I chociaż lady Bulstrode nie rozdzierała szat ani nie padała do ich stóp, błagając o litość - bo przecież nie o kolejną szansę; ta była niemożliwością i każdy zawód oznaczał odpowiednią, ostateczną karę - to coś w jej wielkich, ciemnych oczach wprawiało Tsagairt w konsternację bliską zawodowi. Była dla niej kimś obcym, panieńskim konceptem, arystokratycznymi personaliami w ładnym wydaniu, które niekiedy widziała na fotografiach z wystawnego Sabatu. Jedna z nich stała w złotej ramce za biurkiem Lestrange'a: Isolde uśmiechała się z niej wyniośle a zabudowany dekolt pięknej sukni podkreślał tylko odważne, krótkie cięcie ciemnych włosów. Stojąc tutaj, na środku własnego salonu, w sercu mieszkania, mającego udowodnić jej samodzielność i pochwałę uwolnienia kobiet od opieki rodziny - uciekała od nestora czy ograniczeń całego rodu? - także spoglądała w bok z podobną pewnością siebie. Podszytą jednakże absolutnym strachem. Faktycznie, nie mogla być aż tak głupia, wiedziała, co ją czeka, lecz ta szaleńcza duma zdawała się Deirdre odrzucającą pozą. W pewnych momentach należało pochylić kark i przystać na stawiane przez silniejszych warunki, poczuła to na własnej skórze nie raz i w innych okolicznościach chętnie podzieliłaby się tą radą z przesadnie buntowniczą Isolde, z jaką jednak już nigdy nie nawiążą nici przyjaźni.
Słowa, padające z ust Tristana zdawały się nie docierać do brunetki; odbijały się od niewidocznej tafli straceńczej dumy, roztrzaskanej widowiskowo zaledwie chwilę potem. Czarne kłęby dymu nie łagodziły nagłego zakończenia przyjacielskiej konwersacji: podkreślały gwałtowną zmianę. Gospodyni dzisiejszego niezobowiązującego spotkania nie stała już pewnie, dumnie unosząc brodę, a półleżała na dywanie, drżąc w duszących spazmach. Tak było lepiej, o wiele lepiej; skoro Isolde nie zamierzała odpowiadać na ich pytania, łaskawie pozwalające jej na ostatnie wyznanie swych win, wysłuchiwanie dalszych przytyków nie miało już najmniejszego sensu.
Deirdre z zadowoleniem przyjęła żałosny, ochrypły pisk, wydzierający się spomiędzy rozpaczliwie trzęsących się warg Isolde, beznadziejnie próbujących zaczerpnąć powietrza. Polubiła agonalne dźwięki, być może dlatego, że w większości przypadków, ze względów ostrożności, obserwowała własnoręcznie wyreżyserowane spektakle pozbawiona zmysłu słuchu. Bezgłośne cierpienie i tak fascynowało, lecz z nawet najdrobniejszą fonią - niemalże słyszała zgrzytające o siebie zęby i stłumione dymem łkanie - nabierało zupełnie nowej głębi, sprawiając Dei dużo prostej radości. Uśmiechała się więc mimowolnie, porzucając już na dobre obojętną, pustą maskę: Isolde nie stanowiła wymagającego przeciwnika, ale jako ofiara sprawiała się doskonale, czołgając się niemrawo w kierunku drzwi i pozostawiając po sobie mętny szlak czerwonej cieczy.
- Ictusosio - szepnęła po chwili, jaką łaskawie podarowała brunetce na kontynuowanie żałosnej ucieczki. Tym razem klątwa uderzyła w lewy łokieć, skutecznie miażdżąc kość i dołączając kolejny, odrzucający dźwięk do zachwycającej kakofonii, wprowadzającej Deirdre w coraz lepszy nastrój. Nawet pomimo milczenia Bulstrode, które można było odebrać jako potwierdzenie. Podniosła wzrok znad wijącego się na podłodze ciała szlachcianki, przelotnie spoglądając na Tristana. Jak mocno chciał ukarać Lorne'a i Caesara? Cierpienie, które sprowadzili na rodzinę Rosierów wydawało się niewyobrażalne, nieproporcjonalnie wielkie do kary, jaką mieli - mogli? - wymierzyć Isolde, by za pośrednictwem jej okaleczonego ciała przesłać ostrzeżenie. Być może nawet wróżbę; wiedziała, że obydwoje o wiele bardziej cieszyliby się z Lestrange'a krztuszącego się u ich stóp dymem i drżącego z bólu, lecz przecież i obecna słodka możliwość wywoła w odpowiednich osobach silną reakcję. Naznaczali przecież ich ukochany klejnot, delikatną siostrę i wyczekiwaną narzeczoną; kobietę, nad którą mieli sprawować opiekę i po raz kolejny zawodzili. Stanie się ich przypomnieniem, przestrogą, mroczną wizją przyszłości; koszmarem i ciągłym bólem. Deirdre uśmiechała się coraz szczerzej, robiąc kilka kroków do przodu. - Corio - powiedziała niskim, spokojnym, mimo wszystko radosnym tonem, kierując różdżkę na blade dłonie Isolde, zaciskające się spazmatycznie na materiale dywanu. Już pierwsze muśnięcie klątwy zdarło cały płat delikatnej, nieskalanej skóry; krew buchnęła czerwoną falą, wypełniając powietrze specyficznym, rdzawym aromatem, wywołując w Tsagairt same rozkoszne wspomnienia. Przesunęła różdżkę dalej, głębiej, aż w stronę nadgarstka; obdzieranie żywcem ze skóry niewinnej kobiety nie wywoływało w niej obrzydzenia ani strachu, jedynie satysfakcję. Zasłużyli - ona i mężczyźni, którzy ją kochali - na dużo, dużo więcej. Więcej cierpienia; dłoń Deirdre odruchowo drgnęła i promień klątwy zranił tym razem szyję kobiety, na tyle płytko, by nie rozerwać jej gardła, lecz na tyle dotkliwie, by krew zaczęła płynąć coraz szerszą falą, mieszając się z wykasływanymi chmurami czarnego dymu, ciągle kłębiącego się w płucach Isolde. Czarne oczy Dei lśniły niezdrowo, gdy ponownie przenosiła spojrzenie na Tristana: poważnie, pytająco; czy powinni pójść o krok dalej? Wyczuwała w jego ostrym wzroku buzujące emocje, wspomnienia, obrazy bólu, jaki sprawiono najbliższym, ukochanym siostrom. Wymierzenie sprawiedliwości powinno należeć do niego.
Słowa, padające z ust Tristana zdawały się nie docierać do brunetki; odbijały się od niewidocznej tafli straceńczej dumy, roztrzaskanej widowiskowo zaledwie chwilę potem. Czarne kłęby dymu nie łagodziły nagłego zakończenia przyjacielskiej konwersacji: podkreślały gwałtowną zmianę. Gospodyni dzisiejszego niezobowiązującego spotkania nie stała już pewnie, dumnie unosząc brodę, a półleżała na dywanie, drżąc w duszących spazmach. Tak było lepiej, o wiele lepiej; skoro Isolde nie zamierzała odpowiadać na ich pytania, łaskawie pozwalające jej na ostatnie wyznanie swych win, wysłuchiwanie dalszych przytyków nie miało już najmniejszego sensu.
Deirdre z zadowoleniem przyjęła żałosny, ochrypły pisk, wydzierający się spomiędzy rozpaczliwie trzęsących się warg Isolde, beznadziejnie próbujących zaczerpnąć powietrza. Polubiła agonalne dźwięki, być może dlatego, że w większości przypadków, ze względów ostrożności, obserwowała własnoręcznie wyreżyserowane spektakle pozbawiona zmysłu słuchu. Bezgłośne cierpienie i tak fascynowało, lecz z nawet najdrobniejszą fonią - niemalże słyszała zgrzytające o siebie zęby i stłumione dymem łkanie - nabierało zupełnie nowej głębi, sprawiając Dei dużo prostej radości. Uśmiechała się więc mimowolnie, porzucając już na dobre obojętną, pustą maskę: Isolde nie stanowiła wymagającego przeciwnika, ale jako ofiara sprawiała się doskonale, czołgając się niemrawo w kierunku drzwi i pozostawiając po sobie mętny szlak czerwonej cieczy.
- Ictusosio - szepnęła po chwili, jaką łaskawie podarowała brunetce na kontynuowanie żałosnej ucieczki. Tym razem klątwa uderzyła w lewy łokieć, skutecznie miażdżąc kość i dołączając kolejny, odrzucający dźwięk do zachwycającej kakofonii, wprowadzającej Deirdre w coraz lepszy nastrój. Nawet pomimo milczenia Bulstrode, które można było odebrać jako potwierdzenie. Podniosła wzrok znad wijącego się na podłodze ciała szlachcianki, przelotnie spoglądając na Tristana. Jak mocno chciał ukarać Lorne'a i Caesara? Cierpienie, które sprowadzili na rodzinę Rosierów wydawało się niewyobrażalne, nieproporcjonalnie wielkie do kary, jaką mieli - mogli? - wymierzyć Isolde, by za pośrednictwem jej okaleczonego ciała przesłać ostrzeżenie. Być może nawet wróżbę; wiedziała, że obydwoje o wiele bardziej cieszyliby się z Lestrange'a krztuszącego się u ich stóp dymem i drżącego z bólu, lecz przecież i obecna słodka możliwość wywoła w odpowiednich osobach silną reakcję. Naznaczali przecież ich ukochany klejnot, delikatną siostrę i wyczekiwaną narzeczoną; kobietę, nad którą mieli sprawować opiekę i po raz kolejny zawodzili. Stanie się ich przypomnieniem, przestrogą, mroczną wizją przyszłości; koszmarem i ciągłym bólem. Deirdre uśmiechała się coraz szczerzej, robiąc kilka kroków do przodu. - Corio - powiedziała niskim, spokojnym, mimo wszystko radosnym tonem, kierując różdżkę na blade dłonie Isolde, zaciskające się spazmatycznie na materiale dywanu. Już pierwsze muśnięcie klątwy zdarło cały płat delikatnej, nieskalanej skóry; krew buchnęła czerwoną falą, wypełniając powietrze specyficznym, rdzawym aromatem, wywołując w Tsagairt same rozkoszne wspomnienia. Przesunęła różdżkę dalej, głębiej, aż w stronę nadgarstka; obdzieranie żywcem ze skóry niewinnej kobiety nie wywoływało w niej obrzydzenia ani strachu, jedynie satysfakcję. Zasłużyli - ona i mężczyźni, którzy ją kochali - na dużo, dużo więcej. Więcej cierpienia; dłoń Deirdre odruchowo drgnęła i promień klątwy zranił tym razem szyję kobiety, na tyle płytko, by nie rozerwać jej gardła, lecz na tyle dotkliwie, by krew zaczęła płynąć coraz szerszą falą, mieszając się z wykasływanymi chmurami czarnego dymu, ciągle kłębiącego się w płucach Isolde. Czarne oczy Dei lśniły niezdrowo, gdy ponownie przenosiła spojrzenie na Tristana: poważnie, pytająco; czy powinni pójść o krok dalej? Wyczuwała w jego ostrym wzroku buzujące emocje, wspomnienia, obrazy bólu, jaki sprawiono najbliższym, ukochanym siostrom. Wymierzenie sprawiedliwości powinno należeć do niego.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie zaprzeczyła. Wiedziała - na pewno; była z bratem tak blisko, że, był przekonany, znała każdy jego sekret. Nawet ten: zdradę, sztylet wbity w jego plecy, którego ofiarą padła jego młodsza siostra, o wiele mniej żałosna od wijącej się przed nimi - nie poświęcił jej cierpieniu nawet spojrzenia lub skrzywionego gestu - Isoldy, ale nie mniej bezbronna; on, lord Bulstrode, odważył się podnieść różdżkę na swoją dużo młodszą narzeczoną. A ona - być może nawet mu w tym pomogła. Bo przecież: oprócz klątwy, gdzieś po drodze została bestialsko uśpiona; tylko Merlin miał ją w opiece, że nie zrobiono jej nic poważniejszego, nic nieodwracalnego - a jednak cierpiała, a każdy oddech Lorne'a mu o tym przypominał. Isolda jawiła mu się jako doskonałe narzędzie zemsty - na którą Czarny Pan na swój sposób mu przecież pozwolił. Wierzył, że nie bez powodu przysłał tutaj akurat jego, błądził przecież pomiędzy jego myślami, w jego rozumie, ilekroć miał na to ochotę, doskonale zdając sobie sprawę z dzielącej ich waśni. I wcale nie zastrzegł, na czym ma polegać kara Isoldy. Jak daleko mogą się posunąć. Ależ nie, powiedział tylko, że mają ją ukarać. Czy zdawałaś sobie sprawę z tego, jak wiele możesz stracić, Isoldo? Z kim igrasz: przychodząc na spotkanie, ale i teraz, kryjąc zabłoconą wszę, którą wciąż zwiesz swoim bratem. Mimo wszystkiego, co zrobił. Spodziewał się, że go opluje, wyrzeknie się, że przed śmiercią dojdzie do skruchy, a później błagalnych pojękiwań o litość, której i tak nie miała dostać. Spodziewał się - ale tak się nie wydarzyło. Zamiast tego wydawała się butna, wciąż pewna swojej racji i żałosna jak nigdy dotąd, zapewne z pragnieniem chronienia dobrego imienia idioty Lorne'a. Gardził nią teraz równie mocno, co nie dowierzał wszystkiemu, co się wydarzyło. Wiedział przecież, że Lorne potrzebował eliksiru, którego nie potrafił uwarzyć sobie sam - i za którego ktoś to musiał zrobić. Isolde? Pomogłaś mu? Pytania nie miały sensu, i tak na nie nie odpowiadała.
Szarpała się. Wiła jak piskorz. Tristan przyglądał się temu z zażenowaniem, niechęcią, pewnym nawet wstrętem - nie wzbudzonym przez jej cierpienie, nie przez rozlaną krwią, nawet nie przez ból tak plastycznie wyrażony przez jej przerażoną już twarz. Wstręt do niej - jako człowieka. Pisnęła jak mysz uderzona miotłą. I czołgała jak karaluch, którego mógł rozgnieć z podobną łatwością. Bez różdżki, ranna, słaba, mogła próbować uciekać, ale ta ucieczka była absolutnie nierealna. Przyglądał jej się w niemym zamyśleniu, ze złowrogą iskrą w oku, kiedy Deirdre nie przestawała się nad nią pastwić. Dobrze się bawisz, moja piękna? Naprawdę pięknie się uśmiechasz.
On - nie bawił się najlepiej. Niesmak znakował się na jego języku cierpką goryczą, coraz mocniej przekonującą go, że to spotkanie można było zakończyć w jeden możliwy sposób. Szkoda. Kiedyś naprawdę ją szanował. Może nawet nie była mu wtedy całkiem obojętna. Może nawet wciąż się o nią troszczył - na swój sposób. Może jej włosy poklejone krwią budziły wspomnienie leniwych, letnich dni. Dziś miał w sobie tylko pustkę, pustą złość, a wykrzywiona twarz Isoldy nie robiła na nim żadnego wrażenia. Zastanawiał się, co właściwie myślał sobie Lorne, tak po prostu atakując jego siostrę. Tak po prostu: czyn Bulstrode'a był tak głupi, że Tristan nie potrafił objąć go rozumem; jedynym, co go zatrzymywało przed rozszarpaniem tego człowieka na strzępy był Czarny Pan. Zastanawiał się też, co czuł Ceasar, kiedy wręczył Isoldzie pierścionek zaręczynowy, chcąc, by ta dziewczyna zastąpiła matkę jego dzieci. Wypchnęła ją z istnienia. Wykreśliła z pamięci. Ich ślub miał być tańcem na grobie Marie, nigdy by na to nie pozwolił. Nigdy. Pamiętasz Ceasar, ten dzień, w którym ją zawiodłeś? W którym miałeś w ramionach jej martwe ciało. Poszarpane, zbezczeszczone, przełamał trzymaną w ręku różdżkę Isoldy na pół, rzucając jej fragmenty pod twarz pełzającej Isoldy. Pełzała jak krab. Wiesz, jak się gotuje kraby, Isolde? Żywcem.
Wiesz, co jest sednem zemsty? Spełnienie. Cierpienie. Ostatnie, czego pragnął, to Avada Kedavra; szybka, łatwa śmierć, spokojna jak sen, nawet jeśli bezduszna to stanowczo zbyt lekka. Ją miało boleć. Jej widok - miał doprowadzić do szaleństwa dwóch najdroższych jej mężczyzn, tak samo, jak jego ku szaleństwu pchnął widok Marie i wiadomość o tym, co przydarzyło się Darcy. Jej widok miał być przestrogą: dla wszystkich, którzy chcą igrać z mocami, które znacznie przekraczają ich rozumienie. Czarny Pan był hojnym i potężnym, ale bardzo wymagającym panem. Nie każdy potrafił sprostać jego oczekiwaniom. Większość nie potrafiła. Zaciągnął się papierosem ostatni raz, nim ten wypadł z jego rąk na drewnianą posadzkę eleganckiego mieszkania samotnej w wielkim mieście arystokratki, kiedy uchwycił spojrzenie Deirdre. Wstał, przez moment jeszcze taksując ją wzrokiem.
- Morbus comitialis - wypowiedział ostro, obserwując: jej wzrok, unoszący się do góry, niewidzący, jej dłonie - które zaczynały drgać w niekontrolowanych pląsach, do których wkrótce dołączyło całe jej ciało. Drgawki pogłębiały rany, nagłe poruszenia jedynie podrażniały rany - zastanawiał się, czy otwarte złamania dadzą im posłuchać symfonii uderzających o siebie kości małej Isolde. Kałuża krwi, w której dostała napadu epilepsji, zaczęła się rozchlapywać na pobliskie meble. Nie przejmując się tym zanadto, kucnął bliżej niej - uważnie przyglądając się jej oczom. Wciąż nie gasły w nich iskry życia? Nie chciał jej w tym pomagać, miała czuć. Miała cierpieć. Do samego końca: odczuwać niewyobrażalny, tragiczny, rozrywający ból. Taki sam, jak tamtego dnia...
Niewerbalne finite, traciła przytomność. Nie, Isoldo, nie zamykaj oczu, nie możesz nas opuścić za szybko.
- Deprimo - obudziłaś się już?; plask kałuży, obrzydliwe - żeby arystokratka pozwalała tak sobą pomiatać. Czy w ogóle jeszcze zasługiwała na ten tytuł? Nie, przed paroma chwilami straciła wszelkie prawa - w tym prawo do życia. - Deprimo - rzucił po raz drugi, wiedząc, że jej ciało już tego nie wytrzyma, kiedy znów uderzyła o podłogę, dostrzegł pękniętą czaszkę - Deprimo - zażądał po raz trzeci, dla pewności, niemal czując, jak jej ciało zostaje zmiażdżone. Musiała być martwa - nie było innej możliwości - lecz mimo to Tristan nie opuścił różdżki, jakby gotując się do kolejnych powtórzeń. Mógł zmiażdżyć ją całą. Roznieść. Mógł im kazać szukać jej maleńkich fragmentów porozrzucanych po całym Londynie, mógł...
Ta śmierć - nigdy nie zostanie zapomniana.
Szarpała się. Wiła jak piskorz. Tristan przyglądał się temu z zażenowaniem, niechęcią, pewnym nawet wstrętem - nie wzbudzonym przez jej cierpienie, nie przez rozlaną krwią, nawet nie przez ból tak plastycznie wyrażony przez jej przerażoną już twarz. Wstręt do niej - jako człowieka. Pisnęła jak mysz uderzona miotłą. I czołgała jak karaluch, którego mógł rozgnieć z podobną łatwością. Bez różdżki, ranna, słaba, mogła próbować uciekać, ale ta ucieczka była absolutnie nierealna. Przyglądał jej się w niemym zamyśleniu, ze złowrogą iskrą w oku, kiedy Deirdre nie przestawała się nad nią pastwić. Dobrze się bawisz, moja piękna? Naprawdę pięknie się uśmiechasz.
On - nie bawił się najlepiej. Niesmak znakował się na jego języku cierpką goryczą, coraz mocniej przekonującą go, że to spotkanie można było zakończyć w jeden możliwy sposób. Szkoda. Kiedyś naprawdę ją szanował. Może nawet nie była mu wtedy całkiem obojętna. Może nawet wciąż się o nią troszczył - na swój sposób. Może jej włosy poklejone krwią budziły wspomnienie leniwych, letnich dni. Dziś miał w sobie tylko pustkę, pustą złość, a wykrzywiona twarz Isoldy nie robiła na nim żadnego wrażenia. Zastanawiał się, co właściwie myślał sobie Lorne, tak po prostu atakując jego siostrę. Tak po prostu: czyn Bulstrode'a był tak głupi, że Tristan nie potrafił objąć go rozumem; jedynym, co go zatrzymywało przed rozszarpaniem tego człowieka na strzępy był Czarny Pan. Zastanawiał się też, co czuł Ceasar, kiedy wręczył Isoldzie pierścionek zaręczynowy, chcąc, by ta dziewczyna zastąpiła matkę jego dzieci. Wypchnęła ją z istnienia. Wykreśliła z pamięci. Ich ślub miał być tańcem na grobie Marie, nigdy by na to nie pozwolił. Nigdy. Pamiętasz Ceasar, ten dzień, w którym ją zawiodłeś? W którym miałeś w ramionach jej martwe ciało. Poszarpane, zbezczeszczone, przełamał trzymaną w ręku różdżkę Isoldy na pół, rzucając jej fragmenty pod twarz pełzającej Isoldy. Pełzała jak krab. Wiesz, jak się gotuje kraby, Isolde? Żywcem.
Wiesz, co jest sednem zemsty? Spełnienie. Cierpienie. Ostatnie, czego pragnął, to Avada Kedavra; szybka, łatwa śmierć, spokojna jak sen, nawet jeśli bezduszna to stanowczo zbyt lekka. Ją miało boleć. Jej widok - miał doprowadzić do szaleństwa dwóch najdroższych jej mężczyzn, tak samo, jak jego ku szaleństwu pchnął widok Marie i wiadomość o tym, co przydarzyło się Darcy. Jej widok miał być przestrogą: dla wszystkich, którzy chcą igrać z mocami, które znacznie przekraczają ich rozumienie. Czarny Pan był hojnym i potężnym, ale bardzo wymagającym panem. Nie każdy potrafił sprostać jego oczekiwaniom. Większość nie potrafiła. Zaciągnął się papierosem ostatni raz, nim ten wypadł z jego rąk na drewnianą posadzkę eleganckiego mieszkania samotnej w wielkim mieście arystokratki, kiedy uchwycił spojrzenie Deirdre. Wstał, przez moment jeszcze taksując ją wzrokiem.
- Morbus comitialis - wypowiedział ostro, obserwując: jej wzrok, unoszący się do góry, niewidzący, jej dłonie - które zaczynały drgać w niekontrolowanych pląsach, do których wkrótce dołączyło całe jej ciało. Drgawki pogłębiały rany, nagłe poruszenia jedynie podrażniały rany - zastanawiał się, czy otwarte złamania dadzą im posłuchać symfonii uderzających o siebie kości małej Isolde. Kałuża krwi, w której dostała napadu epilepsji, zaczęła się rozchlapywać na pobliskie meble. Nie przejmując się tym zanadto, kucnął bliżej niej - uważnie przyglądając się jej oczom. Wciąż nie gasły w nich iskry życia? Nie chciał jej w tym pomagać, miała czuć. Miała cierpieć. Do samego końca: odczuwać niewyobrażalny, tragiczny, rozrywający ból. Taki sam, jak tamtego dnia...
Niewerbalne finite, traciła przytomność. Nie, Isoldo, nie zamykaj oczu, nie możesz nas opuścić za szybko.
- Deprimo - obudziłaś się już?; plask kałuży, obrzydliwe - żeby arystokratka pozwalała tak sobą pomiatać. Czy w ogóle jeszcze zasługiwała na ten tytuł? Nie, przed paroma chwilami straciła wszelkie prawa - w tym prawo do życia. - Deprimo - rzucił po raz drugi, wiedząc, że jej ciało już tego nie wytrzyma, kiedy znów uderzyła o podłogę, dostrzegł pękniętą czaszkę - Deprimo - zażądał po raz trzeci, dla pewności, niemal czując, jak jej ciało zostaje zmiażdżone. Musiała być martwa - nie było innej możliwości - lecz mimo to Tristan nie opuścił różdżki, jakby gotując się do kolejnych powtórzeń. Mógł zmiażdżyć ją całą. Roznieść. Mógł im kazać szukać jej maleńkich fragmentów porozrzucanych po całym Londynie, mógł...
Ta śmierć - nigdy nie zostanie zapomniana.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Pobladłe, sine usta zaczynały drżeć. Poruszała nimi walcząc o każdy kolejny oddech, dało się dosłyszeć charczenie i świsty, bolesny kaszel, coraz bardziej dramatyczne próby zmuszenia poddanych klątwie płuc do zaczerpnięcia powietrza, wyplucia dymu, który wciąż się w nich kłębił. Po jej policzkach płynęły łzy - nie chciała umierać. A jeśli będzie musiała umrzeć, pragnęła już tylko uciec od cierpienia, unosząc się na łokciach i kolanach, czołgając po posadzce, choć przecież doskonale wiedziała, że nie da rady, nie miała najmniejszych szans, Deirdre nad nią stała, górowała, doskonale się przy tym bawiąc.
Kolejne zmiażdżone kości odebrały jej nawet tę możliwość. Okrutny ból rozlał się po ręce i całych plecach, trzęsła się, próbowała krzyczeć, choć wydawała z siebie jedynie pełne bólu popiskiwania wymieszane z kaszlem.
Odgłosy coraz głośniejsze, powodowane brutalnymi torturami. Próbowała uciec dłonią, drżącą, bladą, kruchą, kiedy jasna skóra kawałek po kawałku została oderwana. Ból był potworny. Nawet w najgorszych koszmarach nie wyobrażała sobie, że może skończyć w taki sposób. W najgorszych koszmarach traciła powietrze, umierała przez chorobę która ciąży na niej i wpływa na jej życie od bardzo dawna.
Choć każdy ruch sprawiał jej coraz większy ból, wciągnęła dłoń pod siebie, kiedy i z jej szyi oderwano kawałek skóry. Zacisnęła oczy, czekając na koniec, marząc o końcu, o tym by pochłonęła ją w końcu ciemność: spokojna i bezbolesna, wieczna ciemność.
Dopiero w tym momencie jednak stanął nad nią Tristan. Nie wiedziała o tym. Nie widziała go, ból ją otumaniał, mało co jeszcze do niej docierało. Dopiero kolejne zaklęcie - okrutnie miotające jej ciałem. Ból w płucach, ból w całym ciele trzęsącym się na podłodze miotanym bezwładnie przez czar. I w końcu ciemność. Zaczęła nadciągać z pomocą, uspokajać.
Uderzenie. Bez znaczenia już, co konkretnie bolało. Był tylko ból. Ból wszędzie, zewsząd, we wszystkim. I ciemność.
Kolejne uderzenie. Coraz więcej słodkiej ciemności, coraz więcej spokoju. I już tylko ciemność - na zawsze.
Kolejne zmiażdżone kości odebrały jej nawet tę możliwość. Okrutny ból rozlał się po ręce i całych plecach, trzęsła się, próbowała krzyczeć, choć wydawała z siebie jedynie pełne bólu popiskiwania wymieszane z kaszlem.
Odgłosy coraz głośniejsze, powodowane brutalnymi torturami. Próbowała uciec dłonią, drżącą, bladą, kruchą, kiedy jasna skóra kawałek po kawałku została oderwana. Ból był potworny. Nawet w najgorszych koszmarach nie wyobrażała sobie, że może skończyć w taki sposób. W najgorszych koszmarach traciła powietrze, umierała przez chorobę która ciąży na niej i wpływa na jej życie od bardzo dawna.
Choć każdy ruch sprawiał jej coraz większy ból, wciągnęła dłoń pod siebie, kiedy i z jej szyi oderwano kawałek skóry. Zacisnęła oczy, czekając na koniec, marząc o końcu, o tym by pochłonęła ją w końcu ciemność: spokojna i bezbolesna, wieczna ciemność.
Dopiero w tym momencie jednak stanął nad nią Tristan. Nie wiedziała o tym. Nie widziała go, ból ją otumaniał, mało co jeszcze do niej docierało. Dopiero kolejne zaklęcie - okrutnie miotające jej ciałem. Ból w płucach, ból w całym ciele trzęsącym się na podłodze miotanym bezwładnie przez czar. I w końcu ciemność. Zaczęła nadciągać z pomocą, uspokajać.
Uderzenie. Bez znaczenia już, co konkretnie bolało. Był tylko ból. Ból wszędzie, zewsząd, we wszystkim. I ciemność.
Kolejne uderzenie. Coraz więcej słodkiej ciemności, coraz więcej spokoju. I już tylko ciemność - na zawsze.
I show not your face but your heart's desire
Pragnęła dźwięków, słodkiej symfonii, potwierdzającej doświadczenie morderczej orkiestry pod batutą Rosiera, i jej życzenie zostało spełnione. Rozkoszne, zwierzęce piski, wydobywające się z ust Isoldy zamieniły się w świszczące oddechy, napełniające płuca jeszcze głębiej czarnym dymem, lecz to nie one lśniły najjaśniej na ciemnozielonym dywanie, przesiąkającym krwią. Trzask łamanej różdżki zdawał się miłym wspomnieniem spaceru ku cierniowemu zakątkowi i pękających pod stopami suchych gałązek - tym przecież była różdżka należąca do Isoldy, marnym drewienkiem, które nigdy już nie zostanie splamione słabością właścicielki. Zadanie, które postawił przed nią Czarny Pan, przerosło nieudolną arystokratkę; nie zasługiwała więc ani na drugą szansę ani tym bardziej na pełnię magicznej siły. Niedorzeczna potrzeba pojedynku akcentowała tylko słabość Bulstrode: Deirdre była przekonana, że nawet gdyby brunetka mogła się bronić i tak niezwykle szybko znalazłaby się w tym samym miejscu. Pokonana, żałosna, drżąca z bólu na podłodze własnego salonu, pozbawiona różdżki, honoru i nadziei na to, że przyjacielska wizyta skończy się wyłącznie na krwawym ostrzeżeniu.
Mieli przesłać je Caesarowi i Lorne'owi, nie jej samej: kobieta, która zawiodła zaufanie i pokładaną w niej wiarę, nie zasługiwała na nawet najmniejsze okruchy uwagi. Mieli użyć ją jako pergaminu, tła dla prawdziwej wiadomości. Narzędzia zemsty za to, na co poważyli się jej bliscy. Tsagairt nie znała szczegółów odrzucającego obrazu dokonanej zdrady, lecz wiedziała wystarczająco wiele, by nie mieć wątpliwości, że zasługiwała ona na odpowiednią karę.
Bezlitośnie wymierzaną przez Rosiera. Obserwowała go uważnie, czujnie, prawie bojąc się, że krótkie mrugnięcie sprawi, że przegapi odpowiedni moment, ten moment, zamieniający jego ciemnobrązowe tęczówki w lśniącą czerń onyksu. Wykazałaby się skrajną głupotą (i oczywistą naiwnością) twierdząc, że znała jego myśli i uczucia, lecz z powodzeniem nauczyła się jego ciała, zdradzającego niekiedy równie wiele. Spięte barki, uniesiony podbródek, zaciśnięta szczęka, spojrzenie utkwione w ofierze, metodyczny, wyliczony na takty krok, z jakim zbliżał się do poruszanego drgawkami ciała Isolde. Niemalże wyczuwała wstrzymany oddech, hamowany tylko po to, by pierwsza inkantacja spłynęła spomiędzy warg bezbłędną szorstkością powrozu, zaklinającego rzeczywistość i kiełznającego przeznaczenie. Tak, jak on sobie tego zażyczył, tak, jak tego pragnął, tak, jak tego wymagał, kontrolując wymykanie się brunetki ku śmiertelnej uldze.
Deirdre nie poruszyła się nawet o cal, z dystansu przyglądając się targanej konwulsjami kobiecie. Żałosnej, z twarzą wykręconą bólem; w niczym nie przypominała już wyniosłej arystokratki, która dumnie powitała ich w progu mieszkania. Kolejne klątwy uderzały nią o podłogę; chłodny podmuch wiatru musnął włosy Tsagairt a czarne kosmyki połaskotały ją w odsłoniętą szyję w żartobliwej pieszczocie, ponownie przywołującej na jej twarzy uśmiech.
Niedorzeczny; przecież obraz, jaki rozpościerał się przed jej oczami powinien wywołać w niej lęk, a w najgorszym wypadku ostrożną refleksję. Każdy trzask pękającej czaszki był przestrogą wymierzoną także w nią samą. Rosier nie miał litości dla tych, którzy zawiedli; nie miał litości dla bezbronnej kobiety, którą kiedyś przeznaczono mu na życiową wybrankę. I chociaż na jego palcu lśniła obrączka, podobna do tej, jaką miał wsunąć na palec katowanej ofiaryi, to nie przydawała mu ona łagodności. Działał metodycznie, brutalnie, wyraźnie sycąc się widokiem krwi, zalewającej twarz brunetki, zlepiającej jej włosy, wciekającej pomiędzy przestrzenie dębowego parkietu, znacząc burgundowymi nićmi ścieżkę połączeń podłogi. Stanowił zagrożenie, posiadał zagrażającą siłę, stał nad nią, bezwzględnie wykonując wyrok. Odgłosy pękającej kości wywoływały dreszcze, nie mające jednak nic wspólnego z niepokojem. Może dlatego, że czuła się coraz pewniej, przekonana, że nigdy go - ich - nie zawiedzie i że nic nie łączy ją ze skatowanym martwym ciałem. Żadnych podobieństw, które odszukiwała na początku, żadnego współczucia, jedynie podekscytowanie coraz wyraźniejszym zapachem krwi i obrzydliwością aktu. Ciekawe, czy wśród włókien dywanu zaplącze się tkanka mózgu, jeszcze przed chwilą rozgrzanego panicznymi myślami, obecnie będącego po prostu mięsem. Isolde nie stanowiła przyjemnego widoku, ale Deirdre nie odwracała wzroku, uśmiechając się lekko, chociaż jej oczy pozostawały spokojne, roziskrzone jedynie fascynacją. Powoli podniosła spojrzenie na Tristana; nie musiała nic mówić, wiedziała, że potrafi wślizgnąć się w jej myśli bez problemu, co dziś wyjątkowo jej nie przeszkadzało. Uniosła lekko różdżkę; roziskrzone świecami żyrandole zgasły w jednej chwili, odbierając scenie kolorytu. Krew, ciało, szaty, dywan, ściany, obrazy; wszystko pochłonęła szarość, oczy potrzebowały chwili, by przyzwyczaić się do nagłego mroku, ale Deirdre odwracała się i pewnie ruszyła w kierunku wysokich okien. Kolejnym zaklęciem odsunęła zasłony: Pokątna tonęła w bezksiężycowej nocy, należało dodać jej nieco kolorytu. Światła w ciemności.
- Morsmordre - powiedziała z całą mocą, obserwując, jak z końca różdżki wypływa szmaragdowa mgławica gwiazd, układających się powoli acz nieubłaganie w najpiękniejszy ze znanych jej wzorów, jej znak, Mroczny Znak, który z dumą nosiła na swoim ciele a teraz podziwiała, jak rozjaśnia złowrogą łuną jedno z ważniejszych miejsc czarodziejskiego Londynu.
Mieli przesłać je Caesarowi i Lorne'owi, nie jej samej: kobieta, która zawiodła zaufanie i pokładaną w niej wiarę, nie zasługiwała na nawet najmniejsze okruchy uwagi. Mieli użyć ją jako pergaminu, tła dla prawdziwej wiadomości. Narzędzia zemsty za to, na co poważyli się jej bliscy. Tsagairt nie znała szczegółów odrzucającego obrazu dokonanej zdrady, lecz wiedziała wystarczająco wiele, by nie mieć wątpliwości, że zasługiwała ona na odpowiednią karę.
Bezlitośnie wymierzaną przez Rosiera. Obserwowała go uważnie, czujnie, prawie bojąc się, że krótkie mrugnięcie sprawi, że przegapi odpowiedni moment, ten moment, zamieniający jego ciemnobrązowe tęczówki w lśniącą czerń onyksu. Wykazałaby się skrajną głupotą (i oczywistą naiwnością) twierdząc, że znała jego myśli i uczucia, lecz z powodzeniem nauczyła się jego ciała, zdradzającego niekiedy równie wiele. Spięte barki, uniesiony podbródek, zaciśnięta szczęka, spojrzenie utkwione w ofierze, metodyczny, wyliczony na takty krok, z jakim zbliżał się do poruszanego drgawkami ciała Isolde. Niemalże wyczuwała wstrzymany oddech, hamowany tylko po to, by pierwsza inkantacja spłynęła spomiędzy warg bezbłędną szorstkością powrozu, zaklinającego rzeczywistość i kiełznającego przeznaczenie. Tak, jak on sobie tego zażyczył, tak, jak tego pragnął, tak, jak tego wymagał, kontrolując wymykanie się brunetki ku śmiertelnej uldze.
Deirdre nie poruszyła się nawet o cal, z dystansu przyglądając się targanej konwulsjami kobiecie. Żałosnej, z twarzą wykręconą bólem; w niczym nie przypominała już wyniosłej arystokratki, która dumnie powitała ich w progu mieszkania. Kolejne klątwy uderzały nią o podłogę; chłodny podmuch wiatru musnął włosy Tsagairt a czarne kosmyki połaskotały ją w odsłoniętą szyję w żartobliwej pieszczocie, ponownie przywołującej na jej twarzy uśmiech.
Niedorzeczny; przecież obraz, jaki rozpościerał się przed jej oczami powinien wywołać w niej lęk, a w najgorszym wypadku ostrożną refleksję. Każdy trzask pękającej czaszki był przestrogą wymierzoną także w nią samą. Rosier nie miał litości dla tych, którzy zawiedli; nie miał litości dla bezbronnej kobiety, którą kiedyś przeznaczono mu na życiową wybrankę. I chociaż na jego palcu lśniła obrączka, podobna do tej, jaką miał wsunąć na palec katowanej ofiaryi, to nie przydawała mu ona łagodności. Działał metodycznie, brutalnie, wyraźnie sycąc się widokiem krwi, zalewającej twarz brunetki, zlepiającej jej włosy, wciekającej pomiędzy przestrzenie dębowego parkietu, znacząc burgundowymi nićmi ścieżkę połączeń podłogi. Stanowił zagrożenie, posiadał zagrażającą siłę, stał nad nią, bezwzględnie wykonując wyrok. Odgłosy pękającej kości wywoływały dreszcze, nie mające jednak nic wspólnego z niepokojem. Może dlatego, że czuła się coraz pewniej, przekonana, że nigdy go - ich - nie zawiedzie i że nic nie łączy ją ze skatowanym martwym ciałem. Żadnych podobieństw, które odszukiwała na początku, żadnego współczucia, jedynie podekscytowanie coraz wyraźniejszym zapachem krwi i obrzydliwością aktu. Ciekawe, czy wśród włókien dywanu zaplącze się tkanka mózgu, jeszcze przed chwilą rozgrzanego panicznymi myślami, obecnie będącego po prostu mięsem. Isolde nie stanowiła przyjemnego widoku, ale Deirdre nie odwracała wzroku, uśmiechając się lekko, chociaż jej oczy pozostawały spokojne, roziskrzone jedynie fascynacją. Powoli podniosła spojrzenie na Tristana; nie musiała nic mówić, wiedziała, że potrafi wślizgnąć się w jej myśli bez problemu, co dziś wyjątkowo jej nie przeszkadzało. Uniosła lekko różdżkę; roziskrzone świecami żyrandole zgasły w jednej chwili, odbierając scenie kolorytu. Krew, ciało, szaty, dywan, ściany, obrazy; wszystko pochłonęła szarość, oczy potrzebowały chwili, by przyzwyczaić się do nagłego mroku, ale Deirdre odwracała się i pewnie ruszyła w kierunku wysokich okien. Kolejnym zaklęciem odsunęła zasłony: Pokątna tonęła w bezksiężycowej nocy, należało dodać jej nieco kolorytu. Światła w ciemności.
- Morsmordre - powiedziała z całą mocą, obserwując, jak z końca różdżki wypływa szmaragdowa mgławica gwiazd, układających się powoli acz nieubłaganie w najpiękniejszy ze znanych jej wzorów, jej znak, Mroczny Znak, który z dumą nosiła na swoim ciele a teraz podziwiała, jak rozjaśnia złowrogą łuną jedno z ważniejszych miejsc czarodziejskiego Londynu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Patrzył na to, co z niej zostało - na rozgniecione mięso naszpikowane połamanymi fragmentami ostrych kości, na popękaną czaszkę,na płaty skóry o poszarpanych krawędziach, bezradnie zwisające na boki. Spomiędzy popękanych żeber, które dawno porozcinały całą jej klatkę piersiową, ulatywał gęsty czarny dym sprowadzony tam klątwą Deirdre. Patrzył i nie czuł nic, ani współczucia, ani żalu, ani tęsknoty za dawnymi spojrzeniami i ulotnymi pocałunkami, nie czuł nic - oprócz satysfakcji tańczącej w jego bijącym jak dzwon sercu, sycąc się każdym kolejnym chrzęstem, każdym uderzeniem, każdym plaśnięciem rozmokłych zwłok. Widział twarz Caesara, widział twarz Lorne'a patrzące z żalem na tej obraz, jak echo odbijającą się wizję tragicznej przeszłości. Poszarpana przez wilkołaki Marie zachowała po śmierci więcej godności niż Isolde. Nie myślał o tym, jak wiele odebrał Lorne'owi - i jak niewiele ten miał już do stracenia. Nie myślał o tym, że być może właśnie rozpętał między ich potężnymi rodami wojnę, wierząc, że już wcześniej zrobił to sam Lorne - nie obchodziło go to, był dość silny, by stanąć naprzeciw nich wszystkich. Isolda była zaś słaba i żałosna, a teraz martwa; zadarła z siłami, które ją przerastały - i tak musiało się to zakończyć. Czarny Pan nie dawał drugiej szansy, ci, którzy nadawali się do służby u niego, nigdy jej nie potrzebowali. Za słaba, żeby się obronić, za głupia, żeby uciec. Wystraszona, tylko tak potrafił uzasadnić jej bezradne zachowanie. Leżące przed nimi rozmemłane mięso miało w sobie jakieś tanatologiczne brzydkie piękno, kiedy zrównywał je z obrazem ślicznej Isoldy o karminowych ustach, która jeszcze wczoraj błyszczała w pięknych sukniach, a teraz - nie żyła, nie żyła - określenie to powracało ku jego myśli szalonym brzmieniem, którego nie rozumiał. To zaskakujące, jak sięgnięcie bo tabu, które kiedyś wydawało się niemożliwe od przełamania - po śmierć - było proste. Władza nad cudzym życiem, kontrola nad świadomością, szafowanie przetrwaniem i wiecznym snem - czy dało się stanąć bliżej absolutu? Czuł się coraz potężniejszy - i coraz bardziej bezkarny zarazem.
Dopiero po chwili odnalazł wzrokiem sylwetkę Deirdre, uśmiechniętą - odwzajemnił ten uśmiech, drapieżnie, ze złowrogą iskrą w oku; patrzył na nią, dumną, silną, tak inną od Isoldy. Była tylko kobietą, a mimo to z jej krwią nie płynęła wcale kobieca słabość, miała w sobie moc, która pozwalała jej na równi z mężczyznami stawać przed obliczem Czarnego Pana. Była uosobieniem śmiercionośnego piękna, jak czarna żmija - niebezpieczna - jak czarny łabędź budząca zachwyt. Najbardziej złowieszczy kwiat w jego nabitym stalowymi kolcami ogrodzie. I czarna ciemność: nagle pochłonęła wszystko.
Stał bez słowa, nim jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności przerzedzonej jedynie światłem bijącym z okien rozjaśnionej ulicy Pokątnej. Wpierw nie odszedł od zwłok, nogą obracając je na plecy, chcąc ostatni raz - spojrzeć w jej oczy, które dawno z oczodołów wypłynęły. Orchideus, mruknął pod nosem, nim w jego dłoni pojawił się bukiet kwiatów: dwie czerwone róże i jedna czarna orchidea - które rzucił na pierś - w pierś, natychmiast zatopiły się we krwi wypływającej z pękniętego ciała - dziewczyny. Był estetą, chciał pozostawić ten obraz pięknym; czerwone róże miały nie pozostawiać złudzeń, co do sprawcy, symbolu orchidei zaś nikt prócz niego nie powinien rozpoznać. Kącik jego ust uniósł się wyżej, kiedy krótko po inkantacji wypowiedzianej przez Deirdre ciała Isoldy sięgnął blask zieleni zza okna.
Morsmordre, oczywiście; obrócił się, by wolnym krokiem podejść bliżej Deirdre, bez pośpiechu, chłonąc wzrokiem widok nieba za oknem. Gwiazdy zalśniły, widział je już raz, tamtego dnia, gdy na ich przedramionach pojawił się ten sam wzór, wzór, który już na zawsze miał oddać ich wolność w ręce Czarnego Pana; nie żałował tej wolności. Wierzył w niego. Wierzył, że wkrótce zieleń pochłonie wszystko, co stało im na drodze do lepszego, niezalanego przez szlam świata. Zaczynały się szumy, szmery, zamieszanie, czarodzieje spostrzegli ten symbol - wciąż nieświadomi nie znający jego znaczenia. Już niedługo. Jeszcze chwilę.
- Deirdre - szepnął zmanierowanie, zza jej pleców, nonszalancko, pewnie odsuwając czarne włosy włosy z jej karku, odsłaniając przed sobą jego biel wyraźnie odznaczającą się w cieniu, powoli gładząc go wierzchem dłoni, dopiero teraz odejmując wzrok od rozświetlonego nieba. Mroczny Znak otulił szmaragdowym całunem bladą skórę jej twarzy - dostrzegł to, kiedy nachylił się ku niej przez jej wątłe, chude ramię, wciąż stojąc za nią, prawa dłoń prześlizgnęła się na jej biodro, lewą - przesunął na przód jej szyi, pod podbródek, unosząc go lekko ku górze - eksponując sobie widok na jej skórę. I cofnął się od okna, ciągnąc ją za sobą - tylko kawałek, chcąc ukryć ją od refleksów świateł i zabrać w ponure jak nigdy ciemności małego mieszkania Isoldy, nie czując nawet, że nadepnął na tlący jeszcze ogarek papierosa. Złota obrączka w ogóle nie ciążyła mu na palcu, ślub był wszak naturalną koleją życia każdego arystokraty - nawet jeśli przez niego ostatnio nie miał dla czasu dla swojej Orchideii, nie miał też zamiaru z niej rezygnować. Należała przecież do niego, dziś i zawsze, póki się nie znudzi, to on pomógł jej rozwinąć skrzydła, to dzięki niemu tutaj stała, to on doprowadził ją przed oblicze tego, którego imienia nie miał odwagi wymówić. To ona - wzbudzała w nim tę mroczną pasję i oprowadzała po komnatach hedonistycznych żądz, do których drogi jeszcze dotąd nie znał. Bądź moja, Deirdre. Wypuścił wstrzymane powietrze z ust, przykładając je do jej długiej, łabędziej szyi.
Zbyt długo nie byłaś.
Dopiero po chwili odnalazł wzrokiem sylwetkę Deirdre, uśmiechniętą - odwzajemnił ten uśmiech, drapieżnie, ze złowrogą iskrą w oku; patrzył na nią, dumną, silną, tak inną od Isoldy. Była tylko kobietą, a mimo to z jej krwią nie płynęła wcale kobieca słabość, miała w sobie moc, która pozwalała jej na równi z mężczyznami stawać przed obliczem Czarnego Pana. Była uosobieniem śmiercionośnego piękna, jak czarna żmija - niebezpieczna - jak czarny łabędź budząca zachwyt. Najbardziej złowieszczy kwiat w jego nabitym stalowymi kolcami ogrodzie. I czarna ciemność: nagle pochłonęła wszystko.
Stał bez słowa, nim jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności przerzedzonej jedynie światłem bijącym z okien rozjaśnionej ulicy Pokątnej. Wpierw nie odszedł od zwłok, nogą obracając je na plecy, chcąc ostatni raz - spojrzeć w jej oczy, które dawno z oczodołów wypłynęły. Orchideus, mruknął pod nosem, nim w jego dłoni pojawił się bukiet kwiatów: dwie czerwone róże i jedna czarna orchidea - które rzucił na pierś - w pierś, natychmiast zatopiły się we krwi wypływającej z pękniętego ciała - dziewczyny. Był estetą, chciał pozostawić ten obraz pięknym; czerwone róże miały nie pozostawiać złudzeń, co do sprawcy, symbolu orchidei zaś nikt prócz niego nie powinien rozpoznać. Kącik jego ust uniósł się wyżej, kiedy krótko po inkantacji wypowiedzianej przez Deirdre ciała Isoldy sięgnął blask zieleni zza okna.
Morsmordre, oczywiście; obrócił się, by wolnym krokiem podejść bliżej Deirdre, bez pośpiechu, chłonąc wzrokiem widok nieba za oknem. Gwiazdy zalśniły, widział je już raz, tamtego dnia, gdy na ich przedramionach pojawił się ten sam wzór, wzór, który już na zawsze miał oddać ich wolność w ręce Czarnego Pana; nie żałował tej wolności. Wierzył w niego. Wierzył, że wkrótce zieleń pochłonie wszystko, co stało im na drodze do lepszego, niezalanego przez szlam świata. Zaczynały się szumy, szmery, zamieszanie, czarodzieje spostrzegli ten symbol - wciąż nieświadomi nie znający jego znaczenia. Już niedługo. Jeszcze chwilę.
- Deirdre - szepnął zmanierowanie, zza jej pleców, nonszalancko, pewnie odsuwając czarne włosy włosy z jej karku, odsłaniając przed sobą jego biel wyraźnie odznaczającą się w cieniu, powoli gładząc go wierzchem dłoni, dopiero teraz odejmując wzrok od rozświetlonego nieba. Mroczny Znak otulił szmaragdowym całunem bladą skórę jej twarzy - dostrzegł to, kiedy nachylił się ku niej przez jej wątłe, chude ramię, wciąż stojąc za nią, prawa dłoń prześlizgnęła się na jej biodro, lewą - przesunął na przód jej szyi, pod podbródek, unosząc go lekko ku górze - eksponując sobie widok na jej skórę. I cofnął się od okna, ciągnąc ją za sobą - tylko kawałek, chcąc ukryć ją od refleksów świateł i zabrać w ponure jak nigdy ciemności małego mieszkania Isoldy, nie czując nawet, że nadepnął na tlący jeszcze ogarek papierosa. Złota obrączka w ogóle nie ciążyła mu na palcu, ślub był wszak naturalną koleją życia każdego arystokraty - nawet jeśli przez niego ostatnio nie miał dla czasu dla swojej Orchideii, nie miał też zamiaru z niej rezygnować. Należała przecież do niego, dziś i zawsze, póki się nie znudzi, to on pomógł jej rozwinąć skrzydła, to dzięki niemu tutaj stała, to on doprowadził ją przed oblicze tego, którego imienia nie miał odwagi wymówić. To ona - wzbudzała w nim tę mroczną pasję i oprowadzała po komnatach hedonistycznych żądz, do których drogi jeszcze dotąd nie znał. Bądź moja, Deirdre. Wypuścił wstrzymane powietrze z ust, przykładając je do jej długiej, łabędziej szyi.
Zbyt długo nie byłaś.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Lśniąca, szmaragdowa łuna błyszczała w ciemnych szybach śpiących domostw, odbijając się od wilgotnych od wiosennego deszczu dachów i wypolerowanych balustrad; zieleń migotała w ciemności jaśniej od gwiazd. Te odległe, naturalne, obojętne, zgasły bezpowrotnie w kontraście z wyczarowanym Mrocznym Znakiem, jedynym źródłem światła nad Pokątną. Deirdre wpatrywała się w niebo bez słowa, wypełniona kojącym spokojem. Kara została wymierzona, ta, która zawiodła, otrzymała swoją nauczkę a ci, którzy poważyli się skrzywdzić Rosierów - wiadomość. Ohydną, plugawą, spisaną krwią i powoli gnijącą już tkanką. Kiedy Caesar odwiedzi swoją słodką narzeczoną? Kiedy Lorne zacznie niepokoić się brakiem informacji o ukochanej siostrze? A może - co było więcej niż prawdopodobne, biorąc pod uwagę niefrasobliwość obydwu mężczyzn - napotkają na jej martwe ciało dopiero po kilku długich dniach, gdy mięśnie zaczną odchodzić od połamanych kości a w pustych oczodołach, zalanych krwią i białkiem, zalegnie się już robactwo? Wizja sponiewieranych zwłok, rozpostartych na drogim dywanie, zarastających pleśnią i ozdobionych błyszczącymi odwłokami owadów, nie wywoływała w Deirdre obrzydzenia, a jedynie ciekawość. Chciałaby być tutaj przy pierwszych odwiedzinach, widzieć nagłą bladość wypływającą na twarz Lestrange'a, obserwować jak zgina się w pół z trudem powstrzymując mdłości na widok kogoś, kto jeszcze niedawno miał zostać jego żoną, a komu bliżej było do poskręcanego, obrzydliwego mięsa.
Rosier miał - jak zwykle - rację: torturowanie narzeczonej Caesara, podobno miłości, jaka na nowo pozwoliła mu czerpać radość z życia, przyniosło Deirdre wręcz niewinną radość. Pewna swojej przewagi, nie musiała kłopotać się ewentualnym niepowodzeniem, a przyjemność rozciągała się w czasie. Woń krwi coraz szczelniej przesycała powietrze, lecz zbezczeszczone zwłoki były zaledwie preludium do cierpienia, wciągającego w swe sidła Lestrange'a, Bulstrode'a a poniekąd wszystkich zbyt słabych i zbyt głupich, by zauważyć rosnącą, mroczną siłę. Oznajmianą już całemu magicznemu światu jednym, prostym znakiem. Dającym nadzieję, pokazującym potęgę, łaskawie informującym motłoch o nadejściu nowych czasów, nowych porządków, cierpliwie oczekujących na odpowiedni moment do rozpostarcia mrocznych skrzydeł.
Lewe ramie zdawało się delikatnie pulsować, jakby wyryty w bladej skórze tatuaż ożywał; ogon węża stapiał się z żyłami pęczniejącymi od szybko płynącej krwi, tej samej, której żelazny, nieco rdzawy aromat docierał do nozdrzy, przytłumiając słaby zapach kwiatów. Nie mogła widzieć uroczego podarunku, ostatniego bukietu, jaki urocza szlachcianka otrzymała od swego dawnego narzeczonego; wpatrzona w rozjaśniające się powoli okna przeciwległych kamienic, uśmiechała się z zadowoleniem, czując wyraźnie napięcie innego rodzaju. Znanego, nieokiełznanego; spokój i satysfakcja szybko przemieniała się w głód, z którym do tej pory nie potrafiła i nie chciała walczyć.
Tristan przypomniał jej o nim stosunkowo delikatnie, łagodnie. Nie zareagowała, gdy stanął tuż za nią a jego pewne dłonie dotknęły jej talii i szyi. Badawczo, kontrolnie, lecz mogła wyczuć lekkie zniecierpliwienie, pragnienie wyrastające na żyznym podłożu sprzecznych emocji. Zadowolenia, dumy, pogardy, wypełnionego obowiązku, służby, łączącej ich w jednym celu, w jednej przysiędze, jednym znaku, płonącym także i na ich przedramionach. Odruchowo uniosła głowę do góry, kiedy zimne palce przemknęły po wrażliwej skórze szyi, posłuszna jak zawsze, wyuczona, bazująca na instynktownych odruchach, niezmiennie kojarzących się z Tristanem, do którego należała.
I któremu daremnie próbowała się wymknąć, zaniepokojona uczuciami, narastającymi w jej ponoć martwym sercu. To nie zazdrość podsycała jej buntownicze odruchy, nakazujące unieść wysoko czoło i odeprzeć prymitywne pragnienia, popychające ją w ramiona Rosiera. Cieszyła się z jego ślubu - nie, nie okłamywała samej siebie: wizja jego szczęścia u boku wymarzonej Evandry, za którą tęsknił całe życie, napełniała jej serce spokojem i poczuciem pewnej sprawiedliwości. Chciała żyć w świecie, w którym Tristan dostawał to, czego pragnął i to, na co zasłużył, niezależnie, czy chodziło o krwawą zemstę czy ukochaną, mającą zagwarantować mu dziedziców i łagodzić trudy szlacheckiego życia eteryczną delikatnością oraz półwilim urokiem. Obrączka na jego palcu była ostrzeżeniem dla niej samej, furtką oraz klamrą, metaforyczną wymówką, której domagał się zdrowy rozsądek, żenująco długo karmiący się złudzeniami. Tym, że potrzebuje jego protekcji, że ich relacja jest logiczną i precyzyjnie odmierzoną wymianą korzyści, że traktuje go z dystansem, manipulując jak każdym innym mężczyzną. Mistrzyni kłamstwa, nie potrafiąca rozeznać się w sieci własnych zaprzeczeń; słaba kobieta, naiwnie sądząca, że obojętność wobec problemu zepchnie go w otchłań nicości. Nie mogła już dłużej ignorować podszeptów zdrowego rozsądku. Wiedziała, przecież, że Tristan jest jedyną osobą, która może faktycznie zagrozić jej niepodległości, spętać, nagiąć do swej woli: miał na nią duży wpływ, zbyt duży i wyczuwała, że zamiast niknąc w świetle zaufania, jakim obdarzał ją Czarny Pan, rośnie on z każdą dzieloną chwilą i uzależnia ją coraz mocniej. Rzucając cień na jej powołanie; chciała być kimś więcej niż kochanką, chciała, by traktowano ją na równi z mężczyznami siedzącymi u jego boku, chciała niezależności. Czuła się na tyle silna, by móc skupić się na tych pragnieniach, ignorując te prostsze i paradoksalnie głębsze, podszyte nieuświadomionym do końca strachem przed przywiązaniem. Całkowitym oddaniem Rosierowi, przyznaniem się przed samą sobą do tej pulsującej głodem słabości, wpędzającej ją w amok za każdym razem, gdy dotykał jej ciała lub - nawet - jedynie przesuwał po nim ostrym spojrzeniem; karcącym, wygłodniałym, surowym, drapieżnym. Władczym. Tak naprawdę bała się swoich uczuć; z zaskoczeniem obserwowała ich intensywność, rozbudzającą się tym gwałtowniej, im pewniej się czuła.
Rozświetlone szmaragdem niebo zniknęło, zastąpione przez atłasową ciemność pomieszczenia. Zapach róż i krwi, męska dłoń kurczowo zaciśnięta na biodrze, kilka kroków w mrok, w pustkę i ciszę, przerywaną jedynie ich oddechami. Krew przestała kapać, kości zatrzymały się w gąszczu porozrywanej skóry, lecz w kontraście z martwym wspomnieniem o Isolde, Deirdre czuła się żywa, rozpalona pożarem, złośliwie wzniecanym przez tę część jestestwa, którą zamierzała odciąć od życiodajnego tlenu. Drgnęła lekko, gdy usta Tristana musnęły jej skórę, wywołując dreszcze. W tym momencie niczego nie pragnęła mocniej niż poddania się pieszczocie, prowadzącej dalej, ku tradycyjnemu celebrowaniu krwawej ofiary. Odetchnęła jednak głębiej i wsunęła dłoń we włosy Rosiera, czule i zdecydowanie zarazem, unosząc jego twarz ku swojej. Oczy przywykły już do ciemności, lecz i tak ledwie widziała jego rysy, odnajdując wąskie usta jedynie dzięki gorącemu oddechowi. Nie planowała tego robić, ale nie mogła się powstrzymać: pocałowała go nagle, gwałtownie, zaciskając mocniej palce na ciemnych lokach, karcąco i z jakąś podszytą desperacją złością. Na siebie, na tą głupią, uwłaczającą słabość, nakazującą pogłębić pieszczotę, przysunąć się bliżej, przyciągnąć niedelikatnie za włosy, by posmakować go po raz ostatni, zanim masochistycznie ignorowała parzącą tęsknotę, cofając się gwałtownie o krok. Dłoń zsunęła się przez jego kark, mięśnie barku i finalnie spoczęła na przedramieniu. Zacisnęła ją mocniej, palce wbiły się w materiał koszuli, pod którym krył się Mroczny Znak; dopiero wtedy podniosła wzrok, starając się przekazać spojrzeniem to, czego nie mogła - nie ufała własnemu głosowi - przekazać słowami. Znał ją za dobrze - ileż razy ze zrozumieniem słuchała opowieści o Evandrze? - i była pewna, że nie odbierze jej zachowania jako urażonej dumy zazdrosnej księżniczki. Naiwnie sądziła jednak, że ten swoisty pakt o nieagresji zostanie przyjęty bez sprzeciwu, że platoniczny, męski uchwyt dłoni - jak przy składaniu Wieczystej Przysięgi? - pozwoli ochłodzić jej rozkołatane serce. Zacisnęła usta i uśmiechnęła się trochę krzywo, chociaż poważnie, po czym nagle cofnęła się o krok. Palce musnęły nadgarstek i na sekundę splotły się z dłonią mężczyzny, lecz zanim zdążył ją pochwycić i przyciągnąć ponownie lub zanim to ona poddałaby się własnym pragnieniom, jej sylwetka rozmyła się w czarnej chmurze, mgliście roztapiającej się w szmaragdowym półmroku mieszkania, by po chwili zniknąć całkowicie, łącząc się z ciemnością nocy.
Rosier miał - jak zwykle - rację: torturowanie narzeczonej Caesara, podobno miłości, jaka na nowo pozwoliła mu czerpać radość z życia, przyniosło Deirdre wręcz niewinną radość. Pewna swojej przewagi, nie musiała kłopotać się ewentualnym niepowodzeniem, a przyjemność rozciągała się w czasie. Woń krwi coraz szczelniej przesycała powietrze, lecz zbezczeszczone zwłoki były zaledwie preludium do cierpienia, wciągającego w swe sidła Lestrange'a, Bulstrode'a a poniekąd wszystkich zbyt słabych i zbyt głupich, by zauważyć rosnącą, mroczną siłę. Oznajmianą już całemu magicznemu światu jednym, prostym znakiem. Dającym nadzieję, pokazującym potęgę, łaskawie informującym motłoch o nadejściu nowych czasów, nowych porządków, cierpliwie oczekujących na odpowiedni moment do rozpostarcia mrocznych skrzydeł.
Lewe ramie zdawało się delikatnie pulsować, jakby wyryty w bladej skórze tatuaż ożywał; ogon węża stapiał się z żyłami pęczniejącymi od szybko płynącej krwi, tej samej, której żelazny, nieco rdzawy aromat docierał do nozdrzy, przytłumiając słaby zapach kwiatów. Nie mogła widzieć uroczego podarunku, ostatniego bukietu, jaki urocza szlachcianka otrzymała od swego dawnego narzeczonego; wpatrzona w rozjaśniające się powoli okna przeciwległych kamienic, uśmiechała się z zadowoleniem, czując wyraźnie napięcie innego rodzaju. Znanego, nieokiełznanego; spokój i satysfakcja szybko przemieniała się w głód, z którym do tej pory nie potrafiła i nie chciała walczyć.
Tristan przypomniał jej o nim stosunkowo delikatnie, łagodnie. Nie zareagowała, gdy stanął tuż za nią a jego pewne dłonie dotknęły jej talii i szyi. Badawczo, kontrolnie, lecz mogła wyczuć lekkie zniecierpliwienie, pragnienie wyrastające na żyznym podłożu sprzecznych emocji. Zadowolenia, dumy, pogardy, wypełnionego obowiązku, służby, łączącej ich w jednym celu, w jednej przysiędze, jednym znaku, płonącym także i na ich przedramionach. Odruchowo uniosła głowę do góry, kiedy zimne palce przemknęły po wrażliwej skórze szyi, posłuszna jak zawsze, wyuczona, bazująca na instynktownych odruchach, niezmiennie kojarzących się z Tristanem, do którego należała.
I któremu daremnie próbowała się wymknąć, zaniepokojona uczuciami, narastającymi w jej ponoć martwym sercu. To nie zazdrość podsycała jej buntownicze odruchy, nakazujące unieść wysoko czoło i odeprzeć prymitywne pragnienia, popychające ją w ramiona Rosiera. Cieszyła się z jego ślubu - nie, nie okłamywała samej siebie: wizja jego szczęścia u boku wymarzonej Evandry, za którą tęsknił całe życie, napełniała jej serce spokojem i poczuciem pewnej sprawiedliwości. Chciała żyć w świecie, w którym Tristan dostawał to, czego pragnął i to, na co zasłużył, niezależnie, czy chodziło o krwawą zemstę czy ukochaną, mającą zagwarantować mu dziedziców i łagodzić trudy szlacheckiego życia eteryczną delikatnością oraz półwilim urokiem. Obrączka na jego palcu była ostrzeżeniem dla niej samej, furtką oraz klamrą, metaforyczną wymówką, której domagał się zdrowy rozsądek, żenująco długo karmiący się złudzeniami. Tym, że potrzebuje jego protekcji, że ich relacja jest logiczną i precyzyjnie odmierzoną wymianą korzyści, że traktuje go z dystansem, manipulując jak każdym innym mężczyzną. Mistrzyni kłamstwa, nie potrafiąca rozeznać się w sieci własnych zaprzeczeń; słaba kobieta, naiwnie sądząca, że obojętność wobec problemu zepchnie go w otchłań nicości. Nie mogła już dłużej ignorować podszeptów zdrowego rozsądku. Wiedziała, przecież, że Tristan jest jedyną osobą, która może faktycznie zagrozić jej niepodległości, spętać, nagiąć do swej woli: miał na nią duży wpływ, zbyt duży i wyczuwała, że zamiast niknąc w świetle zaufania, jakim obdarzał ją Czarny Pan, rośnie on z każdą dzieloną chwilą i uzależnia ją coraz mocniej. Rzucając cień na jej powołanie; chciała być kimś więcej niż kochanką, chciała, by traktowano ją na równi z mężczyznami siedzącymi u jego boku, chciała niezależności. Czuła się na tyle silna, by móc skupić się na tych pragnieniach, ignorując te prostsze i paradoksalnie głębsze, podszyte nieuświadomionym do końca strachem przed przywiązaniem. Całkowitym oddaniem Rosierowi, przyznaniem się przed samą sobą do tej pulsującej głodem słabości, wpędzającej ją w amok za każdym razem, gdy dotykał jej ciała lub - nawet - jedynie przesuwał po nim ostrym spojrzeniem; karcącym, wygłodniałym, surowym, drapieżnym. Władczym. Tak naprawdę bała się swoich uczuć; z zaskoczeniem obserwowała ich intensywność, rozbudzającą się tym gwałtowniej, im pewniej się czuła.
Rozświetlone szmaragdem niebo zniknęło, zastąpione przez atłasową ciemność pomieszczenia. Zapach róż i krwi, męska dłoń kurczowo zaciśnięta na biodrze, kilka kroków w mrok, w pustkę i ciszę, przerywaną jedynie ich oddechami. Krew przestała kapać, kości zatrzymały się w gąszczu porozrywanej skóry, lecz w kontraście z martwym wspomnieniem o Isolde, Deirdre czuła się żywa, rozpalona pożarem, złośliwie wzniecanym przez tę część jestestwa, którą zamierzała odciąć od życiodajnego tlenu. Drgnęła lekko, gdy usta Tristana musnęły jej skórę, wywołując dreszcze. W tym momencie niczego nie pragnęła mocniej niż poddania się pieszczocie, prowadzącej dalej, ku tradycyjnemu celebrowaniu krwawej ofiary. Odetchnęła jednak głębiej i wsunęła dłoń we włosy Rosiera, czule i zdecydowanie zarazem, unosząc jego twarz ku swojej. Oczy przywykły już do ciemności, lecz i tak ledwie widziała jego rysy, odnajdując wąskie usta jedynie dzięki gorącemu oddechowi. Nie planowała tego robić, ale nie mogła się powstrzymać: pocałowała go nagle, gwałtownie, zaciskając mocniej palce na ciemnych lokach, karcąco i z jakąś podszytą desperacją złością. Na siebie, na tą głupią, uwłaczającą słabość, nakazującą pogłębić pieszczotę, przysunąć się bliżej, przyciągnąć niedelikatnie za włosy, by posmakować go po raz ostatni, zanim masochistycznie ignorowała parzącą tęsknotę, cofając się gwałtownie o krok. Dłoń zsunęła się przez jego kark, mięśnie barku i finalnie spoczęła na przedramieniu. Zacisnęła ją mocniej, palce wbiły się w materiał koszuli, pod którym krył się Mroczny Znak; dopiero wtedy podniosła wzrok, starając się przekazać spojrzeniem to, czego nie mogła - nie ufała własnemu głosowi - przekazać słowami. Znał ją za dobrze - ileż razy ze zrozumieniem słuchała opowieści o Evandrze? - i była pewna, że nie odbierze jej zachowania jako urażonej dumy zazdrosnej księżniczki. Naiwnie sądziła jednak, że ten swoisty pakt o nieagresji zostanie przyjęty bez sprzeciwu, że platoniczny, męski uchwyt dłoni - jak przy składaniu Wieczystej Przysięgi? - pozwoli ochłodzić jej rozkołatane serce. Zacisnęła usta i uśmiechnęła się trochę krzywo, chociaż poważnie, po czym nagle cofnęła się o krok. Palce musnęły nadgarstek i na sekundę splotły się z dłonią mężczyzny, lecz zanim zdążył ją pochwycić i przyciągnąć ponownie lub zanim to ona poddałaby się własnym pragnieniom, jej sylwetka rozmyła się w czarnej chmurze, mgliście roztapiającej się w szmaragdowym półmroku mieszkania, by po chwili zniknąć całkowicie, łącząc się z ciemnością nocy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Horizont Alley
Szybka odpowiedź