Horizont Alley
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Horizont Alley
Ulicę Pokątną prostopadle przecina Horizont Alley. Można znaleźć tu znacznie mniej sklepów i lokali, a więcej budynków mieszkalnych. Stojące w szeregach kamienice są domem wielu rodzin czarodziejów. Mówi się, że mimo usytuowania nieopodal centrum na Horizont Alley lepiej nie pojawiać się po zmroku. Alejka prowadzi bezpośrednio na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu, wskutek czego w nocy można tu spotkać osobników spod ciemnej gwiazdy. Jednak za dnia panuje tu gwar - na rogu znajduje się popularna dzięki niskim cenom apteka, nieco dalej podupadający sklepik ze słodkościami, a tuż przy ulicy Pokątnej warto odwiedzić herbaciarnię słynącą z serwowania herbat-niespodzianek.
Było w tym niebie mroczne piękno: głęboka zieleń rozjaśniała jasną łuną dachy budynków, przekazując wszystkim czarodziejom - Pokątna to nie tylko jej mieszkańcy, Pokątna to serce czarodziejskiej społeczności - ostrzeżenie, którego nie mogli jeszcze zrozumieć. A które - już wkrótce - stanie się dla nich oczywiste. Złowieszcze, dramatyczne, jasne. Napawało go dumą - że on - że oni - byli przyczyną tego zamieszania; że jego czarny łabędź rozwinął skrzydła, że Czarny Pan zaufał im na tyle, by wnieśli to przesłanie. Znak na niebie był tożsamy z tym, który z nie mniejszą dumą nosili na przedramieniu. Tym, który pulsował, przepełniony złowieszczą czarną magią. I wiedział, że ona też to czuła - kiedy wiódł wzrokiem wzdłuż wgłębienia jej ramienia zakrytego dziś okrutnie grubym materiałem szaty - zastanawiając się nad tym, na ile czuła. Co czuła. Wierzył, że nienawidziła swoich sutenerów - lecz oto stanęła pod nich obojga. Ponad Ceasara i znacznie ponad słodką Isoldę, która z pewnością miała się za lepszą od Deirdre. Miała, a teraz - nie żyła.
Złapał jej spojrzenie, przepełnione pięknem mroczniejszym nawet niż to błyszczące na niebie. Spojrzeniem, w którym spodziewał się dostrzec ten sam płomień co zawsze, tę samą iskrę najmroczniejszego pragnienia; delektował się nim. Cierpliwie, choć żądze szarpały się jak pies na łańcuchu - przyjemności smakowały większą słodyczą, kiedy dawkowało się je ostrożnie i bez zbędnego pośpiechu, który zakłóciłby enigmę tej gęstej chwili. Nie czuł obrączki na palcu, nie widział powodu, dla którego miały się od niej odsunąć - i przez myśl nie przeszło mu, by podobny powód mogła nagle dostrzec ona. Wierzył, że wiedziała, że niezależnie od wszystkiego - weźmie ślub z arystokratką, która da mu potomka i podwyższy jego pozycję w rodzie, którego wartość wciąż pozostawała na szczycie jego pragnień - tuż obok mrocznego znaku jaśniejącego wciąż na bezksiężycowym niebie. Deirdre należała przecież do niego, pomógł jej rozkwitnąć najprawdziwszą, nieprzeniknioną czernią, z której wyrosła jej posępna, najeżona kolcami korona. I nie była głupia, by sądzić, że pozwoli jej się wymknąć - nie po tym wszystkim. I nic nie miało znaczenia: ani gromadzący się pod znakiem błyszczącym na niebie czarodzieje, ani stygnący za ich plecami wór mięsa i gnoju, w którym z wolna zatapiały się czerwona róża i czarna orchidea.
Kącik jego ust uniósł się wyżej, drapieżnie, we władczym zadowoleniu, kiedy poczuł jej dotyk, delikatną dłoń wsuniętą we włosy. Uniósł brodę wyżej w aroganckim geście, pewien zwycięstwa - że kolejny raz zwabił ją ku sobie, że wciąż była mu posłuszna, choć mogła już sama przemierzać krwistą przestrzeń, której połacie przed nią otworzył - nim ich usta złączyły się w namiętnym pocałunku; podobał mu się jej gwałtowny dotyk. Ostry. Karcący. Podobnież agresywnie zacisnął dłoń na jej biodrze, lekko wchodząc w jej konwencję, pobudzony ciepłem jej ciała, oddechu i pasji. Szarpnął ją ku sobie w tym samym czasie, w którym ona przyciągnęła go ku sobie; złączeni w agresywnym tańcu śmierci. Otulająca ich ciemność jedynie dodawała pikanterii, a szmaragdowa łuna najpiękniej podkreślała owal jej twarzy. Jej wycofanie się - początkowo wziął za grę. Dopiero, kiedy poczuł jej uścisk na tatuażu tego, którego imienia nie wolno było wymawiać, tego, któremu służyli, kiedy odnalazł jej błyszczące w ciemnościach źrenice, pojął - że coś było nie tak. Choć nie rozumiał, co: służyli mu razem. Nie na równi, ale razem - czy ta przysięga zmieniała cokolwiek? Czy złożyłaby ją, gdyby nie on?
Czy sprawiała, że przestał mieć do niej prawo, choć wciąż każdy mógł ją posiąść za jedynie garść brzęczących monet?
Pokręcił głową - ostrzegawczo - przecząco. Niewerbalny komunikat był mętny, potrzeba niezależności - od niej, prostytutki, którą wyniósł na piedestał, azjatki, kobiety - była czczym, nierealnym marzeniem, a ona była z kolei zbyt mądra, by o tym nie wiedzieć. Jego komunikat miał być jasny: nawet nie próbuj, Deirdre. Cokolwiek chcesz zrobić, nawet nie próbuj. Uścisnął jej dłoń, pewnie, stanowczo i dopiero, kiedy ją wysunęła, uniósł drugą rękę - chcąc ją pochwycić - lecz ta natrafiła już jedynie na czarny kłąb dymu, który rozmył się w powietrzu.
Wpierw nie dowierzał - stał już w samotności, wpatrując się we własną dłoń, która dopiero po chwili zacisnęła się w grzmiącą pięść. Cała gama emocji, jaka przeszła przez niego tego wieczoru, zakończyła się na złości. Na niedowierzaniu. Na wściekłości. Jak mogłaś, moja słodka orchideo? Zacisnął pięść mocniej, czując własna paznokcie wbijające się w skórę aż do krwi: nim skierował różdżkę na zwłoki, które nie przypominały już Isoldy.
- Deprimo! - krzyknął krótko, głośno, wyładowując złość, by ostatni raz cisnąć jej ciałem -tym razem przez szybę okna jej własnego mieszkania. Resztki mięsa uderzyły w szybę, roztrzaskując ją w kryształowe drobiny, wraz z którymi rozlały się nad Pokątną malowniczą kaskadą. Czarny cień przeciął tę samą drogę ledwie chwilę później, znikając w nocnych ciemnościach.
I tylko kwiat róży - wciąż tonął w krwistej kałuży.
/zt x2
Złapał jej spojrzenie, przepełnione pięknem mroczniejszym nawet niż to błyszczące na niebie. Spojrzeniem, w którym spodziewał się dostrzec ten sam płomień co zawsze, tę samą iskrę najmroczniejszego pragnienia; delektował się nim. Cierpliwie, choć żądze szarpały się jak pies na łańcuchu - przyjemności smakowały większą słodyczą, kiedy dawkowało się je ostrożnie i bez zbędnego pośpiechu, który zakłóciłby enigmę tej gęstej chwili. Nie czuł obrączki na palcu, nie widział powodu, dla którego miały się od niej odsunąć - i przez myśl nie przeszło mu, by podobny powód mogła nagle dostrzec ona. Wierzył, że wiedziała, że niezależnie od wszystkiego - weźmie ślub z arystokratką, która da mu potomka i podwyższy jego pozycję w rodzie, którego wartość wciąż pozostawała na szczycie jego pragnień - tuż obok mrocznego znaku jaśniejącego wciąż na bezksiężycowym niebie. Deirdre należała przecież do niego, pomógł jej rozkwitnąć najprawdziwszą, nieprzeniknioną czernią, z której wyrosła jej posępna, najeżona kolcami korona. I nie była głupia, by sądzić, że pozwoli jej się wymknąć - nie po tym wszystkim. I nic nie miało znaczenia: ani gromadzący się pod znakiem błyszczącym na niebie czarodzieje, ani stygnący za ich plecami wór mięsa i gnoju, w którym z wolna zatapiały się czerwona róża i czarna orchidea.
Kącik jego ust uniósł się wyżej, drapieżnie, we władczym zadowoleniu, kiedy poczuł jej dotyk, delikatną dłoń wsuniętą we włosy. Uniósł brodę wyżej w aroganckim geście, pewien zwycięstwa - że kolejny raz zwabił ją ku sobie, że wciąż była mu posłuszna, choć mogła już sama przemierzać krwistą przestrzeń, której połacie przed nią otworzył - nim ich usta złączyły się w namiętnym pocałunku; podobał mu się jej gwałtowny dotyk. Ostry. Karcący. Podobnież agresywnie zacisnął dłoń na jej biodrze, lekko wchodząc w jej konwencję, pobudzony ciepłem jej ciała, oddechu i pasji. Szarpnął ją ku sobie w tym samym czasie, w którym ona przyciągnęła go ku sobie; złączeni w agresywnym tańcu śmierci. Otulająca ich ciemność jedynie dodawała pikanterii, a szmaragdowa łuna najpiękniej podkreślała owal jej twarzy. Jej wycofanie się - początkowo wziął za grę. Dopiero, kiedy poczuł jej uścisk na tatuażu tego, którego imienia nie wolno było wymawiać, tego, któremu służyli, kiedy odnalazł jej błyszczące w ciemnościach źrenice, pojął - że coś było nie tak. Choć nie rozumiał, co: służyli mu razem. Nie na równi, ale razem - czy ta przysięga zmieniała cokolwiek? Czy złożyłaby ją, gdyby nie on?
Czy sprawiała, że przestał mieć do niej prawo, choć wciąż każdy mógł ją posiąść za jedynie garść brzęczących monet?
Pokręcił głową - ostrzegawczo - przecząco. Niewerbalny komunikat był mętny, potrzeba niezależności - od niej, prostytutki, którą wyniósł na piedestał, azjatki, kobiety - była czczym, nierealnym marzeniem, a ona była z kolei zbyt mądra, by o tym nie wiedzieć. Jego komunikat miał być jasny: nawet nie próbuj, Deirdre. Cokolwiek chcesz zrobić, nawet nie próbuj. Uścisnął jej dłoń, pewnie, stanowczo i dopiero, kiedy ją wysunęła, uniósł drugą rękę - chcąc ją pochwycić - lecz ta natrafiła już jedynie na czarny kłąb dymu, który rozmył się w powietrzu.
Wpierw nie dowierzał - stał już w samotności, wpatrując się we własną dłoń, która dopiero po chwili zacisnęła się w grzmiącą pięść. Cała gama emocji, jaka przeszła przez niego tego wieczoru, zakończyła się na złości. Na niedowierzaniu. Na wściekłości. Jak mogłaś, moja słodka orchideo? Zacisnął pięść mocniej, czując własna paznokcie wbijające się w skórę aż do krwi: nim skierował różdżkę na zwłoki, które nie przypominały już Isoldy.
- Deprimo! - krzyknął krótko, głośno, wyładowując złość, by ostatni raz cisnąć jej ciałem -tym razem przez szybę okna jej własnego mieszkania. Resztki mięsa uderzyły w szybę, roztrzaskując ją w kryształowe drobiny, wraz z którymi rozlały się nad Pokątną malowniczą kaskadą. Czarny cień przeciął tę samą drogę ledwie chwilę później, znikając w nocnych ciemnościach.
I tylko kwiat róży - wciąż tonął w krwistej kałuży.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie istniało dla niej coś takiego jak niespełniona obietnica... Prawdopodobnie musiałby ją druzgotek w stawie utopić, żeby nie dotrzymała danego słowa. Póki co raczej jej to nie groziło, bo o tej porze roku raczej trzymała się z daleka od stawów. Trzeba było poczekać na lato. Ale właśnie obietnica była powodem, przez który teraz tutaj była. Nie mieszkała daleko. Wystarczyło przejść przez Dziurawy Kocioł i dwie uliczki, w dodatku w centrum Londynu, gdzie zazwyczaj nie było zbyt niebezpiecznie ze względu na to, że nawet nocą były otwarte niektóre sklepiki i ludzie często przechodzili, wracając z pracy lub od znajomych. Dokładnie tak jak Stephanie, która powiedziała swojej znajomej, że po pracy wpadnie pomóc jej w jakichś prostych pracach domowych, a skończyło się na tym, że przegadały cztery godziny, później wykonały swoje zadania i kiedy trzeba było wracać, było bardzo późno, a Steph po pracy już nieco padała i wolała nie ryzykować teleportacji, gdy była w takim stanie. Niestety nie była w stanie też podróżować z pomocą proszku Fiuu, gdyż kominek w nowym mieszkaniu znajomej nie był jeszcze podłączony do sieci... Więc najlepszą opcją był spacer. Nie narzekała, lubiła się czasami przejść. Horizont Alley była jedną z ulic, którą musiała przejść prawie w całości, żeby dostać się do Dziurawego Kotła. Tutaj już nie było tak kolorowo jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Raczej wszystkie sklepowe witryny były mocno zamknięte, żeby przypadkiem nie przyciągać oprychów z Norkturnu. Dziewczyna najchętniej trzymałaby się od tej uliczki z daleka o tej porze... Ale sama się w to wpakowała.
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Zadziwiająco często musiałem robić coś sam, by mieć pewność, że zadanie wykonam porządnie. Innym nie można było ufać, nawet skrzaty zawodziły, a karanie naszego, rodzinnego nie przynosiło mi żadnej satysfakcji. Ktoś, kto pokornie wystawiał się na ciosy, mógł liczyć jedynie na pobłażanie oraz pogardę, a pojedynek, w którym z góry jestem w stanie przewidzieć zwycięzcę, jest równy bezsensowi. Kiedy kolejny raz poprosiłem o załatwienie konkretnego leku otrzymując jego marną, tańszą podróbę zezłościłem się tracąc cierpliwość. Byłem arystokratą, a służba zawodziła, przez co sam załatwiałem swoje sprawy, co narażało mnie na śmieszność. Odbijającą się w oczach sprzedawców oraz innych usługodawców usianych na Pokątnej jak grzyby po deszczu. Byłem więc wewnętrznie rozeźlony, choć wyraz twarzy sugerował nieugiętą obojętność; tylko oczy wydawały się być niespokojne. Zadanie jednak okazało się być trudniejszym, niżbym przypuszczał. Kolejni aptekarze odmawiali wydania medykamentu z powodu jego braku w aktualnym asortymencie, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej. Nie mogłem go wziąć ze szpitala z powodu prywatnego zapotrzebowania na niego, dlatego musiałem szukać. Jeśli dziś nie znajdę, zostanę zmuszony do złożenia zamówienia u znajomego alchemika, co wpłynie negatywnie na czas. Czas to pieniądz oraz cenny towar, którego mam w niedoborze. Potrzebuję tego na już.
Które nie nadchodziło pomimo zapadnięcia zmroku. Postanowiłem udać się więc na Horizont Alley, wiedząc, że jest tu jeszcze jedna apteka. Dość marna, ale byłem na tyle zdesperowany, by zaryzykować. Jedną rękę cały czas trzymałem w kieszeni na rękojeści różdżki, by w razie czego móc szybciej zacząć się bronić przed ewentualnym zagrożeniem. Jak dotąd nie widziałem jeszcze żadnego podejrzanego typka, za to kilkanaście kroków przede mną szła jakaś kobieta. Nie poświęcałem jej uwagi, powolne zbliżanie się do Śmiertelnego Nokturnu było bardziej naglącą sprawą. Było niesamowicie cicho; ciszę przerywał jedynie odgłos naszych kroków. Powietrze było lekkie, zimne, rześkie, a księżyc niedający dużej ilości światła. Jednak w pewnej chwili z naszej prawej strony rozległ się hałas. Szurania, trzaskania? Trudno go było określić. Przystanąłem wyciągając różdżkę, być może nieco pochopnie, ale w tym miejscu lepiej mieć się na baczności.
Które nie nadchodziło pomimo zapadnięcia zmroku. Postanowiłem udać się więc na Horizont Alley, wiedząc, że jest tu jeszcze jedna apteka. Dość marna, ale byłem na tyle zdesperowany, by zaryzykować. Jedną rękę cały czas trzymałem w kieszeni na rękojeści różdżki, by w razie czego móc szybciej zacząć się bronić przed ewentualnym zagrożeniem. Jak dotąd nie widziałem jeszcze żadnego podejrzanego typka, za to kilkanaście kroków przede mną szła jakaś kobieta. Nie poświęcałem jej uwagi, powolne zbliżanie się do Śmiertelnego Nokturnu było bardziej naglącą sprawą. Było niesamowicie cicho; ciszę przerywał jedynie odgłos naszych kroków. Powietrze było lekkie, zimne, rześkie, a księżyc niedający dużej ilości światła. Jednak w pewnej chwili z naszej prawej strony rozległ się hałas. Szurania, trzaskania? Trudno go było określić. Przystanąłem wyciągając różdżkę, być może nieco pochopnie, ale w tym miejscu lepiej mieć się na baczności.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cisza wokół wydawała się przytłaczająca, a wręcz zwiastująca nadchodzące problemy - niczym sytuacja, która właśnie teraz miała miejsce w czarodziejskim świecie. Wydawało się, że chłodna mgła specjalnie chce przysłonić widok na nadciągające niebezpieczeństwo, omamić swoją rześkością. Stephanie jednak nie należała do osób, dla których taka sprawa byłaby przeszkodą, dlatego dzielne brnęła przez chłodną uliczkę, wydając się przy tym niezwykle pewna siebie. Starała się nie zwracać uwagi na to, że szedł za nią jakiś mężczyzna, bo jego kroki za sobą usłyszała już chwilę temu. Powinna jednak czuć choć niewielką obawę - w końcu nieubłaganie zbliżała się do Nortkturnu. Tam lepiej nie stawiać kroków o tej porze, może to przynieść jedynie kłopoty. Również tutaj nie było to do końca bezpieczne.
Trzaski dotarły również co jej uszu - na to więc odwróciła się przez ramię do nieznajomego mężczyzny - skoro byli jedynymi na tej ulicy o tej porze, dość logicznie uznała, że to jego działania mogły być źródłem tego hałasu. Nic bardziej mylnego, wydawał się być tak samo zaskoczony jak ona. Zza poła marynarki wyciągnęła różdżkę schowaną za paskiem i rzuciła Lumos - jasne, chłodne światło nieco rozświetliło najbliższy teren, jednak nie dało to wiele. Nagle hałas ustał na chwilę, aby powrócić ze zdwojoną głośnością. Dość silną, aby można było dokładnie określić, z której strony nadchodzi. I było dużo bliżej niej, niż mężczyzny...
Trzaski dotarły również co jej uszu - na to więc odwróciła się przez ramię do nieznajomego mężczyzny - skoro byli jedynymi na tej ulicy o tej porze, dość logicznie uznała, że to jego działania mogły być źródłem tego hałasu. Nic bardziej mylnego, wydawał się być tak samo zaskoczony jak ona. Zza poła marynarki wyciągnęła różdżkę schowaną za paskiem i rzuciła Lumos - jasne, chłodne światło nieco rozświetliło najbliższy teren, jednak nie dało to wiele. Nagle hałas ustał na chwilę, aby powrócić ze zdwojoną głośnością. Dość silną, aby można było dokładnie określić, z której strony nadchodzi. I było dużo bliżej niej, niż mężczyzny...
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Ostatnio zmieniony przez Stephanie Pettigrew dnia 22.06.17 22:59, w całości zmieniany 1 raz
Zwykle ufałem swoim przeczuciom, a teraz te nie prezentowały się zbyt optymistycznie. Głusza, ciemność oraz brak żywej duszy oprócz kroczącej przede mną kobiety musiały zwiastować nieszczęście. Trzaski oraz szmery nie ustępowały, wręcz przeciwnie, nasilały się. Próbowałem zorientować się, z którego miejsca dochodzi ów dźwięk; najprawdopodobniej z kamienic tuż obok. Sam również wyciągnąłem różdżkę napinając wszystkie mięśnie. Byłem przekonany, że należałoby albo uciekać albo walczyć. Z czym? Tego jeszcze nie wiedziałem. Było zbyt ciemno by rozpoznać coś, co jeszcze skrywało się niewidzialne pod osłoną nocy. Całe oczekiwanie zajęło nie więcej niż kilka sekund.
Nagle rozległ się donośny huk rozbijanego szkła. Jego kawałki rozpierzchły się na wszystkie strony, jeden sporej wielkości wbił mi się w but. Syknąłem czując, że trafił też na palec u stopy. Musiały pójść szyby na poziomie piwnic, bo wszystkie odłamki wyślelały teraz uliczkę, nie dotykając wyższych partii naszych ciał, co na pewno by się stało gdyby pęknięciu uległy okna na wyższych piętrach.
- Purus – rzuciłem szybko, chcąc pozbyć się przeklętego ciała obcego wbitego w stopę. Nim jednak zdołałem podjąć się dalszego leczenia stopy, w oddaleniu ode mnie wypełzła ciemna macka, która silnym uderzeniem strąciła z rąk różdżkę nieznajomej. Ta zatoczyła się kilkadziesiąt centymetrów dalej; zaraz zresztą pojawiła się druga macka, tym razem owijając się szczelnie wokół jej kostki. Stałem jak osłupiały nie wiedząc nawet z czym miałem do czynienia. Po prostu nie potrafiłem uruchomić ani myśli, ani poprawnej reakcji, co było dziwne. Jako uzdrowiciel widziałem w swoim życiu naprawdę wiele przerażających rzeczy, a jednak nie czułem się tak bezsilny jak teraz.
- Caeruleusio – wypowiedziałem krótko po tym, a różdżkę skierowałem na jedną z macek, która oplątywała się wokół nogi kobiety. Błękitna mgiełka zmroziła to coś powodując jej pęknięcie oraz zelżenie uścisku, ale wtedy z piwnic wytoczyło się kilka podobnych pnączy (czy można to było tak nazwać? Nadal niewiele widziałem). Poruszały się tak szybko, że słychać było świst powietrza, kiedy jedno z nich złapało mnie w pasie mocno dusząc. Na chwilę zabrakło mi oddechu; głównie skupiałem się na tym, by nie wypuścić różdżki z dłoni.
Nagle rozległ się donośny huk rozbijanego szkła. Jego kawałki rozpierzchły się na wszystkie strony, jeden sporej wielkości wbił mi się w but. Syknąłem czując, że trafił też na palec u stopy. Musiały pójść szyby na poziomie piwnic, bo wszystkie odłamki wyślelały teraz uliczkę, nie dotykając wyższych partii naszych ciał, co na pewno by się stało gdyby pęknięciu uległy okna na wyższych piętrach.
- Purus – rzuciłem szybko, chcąc pozbyć się przeklętego ciała obcego wbitego w stopę. Nim jednak zdołałem podjąć się dalszego leczenia stopy, w oddaleniu ode mnie wypełzła ciemna macka, która silnym uderzeniem strąciła z rąk różdżkę nieznajomej. Ta zatoczyła się kilkadziesiąt centymetrów dalej; zaraz zresztą pojawiła się druga macka, tym razem owijając się szczelnie wokół jej kostki. Stałem jak osłupiały nie wiedząc nawet z czym miałem do czynienia. Po prostu nie potrafiłem uruchomić ani myśli, ani poprawnej reakcji, co było dziwne. Jako uzdrowiciel widziałem w swoim życiu naprawdę wiele przerażających rzeczy, a jednak nie czułem się tak bezsilny jak teraz.
- Caeruleusio – wypowiedziałem krótko po tym, a różdżkę skierowałem na jedną z macek, która oplątywała się wokół nogi kobiety. Błękitna mgiełka zmroziła to coś powodując jej pęknięcie oraz zelżenie uścisku, ale wtedy z piwnic wytoczyło się kilka podobnych pnączy (czy można to było tak nazwać? Nadal niewiele widziałem). Poruszały się tak szybko, że słychać było świst powietrza, kiedy jedno z nich złapało mnie w pasie mocno dusząc. Na chwilę zabrakło mi oddechu; głównie skupiałem się na tym, by nie wypuścić różdżki z dłoni.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podobno kobiety są posiadaczkami niezawodnej intuicji. To chyba w takich momentach nie tyczyło się Stephanie. Strach był dla człowieka metodą ostrzeżenia. Dziewczyna jednak pod tym względem była kimś wyjątkowym. Wielokrotnie w swoim życiu przechodziła przez walkę z uczuciem strachu - do tego stopnia, że zapominała, jak powinna na niego reagować. Gdy przemierzała ciemne, chłodne uliczki, nie myślała o tym, żeby jak najszybciej je opuścić - próbowała cieszyć się uczuciem łomoczącego w piersi serca. Za każdym razem, aż w końcu jej reakcje stały się podświadome. Nie można było powiedzieć jednak, że gdy usłyszała dźwięk rozbijanego szkła, coś w niej nie drgnęło, aby ostrzec ją przed niebezpieczeństwem. Jednak reakcja była zbyt wolna - zanim dostrzegła w ciemności wrogą "rzecz", jej dłoń oberwała na tyle mocno, że palce stały się słabe. Wypuściła różdżkę. Coś, co ją złapało wydawało się przypominać jej grube, silne pnącza. Jedno z nich złapało ją za nogę i... Przewróciło ją na zimny chodnik. Dłońmi zakryła jedynie twarz, próbując nie stracić czujności, co na pewno stałoby się, gdyby na przykład złamała nos w spotkaniu z zimną brukową kostką. Ale wydawało jej się, że nie miała do czynienia z inteligentnym przeciwnikiem - ponieważ upadła tylko przy miejscu, w które potoczyła się jej różdżka, dzięki czemu z łatwością ją złapała. Dzięki interwencji mężczyzny szybko była wolna. Macki poluzowały się, zaś ona zrobiła rzecz, która wydawała jej się teraz najbardziej logiczna. Wycelowała różdżką w powietrze i mocnym, pewnym głosem, wypowiedziała:
- Lumos Maxima!
Chłodne białe światło opuściło jej różdżkę i rozjaśniło najbliższą uliczkę, dzięki czemu mogła dostrzec skąd przybywają nieprzyjacielskie istoty (nie miała nawet pojęcia jak to nazwać). Nie była typem osoby, która po tym uciekłaby czym prędzej zostawiając drugą osobę porzuconą na pastwę losu. Nawet jesli był to kompletny nieznajomy. Skąd, niemal od razu podniosła się, nawet nie otrzepując długiej spódnicy, po czym w biegu odcinała te pnącza od macierzy, wypowiadając zaklęcie Reducto dokładnie trzy razy. Dość daleko od ciała mężczyzny, żeby przypadkiem go nie zranić. Chwilę później upadła przy nim na kolana, jednak nie wiedząc jak zareagować na kilka kolejnych macek, które zaczynały ich otaczać.
- Wszystko dobrze? - spytała, nie odwracając jednak wzroku do niego.
- Lumos Maxima!
Chłodne białe światło opuściło jej różdżkę i rozjaśniło najbliższą uliczkę, dzięki czemu mogła dostrzec skąd przybywają nieprzyjacielskie istoty (nie miała nawet pojęcia jak to nazwać). Nie była typem osoby, która po tym uciekłaby czym prędzej zostawiając drugą osobę porzuconą na pastwę losu. Nawet jesli był to kompletny nieznajomy. Skąd, niemal od razu podniosła się, nawet nie otrzepując długiej spódnicy, po czym w biegu odcinała te pnącza od macierzy, wypowiadając zaklęcie Reducto dokładnie trzy razy. Dość daleko od ciała mężczyzny, żeby przypadkiem go nie zranić. Chwilę później upadła przy nim na kolana, jednak nie wiedząc jak zareagować na kilka kolejnych macek, które zaczynały ich otaczać.
- Wszystko dobrze? - spytała, nie odwracając jednak wzroku do niego.
The reason the world appears to be so ugly,
is we're always trying to paint over it.
is we're always trying to paint over it.
Wszystko działo się zatrważająco szybko. Kolejne macki ze świstem pokonujące opór powietrza, wywroty, zaklęcia, rozrzucone dookoła szkło, mogące potencjalnie zadać więcej ran niż nawet sam napastnik. Szło całkiem nieźle dopóki nie zdenerwowałem dzikiego pnącza, które postanowiło przenieść swój gniew wprost na mnie. Zakręciło mi się w głowie od braku powietrza, naparłem dłońmi na zaskakująco twarde konary, starając się poluzować ich uścisk i złapać więcej tchu; na szczęście kobieta się otrząsnęła, a światło, które wyczarowało, rozproszyło ciemność. I nie tylko. Źródło problemów nagle zaczęło… piszczeć? Nieprzyjemny, wysoki dźwięk docierał do moich uszu, opadłem na ziemię widząc tylko, jak pnącza cofają się na kilkadziesiąt centymetrów wijąc się dziwacznie. Gwałtownie nabrałem powietrza w płuca starając się ustabilizować oddech; różdżka nadal tkwiła w mojej dłoni.
Wreszcie mogłem przyjrzeć się temu, co nas atakowało.
- To diabelskie sidła – mruknąłem, bardziej do siebie niż do nieznajomej, choć chciałem, by i do niej dotarła ta informacja. Niezwykle cenna. Reducto okazało się być skuteczne, jednak nie na długo, szczególnie, że przez rzucanie zaklęć światło zgasło ponownie, a macki wychyliły się do ponownego ataku.
- Tak, tak – rzuciłem nieprzytomnie. Noga pulsowała bólem, ale nie byłem byle słabeuszem, by narzekać na ranę stopy. Później się zagoi. Teraz należało pokonać to coś, co uwolniło się z piwnicy. Kątem oka dostrzegłem jakby ciemniejszą plamę przesuwającą się wzdłuż muru, a zaraz później usłyszałem szybkie, dość lekkie kroki. Widocznie komuś coś nie wyszło… jednak nie zamierzałem za tym kimś ani biec, ani sprowadzać do tutaj.
W tym samym czasie jedno z pnączy pociągnęło kobietę za włosy, sprowadzając ją niemal do parteru, a mnie ponownie podcięło nogi, przez co wylądowałem… na tyłku.
- Ignitio! – rzuciłem szybko, widząc, jak kolejne macki szykują się do ataku. Niewielka kula ognia pomknęła w kierunku piwnic, czyli jak mi się wydawało, centrum dowodzenia tej upierdliwej rośliny. Ona ponownie dziwnie zaskrzeczała, a część z jej macek zaczęło usychać. W celu dokończenia tej walki, ponawiałem raz po raz zaklęcie, formując dużo ognia. Obym tylko omyłkowo czegoś nie podpalił…
Wreszcie mogłem przyjrzeć się temu, co nas atakowało.
- To diabelskie sidła – mruknąłem, bardziej do siebie niż do nieznajomej, choć chciałem, by i do niej dotarła ta informacja. Niezwykle cenna. Reducto okazało się być skuteczne, jednak nie na długo, szczególnie, że przez rzucanie zaklęć światło zgasło ponownie, a macki wychyliły się do ponownego ataku.
- Tak, tak – rzuciłem nieprzytomnie. Noga pulsowała bólem, ale nie byłem byle słabeuszem, by narzekać na ranę stopy. Później się zagoi. Teraz należało pokonać to coś, co uwolniło się z piwnicy. Kątem oka dostrzegłem jakby ciemniejszą plamę przesuwającą się wzdłuż muru, a zaraz później usłyszałem szybkie, dość lekkie kroki. Widocznie komuś coś nie wyszło… jednak nie zamierzałem za tym kimś ani biec, ani sprowadzać do tutaj.
W tym samym czasie jedno z pnączy pociągnęło kobietę za włosy, sprowadzając ją niemal do parteru, a mnie ponownie podcięło nogi, przez co wylądowałem… na tyłku.
- Ignitio! – rzuciłem szybko, widząc, jak kolejne macki szykują się do ataku. Niewielka kula ognia pomknęła w kierunku piwnic, czyli jak mi się wydawało, centrum dowodzenia tej upierdliwej rośliny. Ona ponownie dziwnie zaskrzeczała, a część z jej macek zaczęło usychać. W celu dokończenia tej walki, ponawiałem raz po raz zaklęcie, formując dużo ognia. Obym tylko omyłkowo czegoś nie podpalił…
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Priscilla Sobertooth zawsze lubiła samotne przechadzki wieczorami, gdy słońce chowało się już głęboko za horyzontem. Ta niziutka, piegowata młoda kobieta przemierzała ulicę Pokątną spokojnym, rytmicznym krokiem, pod pachami ściskając grubą, opasłą książkę. Na wytartej już przez lata okładce wciąż widniał tytuł, jednak tak zamazany, że bardzo ciężko było go odczytać. Nawet sama Priscilla właściwie go nie pamiętała - wiedziała jednak, że książka traktuje o zielarstwie, a zielarstwo było jej największą pasją. Nie chaotyczne zaklęcia, miotane z gniewem i rozdrażnieniem, nie nudne eliksiry które cicho bulgotały w kociołku. Opieka nad Magicznymi Stworzeniami była zbyt dynamiczna, zbyt niebezpieczna. Podobnie jak sporty kontaktowe typu Quidditch. Ale kiedy zamykała się godzinami w swojej szklarni, radośnie przygrywając swoim sadzonką w takty marszu żałobnego, czuła się na właściwym miejscu. Rośliny nigdy jej nie oceniały. Nigdy nie mówiły jej, że powinna przybrać na wadze albo częściej czesać włosy. Nie śmiały się, nie wyzywały, nigdy jej nie przerywały. I potrafiły doskonale słuchać, kiwając od czasu do czasu listkiem na zgodę. Niczego w życiu więcej jej nie było trzeba.
Dlatego kiedy tylko dostrzegła postawnego, ciemnowłosego mężczyznę i rudą, jeszcze niższą niż ona sama kobietę, prawie krzyknęła z przerażenia, gdy zobaczyła w jakiej sytuacji się znajdują. Jakim cudem i z jakiego przyzwolenia atakowali bezbronne, biedne pnącza? One chciały się tylko pobawić. A ten straszny, potworny mężczyzna maltretował je właśnie Ignito. Priscilla niemal zapowietrzyła się i wyciągnęła natychmiastowo różdżkę z kieszeni. Co to miało być. Gdzie była sprawiedliwość na tym świecie?
- STAĆ - wrzasnęła speszona, zupełnie nie zdając sobie sprawy z kim ma do czynienia.
Bo skąd mogła wiedzieć, że stoi przed nią lord Black i właścicielka jakiejś kwiaciarni? Swoją drogą zapewne i tak nie potrafiłaby stwierdzić kto budził przed nią większy respekt. Tytuły nie mają znaczenia, kiedy zachowuje się tak okropnie.
- Czy-zdaje-sobie-Pan-sprawę-z-tego-co-Pan-robi? - wysyczała szybciutko, niemal na jednym oddechu, tak, że ciężko było rozróżnić słowa.
Czy nie miał Zielarstwa w szkole i nie wiedział jak się obchodzić z tą rośliną? Czy istniał w ogóle ktokolwiek, kto mógł posiadać w sobie tyle ignorancji by lekceważyć zielarstwo, najważniejszą ze wszystkich nauk?
Dlatego kiedy tylko dostrzegła postawnego, ciemnowłosego mężczyznę i rudą, jeszcze niższą niż ona sama kobietę, prawie krzyknęła z przerażenia, gdy zobaczyła w jakiej sytuacji się znajdują. Jakim cudem i z jakiego przyzwolenia atakowali bezbronne, biedne pnącza? One chciały się tylko pobawić. A ten straszny, potworny mężczyzna maltretował je właśnie Ignito. Priscilla niemal zapowietrzyła się i wyciągnęła natychmiastowo różdżkę z kieszeni. Co to miało być. Gdzie była sprawiedliwość na tym świecie?
- STAĆ - wrzasnęła speszona, zupełnie nie zdając sobie sprawy z kim ma do czynienia.
Bo skąd mogła wiedzieć, że stoi przed nią lord Black i właścicielka jakiejś kwiaciarni? Swoją drogą zapewne i tak nie potrafiłaby stwierdzić kto budził przed nią większy respekt. Tytuły nie mają znaczenia, kiedy zachowuje się tak okropnie.
- Czy-zdaje-sobie-Pan-sprawę-z-tego-co-Pan-robi? - wysyczała szybciutko, niemal na jednym oddechu, tak, że ciężko było rozróżnić słowa.
Czy nie miał Zielarstwa w szkole i nie wiedział jak się obchodzić z tą rośliną? Czy istniał w ogóle ktokolwiek, kto mógł posiadać w sobie tyle ignorancji by lekceważyć zielarstwo, najważniejszą ze wszystkich nauk?
I show not your face but your heart's desire
Straciłem z oczu nieznajomą. Ostatnio uderzyła się o ziemię, ale ja byłem zajęty spadaniem na cztery litery oraz rzucaniem kul ognia w diabelskie sidła. Które były nadzwyczaj potężne, pojawiły się jakby znikąd i w dodatku atakowały nas zawzięcie, pomimo serii zaklęć jakie w nie wpakowaliśmy wspólnie. Syknąłem odczuwając promieniujący ból; nadal nie zatamowałem rany w stopie. Unosiłem różdżkę raz po raz chcąc wreszcie ukatrupić tę bojowniczą roślinę, ale oczywiście nigdy nie może nic pójść całkiem gładko. Kiedy ponownie zamachnąłem się w celu wypowiedzenia inkantacji, doszedł do mnie stłumiony krzyk. Kobiecy? Tamta się jednak rozmyśliła i wcale nie chce wydostać się z macek sideł? Obróciłem głowę w tamtym kierunku dostrzegając kolejną, nieznaną mi osobę. Zamrugałem gwałtownie nie rozumiejąc o co jej chodzi. Pytanie brzmiało jak bełkot i choć zdołałem wydobyć z niego treść to dalej nie wiedziałem, dlaczego kobieta zamiast nam pomóc to stała jak słup soli wdając się w bezsensowne dyskusje.
- Tak, pytanie dlaczego pani tego nie robi? – pytam więc rozzłoszczony. W tej samej chwili kolejne pnącze zawiązało się wokół moich kostek, a drugie uderzyło stojącą nieznajomą w tył pleców przez co mogła się lekko zachwiać. Rudzielec powoli znikał zaplątany w roślinnych mackach; mogła się nawet udusić.
- Ignitio! – ponowiłem, kierując promień zaklęcia tym razem w leżącą, być może nieprzytomną czarownicę. Bałem się, że ją samą podpalę, ale na szczęście ogień zajął jedynie pnącze, które z piskiem cofnęły się do piwnic, z których się niedawno uwolniły. Teraz byłem pewien, że nie uduszą nieznajomej; niestety w tym momencie byłem sam na polu bitwy, bo tamta wyraźnie nie miała ochoty nam pomagać.
- Na co czekasz? Rusz się! – krzyknąłem coraz bardziej zdenerwowany. – Reducto – zarządziłem kierując różdżkę tym razem na własne spętane nogi. Konary pękły, ale w tym samym czasie część z nich sunęła po ulicy w kierunku nowoprzybyłej. Czy kiedyś wreszcie to coś zdechnie? Ile mamy tu jeszcze stać i walczyć o życie? Posłałem kolejną kulę ognia w sam środek dowodzenia, a kiedy wstawałem na nogi zachwiałem się lekko; trochę mi kończyny zdrętwiały.
- Tak, pytanie dlaczego pani tego nie robi? – pytam więc rozzłoszczony. W tej samej chwili kolejne pnącze zawiązało się wokół moich kostek, a drugie uderzyło stojącą nieznajomą w tył pleców przez co mogła się lekko zachwiać. Rudzielec powoli znikał zaplątany w roślinnych mackach; mogła się nawet udusić.
- Ignitio! – ponowiłem, kierując promień zaklęcia tym razem w leżącą, być może nieprzytomną czarownicę. Bałem się, że ją samą podpalę, ale na szczęście ogień zajął jedynie pnącze, które z piskiem cofnęły się do piwnic, z których się niedawno uwolniły. Teraz byłem pewien, że nie uduszą nieznajomej; niestety w tym momencie byłem sam na polu bitwy, bo tamta wyraźnie nie miała ochoty nam pomagać.
- Na co czekasz? Rusz się! – krzyknąłem coraz bardziej zdenerwowany. – Reducto – zarządziłem kierując różdżkę tym razem na własne spętane nogi. Konary pękły, ale w tym samym czasie część z nich sunęła po ulicy w kierunku nowoprzybyłej. Czy kiedyś wreszcie to coś zdechnie? Ile mamy tu jeszcze stać i walczyć o życie? Posłałem kolejną kulę ognia w sam środek dowodzenia, a kiedy wstawałem na nogi zachwiałem się lekko; trochę mi kończyny zdrętwiały.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Priscilla czuła narastający w niej gniew. Gniew i oburzenie, że taki ignorant jak ten stojący przed nią mężczyzna zarzuca jej, że nie wie co robi. Z podniesionymi brwiami i grymasem złości na twarzy spojrzała na Lupusa, miażdżąc go wzrokiem.
- Może dlatego, że jak Pan z pewnością zauważył, nie jest to zbyt efektowne? - rzuca szorstko, prychając przy tym.
Prawdą było, że diabelskie sidła nie lubiły ognia, ale bogowie, nie należało ich od razu podpalać! Takie biedne, bezbronne roślinki, które przecież nie chciały zrobić nic złego... I kto miał stanąć w ich obronie, jeśli nie panna Sabertooth? Oczywiście, mogły zupełnym przypadkiem pociągnąć kogoś za nogę albo udusić, ale to nic takiego. Zupełnie tak jak czarodzieje czasami podstawiali sobie nogi. To dokładnie to samo. Żadnej różnicy. Kręci z przejęciem głową, ale postanawia w końcu pomóc - może dlatego, że chce, żeby czarodziej wreszcie zostawił pnącza w spokoju.
- Zbytnio Pan panikuje, diabelskie pnącza nie lubią paniki - nie twierdzę oczywiście, że samo uspokojenie się pomoże załatwić cały problem, ale to kluczowe.
Zimna krew i twarda rękę, to podejście do roślin. Oczywiście poza śpiewaniem im kołysanek i czytaniem książeczek na dobranoc. Jej mandragory szczególnie lubiły baśń o Fontannie Szczęśliwego Losu i historię psidwaka, który latał na miotle.
- Podpalanie ich tylko zniszczy konkretne odnogi, doprawdy, taka przemoc jest niewskazana, wystarczy rozświetlić trochę to środowisko - mówi wszechwiedzącym głosem, choć nie sądzi, że jest w stanie przekonać kogoś takiego.
Mężczyźni. Ignoranci. Dlatego właśnie wolała rośliny od ludzi - rośliny nie były ignorantami, rośliny się nie buntowały. Może tylko czasami wypuszczały kwiatki w złym kolorze, ale wszystko dało się przeżyć. Priscilla wyciągnęła różdżkę z niestarannie zaplecionego warkocza, wyrywając sobie przy tym zapewne więcej niż kilka włosów. Mocno zacisnęła palce na chłodnym drewnie i unosząc głowę machnęła różdżką.
- Lumos Maxima - odparła niemal z pretensją słyszaną w głosie.
A gdy niebo rozświetliła kula światła, diabelskie pnącza mimowolnie cofnęły się odrobinie. Może wciąż niewystarczająco, ale z pewnością zauważalnie.
- Na co Pan czeka, im jaśniej tym lepiej - chrząknęła zdecydowanie.
- Może dlatego, że jak Pan z pewnością zauważył, nie jest to zbyt efektowne? - rzuca szorstko, prychając przy tym.
Prawdą było, że diabelskie sidła nie lubiły ognia, ale bogowie, nie należało ich od razu podpalać! Takie biedne, bezbronne roślinki, które przecież nie chciały zrobić nic złego... I kto miał stanąć w ich obronie, jeśli nie panna Sabertooth? Oczywiście, mogły zupełnym przypadkiem pociągnąć kogoś za nogę albo udusić, ale to nic takiego. Zupełnie tak jak czarodzieje czasami podstawiali sobie nogi. To dokładnie to samo. Żadnej różnicy. Kręci z przejęciem głową, ale postanawia w końcu pomóc - może dlatego, że chce, żeby czarodziej wreszcie zostawił pnącza w spokoju.
- Zbytnio Pan panikuje, diabelskie pnącza nie lubią paniki - nie twierdzę oczywiście, że samo uspokojenie się pomoże załatwić cały problem, ale to kluczowe.
Zimna krew i twarda rękę, to podejście do roślin. Oczywiście poza śpiewaniem im kołysanek i czytaniem książeczek na dobranoc. Jej mandragory szczególnie lubiły baśń o Fontannie Szczęśliwego Losu i historię psidwaka, który latał na miotle.
- Podpalanie ich tylko zniszczy konkretne odnogi, doprawdy, taka przemoc jest niewskazana, wystarczy rozświetlić trochę to środowisko - mówi wszechwiedzącym głosem, choć nie sądzi, że jest w stanie przekonać kogoś takiego.
Mężczyźni. Ignoranci. Dlatego właśnie wolała rośliny od ludzi - rośliny nie były ignorantami, rośliny się nie buntowały. Może tylko czasami wypuszczały kwiatki w złym kolorze, ale wszystko dało się przeżyć. Priscilla wyciągnęła różdżkę z niestarannie zaplecionego warkocza, wyrywając sobie przy tym zapewne więcej niż kilka włosów. Mocno zacisnęła palce na chłodnym drewnie i unosząc głowę machnęła różdżką.
- Lumos Maxima - odparła niemal z pretensją słyszaną w głosie.
A gdy niebo rozświetliła kula światła, diabelskie pnącza mimowolnie cofnęły się odrobinie. Może wciąż niewystarczająco, ale z pewnością zauważalnie.
- Na co Pan czeka, im jaśniej tym lepiej - chrząknęła zdecydowanie.
I show not your face but your heart's desire
Gwoli wyjaśnienia, to jeszcze nie stałem, a nadal nieelegancko siedziałem na ziemi pełnej szkła. Gdybym znał myśli tej kobiety, bezzwłocznie wysłałbym ją na oddział urazów magipsychiatrycznych; szczęśliwie byłem wolny od takich umiejętności, dzięki czemu uważałem ją za jednostkę wybitnie nieprzyjemną oraz bezużyteczną. Skoro nie chciała nam pomóc, po co się tu w ogóle zbliżała? Spojrzałem na nią spode łba, jeszcze nim postanowiłem wypuścić z różdżki kolejną kulę ognia, mającą ostatecznie wystraszyć diabelskie sidła. Zakały zielarskiej społeczności, byłem pewien, że to szlamy wśród roślin. Żadnego z nich pożytku. Podobno ich części przydają się do czegoś alchemikom, jednak nie mam pojęcia do czego można ryzykować swoim zdrowiem i życiem, by otrzymać raptem kilka bezsensownych korzeni. Wzdrygnąłem się na myśl, że ktoś mógłby być tak głupi.
Widocznie przeceniałem ludzi.
- Chętnie posłucham innych pomysłów. A najlepiej to niech pani coś zrobi zanim to cholerstwo nas pozabija – warknąłem rozzłoszczony jej wymądrzaniem się. Z tego, co pamiętałem, to te pnącza faktycznie nie lubiły ognia. Może za mało je podpalałem? Coś musiałem robić źle, tylko nie wiedziałem co. Nie było czasu na myślenie kiedy zabójcza roślina chciała ukatrupić nie tylko mnie, ale też obcą mi kobietę. Teraz prawdopodobnie już nieprzytomną, za to leżącą nadal na chodniku.
Kolejnego stwierdzenia nawet nie skomentowałem, wywróciłem jedynie oczami. I walczyłem z tym czymś, aż wreszcie się podda. I nie interesowały mnie wykłady przypadkowego przechodnia dopóki sam nie wziął się za robotę, skoro to według niego tak bajecznie proste i oczywiste. Nie zamierzałem nikomu wchodzić w paradę, ale jednak kolejny płomień poszybował w stronę diabelskich sideł. Te zawyły wysokim tonem, cofając większość swoich pnączy do rozwalonej piwnicy.
Nawet przestałem jej już słuchać; z tej gadki nie przychodziło absolutnie nic. Żadnych efektów. Wykładać nieprzydatną teorię to i ja umiałem, tylko byłoby mi wstyd mówić coś podobnego. Widocznie ta kobieta nie posiadała czegoś takiego jak zdrowy rozsądek.
Dopiero kiedy rozświetliła uliczkę odpowiednim zaklęciem, a zdradzieckie macki naprawdę przestały atakować, i ja uniosłem różdżkę wypowiadając ciche lumos maxima. Wtedy roślina jakby zamarła, nie robiąc nic. – I co teraz? Będziemy tak stać do jutra? – spytałem rozeźlony. Na szczęście zaczynało już świtać. Choć świadomość ile czasu straciłem na tę walkę rozbudzała moją złość na nowo. – Medico – wezwałem w tej samej chwili. I nie czekając aż słońce rozjaśni całe Horizont Alley oraz magiczne pogotowie zabierze poszkodowaną, popędziłem szybko do domu.
/zt
Widocznie przeceniałem ludzi.
- Chętnie posłucham innych pomysłów. A najlepiej to niech pani coś zrobi zanim to cholerstwo nas pozabija – warknąłem rozzłoszczony jej wymądrzaniem się. Z tego, co pamiętałem, to te pnącza faktycznie nie lubiły ognia. Może za mało je podpalałem? Coś musiałem robić źle, tylko nie wiedziałem co. Nie było czasu na myślenie kiedy zabójcza roślina chciała ukatrupić nie tylko mnie, ale też obcą mi kobietę. Teraz prawdopodobnie już nieprzytomną, za to leżącą nadal na chodniku.
Kolejnego stwierdzenia nawet nie skomentowałem, wywróciłem jedynie oczami. I walczyłem z tym czymś, aż wreszcie się podda. I nie interesowały mnie wykłady przypadkowego przechodnia dopóki sam nie wziął się za robotę, skoro to według niego tak bajecznie proste i oczywiste. Nie zamierzałem nikomu wchodzić w paradę, ale jednak kolejny płomień poszybował w stronę diabelskich sideł. Te zawyły wysokim tonem, cofając większość swoich pnączy do rozwalonej piwnicy.
Nawet przestałem jej już słuchać; z tej gadki nie przychodziło absolutnie nic. Żadnych efektów. Wykładać nieprzydatną teorię to i ja umiałem, tylko byłoby mi wstyd mówić coś podobnego. Widocznie ta kobieta nie posiadała czegoś takiego jak zdrowy rozsądek.
Dopiero kiedy rozświetliła uliczkę odpowiednim zaklęciem, a zdradzieckie macki naprawdę przestały atakować, i ja uniosłem różdżkę wypowiadając ciche lumos maxima. Wtedy roślina jakby zamarła, nie robiąc nic. – I co teraz? Będziemy tak stać do jutra? – spytałem rozeźlony. Na szczęście zaczynało już świtać. Choć świadomość ile czasu straciłem na tę walkę rozbudzała moją złość na nowo. – Medico – wezwałem w tej samej chwili. I nie czekając aż słońce rozjaśni całe Horizont Alley oraz magiczne pogotowie zabierze poszkodowaną, popędziłem szybko do domu.
/zt
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/Z zaułka, 40/240/-60
Ten pisk rozsadzający czaszkę był nie do zniesienia. Dosłownie. Nadszedł czas na ewakuację, choć ból zamiast ustawać promieniował dalej, przez co mogłem odczuć jakbym cały czas znajdował się w samym centrum palących wydarzeń. Słabłem z każdą chwilą, a słowa Sophie docierały do mnie z opóźnieniem, w dodatku jakbym został zamknięty w zaszklonym pomieszczeniu, dźwięki były wytłumione. Wszystko działo się szybko, ale jednak w zwolnionym tempie; po prostu pokiwałem obolałą głową i ruszyłem za Carter.
Nie wiem jakim cudem dotarłem aż na Horizont Alley. Po prostu szedłem, mocno już starając się zachować przytomność i jasność umysłu. Co rusz mrużyłem oczy i je przecierałem, walcząc ze słabością oraz coraz gorszym wzrokiem. Obejrzałem się na towarzyszkę i zauważyłem, że ona nie wygląda lepiej niż ja się czuję. Dlatego chwyciłem ją pod ramię, by przypadkiem się nie zgubiła, czy raczej bym ja się nie zgubił. Najwyżej wezmą nas za parę pijaczków spod tawerny, ale nie zabłądzimy po drodze nie tam, gdzie trzeba.
Droga do znajomego uzdrowiciela pomagającego Zakonnikom wydawała mi się dłużyć w nieskończoność. Serce dudniło w piersi jak oszalałe, mózg starał się pracować na najwyższych obrotach, ale niewiele pamiętam. Nie wiem jak wreszcie dotarliśmy do interesującej nas kamienicy. Przy progu zachwiałem się lekko, ale wsparłszy się wolną ręką o framugę drewnianych drzwi dźwignąłem się ponownie do pozycji stojącej. Zamrugałem szybko.
- To tutaj? – spytałem, ale mój głos w moich uszach brzmiał dość dziwnie. Głucho, jakby z oddali. Z każdą mijaną chwilą martwiłem się coraz bardziej o nasz stan zdrowia; prawdopodobnie udanie się do niebezpiecznego miejsca z nieprzewidywalną magią nie było najlepszym pomysłem.
Rozejrzałem się dookoła, po czym wreszcie nacisnąłem na klamkę, nawet nie czekając na potwierdzenie ze strony aurorki. Niemal siłą rozpędu wepchnąłem nas do środka, z zadziwiającą prędkością zamykając za nami drzwi. Chyba nikt nas nie widział, ale nie mogłem mieć pewności. Umysł płatał mi figle, a wokół panowała upiorna ciemność. – Halo? – rzuciłem w przestrzeń. Hasło, jakie było hasło?
Ten pisk rozsadzający czaszkę był nie do zniesienia. Dosłownie. Nadszedł czas na ewakuację, choć ból zamiast ustawać promieniował dalej, przez co mogłem odczuć jakbym cały czas znajdował się w samym centrum palących wydarzeń. Słabłem z każdą chwilą, a słowa Sophie docierały do mnie z opóźnieniem, w dodatku jakbym został zamknięty w zaszklonym pomieszczeniu, dźwięki były wytłumione. Wszystko działo się szybko, ale jednak w zwolnionym tempie; po prostu pokiwałem obolałą głową i ruszyłem za Carter.
Nie wiem jakim cudem dotarłem aż na Horizont Alley. Po prostu szedłem, mocno już starając się zachować przytomność i jasność umysłu. Co rusz mrużyłem oczy i je przecierałem, walcząc ze słabością oraz coraz gorszym wzrokiem. Obejrzałem się na towarzyszkę i zauważyłem, że ona nie wygląda lepiej niż ja się czuję. Dlatego chwyciłem ją pod ramię, by przypadkiem się nie zgubiła, czy raczej bym ja się nie zgubił. Najwyżej wezmą nas za parę pijaczków spod tawerny, ale nie zabłądzimy po drodze nie tam, gdzie trzeba.
Droga do znajomego uzdrowiciela pomagającego Zakonnikom wydawała mi się dłużyć w nieskończoność. Serce dudniło w piersi jak oszalałe, mózg starał się pracować na najwyższych obrotach, ale niewiele pamiętam. Nie wiem jak wreszcie dotarliśmy do interesującej nas kamienicy. Przy progu zachwiałem się lekko, ale wsparłszy się wolną ręką o framugę drewnianych drzwi dźwignąłem się ponownie do pozycji stojącej. Zamrugałem szybko.
- To tutaj? – spytałem, ale mój głos w moich uszach brzmiał dość dziwnie. Głucho, jakby z oddali. Z każdą mijaną chwilą martwiłem się coraz bardziej o nasz stan zdrowia; prawdopodobnie udanie się do niebezpiecznego miejsca z nieprzewidywalną magią nie było najlepszym pomysłem.
Rozejrzałem się dookoła, po czym wreszcie nacisnąłem na klamkę, nawet nie czekając na potwierdzenie ze strony aurorki. Niemal siłą rozpędu wepchnąłem nas do środka, z zadziwiającą prędkością zamykając za nami drzwi. Chyba nikt nas nie widział, ale nie mogłem mieć pewności. Umysł płatał mi figle, a wokół panowała upiorna ciemność. – Halo? – rzuciłem w przestrzeń. Hasło, jakie było hasło?
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sophia czuła się źle. Nie z powodu obrażeń i fizycznego bólu – z powodu świadomości, że poległa, że nie udało jej się doprowadzić sprawy do końca, choć była pewna, że powinna dać sobie radę, że była dobrze przygotowana. W końcu szkolono ją do trudnych zadań, była aurorem, nie byle urzędasem który nigdy nie ruszał się zza biurka.
Bardziej niż ciało bolała ją ta porażka, ale musiała ją znieść z godnością i wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Choć najpierw należało się ewakuować zanim przenikliwe zawodzenie ściągnie ministerialne służby gotowe schwytać intruzów, którzy naruszyli niedostępne dla postronnych miejsce.
Uciekając, podtrzymywali się wzajemnie, zupełnie jakby oboje mogli osłabnąć, gdyby tylko zabrakło im podparcia. Przynajmniej przez pierwsze minuty po ucichnięciu niezwykle bolesnego zawodzenia. Później było łatwiej, choć musieli przemykać ulicą ostrożnie, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Dobrze, że było ciemno i Pokątna całkowicie się wyludniła; za dnia nie udałoby im się ukryć przed ludzkim wzrokiem, a oboje, bladzi i wymęczeni, a Sophia z zakrwawioną twarzą z pewnością zwracali na siebie sporą uwagę.
Na szczęście nie było daleko. Nie musieli przedzierać się przez pół Londynu, a tylko dotrzeć do jednej z bocznych uliczek przylegających do Pokątnej, bo raczej nie mogli się pojawić teraz w Mungu. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że dotarli do Horizont Alley, gdzie w jednej z kamienic mieszkał uzdrowiciel powiązany z Zakonem, który mógł im dyskretnie pomóc.
- To chyba tu, tak mi się wydaje – szepnęła potwierdzająco, rozpoznając budynek, bo już tu raz była. – Wejdźmy do środka, mam nadzieję, że zastaniemy tam naszego... przyjaciela – dodała po chwili, po czym ostrożnie weszli do kamienicy, której korytarz także był pogrążony w mroku. Pozwoliła, by Glaucus otworzył drzwi i niemal wepchnął ją do środka i równie szybko zamknął wejście, odgradzając ich od ulicy. Musieli jak najszybciej zniknąć z widoku, więc nie miała nic przeciwko, choć musiała się podtrzymać ściany, bo jej nogi miękły w kolanach i znów zaczęła drżeć. Tylko dzięki swojemu silnemu uporowi i wytrenowanemu za sprawą aurorstwa ciału wciąż zachowywała przytomność, która kazała jej wejść po schodach na piętro i zapukać do mieszkania w odpowiedni sposób, by jego lokator wiedział, że nadchodzą przyjaciele.
Chwilę później drzwi otworzył im znajomy uzdrowiciel. Wyglądał jakby wyrwali go ze snu, ale zgodził się im pomóc i rzucić podstawowe zaklęcia lecznicze, a później mogli skorzystać z jego kominka, żeby wrócić do swoich domów.
Sophia pomogła Glaucusowi usiąść na kanapie i sama też usiadła, przygotowując się na leczenie. Na szczęście magia lecznicza działała cuda i wystarczyło kilka inkantacji, by poczuła się lepiej. Wiadomo, nie był to powrót do pełnej formy – do tego potrzebowała długiego, niemąconego niczym snu – ale nie czuła się już, jakby zaraz miała eksplodować jej głowa.
- Dziękuję – powiedziała do niego, po czym spojrzała na Traversa. – Tobie też. Choć żałuję... że się nie udało. Było już tak blisko...
Zawiodła. Znowu zawiodła, nie naprawiła magii, choć tak bardzo tego chciała.
Bardziej niż ciało bolała ją ta porażka, ale musiała ją znieść z godnością i wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Choć najpierw należało się ewakuować zanim przenikliwe zawodzenie ściągnie ministerialne służby gotowe schwytać intruzów, którzy naruszyli niedostępne dla postronnych miejsce.
Uciekając, podtrzymywali się wzajemnie, zupełnie jakby oboje mogli osłabnąć, gdyby tylko zabrakło im podparcia. Przynajmniej przez pierwsze minuty po ucichnięciu niezwykle bolesnego zawodzenia. Później było łatwiej, choć musieli przemykać ulicą ostrożnie, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Dobrze, że było ciemno i Pokątna całkowicie się wyludniła; za dnia nie udałoby im się ukryć przed ludzkim wzrokiem, a oboje, bladzi i wymęczeni, a Sophia z zakrwawioną twarzą z pewnością zwracali na siebie sporą uwagę.
Na szczęście nie było daleko. Nie musieli przedzierać się przez pół Londynu, a tylko dotrzeć do jednej z bocznych uliczek przylegających do Pokątnej, bo raczej nie mogli się pojawić teraz w Mungu. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że dotarli do Horizont Alley, gdzie w jednej z kamienic mieszkał uzdrowiciel powiązany z Zakonem, który mógł im dyskretnie pomóc.
- To chyba tu, tak mi się wydaje – szepnęła potwierdzająco, rozpoznając budynek, bo już tu raz była. – Wejdźmy do środka, mam nadzieję, że zastaniemy tam naszego... przyjaciela – dodała po chwili, po czym ostrożnie weszli do kamienicy, której korytarz także był pogrążony w mroku. Pozwoliła, by Glaucus otworzył drzwi i niemal wepchnął ją do środka i równie szybko zamknął wejście, odgradzając ich od ulicy. Musieli jak najszybciej zniknąć z widoku, więc nie miała nic przeciwko, choć musiała się podtrzymać ściany, bo jej nogi miękły w kolanach i znów zaczęła drżeć. Tylko dzięki swojemu silnemu uporowi i wytrenowanemu za sprawą aurorstwa ciału wciąż zachowywała przytomność, która kazała jej wejść po schodach na piętro i zapukać do mieszkania w odpowiedni sposób, by jego lokator wiedział, że nadchodzą przyjaciele.
Chwilę później drzwi otworzył im znajomy uzdrowiciel. Wyglądał jakby wyrwali go ze snu, ale zgodził się im pomóc i rzucić podstawowe zaklęcia lecznicze, a później mogli skorzystać z jego kominka, żeby wrócić do swoich domów.
Sophia pomogła Glaucusowi usiąść na kanapie i sama też usiadła, przygotowując się na leczenie. Na szczęście magia lecznicza działała cuda i wystarczyło kilka inkantacji, by poczuła się lepiej. Wiadomo, nie był to powrót do pełnej formy – do tego potrzebowała długiego, niemąconego niczym snu – ale nie czuła się już, jakby zaraz miała eksplodować jej głowa.
- Dziękuję – powiedziała do niego, po czym spojrzała na Traversa. – Tobie też. Choć żałuję... że się nie udało. Było już tak blisko...
Zawiodła. Znowu zawiodła, nie naprawiła magii, choć tak bardzo tego chciała.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
W pewnym momencie zaczęło mi się kręcić w głowie. To dlatego próbowałem resztką sił nas wepchnąć do kamienicy; bałem się, że za chwilę nie będę w stanie iść o własnych nogach. Niestety to nie był koniec naszej podróży. Okazało się, że musimy się wdrapać po schodach na górę. Zrobiło mi się jeszcze słabiej kiedy zadarłem głowę w celu dostrzeżenia miejsca docelowego naszej podróży. Raz jeszcze powziąłem trud odnalezienia w sobie silnej woli, która mogłaby pchnąć moje ciało właśnie na szczyt schodów. Szło się naprawdę trudno kiedy wszystko bolało, a organizm jedynie pragnął spokoju. I łóżka, ciepłego łóżka. Zamrugałem intensywnie, zacisnąłem zęby i wtarabaniłem się resztkami sił do kwatery znanego uzdrowiciela.
Dobrze, że Sophia pamiętała o tym pukaniu do drzwi. Mi w głowie plątał się rytm, sekwencje wystukiwań. Na pewno nie odwzorowałbym go dobrze, być może wręcz wprowadzając naszego sojusznika w błąd. Z niepisaną ulgą przyjąłem fakt, że mężczyzna się zbudził pomimo później pory i szybko zabrał się za działanie. Dosłownie niczym kotwica opadłem na kanapę, mając wrażenie, że tracę życie. Jednocześnie poczułem ulgę, że nie muszę napinać mięśni, stać na nogach (i to jeszcze prosto) oraz walczyć z narastającą słabością. Wręcz przymknąłem oczy, oddając się leczeniu; wtedy jednak usłyszałem głos, bym nie zasypiał, bo muszę wypić jeszcze kilka eliksirów. Otworzyłem więc szeroko powieki, a układając głowę na zagłówku widziałem tylko niezbyt urodziwy sufit. Zamrugałem.
Nie myślałem o niczym. O tym, że zawiodłem, że mój umysł nie wytrzymał presji źródła anomalii. Nie docierało to do mnie, byłem zbyt osłabiony. Myśli w chaosie poruszały się po szybkich ulicach połączeń nerwowych, nie rozumiałem ich. Przynajmniej do momentu, w którym moje ciało nabrało mocy płynącej z ozdrowienia. Podniosłem wtedy głowę odzyskując kontrolę nad ciałem. Uśmiechnąłem się blado, zarówno do czarodzieja jak i czarownicy siedzącej nieopodal. Wszystko to wydawało się tylko złym snem, z którego właśnie się przebudziliśmy. Powoli zaczynało świtać.
- Może innym razem – odparłem na podziękowania Carterówny. Nie wiedziałem jeszcze, że innego razu nie będzie. To nic, naprawdę chciałem pomóc. Tylko najpierw musieliśmy wypić eliksir wzmacniający i odpocząć w domowym zaciszu. W tym stanie już niczego nie zrobimy.
Dobrze, że Sophia pamiętała o tym pukaniu do drzwi. Mi w głowie plątał się rytm, sekwencje wystukiwań. Na pewno nie odwzorowałbym go dobrze, być może wręcz wprowadzając naszego sojusznika w błąd. Z niepisaną ulgą przyjąłem fakt, że mężczyzna się zbudził pomimo później pory i szybko zabrał się za działanie. Dosłownie niczym kotwica opadłem na kanapę, mając wrażenie, że tracę życie. Jednocześnie poczułem ulgę, że nie muszę napinać mięśni, stać na nogach (i to jeszcze prosto) oraz walczyć z narastającą słabością. Wręcz przymknąłem oczy, oddając się leczeniu; wtedy jednak usłyszałem głos, bym nie zasypiał, bo muszę wypić jeszcze kilka eliksirów. Otworzyłem więc szeroko powieki, a układając głowę na zagłówku widziałem tylko niezbyt urodziwy sufit. Zamrugałem.
Nie myślałem o niczym. O tym, że zawiodłem, że mój umysł nie wytrzymał presji źródła anomalii. Nie docierało to do mnie, byłem zbyt osłabiony. Myśli w chaosie poruszały się po szybkich ulicach połączeń nerwowych, nie rozumiałem ich. Przynajmniej do momentu, w którym moje ciało nabrało mocy płynącej z ozdrowienia. Podniosłem wtedy głowę odzyskując kontrolę nad ciałem. Uśmiechnąłem się blado, zarówno do czarodzieja jak i czarownicy siedzącej nieopodal. Wszystko to wydawało się tylko złym snem, z którego właśnie się przebudziliśmy. Powoli zaczynało świtać.
- Może innym razem – odparłem na podziękowania Carterówny. Nie wiedziałem jeszcze, że innego razu nie będzie. To nic, naprawdę chciałem pomóc. Tylko najpierw musieliśmy wypić eliksir wzmacniający i odpocząć w domowym zaciszu. W tym stanie już niczego nie zrobimy.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie było łatwo, nawet dla kogoś, kto spędził trzy lata na aurorskim kursie. Jako kobieta zawsze musiała dawać z siebie jeszcze więcej, by udowodnić, że naprawdę zasługuje na miejsce wśród aurorów. Dla niektórych skostniałych osobników jej płeć liczyła się bardziej niż umiejętności, które miała. Naprawdę dobrze radziła sobie z magią obronną i zaklęciami, była też uparta i wytrzymała. Ale ta magia, magia anomalii, była czymś, z czym nie zetknęła się nigdy wcześniej. Czymś groźnym i wykraczającym poza zakres jej pojmowania. Tak naprawdę nie do końca wiedziała, czym jest to, z czym dziś próbowali walczyć. Ta magia okazała się potężniejsza od nich i czuła, że skoro nie udało im się doprowadzić sprawy do końca, zaułek nadal stanowił zagrożenie dla postronnych przechodniów i mieszkańców. I że niełatwo byłoby się tam dostać ponownie, bo ministerstwo pewnie zwiększy ochronę po tym wtargnięciu, o którym zapewne już wiedzieli. Miała tylko nadzieję, że wybuch magii, do którego się przyczynili, nie spowodował jeszcze większych szkód niż dotychczas.
Na szczęście ich znajomy uzdrowiciel tu był i mógł ich przyjąć i podleczyć. Sophia była mu naprawdę bardzo wdzięczna; lepiej, żeby nie pojawili się w swoich domach w takim stanie. Raiden pewnie szybko by się domyślił, że znowu wpakowała się w jakieś tarapaty i zacząłby ją zamęczać pytaniami, a i rodzina Glaucusa pewnie byłaby mocno zaniepokojona widząc jego stan.
Niemal bezwiednie otarła twarz z zasychającej krwi. W domu będzie musiała domyć się dokładnie. Po leczeniu zaklęciami i eliksirami nadal byli bladzi i osłabieni, ale nie wyglądali już, jakby mieli lada chwila zemdleć. Kiedy niebo za oknami zaczęło się lekko przejaśniać, byli w wystarczającej formie, żeby w ogóle móc myśleć o podróży siecią Fiuu.
- Tak... Na pewno się nie poddam – zapewniła cicho, niezniechęcona kolejną porażką. Nie dziś, to może kiedy indziej. Nie zamierzała kulić się przerażona w domu i czekać bezczynnie, aż anomalie skończą się same. Bo podejrzewała, że tak szybko się nie skończą, skoro minął już ponad miesiąc, a wciąż działały.
W końcu uzdrowiciel podał im naczynie z proszkiem Fiuu, którym mogli przenieść się do siebie.
- Do widzenia – powiedziała do niego i do Glaucusa. Na tym ostatnim zatrzymując spojrzenie na dłużej, dzisiejszego dnia był jej towarzyszem w walce z kapryśną magią. – I... powodzenia, Glaucusie. W końcu coś musi zacząć się poprawiać.
Pożegnała się z obydwoma czarodziejami, po czym wrzuciła w kominek garść proszku Fiuu. I po chwili zniknęła w nim, przenosząc się prosto do swojego domu. A przynajmniej miała nadzieję, że tam właśnie wyląduje.
| zt.
Na szczęście ich znajomy uzdrowiciel tu był i mógł ich przyjąć i podleczyć. Sophia była mu naprawdę bardzo wdzięczna; lepiej, żeby nie pojawili się w swoich domach w takim stanie. Raiden pewnie szybko by się domyślił, że znowu wpakowała się w jakieś tarapaty i zacząłby ją zamęczać pytaniami, a i rodzina Glaucusa pewnie byłaby mocno zaniepokojona widząc jego stan.
Niemal bezwiednie otarła twarz z zasychającej krwi. W domu będzie musiała domyć się dokładnie. Po leczeniu zaklęciami i eliksirami nadal byli bladzi i osłabieni, ale nie wyglądali już, jakby mieli lada chwila zemdleć. Kiedy niebo za oknami zaczęło się lekko przejaśniać, byli w wystarczającej formie, żeby w ogóle móc myśleć o podróży siecią Fiuu.
- Tak... Na pewno się nie poddam – zapewniła cicho, niezniechęcona kolejną porażką. Nie dziś, to może kiedy indziej. Nie zamierzała kulić się przerażona w domu i czekać bezczynnie, aż anomalie skończą się same. Bo podejrzewała, że tak szybko się nie skończą, skoro minął już ponad miesiąc, a wciąż działały.
W końcu uzdrowiciel podał im naczynie z proszkiem Fiuu, którym mogli przenieść się do siebie.
- Do widzenia – powiedziała do niego i do Glaucusa. Na tym ostatnim zatrzymując spojrzenie na dłużej, dzisiejszego dnia był jej towarzyszem w walce z kapryśną magią. – I... powodzenia, Glaucusie. W końcu coś musi zacząć się poprawiać.
Pożegnała się z obydwoma czarodziejami, po czym wrzuciła w kominek garść proszku Fiuu. I po chwili zniknęła w nim, przenosząc się prosto do swojego domu. A przynajmniej miała nadzieję, że tam właśnie wyląduje.
| zt.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Horizont Alley
Szybka odpowiedź