Horizont Alley
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Horizont Alley
Ulicę Pokątną prostopadle przecina Horizont Alley. Można znaleźć tu znacznie mniej sklepów i lokali, a więcej budynków mieszkalnych. Stojące w szeregach kamienice są domem wielu rodzin czarodziejów. Mówi się, że mimo usytuowania nieopodal centrum na Horizont Alley lepiej nie pojawiać się po zmroku. Alejka prowadzi bezpośrednio na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu, wskutek czego w nocy można tu spotkać osobników spod ciemnej gwiazdy. Jednak za dnia panuje tu gwar - na rogu znajduje się popularna dzięki niskim cenom apteka, nieco dalej podupadający sklepik ze słodkościami, a tuż przy ulicy Pokątnej warto odwiedzić herbaciarnię słynącą z serwowania herbat-niespodzianek.
| 2.06
Powinna zostać w domu - wiedziała to już od momentu, w którym opuszczała zacisze Białej Willi, kierując się na stały ląd, do dawno nieodwiedzanego Londynu. Muśnięcie chłodniejszego powietrza, odległy blask błyskawicy, drgnięcie aury, bliskie odczucie bezpośredniego spotkania z anomalią. Coś tego dnia było wyjątkowo nie tak, lecz Deirdre nie ufała zabobonom a ostatnio także własnemu instynktowi. Kiedyś chronił ją przed niebezpieczeństwami, ostatnio tę rolę przejął Tristan - i nie do końca wiedziała, czy to wyciszenie własnych odruchów było dobrym rozwiązaniem. Na razie nie istniało jednak inne, przechodząc całkowicie pod protekcję Rosiera, nauczyła się tłumić wewnętrzne głosy, głównie nakazujące jej czynienie rzeczy niemożliwych. Ucieczkę, byle dalej od Wyspy Sheppey; wyjęcie z kufrów wszelkich kosztowności i sprzedanie ich; odpiłowanie, choćby eleganckim pilniczkiem w kwiatowe wzory, złotej branolety, symbolu zależności; zniknięcie - tak, by znów móc decydować o sobie. Te irracjonalne piski wywoływały ból głowy, potrafiła je więc już okiełznać, tak samo jak strach i niepewność. Dziś odzywały się wyjątkowo głośno, dlatego postanowiła wyprowadzić je na spacer, pokazać samej sobie, że panika jest bezsensowna. Nie była tu więźniem, mogła w każdej chwili opuścić białe mury i robić to, co lubiła kiedyś.
Problem w tym, że nie potrafiła sobie przypomnieć, co właściwie wykonywała w wolnym czasie. Nie miała takowego, kierat Wenus wysysał z niej wszelkie siły - dopiero teraz mogła tak po prostu, nie śpiesząc się do wrzącej kąpieli, zmywającej z ciała obce ręce, odkryć magiczny Londyn na nowo. Zniszczony burzami skwer, ulubioną aptekę, sklep z sukniami, bank Gringotta z żałośnie pustą skrytką, i w końcu czarodziejską bibliotekę. To z niej właśnie wyszła, postanawiając uniknąć zatłoczonej Pokątnej. Skręciła w bok, w praktycznie pustą uliczkę - na głównej widocznie otworzono nową promocję na amulety odstraszające anomalie - i ruszyła nią szybko, chcąc umknąć przed nadchodzącym deszczem. Ten jednak spadł, dużymi kroplami, od razu mocząc jej włosy i twarz; dziś wyjątkowo nie zabrała płaszcza, łudząc się, że pierwsze dni czerwca przyniosą upragnione ocieplenie - dlatego szybko schowała się pod podcieniami sklepu zegarmistrzowskiego, by krótko doprowadzić się do porządku i teleportować, lecz ledwie skryła się przed zacinającym ostro deszczem, jej wzrok natrafił na wysokiego mężczyznę. Dziwne, wydawało się jej, że przed kilkoma sekundami jeszcze tam nie stał. Dziwne, dlaczego w powietrzu czuła zapach róż i jaśminu? Dziwne, spoglądała na niego długo za długo, przesuwając wzrokiem od stóp aż do głów - był bardzo wysoki i smukły, wilgotne od deszczu kosmyki opadały mu na czoło, przesłaniając przepiękne brązowe oczy. Zatrzymała się w pół kroku - i w pół wyżymania długich, czarnych włosów - przejęta niepokojem, działo się z nią coś potwornie dziwnego, szybko zastąpionym radosnym poddenerwowaniem. Opuściła bezwładnie ręce, oddychając głębiej - i czując, że na jej blade policzki występuje rumieniec - Och - powiedziała cicho, śpiewnie, mrugając gwałtownie, lecz nie potrafiła już uchwycić poczucia wściekłości z powodu deszczu bądź nieracjonalności własnego zachowania. Stało się. Jej serce zabiło szybciej wobec nieznajomego, od którego nie mogła oderwać zachwyconego wzroku. - Zawsze podobali mi się wysocy mężczyźni - powiedziała bez sensu, wyrzucając z siebie zadurzoną głupotkę, na jaką powinna zareagować zakryciem ust własną dłonią - ale nie zrobiła tego, śmiejąc się tylko perliście, trochę zakłopotana. Na Merlina, zapominała o całym świecie; wszystko blakło wobec trochę zbyt szczupłego młodzieńca, stojącego tuż przed nią - a wokół padał deszcz, szemrząc i stanowiąc najlepszy akompaniament do romantycznego spotkania.
Powinna zostać w domu - wiedziała to już od momentu, w którym opuszczała zacisze Białej Willi, kierując się na stały ląd, do dawno nieodwiedzanego Londynu. Muśnięcie chłodniejszego powietrza, odległy blask błyskawicy, drgnięcie aury, bliskie odczucie bezpośredniego spotkania z anomalią. Coś tego dnia było wyjątkowo nie tak, lecz Deirdre nie ufała zabobonom a ostatnio także własnemu instynktowi. Kiedyś chronił ją przed niebezpieczeństwami, ostatnio tę rolę przejął Tristan - i nie do końca wiedziała, czy to wyciszenie własnych odruchów było dobrym rozwiązaniem. Na razie nie istniało jednak inne, przechodząc całkowicie pod protekcję Rosiera, nauczyła się tłumić wewnętrzne głosy, głównie nakazujące jej czynienie rzeczy niemożliwych. Ucieczkę, byle dalej od Wyspy Sheppey; wyjęcie z kufrów wszelkich kosztowności i sprzedanie ich; odpiłowanie, choćby eleganckim pilniczkiem w kwiatowe wzory, złotej branolety, symbolu zależności; zniknięcie - tak, by znów móc decydować o sobie. Te irracjonalne piski wywoływały ból głowy, potrafiła je więc już okiełznać, tak samo jak strach i niepewność. Dziś odzywały się wyjątkowo głośno, dlatego postanowiła wyprowadzić je na spacer, pokazać samej sobie, że panika jest bezsensowna. Nie była tu więźniem, mogła w każdej chwili opuścić białe mury i robić to, co lubiła kiedyś.
Problem w tym, że nie potrafiła sobie przypomnieć, co właściwie wykonywała w wolnym czasie. Nie miała takowego, kierat Wenus wysysał z niej wszelkie siły - dopiero teraz mogła tak po prostu, nie śpiesząc się do wrzącej kąpieli, zmywającej z ciała obce ręce, odkryć magiczny Londyn na nowo. Zniszczony burzami skwer, ulubioną aptekę, sklep z sukniami, bank Gringotta z żałośnie pustą skrytką, i w końcu czarodziejską bibliotekę. To z niej właśnie wyszła, postanawiając uniknąć zatłoczonej Pokątnej. Skręciła w bok, w praktycznie pustą uliczkę - na głównej widocznie otworzono nową promocję na amulety odstraszające anomalie - i ruszyła nią szybko, chcąc umknąć przed nadchodzącym deszczem. Ten jednak spadł, dużymi kroplami, od razu mocząc jej włosy i twarz; dziś wyjątkowo nie zabrała płaszcza, łudząc się, że pierwsze dni czerwca przyniosą upragnione ocieplenie - dlatego szybko schowała się pod podcieniami sklepu zegarmistrzowskiego, by krótko doprowadzić się do porządku i teleportować, lecz ledwie skryła się przed zacinającym ostro deszczem, jej wzrok natrafił na wysokiego mężczyznę. Dziwne, wydawało się jej, że przed kilkoma sekundami jeszcze tam nie stał. Dziwne, dlaczego w powietrzu czuła zapach róż i jaśminu? Dziwne, spoglądała na niego długo za długo, przesuwając wzrokiem od stóp aż do głów - był bardzo wysoki i smukły, wilgotne od deszczu kosmyki opadały mu na czoło, przesłaniając przepiękne brązowe oczy. Zatrzymała się w pół kroku - i w pół wyżymania długich, czarnych włosów - przejęta niepokojem, działo się z nią coś potwornie dziwnego, szybko zastąpionym radosnym poddenerwowaniem. Opuściła bezwładnie ręce, oddychając głębiej - i czując, że na jej blade policzki występuje rumieniec - Och - powiedziała cicho, śpiewnie, mrugając gwałtownie, lecz nie potrafiła już uchwycić poczucia wściekłości z powodu deszczu bądź nieracjonalności własnego zachowania. Stało się. Jej serce zabiło szybciej wobec nieznajomego, od którego nie mogła oderwać zachwyconego wzroku. - Zawsze podobali mi się wysocy mężczyźni - powiedziała bez sensu, wyrzucając z siebie zadurzoną głupotkę, na jaką powinna zareagować zakryciem ust własną dłonią - ale nie zrobiła tego, śmiejąc się tylko perliście, trochę zakłopotana. Na Merlina, zapominała o całym świecie; wszystko blakło wobec trochę zbyt szczupłego młodzieńca, stojącego tuż przed nią - a wokół padał deszcz, szemrząc i stanowiąc najlepszy akompaniament do romantycznego spotkania.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czułem się już lepiej... a przynajmniej tak mi się zdawało. Ostatnio miewałem jakby mniej mag...niezwykłych incydentów, a więcej przebłysków świadomości... jeśli byłem na tyle obiektywny, żeby to ocenić. W każdym razie zaczęły do mnie wracać wspomnienia. Mgliste, wciąż miałem problem, żeby uznać je tak do końca za moje, ale jak się nad tym zastanawiałem, to... tak, to chyba faktycznie nie jedynie wytwory mojej wyobraźni. Powoli wracały do mnie marcowe wykłady z fizyki i astronomii, spotkania z przyjaciółmi... Coraz częściej wgapiając się na nocne niebo przez okno w mieszkaniu Margaux, Just i Bena myślałem o tym czy stryjek Greg już wrócił do swojego domu przy Baker Street, czy się denerwuje, że mnie tam nie zastał...? Czy w skrzynce jest dużo listów od Kingsley'a adresowanych do mnie, a wciąż jeszcze nie otwartych... czy skreślili mnie już z listy studentów? A może zamknięto uniwersytet w związku z tymi wszystkimi zdarzeniami? Coraz częściej dochodziłem do wniosku, że chyba... że chyba powinienem odejść. Zawsze w takiej chwili po plecach przebiegał mi lodowaty dreszcz strachu, ale... to właśnie wydawało mi się najsensowniejsze. Tutaj czułem się trochę jak w więzieniu. Wiedziałem, że to dla mojego dobra i że wszyscy wokół straszliwie się dla mnie poświęcali, żeby ogarniać moją osobę i cały bałagan jaki robiłem nie do końca ze swej winy... ale właśnie ze względu na nich, a także na siebie - czułem, że najwyższy czas przestać im siedzieć na głowie. Przecież nie mogłem tak spędzić reszty swojego życia, prawda? Musiałem... musiałem się w końcu zmierzyć z tym, co pozostawiłem... tak? Tylko nie byłem pewny co na to reszta domowników. Wszyscy byli strasznie zagonieni, zapracowani i zmęczeni, co tylko przypominało mi, że ja właściwie nie robię nic prócz tych mag... magicznych wybuchów. Ale jakoś nie potrafiłem się zebrać w sobie, żeby z nimi porozmawiać. Tak czy siak część swoich rzeczy (a było ich naprawdę niewiele) spakowałem tak na wszelki wypadek i schowałem pod łóżkiem już kilka dni temu tak... na wszelki wypadek.
W mieszkaniu było cicho. Pewnie znów nikogo nie było prócz mnie. Nie byłem pewny, bo od kiedy wstałem przemknąłem jedynie do łazienki i z powrotem do pokoju. Jak duch. Teraz siedziałem po turecku na podłodze przed łóżkiem wbijając wzrok w tobołek. Ubrałem się, jakbym miał wyjść na zewnątrz... ale wciąż się wahałem. Nie musiałem przecież wychodzić tak na dobre... tylko na chwilę do parku niedaleko, albo na Baker Street po moją gitarę. Upewniłbym się, że kamienica stryja stoi i jest cała... Kiedyś przecież musiałem stąd wyjść.
I właśnie w momencie, kiedy podjąłem decyzję o wyjściu z mieszkania i podniosłem się z podłogi energicznie... dostałem czkawki.
Coś mnie mocno szarpnęło w okolicy pępka, znajomy pokój się rozmył, chyba widziałem przez ułamki sekund niebo zasnute zwalistymi chmurami, wielki, czerwony autobus, ludzi? Wokół zaszumiało, docierały do mnie niezidentyfikowane dźwięki... Wszystko zawirowało aż zrobiło mi się niedobrze. Nie trwało to jednak chyba nawet minuty. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, nim mocno (trochę za mocno, bo zachwiałem się ledwo łapiąc równowagę i jedynie dzięki przytrzymaniu się ściany obok, nie zwaliło mnie z nóg) wylądowałem na... bruku. Wciąż skołowany, usilnie powstrzymując mdłości, w pierwszej chwili nie byłem w stanie się nawet rozglądnąć wokół. Choć czułem w kościach (z doświadczenia), że znów znalazłem się w kompletnie obcym mi miejscu. Nieważne. Nieważne też, że w mgnieniu oka przemokły mi włosy, a deszcz wlewał mi się za kołnierz skórzanej kurtki, kiedy jeszcze przez moment stałem lekko zgarbiony. Wdech. Wydech. Tylko nie rzygaj. Odetchnąłem głęboko. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że wokół... wokół pachnie znajomo. Czekoladą i kawą... zupełnie jak...
Uniosłem głowę i wreszcie rozejrzałem się wokół. Problem w tym, że mój wzrok w pierwszej kolejności padł na twarz kobiety znajdującej się opodal i... jakoś nie mogłem go już od niej oderwać.
Przede mną stała najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem. Mokre od deszczu włosy tylko dodawały jej uroku.
- Na najjaśniejszą z gwiazd... - wymsknęło mi się cicho i zupełnie bezwiednie. Szczerze mówiąc, chyba trochę za długo stałem tak jak słup soli i się w nią wpatrywałem. Bardziej jak świr, niż ktokolwiek inny. Nic jednak nie mogłem na to poradzić. Dopiero po chwili ocknąłem się z tego transu i uśmiechnąłem lekko na jej słowa, choć ich sens chyba nie do końca mógł dotrzeć do mojego otępiałego z jakiegoś powodu umysłu. Śmiała się. Śmiała się dźwięcznie, a ja nagle zapragnąłem, by ten śmiech wypełnił odtąd wszystkie moje dni.
- To od wyciągania szyi w stronę nieba, kiedy obserwuję gwiazdy... - wyjaśniłem zawieszając na moment głos. - Nie sądziłem tylko, że niektóre z nich chodzą po Ziemi. - uśmiechnąłem się lekko.
Zupełnie nie docierało do mnie, że wciąż tkwię na deszczu. Wciąż nawet nie wiedziałem gdzie się znajduję... ale właściwie otoczenie było kompletnie nieważne, to ona przesłoniła mi cały świat. Poza tym miałem nieodparte wrażenie, że gdy tylko odwrócę od niej wzrok, kobieta zniknie, jakby była tylko snem.
Wyjątkowo słodkim snem.
W mieszkaniu było cicho. Pewnie znów nikogo nie było prócz mnie. Nie byłem pewny, bo od kiedy wstałem przemknąłem jedynie do łazienki i z powrotem do pokoju. Jak duch. Teraz siedziałem po turecku na podłodze przed łóżkiem wbijając wzrok w tobołek. Ubrałem się, jakbym miał wyjść na zewnątrz... ale wciąż się wahałem. Nie musiałem przecież wychodzić tak na dobre... tylko na chwilę do parku niedaleko, albo na Baker Street po moją gitarę. Upewniłbym się, że kamienica stryja stoi i jest cała... Kiedyś przecież musiałem stąd wyjść.
I właśnie w momencie, kiedy podjąłem decyzję o wyjściu z mieszkania i podniosłem się z podłogi energicznie... dostałem czkawki.
Coś mnie mocno szarpnęło w okolicy pępka, znajomy pokój się rozmył, chyba widziałem przez ułamki sekund niebo zasnute zwalistymi chmurami, wielki, czerwony autobus, ludzi? Wokół zaszumiało, docierały do mnie niezidentyfikowane dźwięki... Wszystko zawirowało aż zrobiło mi się niedobrze. Nie trwało to jednak chyba nawet minuty. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, nim mocno (trochę za mocno, bo zachwiałem się ledwo łapiąc równowagę i jedynie dzięki przytrzymaniu się ściany obok, nie zwaliło mnie z nóg) wylądowałem na... bruku. Wciąż skołowany, usilnie powstrzymując mdłości, w pierwszej chwili nie byłem w stanie się nawet rozglądnąć wokół. Choć czułem w kościach (z doświadczenia), że znów znalazłem się w kompletnie obcym mi miejscu. Nieważne. Nieważne też, że w mgnieniu oka przemokły mi włosy, a deszcz wlewał mi się za kołnierz skórzanej kurtki, kiedy jeszcze przez moment stałem lekko zgarbiony. Wdech. Wydech. Tylko nie rzygaj. Odetchnąłem głęboko. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że wokół... wokół pachnie znajomo. Czekoladą i kawą... zupełnie jak...
Uniosłem głowę i wreszcie rozejrzałem się wokół. Problem w tym, że mój wzrok w pierwszej kolejności padł na twarz kobiety znajdującej się opodal i... jakoś nie mogłem go już od niej oderwać.
Przede mną stała najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem. Mokre od deszczu włosy tylko dodawały jej uroku.
- Na najjaśniejszą z gwiazd... - wymsknęło mi się cicho i zupełnie bezwiednie. Szczerze mówiąc, chyba trochę za długo stałem tak jak słup soli i się w nią wpatrywałem. Bardziej jak świr, niż ktokolwiek inny. Nic jednak nie mogłem na to poradzić. Dopiero po chwili ocknąłem się z tego transu i uśmiechnąłem lekko na jej słowa, choć ich sens chyba nie do końca mógł dotrzeć do mojego otępiałego z jakiegoś powodu umysłu. Śmiała się. Śmiała się dźwięcznie, a ja nagle zapragnąłem, by ten śmiech wypełnił odtąd wszystkie moje dni.
- To od wyciągania szyi w stronę nieba, kiedy obserwuję gwiazdy... - wyjaśniłem zawieszając na moment głos. - Nie sądziłem tylko, że niektóre z nich chodzą po Ziemi. - uśmiechnąłem się lekko.
Zupełnie nie docierało do mnie, że wciąż tkwię na deszczu. Wciąż nawet nie wiedziałem gdzie się znajduję... ale właściwie otoczenie było kompletnie nieważne, to ona przesłoniła mi cały świat. Poza tym miałem nieodparte wrażenie, że gdy tylko odwrócę od niej wzrok, kobieta zniknie, jakby była tylko snem.
Wyjątkowo słodkim snem.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Świat zawirował wokół niej, choć przecież stała twardo na kamiennym bruku, absolutnie tracąc zainteresowanie resztą otoczenia. To nic, że przed momentem myślami była przy własnych problemach, poprzetykanych wspomnieniami z wydarzeń, dziejących się w pobliskiej kamienicy, należącej do Isolde. Teraz nie liczyło się już nic innego, tylko on. Onieśmielająco śliczny o wielkich oczach. Ktoś już miał nieco podobne, brązowe - lecz znacznie chłodniejsze, ciemniejsze, groźne. W tej chwili nie potrafiła sobie przypomnieć kto, to nie było istotne, istotny był nieznajomy młodzieniec, spoglądający na nią tak, jak nie patrzył jeszcze nikt inny. Z czułością, z miłością, z szokiem, wywołanym jej obecnością, jakby dosłownie spadła mu z nieba. Niczym jego największe marzenie, bowiem bez wątpienia miała do czynienia z jakimś badaczem nieba, adeptem magicznej sztuki astronomii, ewentualnie niezwykle wrażliwym jasnowidzem, dostrzegającym w ruchach ciał niebieskich coś, co dla pozostałych, miałkich i ślepych, pozostawało tajemnicą. Uwielbiała ludzi złaknionych wiedzy, poszerzających horyzonty poznania, zgłębiających czarodziejskie woluminy, przekraczających granicę - i jej serce zabiło jeszcze szybciej, bowiem stał przed nią mężczyzna nie tylko piękny w swej nieco źrebięcej smukłości, ale i mądry, z talentem i pasją do tajemnic gwiazd.
Wyciągała wnioski pochopnie i poszlakowo, bazując raczej na tym, co pragnęła ujrzeć w nieznajomym, ale zdrowy rozsądek nie miał w tej chwili znaczenia. Liczyło się wyłącznie gwałtownie eksplodujące uczucie, nie pozwalające Deirdre oderwać wzroku od tej szczupłej, chłopięcej jeszcze twarzy.
- Jesteś astronomem? - zagadnęła lekko, jak zahipnotyzowana śledząc drobne zmiany na jego twarzy, każde drgnięcie mięśni, nieśmiały i oszołomiony uśmiech, gładkie czoło, nieskalane żadną zmarszczką. Wydawał się tak niewinny, tak słodki, że jej ciało zareagowało automatycznym głodem. Głodem miłości. Zamrugała raz jeszcze i był to jedyny ruch, jaki wykonała - stała bez ruchu, wpatrzona w niego jak w najpiękniejsze wydanie czarnomagicznego woluminu, lub jak żmija skoncentrowana całkowicie na ofierze, w której zamierzała zatopić kły. - To fascynujące - zaserwowała kolejny zadurzony banał, wdychając głęboko intensywnie pachnące samymi przyjemnościami powietrze. Jak mogła myśleć, że ten dzień okaże się pechowy? Na jej oczach dokonał się cud, natrafiła na kogoś, kto wzbudzał w niej szaleńcze emocje, na kogoś, kto aż emanował tajemną mądrością i jednocześnie spoglądał na nią sarnimi oczami niepewnego, nierozjeżdżonego jeszcze źrebaka. Nieporadny, uroczy intelektualista, z głową w chmurach - a raczej gwiazdach - do tego romantyk, prawiący najpiękniejsze pochlebstwa. Zaśmiała się ponownie, krócej, odgarniając wilgotne włosy za ramię. Szkoda, że wyglądała przy nim jak zmokły kuguchar a czarna suknia była jak zwykle zapięta pod samą szyję, ale miała nadzieję, że wybranek jej serca nie zwraca uwagi na wygląd i że tylko ona uważnie ocenia jego przydługie kończyny i imponujący wzrost. Wydawał się kruchy, idealny do schrupania, do zatopienia zębów - och, naprawdę wariowała z miłości.
Jak tu jednak nie kochać kogoś, kto nazywał cię gwiazdą - i to używając tak uroczego tonu. Śpiewnego, bliskiego ptasiemu trelowi. Czyżby znał się także na opiece nad magicznymi stworzeniami? Gdzież skrywał się ten ideał, posiadający wielki talent w wielu zakresach? Deirdre westchnęła cicho w zachwycie, lecz nie mogła odwzajemnić pochlebstwa, bowiem sytuacja uległa gwałtownej zmianie. Z sielanki w ptasi koszmar. Skądś zleciało się całe stado małych, zirytowanych ptaszków, wirowały tuż nad jej głową, szykując się do ataku. Żółte pazurki, pomarańczowe dzioby - niestety, zwierzątka nie przyniosły w nich gałązek ani konfetti, jakimi mogłyby obsypać zakochaną parę, sprawiały wrażenie wściekłych, a gdy tylko zaczęły pikować, by szarpać włosy Deirdre, ta sięgnęła do kieszeni, wyciągając różdżkę. - Protego - powiedziała hardo, mając nadzieję, że nie tylko uchroni się od groźnego towarzystwa, ale i zaprezentuje się nieznajomemu z jak najlepszej strony. Jako wprawna czarownica i dzielna kobieta, potrafiąca poradzić sobie w każdej sytuacji. Taka, z jaką można sięgać gwiazd.
Oby się przy tym za bardzo nie rozczochrała
Wyciągała wnioski pochopnie i poszlakowo, bazując raczej na tym, co pragnęła ujrzeć w nieznajomym, ale zdrowy rozsądek nie miał w tej chwili znaczenia. Liczyło się wyłącznie gwałtownie eksplodujące uczucie, nie pozwalające Deirdre oderwać wzroku od tej szczupłej, chłopięcej jeszcze twarzy.
- Jesteś astronomem? - zagadnęła lekko, jak zahipnotyzowana śledząc drobne zmiany na jego twarzy, każde drgnięcie mięśni, nieśmiały i oszołomiony uśmiech, gładkie czoło, nieskalane żadną zmarszczką. Wydawał się tak niewinny, tak słodki, że jej ciało zareagowało automatycznym głodem. Głodem miłości. Zamrugała raz jeszcze i był to jedyny ruch, jaki wykonała - stała bez ruchu, wpatrzona w niego jak w najpiękniejsze wydanie czarnomagicznego woluminu, lub jak żmija skoncentrowana całkowicie na ofierze, w której zamierzała zatopić kły. - To fascynujące - zaserwowała kolejny zadurzony banał, wdychając głęboko intensywnie pachnące samymi przyjemnościami powietrze. Jak mogła myśleć, że ten dzień okaże się pechowy? Na jej oczach dokonał się cud, natrafiła na kogoś, kto wzbudzał w niej szaleńcze emocje, na kogoś, kto aż emanował tajemną mądrością i jednocześnie spoglądał na nią sarnimi oczami niepewnego, nierozjeżdżonego jeszcze źrebaka. Nieporadny, uroczy intelektualista, z głową w chmurach - a raczej gwiazdach - do tego romantyk, prawiący najpiękniejsze pochlebstwa. Zaśmiała się ponownie, krócej, odgarniając wilgotne włosy za ramię. Szkoda, że wyglądała przy nim jak zmokły kuguchar a czarna suknia była jak zwykle zapięta pod samą szyję, ale miała nadzieję, że wybranek jej serca nie zwraca uwagi na wygląd i że tylko ona uważnie ocenia jego przydługie kończyny i imponujący wzrost. Wydawał się kruchy, idealny do schrupania, do zatopienia zębów - och, naprawdę wariowała z miłości.
Jak tu jednak nie kochać kogoś, kto nazywał cię gwiazdą - i to używając tak uroczego tonu. Śpiewnego, bliskiego ptasiemu trelowi. Czyżby znał się także na opiece nad magicznymi stworzeniami? Gdzież skrywał się ten ideał, posiadający wielki talent w wielu zakresach? Deirdre westchnęła cicho w zachwycie, lecz nie mogła odwzajemnić pochlebstwa, bowiem sytuacja uległa gwałtownej zmianie. Z sielanki w ptasi koszmar. Skądś zleciało się całe stado małych, zirytowanych ptaszków, wirowały tuż nad jej głową, szykując się do ataku. Żółte pazurki, pomarańczowe dzioby - niestety, zwierzątka nie przyniosły w nich gałązek ani konfetti, jakimi mogłyby obsypać zakochaną parę, sprawiały wrażenie wściekłych, a gdy tylko zaczęły pikować, by szarpać włosy Deirdre, ta sięgnęła do kieszeni, wyciągając różdżkę. - Protego - powiedziała hardo, mając nadzieję, że nie tylko uchroni się od groźnego towarzystwa, ale i zaprezentuje się nieznajomemu z jak najlepszej strony. Jako wprawna czarownica i dzielna kobieta, potrafiąca poradzić sobie w każdej sytuacji. Taka, z jaką można sięgać gwiazd.
Oby się przy tym za bardzo nie rozczochrała
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Była taka piękna... z pewnością nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, kiedy tak stała z dłońmi wciąż zaciśniętymi na mokrych, czarnych jak krucze pióra, długich włosach... Zjawiskowa. Roziskrzona. Lśniąca żywym blaskiem gwiazd. I tajemnicza jak tylko one potrafią być. A ja chciałem poznać jej sekret. Chciałem poznać wszystkie jej sekrety.
Spijałem słowa z jej ust nie mogąc oderwać od niej wzroku choćby na moment. Gdyby ta chwila mogła trwać w nieskończoność... Gdybym w nieskończoność mógł ją podziwiać...
Uśmiechnąłem się lekko na jej słowa.
- Można tak powiedzieć - odparłem. Nie musiała wiedzieć, że się dopiero uczę, zresztą... praktycznie już byłem astronomem. Astrofizykiem. Dla niej mogłem być kim tylko chciała. "To fascynujące...", rozbrzmiało w moich uszach, poruszając do głębi każdą cząstkę mego ciała. To fascynujące...
Może w kosmosie byłoby mi dane rozkoszować się tą chwilą w nieskończoność, ale nie tu na Ziemi.
Mój głos stawał się z każdą chwilą coraz wyższy, kompletnie nie mogłem nad tym zapanować. Niepokojący dreszcz przebiegł mi po plecach. Uczucie, że działo mi się to już nie pierwszy raz uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą, a kiedy zamiast słów z gardła wydobył mi się świergot, miałem pewność. Serce zabiło mi mocniej w piersi, na skórze powstała gęsia skórka bynajmniej nie z powodu chłodu przemoczonych od deszczu włosów.
Dziś strach mnie jednak nie sparaliżował. Nie mógł. Nie uciekłem też, jak to robiłem zazwyczaj... Miałbym ją tak zostawić? Przecież wiedziałem co się teraz stanie, ale... Po. Moim. Trupie.
Chyba pierwszy raz w życiu wykazałem się odwagą (albo głupotą?). Było łatwiej, bo działałem bez chwili zastanowienia.
- Schyl głowę! - poleciłem nadzwyczaj stanowczo jak na mnie, nie zważając na fakt, że może wciąż świergoczę zamiast mówić. Nieważne. Teraz nic nie było ważne, jedynie, żeby była bezpieczna.
W jednej chwili znalazłem się przy niej. Stanowczo zbyt blisko niż powinienem. Wiedziałem o tym, ale nie powstrzymywało mnie to. Jeśli nic nie zrobię, to zaraz stanie jej się krzywda... a ja nie mogłem pozwolić, żeby cokolwiek skrzywdziło moją Gwiazdę.
- Wybacz mi... - dodałem odnajdując wzrokiem jej piękne, czarne jak dwie otchłanie oczy, a zaraz potem otoczyłem ją ramionami osłaniając przed tym, co miało nastąpić. Z jednej strony czułem się, jakbym właśnie bezcześcił największą świętość Wszechświata, jakbym brukał jej osobę samą swą bliskością... ale jak inaczej miałem ją obronić? Najwyżej później za to spłonę tak, jak skalne odłamki spalają się, gdy nieostrożnie wpadają w atmosferę Ziemi.
Miałem tylko nadzieję, że przestraszona lub wściekła na mnie nie zacznie się wyrywać, ani próbować wydostawać spomiędzy ściany i mnie. To tylko chwilę... Tylko chwilę tak wytrzymaj..., zdawało się mówić moje spojrzenie dokładnie w momencie, kiedy chmara ptaków miała zaatakować moje plecy, ramiona i głowę. Miała... ale tak się nie stało.
Chciałbym nie zauważyć, że wyciągnęła ten przedmiot. Chciałbym zignorować fakt, że najwyraźniej właśnie użyła... magii. Tuż przy mnie. Serce zatłukło mi się w piersi wściekle, próbując zmusić ciało do cofnięcia się od niej i ucieczki... ale moje mięśnie tylko się spięły. Nie pozwoliłem im na to, co instynktownie chciały zrobić, a zamiast tego... zamiast tego jedynie mocniej przytuliłem ją do siebie.
Nie powinienem. Wiem o tym... ale tym razem chyba po prostu nie mogłem się powstrzymać. Owionął mnie jej rozkoszny zapach, zapach beztroski i bezpieczeństwa i... po prostu wiedziałem, że nie mam się czym martwić, bo przecież wszystko będzie dobrze.
- Wybacz... - powtórzyłem w końcu się od niej nieznacznie odsuwając. Niechętnie i z oporem, ale tak przecież należało. To znaczy... należało odsunąć się bardziej, ale na to jeszcze nie byłem gotów. A jeśli ptaki znów zaatakują?
Ponownie spojrzałem w jej piękną, idealną wręcz twarz, na okalające ją lśniące włosy, w te bezdennie czarne otchłanie oczu, na wargi... Sam Wszechświat mógł tylko wiedzieć ile kosztowało mnie oparcie się pokusie sprawdzenia czy smakują kawowo-czekoladową nutą.
- Krwawisz... - dopiero teraz dostrzegłem szkarłatną stróżkę tak przecież wyraźnie odcinającą się na jej nieskazitelnej, gładkiej skórze. Instynktownie uniosłem dłoń, jakbym chciał ją zetrzeć, ale w porę sobie przypomniałem o chustce w kieszeni i delikatnie przytknąłem jej materiał między nasadę nosa a linię górnej wargi.
Spijałem słowa z jej ust nie mogąc oderwać od niej wzroku choćby na moment. Gdyby ta chwila mogła trwać w nieskończoność... Gdybym w nieskończoność mógł ją podziwiać...
Uśmiechnąłem się lekko na jej słowa.
- Można tak powiedzieć - odparłem. Nie musiała wiedzieć, że się dopiero uczę, zresztą... praktycznie już byłem astronomem. Astrofizykiem. Dla niej mogłem być kim tylko chciała. "To fascynujące...", rozbrzmiało w moich uszach, poruszając do głębi każdą cząstkę mego ciała. To fascynujące...
Może w kosmosie byłoby mi dane rozkoszować się tą chwilą w nieskończoność, ale nie tu na Ziemi.
Mój głos stawał się z każdą chwilą coraz wyższy, kompletnie nie mogłem nad tym zapanować. Niepokojący dreszcz przebiegł mi po plecach. Uczucie, że działo mi się to już nie pierwszy raz uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą, a kiedy zamiast słów z gardła wydobył mi się świergot, miałem pewność. Serce zabiło mi mocniej w piersi, na skórze powstała gęsia skórka bynajmniej nie z powodu chłodu przemoczonych od deszczu włosów.
Dziś strach mnie jednak nie sparaliżował. Nie mógł. Nie uciekłem też, jak to robiłem zazwyczaj... Miałbym ją tak zostawić? Przecież wiedziałem co się teraz stanie, ale... Po. Moim. Trupie.
Chyba pierwszy raz w życiu wykazałem się odwagą (albo głupotą?). Było łatwiej, bo działałem bez chwili zastanowienia.
- Schyl głowę! - poleciłem nadzwyczaj stanowczo jak na mnie, nie zważając na fakt, że może wciąż świergoczę zamiast mówić. Nieważne. Teraz nic nie było ważne, jedynie, żeby była bezpieczna.
W jednej chwili znalazłem się przy niej. Stanowczo zbyt blisko niż powinienem. Wiedziałem o tym, ale nie powstrzymywało mnie to. Jeśli nic nie zrobię, to zaraz stanie jej się krzywda... a ja nie mogłem pozwolić, żeby cokolwiek skrzywdziło moją Gwiazdę.
- Wybacz mi... - dodałem odnajdując wzrokiem jej piękne, czarne jak dwie otchłanie oczy, a zaraz potem otoczyłem ją ramionami osłaniając przed tym, co miało nastąpić. Z jednej strony czułem się, jakbym właśnie bezcześcił największą świętość Wszechświata, jakbym brukał jej osobę samą swą bliskością... ale jak inaczej miałem ją obronić? Najwyżej później za to spłonę tak, jak skalne odłamki spalają się, gdy nieostrożnie wpadają w atmosferę Ziemi.
Miałem tylko nadzieję, że przestraszona lub wściekła na mnie nie zacznie się wyrywać, ani próbować wydostawać spomiędzy ściany i mnie. To tylko chwilę... Tylko chwilę tak wytrzymaj..., zdawało się mówić moje spojrzenie dokładnie w momencie, kiedy chmara ptaków miała zaatakować moje plecy, ramiona i głowę. Miała... ale tak się nie stało.
Chciałbym nie zauważyć, że wyciągnęła ten przedmiot. Chciałbym zignorować fakt, że najwyraźniej właśnie użyła... magii. Tuż przy mnie. Serce zatłukło mi się w piersi wściekle, próbując zmusić ciało do cofnięcia się od niej i ucieczki... ale moje mięśnie tylko się spięły. Nie pozwoliłem im na to, co instynktownie chciały zrobić, a zamiast tego... zamiast tego jedynie mocniej przytuliłem ją do siebie.
Nie powinienem. Wiem o tym... ale tym razem chyba po prostu nie mogłem się powstrzymać. Owionął mnie jej rozkoszny zapach, zapach beztroski i bezpieczeństwa i... po prostu wiedziałem, że nie mam się czym martwić, bo przecież wszystko będzie dobrze.
- Wybacz... - powtórzyłem w końcu się od niej nieznacznie odsuwając. Niechętnie i z oporem, ale tak przecież należało. To znaczy... należało odsunąć się bardziej, ale na to jeszcze nie byłem gotów. A jeśli ptaki znów zaatakują?
Ponownie spojrzałem w jej piękną, idealną wręcz twarz, na okalające ją lśniące włosy, w te bezdennie czarne otchłanie oczu, na wargi... Sam Wszechświat mógł tylko wiedzieć ile kosztowało mnie oparcie się pokusie sprawdzenia czy smakują kawowo-czekoladową nutą.
- Krwawisz... - dopiero teraz dostrzegłem szkarłatną stróżkę tak przecież wyraźnie odcinającą się na jej nieskazitelnej, gładkiej skórze. Instynktownie uniosłem dłoń, jakbym chciał ją zetrzeć, ale w porę sobie przypomniałem o chustce w kieszeni i delikatnie przytknąłem jej materiał między nasadę nosa a linię górnej wargi.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
- Więc powiedz mi o tym coś więcej - poprosiła, lecz w jej tonie słychać było raczej zniecierpliwiony rozkaz. Uwielbiała słuchać ludzi mądrzejszych od siebie (a tacy zdarzali się, w całej nieskromności Tsagairt, rzadko), a już spijanie z warg zdolnego młodzieńca tajemnej wiedzy na temat gwiazd, wydawało się jej najpiękniejszym doświadczeniem. Miłość i nauka, nie istniało lepsze połączenie - i znów poczuła dziwny prąd przepływający wzdłuż kręgosłupa, coś było nie tak, coś nie pasowało do obrazka, ale ciągle spływając amortencją, nie potrafiła uchwycić żadnej racjonalnej myśli. Jedynie uśmiech Louisa, mrugnięcie rzęs, długich, lśniących od kropelek deszczu, zarys szczęki, gładka cera, długie przedramiona; jedynie on stanowił centrum jakichkolwiek myśli, coraz bardziej intensywnych. Pierwszy szok powoli mijał, fulgoro z jasnego nieba przemknęło z cichym pomrukiem, a sztucznie wykreowane eliksirem uczucie zagnieździło się już w bezpiecznym miejscu jej serca, korzystając z chwilowego spokoju. Względnego, dobrze, że nie liczyła na kontynuowanie niewinnego flirtu, inaczej srodze zawiodłaby się dalszymi wydarzeniami.
W pierwszej chwili nie zrozumiała polecenia, interpretując jakże opacznie jego działania. Znalazł się niezwykle blisko, lekko popychając ją w tył, tak, że oparła się plecami o chłodny mur tuż obok zegarmistrzowskiej witryny. Wzięła głośny, nieco zaskoczony wdech, na sekundę straciła kontakt wzrokowy ze swoim obrońcą, ale chwilę później śmiało podniosła głowę, spodziewając się...zupełnie czegoś innego. Namiętnego pocałunku, dłoni sunących niżej, niezatrzymujących się na ramionach, ciała przyciśniętego mocniej niż w platonicznym uścisku, mającym zapewne ochronić ją przed wściekłym ptactwem. Zadziałała jednak sama, szybko i sprawnie, tarcza rozbłysła z całą dostępną siłą, nie miała jednak czasu poczuć dumy oraz uznać dziwny błysk w oczach mężczyzny za zachwyt jej umiejętnościami. Zdążyła zaledwie się uśmiechnąć, ze słodką prowokacją, udowadniającą sprawne władanie magią, lecz wkrótce białe zęby zabarwiły się na czerwono. Długie rękawy szaty zasłaniały sine wybroczyny, przywykła do krwi cieknącej z nozdrzy, była zresztą zbyt zakochana, by zwracać uwagi na takie szczegóły. Nie martwiła się też tym, że źle wygląda, uwielbiała krew - i uwielbiała troskę, z jaką patrzył na nią nieznajomy. Może nie od razu przeszedł do wytęsknionych rękoczynów, ale ta urocza niewinność sprawiała, że zadurzyła się w nim jeszcze bardziej. Nigdy nie miała ukochanego zwierzątka ani pluszaka - a smukły astronom wydawał się zaspokajać te braki z dzieciństwa, zwłaszcza, gdy zachowywał się wobec niej jak dżentelmen. Zazwyczaj mężczyźni ocierali jej usta w zupełnie innych okolicznościach. Oblizała powoli wargi, z żalem obserwując zwiększenie się dystansu; pachniał inaczej, intensywniej, dziwnie. Czyżby wyczuwała glony? Ale nie, to z pewnością były owoce morza; jak na wyrafinowanego astronoma przystało, stołował się w samych wykwintnych restauracjach.
- To nic takiego - odpowiedziała, czując na twarzy miękką chusteczkę. Wolałaby, żeby dotknął ją palcami, była ciekawa jego dłoni, ich ciepła i faktury, ale postępował z nią tak łagodnie, że rozczulenie zalało ją następną falą, hamując zawód, lśniący w czarnych oczach. - Zaczynam przywykać do tego szaleństwa - dodała ciszej, w zamyśleniu, pozwalając mu otrzeć sobie usta, dokładnie, pieczołowicie, ciągle wpatrzona prosto w jego brązowe oczy. - Myślisz, że zaatakują raz jeszcze? - spytała z dobrze odgrywanym niepokojem, w krążących ponad ich głowami ptaszkach upatrując dobrego środka prowadzącego do celu. Podobało się jej przytulenie, ta platoniczna, trochę niepokojąca bliskość; przed chwilą nie zbadała dłońmi jego ciała, nie zachłysnęła się jego zapachem tak mocno, jak chciała, wygłodniała następnych bodźców, płynących od obiektu gwałtownego zauroczenia. Zagryzła wargi, przywołując na swej twarzy odrobinę strachu - pokazała mu już swoją silną stronę, czas na zaprezentowanie tej wątłej i kruchej, idealnej do zaopiekowania się. I przyciśnięcia do ściany, tak, jak nakazywał to rycerski kodeks. Już otwierała usta, by powiedzieć coś jeszcze lub zrobić pierwszy krok, ośmielając go do ponownego roztoczenia nad nią ochrony, ale ten dzień miał w zanadrzu jeszcze więcej niespodzianek. Tuż obok nich zadzwonił dzwonek, a z drzwi sklepu wyszedł starszy, siwiutki jegomość z wyraźnie zbulwersowaną miną. Zapewne chciał przywołać do porządku parę, zachowującą się w tak nieprzystojny sposób - ale nie zdążył. Deirdre kątem oka zobaczyła, jak mężczyzna chwyta się za gardło, jak z jego ust cieknie krew, która obryzgała ich twarze - a potem upada w progu, uderzając się potylicą o wpółotwarte drzwi. Na zewnątrz wystawały jedynie stopy odziane w brudne buty; Tsagairt wpatrywała się w nie jak zahipnotyzowana, nie potrafiąc zrozumieć, co się właśnie stało. Nie przeszkadzała jej krew ani śmierć, czuła jednak rosnący niepokój. Czy mężczyznę zabiło oburzenie niemoralnym kontaktem cielesnym, jaki właśnie odbywał się w podcieniach jego sklepu? Czy może mieli do czynienia z potężną anomalią? Nie czuła jednak wibracji magii, znała te miejsca i nic nie wskazywało na to, by następne pojawiło się właśnie tutaj. Zdrętwiała jednak, mrugając gwałtownie - i równie szybko unosząc dłonie, by wbić paznokcie w przód koszuli nieznajomego i schować się w jego ramionach. Rzecz jasna przed ponownie atakującym ptactwem a nie przed potwornym widokiem trupa. Powinna jakoś zareagować, ale jakoś niezbyt przejęła się nagłym zgonem - jej serce wypełniała miłość, a bardziej obawiała się ostrych pazurów ptaszków: oraz użycia magii, która widocznie w tym miejscu zwariowała zupełnie. Przytuliła policzek do klatki piersiowej Botta, czując nienaturalną błogość, oraz przyśpieszone bicie jego serca. Aż tak mu się podobała?
W pierwszej chwili nie zrozumiała polecenia, interpretując jakże opacznie jego działania. Znalazł się niezwykle blisko, lekko popychając ją w tył, tak, że oparła się plecami o chłodny mur tuż obok zegarmistrzowskiej witryny. Wzięła głośny, nieco zaskoczony wdech, na sekundę straciła kontakt wzrokowy ze swoim obrońcą, ale chwilę później śmiało podniosła głowę, spodziewając się...zupełnie czegoś innego. Namiętnego pocałunku, dłoni sunących niżej, niezatrzymujących się na ramionach, ciała przyciśniętego mocniej niż w platonicznym uścisku, mającym zapewne ochronić ją przed wściekłym ptactwem. Zadziałała jednak sama, szybko i sprawnie, tarcza rozbłysła z całą dostępną siłą, nie miała jednak czasu poczuć dumy oraz uznać dziwny błysk w oczach mężczyzny za zachwyt jej umiejętnościami. Zdążyła zaledwie się uśmiechnąć, ze słodką prowokacją, udowadniającą sprawne władanie magią, lecz wkrótce białe zęby zabarwiły się na czerwono. Długie rękawy szaty zasłaniały sine wybroczyny, przywykła do krwi cieknącej z nozdrzy, była zresztą zbyt zakochana, by zwracać uwagi na takie szczegóły. Nie martwiła się też tym, że źle wygląda, uwielbiała krew - i uwielbiała troskę, z jaką patrzył na nią nieznajomy. Może nie od razu przeszedł do wytęsknionych rękoczynów, ale ta urocza niewinność sprawiała, że zadurzyła się w nim jeszcze bardziej. Nigdy nie miała ukochanego zwierzątka ani pluszaka - a smukły astronom wydawał się zaspokajać te braki z dzieciństwa, zwłaszcza, gdy zachowywał się wobec niej jak dżentelmen. Zazwyczaj mężczyźni ocierali jej usta w zupełnie innych okolicznościach. Oblizała powoli wargi, z żalem obserwując zwiększenie się dystansu; pachniał inaczej, intensywniej, dziwnie. Czyżby wyczuwała glony? Ale nie, to z pewnością były owoce morza; jak na wyrafinowanego astronoma przystało, stołował się w samych wykwintnych restauracjach.
- To nic takiego - odpowiedziała, czując na twarzy miękką chusteczkę. Wolałaby, żeby dotknął ją palcami, była ciekawa jego dłoni, ich ciepła i faktury, ale postępował z nią tak łagodnie, że rozczulenie zalało ją następną falą, hamując zawód, lśniący w czarnych oczach. - Zaczynam przywykać do tego szaleństwa - dodała ciszej, w zamyśleniu, pozwalając mu otrzeć sobie usta, dokładnie, pieczołowicie, ciągle wpatrzona prosto w jego brązowe oczy. - Myślisz, że zaatakują raz jeszcze? - spytała z dobrze odgrywanym niepokojem, w krążących ponad ich głowami ptaszkach upatrując dobrego środka prowadzącego do celu. Podobało się jej przytulenie, ta platoniczna, trochę niepokojąca bliskość; przed chwilą nie zbadała dłońmi jego ciała, nie zachłysnęła się jego zapachem tak mocno, jak chciała, wygłodniała następnych bodźców, płynących od obiektu gwałtownego zauroczenia. Zagryzła wargi, przywołując na swej twarzy odrobinę strachu - pokazała mu już swoją silną stronę, czas na zaprezentowanie tej wątłej i kruchej, idealnej do zaopiekowania się. I przyciśnięcia do ściany, tak, jak nakazywał to rycerski kodeks. Już otwierała usta, by powiedzieć coś jeszcze lub zrobić pierwszy krok, ośmielając go do ponownego roztoczenia nad nią ochrony, ale ten dzień miał w zanadrzu jeszcze więcej niespodzianek. Tuż obok nich zadzwonił dzwonek, a z drzwi sklepu wyszedł starszy, siwiutki jegomość z wyraźnie zbulwersowaną miną. Zapewne chciał przywołać do porządku parę, zachowującą się w tak nieprzystojny sposób - ale nie zdążył. Deirdre kątem oka zobaczyła, jak mężczyzna chwyta się za gardło, jak z jego ust cieknie krew, która obryzgała ich twarze - a potem upada w progu, uderzając się potylicą o wpółotwarte drzwi. Na zewnątrz wystawały jedynie stopy odziane w brudne buty; Tsagairt wpatrywała się w nie jak zahipnotyzowana, nie potrafiąc zrozumieć, co się właśnie stało. Nie przeszkadzała jej krew ani śmierć, czuła jednak rosnący niepokój. Czy mężczyznę zabiło oburzenie niemoralnym kontaktem cielesnym, jaki właśnie odbywał się w podcieniach jego sklepu? Czy może mieli do czynienia z potężną anomalią? Nie czuła jednak wibracji magii, znała te miejsca i nic nie wskazywało na to, by następne pojawiło się właśnie tutaj. Zdrętwiała jednak, mrugając gwałtownie - i równie szybko unosząc dłonie, by wbić paznokcie w przód koszuli nieznajomego i schować się w jego ramionach. Rzecz jasna przed ponownie atakującym ptactwem a nie przed potwornym widokiem trupa. Powinna jakoś zareagować, ale jakoś niezbyt przejęła się nagłym zgonem - jej serce wypełniała miłość, a bardziej obawiała się ostrych pazurów ptaszków: oraz użycia magii, która widocznie w tym miejscu zwariowała zupełnie. Przytuliła policzek do klatki piersiowej Botta, czując nienaturalną błogość, oraz przyśpieszone bicie jego serca. Aż tak mu się podobała?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W kosmosie kiedy obiekt o pewnej masie i pewnym kształcie zbliża się do ciała niebieskiego z określoną prędkością może nastąpić jedno z trzech zjawisk:
Jeden. Obiekt uderza w ciało niebieskie.
Dwa. Obiekt zostaje odepchnięty od ciała niebieskiego w przestrzeń kosmiczną.
Trzy. Obiekt wkracza na orbitę ciała niebieskiego i staje się jego satelitą.
Nie wyrywała się, nie próbowała się bronić przed moim gwałtownym wkroczeniem w jej przestrzeń osobistą... Nie odepchnęła mnie ani nie uderzyła... Nawet nie wyglądała na przestraszoną czy złą. Za to w jej oczach dostrzegłem... wyzwanie? Jakby tylko czekała na ciąg dalszy. Tylko jaki według niej był ciąg dalszy? Mimo otaczającej nas typowo angielskiej, deszczowej aury, w jednym momencie zrobiło mi się gorąco. Szczerze mówiąc, w tej chwili bardziej od kolejnego ataku ptaków czy innych magicznych anomalii bałem się popełnić błąd. Właśnie przez to w moje serce przepełnione dotąd nieznanym mi bezmiarem miłości, wdarł się lekki niepokój. Kiedy tak stałem przytrzymując chustkę przy jej twarzy i wpatrując się w otchłanie jej oczu... przez ułamek sekundy poczułem lęk, jakaś niesprecyzowana myśl jakby chciała mnie ostrzec, ale... nie zdążyła.
Niepokój jaki odmalował się na twarzy nieznajomej, jaki usłyszałem w jej głosie, momentalnie odepchnął ode mnie jakąkolwiek niepewność. Przecież musiałem ją obronić, prawda? Przy mnie nie mogła się bać.
Delikatnie otarłem resztkę krwi z jej jasnej skóry i uśmiechnąłem się do niej lekko. Już... już wszystko będzie dobrze.
- Kiedy patrzysz na księżyc w pełni... widzisz na nim ciemne plamy, prawda? - odezwałem się w końcu nie zważając na to, że ptasi świergot znów zaczął rozbrzmiewać głośniej. Owszem, ptaki wracały, ale zamierzałem odciągnąć od nich jej uwagę. Zdaje się, że zażyczyła sobie, żebym coś opowiedział...
- To jego rany, które nigdy się nie zabliźnią. Pamiątki po tym, jak dzielnie chroni Ziemię. Gdyby nie on - przerwałem na moment, kiedy pierwsze pazurki i dzioby wbiły się w skórę na karku i głowie. Rozwścieczona chmara ptaków z wyjątkową zaciętością próbowała zaatakować kobietę, ale im na to nie pozwalałem otaczając ją ramionami i osłaniając własnym ciałem. Tak, przycisnąłem ją przez to ponownie do ściany, usilnie ignorując ból wywołany przez irytujące stworzenia.
- Gdyby nie on, wiele meteroidów, a możliwe że nawet asteroid, uderzyłoby w Ziemię, a to mogłoby się dla nas skończyć nieciekawie - przytuliłem ją do siebie jeszcze mocniej. Była tak blisko... miałem przemożną chęć przytknięcia warg do zgięcia jej szyi, zaciągnięcia się jej zapachem... albo zanurzenia nosa w jej mokrych od deszczu włosach...
Kolejno uderzenie gorąca. Dosłownie jakby coś paliło mnie od środka. Starałem się to zignorować tak samo jak nieszczęsne ptaki, które chyba dawały sobie za wygraną, bo kolejne z nich zostawiały mnie w spokoju i odlatywały z cichym furkotem skrzydeł.
- Chociaż... nawet takie uderzenia planetoid w Ziemię nie tylko sieją zniszczenie i śmierć - kontynuowałem. Nic nie istniało. Była tylko ona... nawet nie usłyszałem dzwonka u drzwi warsztatu zegarmistrza.
- ...gdyby nie jedna z takich katastrof nie byłoby nas tutaj teraz - dodałem. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale ból w klatce piersiowej sprawił, że odjęło mi oddech. I chyba na moment mnie oślepił. Usłyszałem głuchy dźwięk, jakby (ktoś?) coś upadło, ale w tej chwili nie byłem w stanie nawet spojrzeć w tamtą stronę za bardzo skupiony na tym, by nie wydać z siebie żadnego haniebnego krzyku czy jęku. Tylko grymas bólu przemknął mi po twarzy, kiedy mocno zacisnąłem palce jednej dłoni w pięść. Co znowu? Co mi jest? Na szczęście ona chyba tego wszystkiego nawet nie widziała. Parzyła gdzieś w bok, kiedy ja w końcu odetchnąłem. Palący ból jak nagle się pojawił, tak zniknął. Oby bezpowrotnie. Jeden wdech, drugi... serce wciąż szalało mi w piersi, ale kiedy kobieta do mnie przylgnęła tak po prostu się we mnie wtulając chyba przyspieszyło jeszcze bardziej, a ja poczułem jakąś... błogość?
Nie docierało do mnie, że przecież spotkałem ją przed kilkoma minutami (miałem wrażenie, że znamy się od zawsze), że nawet nie znam jej imienia. Czułem się... czułem się tak bardzo na miejscu. Jakbym był stworzony właśnie dla tej chwili. Dla tej kobiety.
Tym razem się nie zawahałem. Nie przemknęło mi przez myśl, żeby się zatrzymać. W końcu zrobiłem to, o czym jeszcze przed chwilą marzyłem i ująwszy delikatnie jej podbródek, nakierowałem jej twarz tak, by móc znów odnaleźć jej bezdennie czarne oczy. Jakbym zaglądał w samo serce Wszechświata, pomyślałem dokładnie w momencie, kiedy przysunąłem się jeszcze bardziej, drastycznie zmniejszając odległość między nami. Między naszymi wargami. Między ciepłem oddechów. Jak mogłem się powstrzymać?
Złożyłem na jej wargach pocałunek. Krótki i delikatny... a zapach czekolady i kawy zmieszał się z otumaniającą wonią dymu. Przymknąłem oczy opierając swoje czoło o to należące do niej.
- Chodźmy stąd - szepnąłem nie odsuwając się od niej nawet o milimetr. Nawet nie wiedziałem dokąd chcę pójść. Ale czy to było w tej chwili ważne? Chciałem pokazać jej cały Wszechświat. Zachwycające narodziny gwiazd i jeszcze bardziej spektakularną ich śmierć. Chciałem zabrać ją do najdalszych zakątków kosmosu. Zaprzeć dech w piersiach różnorodnością i pięknem galaktyk... I już nigdy nie wypuścić jej z objęć.
-25 PŻ (153 PŻ)
Jeden. Obiekt uderza w ciało niebieskie.
Dwa. Obiekt zostaje odepchnięty od ciała niebieskiego w przestrzeń kosmiczną.
Trzy. Obiekt wkracza na orbitę ciała niebieskiego i staje się jego satelitą.
Nie wyrywała się, nie próbowała się bronić przed moim gwałtownym wkroczeniem w jej przestrzeń osobistą... Nie odepchnęła mnie ani nie uderzyła... Nawet nie wyglądała na przestraszoną czy złą. Za to w jej oczach dostrzegłem... wyzwanie? Jakby tylko czekała na ciąg dalszy. Tylko jaki według niej był ciąg dalszy? Mimo otaczającej nas typowo angielskiej, deszczowej aury, w jednym momencie zrobiło mi się gorąco. Szczerze mówiąc, w tej chwili bardziej od kolejnego ataku ptaków czy innych magicznych anomalii bałem się popełnić błąd. Właśnie przez to w moje serce przepełnione dotąd nieznanym mi bezmiarem miłości, wdarł się lekki niepokój. Kiedy tak stałem przytrzymując chustkę przy jej twarzy i wpatrując się w otchłanie jej oczu... przez ułamek sekundy poczułem lęk, jakaś niesprecyzowana myśl jakby chciała mnie ostrzec, ale... nie zdążyła.
Niepokój jaki odmalował się na twarzy nieznajomej, jaki usłyszałem w jej głosie, momentalnie odepchnął ode mnie jakąkolwiek niepewność. Przecież musiałem ją obronić, prawda? Przy mnie nie mogła się bać.
Delikatnie otarłem resztkę krwi z jej jasnej skóry i uśmiechnąłem się do niej lekko. Już... już wszystko będzie dobrze.
- Kiedy patrzysz na księżyc w pełni... widzisz na nim ciemne plamy, prawda? - odezwałem się w końcu nie zważając na to, że ptasi świergot znów zaczął rozbrzmiewać głośniej. Owszem, ptaki wracały, ale zamierzałem odciągnąć od nich jej uwagę. Zdaje się, że zażyczyła sobie, żebym coś opowiedział...
- To jego rany, które nigdy się nie zabliźnią. Pamiątki po tym, jak dzielnie chroni Ziemię. Gdyby nie on - przerwałem na moment, kiedy pierwsze pazurki i dzioby wbiły się w skórę na karku i głowie. Rozwścieczona chmara ptaków z wyjątkową zaciętością próbowała zaatakować kobietę, ale im na to nie pozwalałem otaczając ją ramionami i osłaniając własnym ciałem. Tak, przycisnąłem ją przez to ponownie do ściany, usilnie ignorując ból wywołany przez irytujące stworzenia.
- Gdyby nie on, wiele meteroidów, a możliwe że nawet asteroid, uderzyłoby w Ziemię, a to mogłoby się dla nas skończyć nieciekawie - przytuliłem ją do siebie jeszcze mocniej. Była tak blisko... miałem przemożną chęć przytknięcia warg do zgięcia jej szyi, zaciągnięcia się jej zapachem... albo zanurzenia nosa w jej mokrych od deszczu włosach...
Kolejno uderzenie gorąca. Dosłownie jakby coś paliło mnie od środka. Starałem się to zignorować tak samo jak nieszczęsne ptaki, które chyba dawały sobie za wygraną, bo kolejne z nich zostawiały mnie w spokoju i odlatywały z cichym furkotem skrzydeł.
- Chociaż... nawet takie uderzenia planetoid w Ziemię nie tylko sieją zniszczenie i śmierć - kontynuowałem. Nic nie istniało. Była tylko ona... nawet nie usłyszałem dzwonka u drzwi warsztatu zegarmistrza.
- ...gdyby nie jedna z takich katastrof nie byłoby nas tutaj teraz - dodałem. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale ból w klatce piersiowej sprawił, że odjęło mi oddech. I chyba na moment mnie oślepił. Usłyszałem głuchy dźwięk, jakby (ktoś?) coś upadło, ale w tej chwili nie byłem w stanie nawet spojrzeć w tamtą stronę za bardzo skupiony na tym, by nie wydać z siebie żadnego haniebnego krzyku czy jęku. Tylko grymas bólu przemknął mi po twarzy, kiedy mocno zacisnąłem palce jednej dłoni w pięść. Co znowu? Co mi jest? Na szczęście ona chyba tego wszystkiego nawet nie widziała. Parzyła gdzieś w bok, kiedy ja w końcu odetchnąłem. Palący ból jak nagle się pojawił, tak zniknął. Oby bezpowrotnie. Jeden wdech, drugi... serce wciąż szalało mi w piersi, ale kiedy kobieta do mnie przylgnęła tak po prostu się we mnie wtulając chyba przyspieszyło jeszcze bardziej, a ja poczułem jakąś... błogość?
Nie docierało do mnie, że przecież spotkałem ją przed kilkoma minutami (miałem wrażenie, że znamy się od zawsze), że nawet nie znam jej imienia. Czułem się... czułem się tak bardzo na miejscu. Jakbym był stworzony właśnie dla tej chwili. Dla tej kobiety.
Tym razem się nie zawahałem. Nie przemknęło mi przez myśl, żeby się zatrzymać. W końcu zrobiłem to, o czym jeszcze przed chwilą marzyłem i ująwszy delikatnie jej podbródek, nakierowałem jej twarz tak, by móc znów odnaleźć jej bezdennie czarne oczy. Jakbym zaglądał w samo serce Wszechświata, pomyślałem dokładnie w momencie, kiedy przysunąłem się jeszcze bardziej, drastycznie zmniejszając odległość między nami. Między naszymi wargami. Między ciepłem oddechów. Jak mogłem się powstrzymać?
Złożyłem na jej wargach pocałunek. Krótki i delikatny... a zapach czekolady i kawy zmieszał się z otumaniającą wonią dymu. Przymknąłem oczy opierając swoje czoło o to należące do niej.
- Chodźmy stąd - szepnąłem nie odsuwając się od niej nawet o milimetr. Nawet nie wiedziałem dokąd chcę pójść. Ale czy to było w tej chwili ważne? Chciałem pokazać jej cały Wszechświat. Zachwycające narodziny gwiazd i jeszcze bardziej spektakularną ich śmierć. Chciałem zabrać ją do najdalszych zakątków kosmosu. Zaprzeć dech w piersiach różnorodnością i pięknem galaktyk... I już nigdy nie wypuścić jej z objęć.
-25 PŻ (153 PŻ)
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Księżyc w pełni. Niedoceniany do tej pory element nocnego nieba, rozpatrywany tylko w kategoriach przydatności do oświetlenia czarnomagicznych ksiąg bądź - do niedawna - sygnał nadchodzącej warty w Wenus, w ciągu kilku sekund zmienił swoje znaczenie, stając się najbardziej romantyczną metaforą. Odkrywczą, oryginalną, wzbudzającą drżenie serca. Jeszcze nikt tak pięknie nie opowiadał jej o tajemnicach nieboskłonu, fascynując i czyniąc ten nieosiągalny świat fascynującym. Wpatrywała się w usta mężczyzny bez mrugnięcia, jak zahipnotyzowana śledząc umykające spomiędzy nich głoski. Ciemne plamy na księżycu, blizny, powstające w wyniku troski - aż zadrżała, od razu pojmując męczeńską metaforę, serwowaną dość wprost przez niesprzyjające okoliczności. Tak, to on był księżycem a ona - ziemią, chronioną przed paskudnymi ptaszyskami jego dość wątłymi ramionami. To on przyjmował na siebie ciosy dziobów i pazurów, to on bronił ją przed okropieństwami, to on zapewniał jej bezpieczeństwo, nie przestając jednocześnie snuć zapierającej dech w piersiach baśni o dwóch ciałach astralnych.
Nie miała pojęcia, o czym mówił. Asteroidy, meteory, planetoidy; przygryzła dolną wargę, czując lekkie zawstydzenie, ale zarazem podziw dla nieskończonej mądrości nieznajomego. Nigdy nie przykładała się do astronomii, unikała wieży i lunet, a na zajęciach z badania wpływów nieba wolała przeglądać podręcznik do historii magii. Cóż za błąd! Gdyby wtedy wiedziała o tym, że spotka na swej drodze tak biegłego w tym temacie mężczyznę, napisałaby każdy dodatkowy esej, byleby tylko mieć szansę cokolwiek zapamiętać i teraz wykorzystać, prezentując mu się jako wdzięczna słuchaczka. Niestety, pozostało jedynie w milczeniu przyglądać się rozpalonej ogniem pasji - i zadurzenia? czyżby i on czuł to samo? czyżby spotkało ją największe szczęście odwzajemnionej miłości? - twarzy, z zachwytem przyjmując mocniejsze objęcie ciała i twardy mur za plecami. Troska o zadrapania, zostawiające po sobie krwawe ślady, kłóciła się z chęcią, by zrobił to mocniej, by już nigdy nie wypuszczał jej z ramion, by w końcu odważył się zrobić coś jeszcze.
Mówił tak pięknie. Spoglądała nad jego ramieniem w bok, na najwyraźniej martwego mężczyznę, nie potrafiąc otrząsnąć się z czaru całej tej sytuacji. Czy mogło być piękniej? Czuła na swojej twarzy kropelki krwi, krew ściekała także z drobnych ranek na czole Louisa, pozostawionych przez drapieżne ptaki, a on - mówił o zniszczeniu i śmierci. Reszta słów obmywała ją niezrozumiałymi wieściami ze strefy gwiazd, liczyło się tylko to, z jaką pasją sięgał nieosiągalnego, wypowiadając na głos ideę, w jaką sama Deirdre wierzyła z całego serca. Przez zniszczenie do kreacji, przez destrukcję do stworzenia czegoś lepszego; pozostawienie popiołów po dawnym porządku, by dać miejsce czystości i potędze. Zadrżała ponownie, już bardziej zauważalnie, ponownie spoglądając w jego oczy - i w tym samym momencie poczuła na wargach jego usta, ciepłe, wilgotne, smakujące krwią i słodyczą egzotycznych olejków. Pocałunek trwał jednak zbyt krótko, jęknęła z wyraźnie słyszalnym zawodem, jeszcze mocniej wpijając palce w przód jego koszuli, aż paznokcie dotknęły ciała - Zniszczenie i śmierć - powtórzyła ostatnie wypowiadane słowa, chcąc upewnić go, że słuchała, że spijała każde słowo z jego warg, że to on stał się teraz całym jej światem. - Opowiedz mi jeszcze - poprosiła wygłodniale, ponownie; im więcej mówił on, tym więcej czasu miała na to, by móc po prostu na niego patrzeć, sycić się bliskością, odfrunąć coraz głębiej w szalejące zadurzenie, nie pozwalające myśleć racjonalnie. Atakujące ptaki, gwałtowna śmierć przypadkowego przechodnia i równie nagłe zakochanie, przepalające wszelkie bezpieczniki w zazwyczaj lodowatym umyśle Deirdre - nic się nie liczyło, nic nie zajmowało ją na więcej niż ułamki sekund.
- Chodźmy - do ciebie? - potwierdziła, nie chcąc jednak puścić go nawet na moment. Mogłaby spytać go o miejsce zamieszkania, ale tym zajmą się później; najpierw musiała dać upust swej szaleńczej miłości, jaką potrafiła okazywać tylko w jeden sposób. Odsunęła się odrobinę od Louisa - z wielkim cierpieniem w czarnych oczach - po czym pociągnęła go w bok, tak, że zgrabnie przeskoczyła przez bezwładne nogi truposza. Nie zamierzała sprawdzać jego funkcji życiowych, była zakochana i pozbawiona wszelkich racjonalnych instynktów. Szarpnęła ze sobą zauroczonego młodzieńca i szybko wciągnęła go za róg sklepu: dalej pozostawali pod zadaszeniem ciągu kamienic, ale nie byli już widoczni z ulicy. - A więc...jesteś moim księżycem. A ja twoim słońcem - wyszeptała bez najmniejszego sensu, a gdy znaleźli się już w bardziej kameralnych okolicznościach, tym razem to ona wykonała pierwszy krok, przyciskając własne usta do jego. Czuła się tak, jak za pierwszym razem, przy dziewiczym pocałunku, lecz doświadczenie wzmagało doznania - przeszedł ją prąd, na policzkach wykwitł rumieniec a palce jeszcze raz wbiły się w jego klatkę piersiową, popychając go na chłodny mur. Smakował szczęściem i słodyczą, wolnością i beztroską, a przede wszystkim młodością, energiczną, żywotną i niewinną. Stanęła na palcach i pogłębiła pocałunek, słysząc jedynie szum własnej krwi w uszach. Świat był piękny. A przyszłość - oszałamiająca możliwościami, będzie mogła spędzić ją tylko z nim, dłoń w dłoń, razem czyszcząc świat z brudu, patrząc w gwiazdy, ucząc się wzajemnie i osiągając potęgę. Wizja ta oszołomiła ją i pozbawiła hamulców, zaśmiała się w trakcie pocałunku, krótko, perliście, zapominając o tym, że niedaleko nich ciągle leży martwa osoba - a paskudne ptaki mogą w każdej chwili wrócić.
Nie miała pojęcia, o czym mówił. Asteroidy, meteory, planetoidy; przygryzła dolną wargę, czując lekkie zawstydzenie, ale zarazem podziw dla nieskończonej mądrości nieznajomego. Nigdy nie przykładała się do astronomii, unikała wieży i lunet, a na zajęciach z badania wpływów nieba wolała przeglądać podręcznik do historii magii. Cóż za błąd! Gdyby wtedy wiedziała o tym, że spotka na swej drodze tak biegłego w tym temacie mężczyznę, napisałaby każdy dodatkowy esej, byleby tylko mieć szansę cokolwiek zapamiętać i teraz wykorzystać, prezentując mu się jako wdzięczna słuchaczka. Niestety, pozostało jedynie w milczeniu przyglądać się rozpalonej ogniem pasji - i zadurzenia? czyżby i on czuł to samo? czyżby spotkało ją największe szczęście odwzajemnionej miłości? - twarzy, z zachwytem przyjmując mocniejsze objęcie ciała i twardy mur za plecami. Troska o zadrapania, zostawiające po sobie krwawe ślady, kłóciła się z chęcią, by zrobił to mocniej, by już nigdy nie wypuszczał jej z ramion, by w końcu odważył się zrobić coś jeszcze.
Mówił tak pięknie. Spoglądała nad jego ramieniem w bok, na najwyraźniej martwego mężczyznę, nie potrafiąc otrząsnąć się z czaru całej tej sytuacji. Czy mogło być piękniej? Czuła na swojej twarzy kropelki krwi, krew ściekała także z drobnych ranek na czole Louisa, pozostawionych przez drapieżne ptaki, a on - mówił o zniszczeniu i śmierci. Reszta słów obmywała ją niezrozumiałymi wieściami ze strefy gwiazd, liczyło się tylko to, z jaką pasją sięgał nieosiągalnego, wypowiadając na głos ideę, w jaką sama Deirdre wierzyła z całego serca. Przez zniszczenie do kreacji, przez destrukcję do stworzenia czegoś lepszego; pozostawienie popiołów po dawnym porządku, by dać miejsce czystości i potędze. Zadrżała ponownie, już bardziej zauważalnie, ponownie spoglądając w jego oczy - i w tym samym momencie poczuła na wargach jego usta, ciepłe, wilgotne, smakujące krwią i słodyczą egzotycznych olejków. Pocałunek trwał jednak zbyt krótko, jęknęła z wyraźnie słyszalnym zawodem, jeszcze mocniej wpijając palce w przód jego koszuli, aż paznokcie dotknęły ciała - Zniszczenie i śmierć - powtórzyła ostatnie wypowiadane słowa, chcąc upewnić go, że słuchała, że spijała każde słowo z jego warg, że to on stał się teraz całym jej światem. - Opowiedz mi jeszcze - poprosiła wygłodniale, ponownie; im więcej mówił on, tym więcej czasu miała na to, by móc po prostu na niego patrzeć, sycić się bliskością, odfrunąć coraz głębiej w szalejące zadurzenie, nie pozwalające myśleć racjonalnie. Atakujące ptaki, gwałtowna śmierć przypadkowego przechodnia i równie nagłe zakochanie, przepalające wszelkie bezpieczniki w zazwyczaj lodowatym umyśle Deirdre - nic się nie liczyło, nic nie zajmowało ją na więcej niż ułamki sekund.
- Chodźmy - do ciebie? - potwierdziła, nie chcąc jednak puścić go nawet na moment. Mogłaby spytać go o miejsce zamieszkania, ale tym zajmą się później; najpierw musiała dać upust swej szaleńczej miłości, jaką potrafiła okazywać tylko w jeden sposób. Odsunęła się odrobinę od Louisa - z wielkim cierpieniem w czarnych oczach - po czym pociągnęła go w bok, tak, że zgrabnie przeskoczyła przez bezwładne nogi truposza. Nie zamierzała sprawdzać jego funkcji życiowych, była zakochana i pozbawiona wszelkich racjonalnych instynktów. Szarpnęła ze sobą zauroczonego młodzieńca i szybko wciągnęła go za róg sklepu: dalej pozostawali pod zadaszeniem ciągu kamienic, ale nie byli już widoczni z ulicy. - A więc...jesteś moim księżycem. A ja twoim słońcem - wyszeptała bez najmniejszego sensu, a gdy znaleźli się już w bardziej kameralnych okolicznościach, tym razem to ona wykonała pierwszy krok, przyciskając własne usta do jego. Czuła się tak, jak za pierwszym razem, przy dziewiczym pocałunku, lecz doświadczenie wzmagało doznania - przeszedł ją prąd, na policzkach wykwitł rumieniec a palce jeszcze raz wbiły się w jego klatkę piersiową, popychając go na chłodny mur. Smakował szczęściem i słodyczą, wolnością i beztroską, a przede wszystkim młodością, energiczną, żywotną i niewinną. Stanęła na palcach i pogłębiła pocałunek, słysząc jedynie szum własnej krwi w uszach. Świat był piękny. A przyszłość - oszałamiająca możliwościami, będzie mogła spędzić ją tylko z nim, dłoń w dłoń, razem czyszcząc świat z brudu, patrząc w gwiazdy, ucząc się wzajemnie i osiągając potęgę. Wizja ta oszołomiła ją i pozbawiła hamulców, zaśmiała się w trakcie pocałunku, krótko, perliście, zapominając o tym, że niedaleko nich ciągle leży martwa osoba - a paskudne ptaki mogą w każdej chwili wrócić.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-25 PŻ (153 PŻ)
Słowa spływały do mnie same, nawet się nad nimi nie zastanawiałem. To chyba kwestia tej ulotnej chwili, tego czaru, który rzuciła na mnie niezwykła kobieta tak samo fascynująca jak sam Wszechświat i równie piękna. Gdyby nie to, że przecież czułem na skórze jej oddech, chłód mokrych włosów... gdyby nie to, że miałem świadomość, że mój umysł nigdy nie byłby w stanie wytworzyć obrazu tak cudownej i realistycznej postaci niczym uosobienia najpiękniejszej z gwiazd... gdyby nie to wszystko uznałbym, że to tylko moja wyobraźnia. Owszem, może i była bujna, ale z pewnością nie aż tak. Chyba że postradałem zmysły... jeśli tak, to wcale nie chciałem ich odzyskiwać. Tak było o wiele lepiej. Lepiej niż kiedykolwiek.
Nie jestem pewny czy docierało do mnie co właśnie zrobiłem. Rozsądek już dawno poszedł w zapomnienie i właśnie w odmętach zapomnienia mógł sobie do woli wołać, że przecież nie znam tej kobiety, że w zasadzie dopiero co ją spotkałem, że zamieniłem z nią zaledwie kilka słów i że to wszystko było wyjątkowo dziwne i nienaturalne - nienaturalne przynajmniej dla mnie - zupełnie jak... magia!
Byłem jednak otumaniony, zapatrzony tylko w nią, z myślami krążącymi tylko wokół niej i Wszechświata (który właściwie w mgnieniu oka zamknął się właśnie w jej osobie). Zapomniałem, że nawet nie wiem gdzie jestem, jaki mamy dziś dzień, co jeszcze niedawno planowałem. Zapomniałem o przyjaciołach, uniwersytecie... nawet o strachu! Wszystko to było tak nic nieznaczące w porównaniu z całym Wszechświatem! W porównaniu z nią.
Nie uznałem za podejrzaną nawet jej fascynacji(?) co do zniszczenia i śmierci. Wręcz przeciwnie - w tej chwili zupełnie im się nie dziwiłem. Przecież...
- ...W całym Wszechświecie nie ma chyba nic bardziej zjawiskowego od powstania Supernowej - powiedziałem niemal momentalnie z lekkim fanatyzmem w oczach. Uwielbiałem ten temat i do tej pory nie sądziłem, że kiedykolwiek ujrzę coś piękniejszego od Supernowej... jak bardzo się myliłem!
- Supernowa powstaje, kiedy gwiazda umiera. To jej kosmiczna eksplozja, tak jasna, że może być widoczna nawet w biały dzień. Wyobrażasz sobie? Taka światłość gwiazdy, że nawet nasze Słońce nie jest jej w stanie przyćmić? - wyrzucałem z siebie kolejne słowa wpatrując się w nią jak zahipnotyzowany. Uprościłem całe zagadnienie, nie wchodziłem w szczegóły, w sam mechanizm powstawania takiego zjawiska, ale... dzięki temu pozostawiałem dużo dla wyobraźni.
- Wybuch wyrzuca z ogromną mocą całą materię gwiazdy w przestrzeń kosmiczną tworząc mgławicę, a gwiazda w mgnieniu oka przestaje istnieć tak samo jak jej satelity - zamilkłem na moment wciąż nie odrywając od niej spojrzenia, za to delikatnie przesunąłem opuszkami palców po linii jej żuchwy, by na koniec odgarnąć jeden z niesfornych kosmyków jej czarnych jak noc włosów. - W ten sposób też w kosmosie rozprzestrzeniają się pierwiastki, czyli wszystko z czego ty, ja i cały nasz świat są stworzone - choć miałem wrażenie, że ona była wytworzona z jakiejś innej materii. Z samego najjaśniejszego centrum gwiazdy, z jej czystej esencji. To by wyjaśniało dlaczego nie byłem w stanie oderwać od niej spojrzenia.
- We Wszechświecie każda śmierć niesie ze sobą nowe życie...- zakończyłem cicho.
Pociągnęła mnie za sobą, a ja ruszyłem za nią ufnie, choć to przecież ja powinienem prowadzić. Mieliśmy iść... do mnie. Gdziekolwiek i w którąkolwiek stronę by to nie było. Nie wiedziałem, myślenie o tego typu rzeczach (o czymkolwiek innym poza kobietą) było wyjątkowo ciężkie. Nie chciałem się rozglądać, sprawdzić gdzie właściwie się znajdujemy - bo do tego musiałbym oderwać spojrzenie od niej, a sama taka myśl sprawiała mi wręcz fizyczne cierpienie.
Róg budynku, ciemniejszy zaułek... i jej usta przyciśnięte do moich. Serce załomotało mi w piersi, jakby chciało się z niej wyrwać, ale zupełnie nie zwracałem na nie teraz uwagi. Odpowiedziałem pocałunkiem na pocałunek, zupełnie odruchowo ją przy tym obejmując. Chciałem by była bliżej. Chciałem by była bliżej już na zawsze. Jej kawowo-czekoladowy zapach, jej głębie oczu...
- Będę twoim satelitą do końca świata, przyrzekam - wyszeptałem wprost w jej miękkie wargi, pieczętując obietnicę kolejnym pocałunkiem.
Słowa spływały do mnie same, nawet się nad nimi nie zastanawiałem. To chyba kwestia tej ulotnej chwili, tego czaru, który rzuciła na mnie niezwykła kobieta tak samo fascynująca jak sam Wszechświat i równie piękna. Gdyby nie to, że przecież czułem na skórze jej oddech, chłód mokrych włosów... gdyby nie to, że miałem świadomość, że mój umysł nigdy nie byłby w stanie wytworzyć obrazu tak cudownej i realistycznej postaci niczym uosobienia najpiękniejszej z gwiazd... gdyby nie to wszystko uznałbym, że to tylko moja wyobraźnia. Owszem, może i była bujna, ale z pewnością nie aż tak. Chyba że postradałem zmysły... jeśli tak, to wcale nie chciałem ich odzyskiwać. Tak było o wiele lepiej. Lepiej niż kiedykolwiek.
Nie jestem pewny czy docierało do mnie co właśnie zrobiłem. Rozsądek już dawno poszedł w zapomnienie i właśnie w odmętach zapomnienia mógł sobie do woli wołać, że przecież nie znam tej kobiety, że w zasadzie dopiero co ją spotkałem, że zamieniłem z nią zaledwie kilka słów i że to wszystko było wyjątkowo dziwne i nienaturalne - nienaturalne przynajmniej dla mnie - zupełnie jak... magia!
Byłem jednak otumaniony, zapatrzony tylko w nią, z myślami krążącymi tylko wokół niej i Wszechświata (który właściwie w mgnieniu oka zamknął się właśnie w jej osobie). Zapomniałem, że nawet nie wiem gdzie jestem, jaki mamy dziś dzień, co jeszcze niedawno planowałem. Zapomniałem o przyjaciołach, uniwersytecie... nawet o strachu! Wszystko to było tak nic nieznaczące w porównaniu z całym Wszechświatem! W porównaniu z nią.
Nie uznałem za podejrzaną nawet jej fascynacji(?) co do zniszczenia i śmierci. Wręcz przeciwnie - w tej chwili zupełnie im się nie dziwiłem. Przecież...
- ...W całym Wszechświecie nie ma chyba nic bardziej zjawiskowego od powstania Supernowej - powiedziałem niemal momentalnie z lekkim fanatyzmem w oczach. Uwielbiałem ten temat i do tej pory nie sądziłem, że kiedykolwiek ujrzę coś piękniejszego od Supernowej... jak bardzo się myliłem!
- Supernowa powstaje, kiedy gwiazda umiera. To jej kosmiczna eksplozja, tak jasna, że może być widoczna nawet w biały dzień. Wyobrażasz sobie? Taka światłość gwiazdy, że nawet nasze Słońce nie jest jej w stanie przyćmić? - wyrzucałem z siebie kolejne słowa wpatrując się w nią jak zahipnotyzowany. Uprościłem całe zagadnienie, nie wchodziłem w szczegóły, w sam mechanizm powstawania takiego zjawiska, ale... dzięki temu pozostawiałem dużo dla wyobraźni.
- Wybuch wyrzuca z ogromną mocą całą materię gwiazdy w przestrzeń kosmiczną tworząc mgławicę, a gwiazda w mgnieniu oka przestaje istnieć tak samo jak jej satelity - zamilkłem na moment wciąż nie odrywając od niej spojrzenia, za to delikatnie przesunąłem opuszkami palców po linii jej żuchwy, by na koniec odgarnąć jeden z niesfornych kosmyków jej czarnych jak noc włosów. - W ten sposób też w kosmosie rozprzestrzeniają się pierwiastki, czyli wszystko z czego ty, ja i cały nasz świat są stworzone - choć miałem wrażenie, że ona była wytworzona z jakiejś innej materii. Z samego najjaśniejszego centrum gwiazdy, z jej czystej esencji. To by wyjaśniało dlaczego nie byłem w stanie oderwać od niej spojrzenia.
- We Wszechświecie każda śmierć niesie ze sobą nowe życie...- zakończyłem cicho.
Pociągnęła mnie za sobą, a ja ruszyłem za nią ufnie, choć to przecież ja powinienem prowadzić. Mieliśmy iść... do mnie. Gdziekolwiek i w którąkolwiek stronę by to nie było. Nie wiedziałem, myślenie o tego typu rzeczach (o czymkolwiek innym poza kobietą) było wyjątkowo ciężkie. Nie chciałem się rozglądać, sprawdzić gdzie właściwie się znajdujemy - bo do tego musiałbym oderwać spojrzenie od niej, a sama taka myśl sprawiała mi wręcz fizyczne cierpienie.
Róg budynku, ciemniejszy zaułek... i jej usta przyciśnięte do moich. Serce załomotało mi w piersi, jakby chciało się z niej wyrwać, ale zupełnie nie zwracałem na nie teraz uwagi. Odpowiedziałem pocałunkiem na pocałunek, zupełnie odruchowo ją przy tym obejmując. Chciałem by była bliżej. Chciałem by była bliżej już na zawsze. Jej kawowo-czekoladowy zapach, jej głębie oczu...
- Będę twoim satelitą do końca świata, przyrzekam - wyszeptałem wprost w jej miękkie wargi, pieczętując obietnicę kolejnym pocałunkiem.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Wszechświat, Supernowa, mgławica, satelity - nie rozumiała ani słowa z tego, o czym opowiadał nieznajomy, lecz nie było to w ogóle istotne, dopóki znajdował się blisko niej, aż drżący od pasji. Lub, jak wolała to interpretować, od pragnienia, gwałtownie odwzajemnionego uczucia, zmieniającego całą rzeczywistość. Powoli zapominała o potężnej ulewie, która przeszła nad Londynem, niosąc ze sobą intensywny, przyjemny zapach, zapomniała o chłodzie, który przenikał przez przemoczoną szatę, zapomniała o paraliżującym wstydzie, który zazwyczaj ogarniał ją, gdy stawała na przeciwko kogoś, kto posiadał wielką wiedzę na temat dla niej absolutnie nieznany. Cieszyła się z mądrości stojącego przed nią czarodzieja, wierząc w to, że opowiada on o tajnikach astronomii, sztuki cieszącej się wielkim poważaniem w magicznym świecie. Śledzenie dróg gwiazd, kreślenie map na podstawie świetlistych szlaków, ba, nawet odgadywanie przyszłości, zakrytej ciemnym, atłasowym płótnem nieboskłonu - wszystko to wymagało niezwykłego talentu oraz wrażliwości. Ciągle wpatrywała się w wysokiego młodzieńca zachwyconym wzrokiem, jeszcze mocniej zaciskając palce na przodzie jego koszuli, skupiona na każdym drgnięciu wąskich ust, wypowiadających następne zdania.
- Umierająca gwiazda - powtórzyła trochę bezmyślnie, próbując wyobrazić sobie ten tragiczny, a zarazem piękny spektakl, kosmiczną destrukcję, przyczyniającą się następnie do kreacji. Czyż nie to właśnie chciała osiągnąć? Czyż nie w to wierzyła, pragnąc doszczętnie zniszczyć stary, plugawy porządek, a na jego żyznych gruzach wybudować społeczeństwo czyste i silne? Zagryzła usta, czarne oczy rozświetliły się, a myśli błądziły w kółko wokół tych samych tematów, za każdym razem powracając jednak do zmokniętego mężczyzny.
Przyglądała się mu teraz z bliska, śledząc powoli spływające krople deszczu, ignorując dziwny podszept, wywołany kolejną częścią opowieści. Pierwiastki? Dlaczego brzmiało to dziwnie obco, wręcz: mugolsko? Zmrużyła na chwilę brwi, przejęta niepokojem, ale lepka pajęczyna amortencji nie pozwoliła na wyrwanie się z jej objęć, niezależnie od stopnia szamotaniny. Zwłaszcza tuż po pocałunku, niwelującym logiczne wnioski do minimum - czuła się tak, jakby całowała kogoś po raz pierwszy, lecz znacznie lepiej niż wtedy, gdy miała zaledwie kilkanaście lat i to dorosłe, romantyczne okazanie uczucia, okupywała potwornym rumieńcem i bólem brzucha. Przy nieznajomym nie czuła zdenerwowania, nie bała się jego reakcji; wszystko było tak, jak powinno, rozsypane elementy znalazły się na swoich miejscach a uśmiech nie schodził z pełnych ust Deirdre.
- Mówisz tak pięknie i tak mądrze - skomplementowała go z wyraźnie słyszalnym w głosie zachwytem, niechętnie przerywając pieszczotę, powstrzymując się także od dopytania, czym jest ta dziwaczna satelita. Czy to rodzaj meteorytu, takiego jak te, które sprzedawano w aptekach? Czy były to spadające gwiazdy, mające alchemiczne właściwości? Czy to możliwe, że los wepchnął ją w ramiona nie tylko zdolnego astronoma, ale i mistrza eliksirów? Nogi prawie się pod nią ugięły, zawsze pociągała ją inteligencja, a tu miała do czynienia z kimś, kto sięgał gwiazd. Dosłownie. Przylgnęła do niego jeszcze bliżej, wsłuchując się w szybkie bicie jego serca, przytulając policzek do jego klatki piersiowej. - Jesteś gorący - dodała zmysłowym szeptem, lecz już po kilku chwilach tak romantycznej pozycji zorientowała się, że ten oryginalny komplement niósł ze sobą spore zagrożenie. Zmarszczyła brwi, odsuwając się od mężczyzny na odległość ramion, z zafrasowanym wyrazem twarzy przyglądając się jego policzkom, pokrytym niezdrowym rumieńcem, krwawą łuną, zajmującą coraz większe połacie skóry. - Och, źle się czujesz? - spytała, przejęta, tracąc gwałtownie zainteresowanie szybką konsumpcją nowej miłości. Ta wykreowana sztucznie aktywowała u niej opiekuńczość, chęć ochronienia ukochanego przed całym złem świata. - Zaraz sobie z tym poradzimy - zdecydowała, gotowa do działania. Pocałowała go po raz ostatni, mocno i głęboko, wcale nie przerażona coraz gorszym stanem nieznajomego. Lubiła wyzwania, a ratowanie z opresji swego rycerza bardzo pasowało do jej charakteru, łamiącego wiele konwenansów. - Znam doskonałą uzdrowicielkę, na pewno ci pomoże - kontynuowała gorączkowo, szukając najlepszego rozwiązania tej sytuacji. Nie chciała ciągnąć nieznajomego aż na Nokturn, wydawał się dość niepozorny i zbyt wrażliwy, typ delikatnego mądrali, którego doznania brudnych uliczek mogłyby przytłoczyć. Świętemu Mungowi zaś nie ufała na tyle, by powierzyć im życie swojego ukochanego. Postanowiła więc udać się tam sama i jak najszybciej przyprowadzić przyjaciółkę, błagając ją o pomoc. Musiała zrozumieć siłę prawdziwej miłości. - Zaczekaj tu, niedługo wrócę - szepnęła, ściskając jego rękę, by ostatni raz posłać mu pełne uczucia spojrzenie, przesłonięte jednak mgiełką niepokoju. Miała nadzieję, że będzie zachwycony jej poświęceniem, a krótka rozłąka wywoła tęsknotę, dodającą pikanterii ich wspólnemu wieczorowi, spędzonemu w jego mieszkaniu - zapewne wypełnionym od podłogi do sufitu tajemnymi księgami - w jego czułych objęciach: całkiem zdrowego i gotowego wytłumaczyć jej sekrety satelit. Nasunęła na głowę kaptur i szybko zniknęła za rogiem, ciągle uśmiechnięta i podtruta amortencją, pewna, że uratuje swego wybranka od tragicznej śmierci, nieświadoma jeszcze, że nigdzie nie odnajdzie Cassandry, a gdy zrozpaczona powróci na Horizont Alley, nie znajdzie tam nawet śladu po ukochanym astronomie.
| Dei zt <3
- Umierająca gwiazda - powtórzyła trochę bezmyślnie, próbując wyobrazić sobie ten tragiczny, a zarazem piękny spektakl, kosmiczną destrukcję, przyczyniającą się następnie do kreacji. Czyż nie to właśnie chciała osiągnąć? Czyż nie w to wierzyła, pragnąc doszczętnie zniszczyć stary, plugawy porządek, a na jego żyznych gruzach wybudować społeczeństwo czyste i silne? Zagryzła usta, czarne oczy rozświetliły się, a myśli błądziły w kółko wokół tych samych tematów, za każdym razem powracając jednak do zmokniętego mężczyzny.
Przyglądała się mu teraz z bliska, śledząc powoli spływające krople deszczu, ignorując dziwny podszept, wywołany kolejną częścią opowieści. Pierwiastki? Dlaczego brzmiało to dziwnie obco, wręcz: mugolsko? Zmrużyła na chwilę brwi, przejęta niepokojem, ale lepka pajęczyna amortencji nie pozwoliła na wyrwanie się z jej objęć, niezależnie od stopnia szamotaniny. Zwłaszcza tuż po pocałunku, niwelującym logiczne wnioski do minimum - czuła się tak, jakby całowała kogoś po raz pierwszy, lecz znacznie lepiej niż wtedy, gdy miała zaledwie kilkanaście lat i to dorosłe, romantyczne okazanie uczucia, okupywała potwornym rumieńcem i bólem brzucha. Przy nieznajomym nie czuła zdenerwowania, nie bała się jego reakcji; wszystko było tak, jak powinno, rozsypane elementy znalazły się na swoich miejscach a uśmiech nie schodził z pełnych ust Deirdre.
- Mówisz tak pięknie i tak mądrze - skomplementowała go z wyraźnie słyszalnym w głosie zachwytem, niechętnie przerywając pieszczotę, powstrzymując się także od dopytania, czym jest ta dziwaczna satelita. Czy to rodzaj meteorytu, takiego jak te, które sprzedawano w aptekach? Czy były to spadające gwiazdy, mające alchemiczne właściwości? Czy to możliwe, że los wepchnął ją w ramiona nie tylko zdolnego astronoma, ale i mistrza eliksirów? Nogi prawie się pod nią ugięły, zawsze pociągała ją inteligencja, a tu miała do czynienia z kimś, kto sięgał gwiazd. Dosłownie. Przylgnęła do niego jeszcze bliżej, wsłuchując się w szybkie bicie jego serca, przytulając policzek do jego klatki piersiowej. - Jesteś gorący - dodała zmysłowym szeptem, lecz już po kilku chwilach tak romantycznej pozycji zorientowała się, że ten oryginalny komplement niósł ze sobą spore zagrożenie. Zmarszczyła brwi, odsuwając się od mężczyzny na odległość ramion, z zafrasowanym wyrazem twarzy przyglądając się jego policzkom, pokrytym niezdrowym rumieńcem, krwawą łuną, zajmującą coraz większe połacie skóry. - Och, źle się czujesz? - spytała, przejęta, tracąc gwałtownie zainteresowanie szybką konsumpcją nowej miłości. Ta wykreowana sztucznie aktywowała u niej opiekuńczość, chęć ochronienia ukochanego przed całym złem świata. - Zaraz sobie z tym poradzimy - zdecydowała, gotowa do działania. Pocałowała go po raz ostatni, mocno i głęboko, wcale nie przerażona coraz gorszym stanem nieznajomego. Lubiła wyzwania, a ratowanie z opresji swego rycerza bardzo pasowało do jej charakteru, łamiącego wiele konwenansów. - Znam doskonałą uzdrowicielkę, na pewno ci pomoże - kontynuowała gorączkowo, szukając najlepszego rozwiązania tej sytuacji. Nie chciała ciągnąć nieznajomego aż na Nokturn, wydawał się dość niepozorny i zbyt wrażliwy, typ delikatnego mądrali, którego doznania brudnych uliczek mogłyby przytłoczyć. Świętemu Mungowi zaś nie ufała na tyle, by powierzyć im życie swojego ukochanego. Postanowiła więc udać się tam sama i jak najszybciej przyprowadzić przyjaciółkę, błagając ją o pomoc. Musiała zrozumieć siłę prawdziwej miłości. - Zaczekaj tu, niedługo wrócę - szepnęła, ściskając jego rękę, by ostatni raz posłać mu pełne uczucia spojrzenie, przesłonięte jednak mgiełką niepokoju. Miała nadzieję, że będzie zachwycony jej poświęceniem, a krótka rozłąka wywoła tęsknotę, dodającą pikanterii ich wspólnemu wieczorowi, spędzonemu w jego mieszkaniu - zapewne wypełnionym od podłogi do sufitu tajemnymi księgami - w jego czułych objęciach: całkiem zdrowego i gotowego wytłumaczyć jej sekrety satelit. Nasunęła na głowę kaptur i szybko zniknęła za rogiem, ciągle uśmiechnięta i podtruta amortencją, pewna, że uratuje swego wybranka od tragicznej śmierci, nieświadoma jeszcze, że nigdzie nie odnajdzie Cassandry, a gdy zrozpaczona powróci na Horizont Alley, nie znajdzie tam nawet śladu po ukochanym astronomie.
| Dei zt <3
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-35 PŻ (143 PŻ)
Chyba sobie poradziłem z trudnym zadaniem opowiedzenia pięknej damie o śmierci i zniszczeniu. Takie przynajmniej odnosiłem wrażenie, kiedy wpatrywała się we mnie takim wzrokiem, jakby chciała pochłonąć całą moją wiedzę głodna kolejnych słów. Szczerze mówiąc rzadko spotykałem się z taką reakcją. Zazwyczaj nawet jeśli starałem się mówić w bardzo prosty sposób bez wchodzenia w szczegóły to słuchacze wyglądali na niezainteresowanych tematem. Nie mogłem pojąć jakim cudem, bo przecież kosmos jest fascynujący! I teraz wreszcie trafiłem na osobę, ba, przepiękną kobietę, która uważała tak samo! To było jak spełnienie najpiękniejszego snu...
Tak pięknie i dźwięcznie wypowiedziała słowa "umierająca gwiazda", że aż dreszcz przebiegł mi po plecach. Tak, tak właśnie: Supernowa. W duchu cieszyłem się jak dziecko łaknąc coraz bardziej jej zainteresowania: mną, astrofizyką - wszystko mi było jedno. Byleby tylko nie odwracała spojrzenia swych pięknych oczu, byleby nie oddalała się ode mnie i pozostała moim centrum Wszechświata.
- Mógłbym ci o tym opowiadać w nieskończoność, jeśli byś się we mnie wpatrywała. W twoich oczach widzę cały kosmos - wyszeptałem w odpowiedzi na jej komplement. Nie musiałem mówić głośniej, bo znajdowaliśmy się wystarczająco blisko siebie. Oszołomienie z powodu jej bliskości sprawiło, że z każdą chwilą czułem coraz wyraźniej nierealność całej sytuacji i to palące gorąco, które chyba ponownie wracało... tylko tym razem z nieprzyjemnymi, zimnymi dreszczami. Zignorowałem to jednak. Mój Wszechświat - nie.
Czy źle się czułem? Jej słowa dobiegały do mnie jakby z oddali. Nie rozumiałem czemu pytała mnie o coś takiego. Przecież czułem się... Zmarszczyłem brwi, kiedy kolejny lodowaty dreszcz przebiegł mi po plecach. Wzdrygnąłem się nieznacznie.
- Nie, nie... wszystko w porządku - skłamałem gładko. Przecież to wszystko, to było nic. Nawet jeśli miałbym być chory, to tylko ona byłaby mnie w stanie uzdrowić. I to samą tylko swoją obecnością. Chwilę później zresztą to przyznała. Oczywiście, że sobie poradzimy. My. Jak to słowo pięknie brzmiało. My.
Uśmiechnąłem się lekko już oddając kolejny pocałunek nieświadomy, że był naszym ostatnim.
A potem wszystko się skończyło. Zaczęła mówić o jakiejś uzdrowicielce, że pomoże, żebym zaczekał...
- Nie...! Proszę, nie odchodź - zaprotestowałem niemrawo, bo miałem wrażenie, że siły wyciekają ze mnie z minuty na minutę. Powieki zaczynały mi ciążyć, tak samo zresztą jak ręce i nogi. Te ostatnie poczułem dopiero, kiedy spróbowałem ruszyć w ślad za wybranką mego serca. Wydawało mi się, że poruszam się jak w wyjątkowo gęstej materii. Ona zaś błyskawicznie zniknęła z pola mojego widzenia. Jeśli jej celem było wywołanie we mnie tęsknoty - to faktycznie jej się udało. Odczułem jej brak momentalnie. Zapewne tak właśnie się czuł alkoholik podczas odstawienia swojej używki. O tym jednak nie myślałem. Przepełniony sztuczną miłością chciałem odnaleźć kobietę i to teraz-zaraz. Chwiejnym krokiem z coraz bardziej doskwierającą mi gorączką próbowałem odtworzyć jej potencjalną trasę. Nie wiedziałem, że w labiryncie uliczek ona zgubiła mnie już dawno, ja zaś wydostałem się na Pokątną.
zt
Chyba sobie poradziłem z trudnym zadaniem opowiedzenia pięknej damie o śmierci i zniszczeniu. Takie przynajmniej odnosiłem wrażenie, kiedy wpatrywała się we mnie takim wzrokiem, jakby chciała pochłonąć całą moją wiedzę głodna kolejnych słów. Szczerze mówiąc rzadko spotykałem się z taką reakcją. Zazwyczaj nawet jeśli starałem się mówić w bardzo prosty sposób bez wchodzenia w szczegóły to słuchacze wyglądali na niezainteresowanych tematem. Nie mogłem pojąć jakim cudem, bo przecież kosmos jest fascynujący! I teraz wreszcie trafiłem na osobę, ba, przepiękną kobietę, która uważała tak samo! To było jak spełnienie najpiękniejszego snu...
Tak pięknie i dźwięcznie wypowiedziała słowa "umierająca gwiazda", że aż dreszcz przebiegł mi po plecach. Tak, tak właśnie: Supernowa. W duchu cieszyłem się jak dziecko łaknąc coraz bardziej jej zainteresowania: mną, astrofizyką - wszystko mi było jedno. Byleby tylko nie odwracała spojrzenia swych pięknych oczu, byleby nie oddalała się ode mnie i pozostała moim centrum Wszechświata.
- Mógłbym ci o tym opowiadać w nieskończoność, jeśli byś się we mnie wpatrywała. W twoich oczach widzę cały kosmos - wyszeptałem w odpowiedzi na jej komplement. Nie musiałem mówić głośniej, bo znajdowaliśmy się wystarczająco blisko siebie. Oszołomienie z powodu jej bliskości sprawiło, że z każdą chwilą czułem coraz wyraźniej nierealność całej sytuacji i to palące gorąco, które chyba ponownie wracało... tylko tym razem z nieprzyjemnymi, zimnymi dreszczami. Zignorowałem to jednak. Mój Wszechświat - nie.
Czy źle się czułem? Jej słowa dobiegały do mnie jakby z oddali. Nie rozumiałem czemu pytała mnie o coś takiego. Przecież czułem się... Zmarszczyłem brwi, kiedy kolejny lodowaty dreszcz przebiegł mi po plecach. Wzdrygnąłem się nieznacznie.
- Nie, nie... wszystko w porządku - skłamałem gładko. Przecież to wszystko, to było nic. Nawet jeśli miałbym być chory, to tylko ona byłaby mnie w stanie uzdrowić. I to samą tylko swoją obecnością. Chwilę później zresztą to przyznała. Oczywiście, że sobie poradzimy. My. Jak to słowo pięknie brzmiało. My.
Uśmiechnąłem się lekko już oddając kolejny pocałunek nieświadomy, że był naszym ostatnim.
A potem wszystko się skończyło. Zaczęła mówić o jakiejś uzdrowicielce, że pomoże, żebym zaczekał...
- Nie...! Proszę, nie odchodź - zaprotestowałem niemrawo, bo miałem wrażenie, że siły wyciekają ze mnie z minuty na minutę. Powieki zaczynały mi ciążyć, tak samo zresztą jak ręce i nogi. Te ostatnie poczułem dopiero, kiedy spróbowałem ruszyć w ślad za wybranką mego serca. Wydawało mi się, że poruszam się jak w wyjątkowo gęstej materii. Ona zaś błyskawicznie zniknęła z pola mojego widzenia. Jeśli jej celem było wywołanie we mnie tęsknoty - to faktycznie jej się udało. Odczułem jej brak momentalnie. Zapewne tak właśnie się czuł alkoholik podczas odstawienia swojej używki. O tym jednak nie myślałem. Przepełniony sztuczną miłością chciałem odnaleźć kobietę i to teraz-zaraz. Chwiejnym krokiem z coraz bardziej doskwierającą mi gorączką próbowałem odtworzyć jej potencjalną trasę. Nie wiedziałem, że w labiryncie uliczek ona zgubiła mnie już dawno, ja zaś wydostałem się na Pokątną.
zt
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Horizont Alley
Szybka odpowiedź