Pokój Jonathana
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój Jonathana
Pokój został całkowicie odmalowany po wprowadzce Johnatana i teraz ciemne ściany ozdobione konstelacjami mniej lub bardziej kształtnych gwiazd przypominają nocne niebo; są one jednocześnie jedynym źródłem światła, nawet jeśli w pokoju znajduje się jedno, magiczne okno, zazwyczaj jednak skryte pod materiałem ciężkiej, granatowej kotary, również wyhaftowanej w błyszczące punkty. Nie ma tu zbyt wielu rzeczy - za łóżko robi stary materac, po brzegi zapełniony miękkimi poduchami, w rogu wiekowa komoda, jakiś niewielki stolik, który co rusz zmienia swoje położenie i wreszcie mnóstwo płócien, walających się tu i tam - niektóre puste, inne nieskończone, kilka zapełnionych, przedstawiających dosyć oryginalne kompozycje; pędzle, farby i brudne słoiki, do tego kilka butelek po alkoholach, które w tym momencie robiły już za świeczniki, oraz przepełnione popielniczki; stosy książek w większości oscylujących wokół tematyki sztuk wszelakich; w powietrzu unosi się zapach dymu papierosowego pomieszanego ze swądem diablego ziela i terpentyny. Na jednej ze ścian wisi portret nieznajomej kobiety, z którą Johny zdążył się polubić podczas remontu, nawet jeśli nie jest zbyt rozmowna i lekko zaburza cały wystrój to Bojczuk jakoś nie miał serca jej stąd wynosić.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 20.12.19 18:40, w całości zmieniany 5 razy
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uśmiechnąłem się jeno tajemniczo w odpowiedzi na jej pytanie; zawsze miałem coś na sumieniu. Nic wielkiego, ot, kradzieże, włamania, przekręty - czymże były te drobne wykroczenia w porównaniu do tego, co aktualnie się działo z naszym światem? To zresztą wynikało bezpośrednio z mojego wychowania - dorastałem w miejscu, gdzie nie było własności, gdzie wszystko było po prostu nasze i teraz, mając lat dwadzieścia cztery, wciąż nie potrafiłem pojąć jak coś może być czyjeś, nie będąc jednocześnie moim? Więc sięgałem po wszystko, co akurat wpadło mi w dłonie, nawet jeśli czasem mi się za to obrywało.
- Znasz, naprawdę? Skąd? - uniosłem wysoko obie brwi. A to niespodzianka! Może więc od Sophii dowiem się czegoś więcej o swoich nowych współlokatorach - Właściwie to dopiero ich poznaję... W sensie Bertiego i Sue. Jacy oni są? - bo Erna to znałem lepiej niż własne kieszenie, oczywiście. Od zawsze, mam wrażenie. Byliśmy jak bracia zanim poszliśmy do Hogwartu i później w szkole także - Póki co jest w porządku, ale wiesz jak to jest, niektórzy zaczynają wkurzać dopiero jak się ich bliżej pozna. - wzruszam lekko ramionami i śmieję się. Mam nadzieję, że ja nie należałem do tych osób! Byłem chyba całkiem niezłym lokatorem - bezkonfliktowym i w ogóle...
- Wiesz, jeśli chcesz to możesz częściej wpadać, nawet na nocki, myślę, że nikt by nie miał nic przeciwko. - uśmiecham się. Jeśli się czuła samotna, to mogłem coś na to zaradzić! W tym momencie poczułem ukłucie zawodu, że taki był ze mnie dupek i ostatni raz to się widzieliśmy chyba w maju. Tak się nie postępowało z przyjaciółmi, a Sophia od zawsze była mi bardzo bliska.
- Każda pomoc się przyda! - pokiwałem energicznie głową. Cudownie! Im więcej rąk się do tego przyłoży, tym szybciej skończymy i będę mógł spać w normalnym pokoju! - Więc jeśli nie boisz się pobrudzić sobie rąk, to już ci robię czapkę z papieru. - śmieję się w głos - Widziałem cię na meczu! Byłaś świetna, wszyscy byliście, dzięki wam wygrałem dziesięć galeonów. Ale to po meczu... reeeety, pierwszy raz widziałem dementora. Paskudna sprawa, co on tam w ogóle robił? - unoszę obie brwi w wyrazie zdziwienia. Panna Carter pewnie mogła wiedzieć na ten temat więcej niż ja, zwykły, szary obywatel, przerażony bliskością takich potwornych upiorów - A wianki? Puszczałaś wianek? Złapał go jakiś przystojniak? - mi mogła powiedzieć, przecież! Wcale bym się nie śmiał, ani nic z tych rzeczy, a nawet bym sprawdził tego gościa, czy jest na tyle dobry by zagościć w serduszku mojej rudowłosej przyjaciółki. Zmierzyłem ją wzrokiem. Była ładna, inteligentna i w ogóle świetna, wciąż się dziwiłem, że nie kręci się za nią stado adoratorów.
- Nie wiem. - wzruszyłem ramionami - Nigdy nic nie planuję, będzie jak będzie. Jeśli ktoś by mi powiedział, że jutro mogę wsiąść na statek i wypłynąć na cały rok, to nawet bym się nie zastanawiał tylko rzucił wszystko i popłynął. Ale póki co nikt taki się nie pojawił, więc chyba trochę tu posiedzę. Wiesz, znudziło mi się już koczowanie po znajomych... Znaczy, fajnie było sobie pomieszkać z Leanne, ale... - zawahałem się, na ułamek sekundy przygryzając dolną wargę - Dobra, powiem ci, wcale się nie wyprowadziłem od Leanne, tylko mnie wyrzucono. Wyobrażasz to sobie? Starszy Bott i jakiś jego ziomek, nawet typa nie znam, mnie wyrzucili, bo podobno nie jestem dla niej odpowiednim towarzystwem. Jakby Bott mógł być odpowiednim towarzystwem dla kogokolwiek. - wywracam oczami. Przyganiał kocioł garnkowi, jak to się mówi! - Nie chcę też siedzieć mamie na głowie, a tutaj... tutaj jest całkiem ok.
- Znasz, naprawdę? Skąd? - uniosłem wysoko obie brwi. A to niespodzianka! Może więc od Sophii dowiem się czegoś więcej o swoich nowych współlokatorach - Właściwie to dopiero ich poznaję... W sensie Bertiego i Sue. Jacy oni są? - bo Erna to znałem lepiej niż własne kieszenie, oczywiście. Od zawsze, mam wrażenie. Byliśmy jak bracia zanim poszliśmy do Hogwartu i później w szkole także - Póki co jest w porządku, ale wiesz jak to jest, niektórzy zaczynają wkurzać dopiero jak się ich bliżej pozna. - wzruszam lekko ramionami i śmieję się. Mam nadzieję, że ja nie należałem do tych osób! Byłem chyba całkiem niezłym lokatorem - bezkonfliktowym i w ogóle...
- Wiesz, jeśli chcesz to możesz częściej wpadać, nawet na nocki, myślę, że nikt by nie miał nic przeciwko. - uśmiecham się. Jeśli się czuła samotna, to mogłem coś na to zaradzić! W tym momencie poczułem ukłucie zawodu, że taki był ze mnie dupek i ostatni raz to się widzieliśmy chyba w maju. Tak się nie postępowało z przyjaciółmi, a Sophia od zawsze była mi bardzo bliska.
- Każda pomoc się przyda! - pokiwałem energicznie głową. Cudownie! Im więcej rąk się do tego przyłoży, tym szybciej skończymy i będę mógł spać w normalnym pokoju! - Więc jeśli nie boisz się pobrudzić sobie rąk, to już ci robię czapkę z papieru. - śmieję się w głos - Widziałem cię na meczu! Byłaś świetna, wszyscy byliście, dzięki wam wygrałem dziesięć galeonów. Ale to po meczu... reeeety, pierwszy raz widziałem dementora. Paskudna sprawa, co on tam w ogóle robił? - unoszę obie brwi w wyrazie zdziwienia. Panna Carter pewnie mogła wiedzieć na ten temat więcej niż ja, zwykły, szary obywatel, przerażony bliskością takich potwornych upiorów - A wianki? Puszczałaś wianek? Złapał go jakiś przystojniak? - mi mogła powiedzieć, przecież! Wcale bym się nie śmiał, ani nic z tych rzeczy, a nawet bym sprawdził tego gościa, czy jest na tyle dobry by zagościć w serduszku mojej rudowłosej przyjaciółki. Zmierzyłem ją wzrokiem. Była ładna, inteligentna i w ogóle świetna, wciąż się dziwiłem, że nie kręci się za nią stado adoratorów.
- Nie wiem. - wzruszyłem ramionami - Nigdy nic nie planuję, będzie jak będzie. Jeśli ktoś by mi powiedział, że jutro mogę wsiąść na statek i wypłynąć na cały rok, to nawet bym się nie zastanawiał tylko rzucił wszystko i popłynął. Ale póki co nikt taki się nie pojawił, więc chyba trochę tu posiedzę. Wiesz, znudziło mi się już koczowanie po znajomych... Znaczy, fajnie było sobie pomieszkać z Leanne, ale... - zawahałem się, na ułamek sekundy przygryzając dolną wargę - Dobra, powiem ci, wcale się nie wyprowadziłem od Leanne, tylko mnie wyrzucono. Wyobrażasz to sobie? Starszy Bott i jakiś jego ziomek, nawet typa nie znam, mnie wyrzucili, bo podobno nie jestem dla niej odpowiednim towarzystwem. Jakby Bott mógł być odpowiednim towarzystwem dla kogokolwiek. - wywracam oczami. Przyganiał kocioł garnkowi, jak to się mówi! - Nie chcę też siedzieć mamie na głowie, a tutaj... tutaj jest całkiem ok.
Sophia wiedziała, że na świecie działy się dużo gorsze rzeczy, powodowane przez czarną magię i tych, którzy ją uprawiali. Ale świadomość że istniały znacznie poważniejsze przewiny nie sprawiała, że te błahe się nie liczyły i można było je pominąć i nie reagować. Okradanie innych było dla Sophii naganne i niewłaściwe. Miała twardy kręgosłup moralny, choć wiedziała też, że jej przynależność do Zakonu Feniksa również nie była w pełni legalna. Naprawianie anomalii i sama działalność w Zakonie były wyjęte spod prawa, a mimo wszystko to robiła – dla wyższego dobra i lepszego jutra, dla ratowania świata przed złem. Okradanie uczciwie pracujących ludzi nie miało jednak przysłużyć się niczemu. Tylko jak przekonać Johnny’ego, by powściągnął swoje lepkie ręce?
- Sue to moja koleżanka jeszcze ze szkoły. Była rok niżej od nas – wyjaśniła; poznały się, kiedy Sophia stanęła w jej obronie na początku jej edukacji, gdy dokuczali jej Ślizgoni. – Bertiego kojarzę z cukierni – w tym przypadku nieco skłamała; w rzeczywistości łączył ich Zakon. Wiedziała jednak że oboje byli sympatyczni i porządni, choć nieco ekscentryczni. Ale może Johnny podłapie od nich jakieś lepsze wzorce? Na pewno lepsze niż w jakichś spelunach, po których czasem się pałętał.
- Raczej nie, miałabym stąd zbyt daleko do pracy – odezwała się. Musiała tkwić w Londynie, loty stąd zbyt długo by trwały. Większość jej życia i pracy toczyła się właśnie tam, dlatego wciąż mieszkała w domu po rodzicach. Ze względów praktycznych, choć sentymentalnych może trochę też, bo nie potrafiłaby sprzedać domu, w którym spędziła całe dzieciństwo, gdzie żyli i byli szczęśliwi jej rodzice i pomieszczenia wciąż były urządzone tak samo, jak za ich życia.
- Oczywiście, że się nie boję! – zarzekła się Sophia. Nie była jakąś wydelikaconą panienką, by bać się pobrudzenia. Pod wieloma względami była jak mężczyzna, nie przejmowała się swoim wyglądem ku wielkiemu utrapieniu swojej kuzynki Rowan, która daremnie próbowała zrobić z niej osobę bardziej kobiecą. – Żałowałam, że nie udało mi się wbić żadnego gola. Nie zdążyłam, nasza szukająca w naprawdę dobrym stylu złapała znicza. A chwilę później pojawił się ten dementor, i chyba już nikt nie miał głowy do myślenia o wyniku... – A przynajmniej Sophia nie miała, bo gdy tylko dostrzegła tę kreaturę od razu sięgnęła po różdżkę i wyczarowała patronusa. – Cóż, może to anomalie wypłoszyły je z Azkabanu. Nie powinien się tam w ogóle znaleźć, ale niestety się znalazł, na szczęście patronusy go przepędziły. – Szczęście w nieszczęściu, że wśród zawodników było tyle członków Zakonu i aurorów, którzy zareagowali błyskawicznie i dzięki temu nie doszło do tragedii. Nie mogła jednak powiedzieć Johnatanowi tego, co wiedziała, więc zbyła ten temat, nie rozwijając myśli dementorów poza Azkabanem. Teraz wszystkie odstępstwa od normy łatwo było zrzucić na anomalie.
Słysząc pytanie o wianki wywróciła oczami.
- No dobra, nie wiem co mi odbiło, ale zrobiłam ten cholerny, kretyński wianek. Sama nie wiem dlaczego i po co, nigdy mnie to nie kręciło. Na szczęście dobry przyjaciel uratował mnie przed, jak to mówisz, przystojniakami i ukrócił tę niedorzeczną błazenadę – rzekła. Aldrich wyglądał wówczas na równie zażenowanego jak ona. Oboje zgodnie uznali, że wystarczająco uczcili tradycję i poszli na zwykły spacer. Sophia nie interesowała się mężczyznami i związkami w żadnym stopniu. Nie chciała się z nikim wiązać, zwłaszcza w tak niebezpiecznych czasach. Z racji pracy i sekretnej przynależności w każdej chwili mogła znaleźć się na celowniku. Ponadto postrzegała większość związków jako ograniczające i była kobietą niezależną, która doskonale radziła sobie bez mężczyzny i nie widziała nic złego w perspektywie staropanieństwa. Poza tym, najpierw musiała pomóc uratować świat, zanim pomyśli o sięganiu po własne szczęście. Jej serce musiało pozostać chłodne i zobojętniałe na męskie wdzięki. – O wiele bardziej wolałabym walczyć z Wiklinowym Magiem. I wiesz co? Za rok zdobędę trochę eliksiru wielosokowego, zmienię się w jakiegoś mężczyznę i pójdę z nim walczyć. I pewnie będę lepsza od większości konkurencji – dodała z pewnością. Jej umiejętności w zakresie uroków nie były takie imponujące jak w przypadku obrony przed czarną magią, ale nadal pozostawały ponadprzeciętne. – To dużo lepsze niż te całe wianki. I mam gdzieś, że nie przystoi.
Sophia nie przejmowała się zbytnio tym, że czegoś jako kobiecie nie wypadało jej robić. Nie była jak inne kobiety. Nie była słabą, lękliwą mimozą, która potrzebowała chować się w cieniu mężczyzny. Carter sama potrafiła walczyć o swoje.
Obejrzała z uwagą jego pokój, jednocześnie słuchając jego słów. Leanne również znała. Najwyraźniej mieli sporo wspólnych znajomych, ale nic w tym dziwnego, skoro społeczność Hogwartu nie była aż tak znowu liczna i znała lub przynajmniej kojarzyła większość ludzi ze swojego rocznika oraz tych bliskich jej wiekiem.
- Zawsze lepiej mieć coś swojego niż wiecznie pomieszkiwać u znajomych i przenosić się z miejsca na miejsce – rzekła. Nawet sama doceniała fakt, że miała taki kąt. – Dlaczego cię wyrzucono? Czyżbyś ją okradł? – zapytała, zahaczając w końcu o kwestię, którą chciała z nim omówić, skoro już złożyła mu wizytę w nowym domu. Tak naprawdę nie wiedziała jednak, czym Johnny się naraził, nie znała szczegółów jego relacji z Tonksami.
- Sue to moja koleżanka jeszcze ze szkoły. Była rok niżej od nas – wyjaśniła; poznały się, kiedy Sophia stanęła w jej obronie na początku jej edukacji, gdy dokuczali jej Ślizgoni. – Bertiego kojarzę z cukierni – w tym przypadku nieco skłamała; w rzeczywistości łączył ich Zakon. Wiedziała jednak że oboje byli sympatyczni i porządni, choć nieco ekscentryczni. Ale może Johnny podłapie od nich jakieś lepsze wzorce? Na pewno lepsze niż w jakichś spelunach, po których czasem się pałętał.
- Raczej nie, miałabym stąd zbyt daleko do pracy – odezwała się. Musiała tkwić w Londynie, loty stąd zbyt długo by trwały. Większość jej życia i pracy toczyła się właśnie tam, dlatego wciąż mieszkała w domu po rodzicach. Ze względów praktycznych, choć sentymentalnych może trochę też, bo nie potrafiłaby sprzedać domu, w którym spędziła całe dzieciństwo, gdzie żyli i byli szczęśliwi jej rodzice i pomieszczenia wciąż były urządzone tak samo, jak za ich życia.
- Oczywiście, że się nie boję! – zarzekła się Sophia. Nie była jakąś wydelikaconą panienką, by bać się pobrudzenia. Pod wieloma względami była jak mężczyzna, nie przejmowała się swoim wyglądem ku wielkiemu utrapieniu swojej kuzynki Rowan, która daremnie próbowała zrobić z niej osobę bardziej kobiecą. – Żałowałam, że nie udało mi się wbić żadnego gola. Nie zdążyłam, nasza szukająca w naprawdę dobrym stylu złapała znicza. A chwilę później pojawił się ten dementor, i chyba już nikt nie miał głowy do myślenia o wyniku... – A przynajmniej Sophia nie miała, bo gdy tylko dostrzegła tę kreaturę od razu sięgnęła po różdżkę i wyczarowała patronusa. – Cóż, może to anomalie wypłoszyły je z Azkabanu. Nie powinien się tam w ogóle znaleźć, ale niestety się znalazł, na szczęście patronusy go przepędziły. – Szczęście w nieszczęściu, że wśród zawodników było tyle członków Zakonu i aurorów, którzy zareagowali błyskawicznie i dzięki temu nie doszło do tragedii. Nie mogła jednak powiedzieć Johnatanowi tego, co wiedziała, więc zbyła ten temat, nie rozwijając myśli dementorów poza Azkabanem. Teraz wszystkie odstępstwa od normy łatwo było zrzucić na anomalie.
Słysząc pytanie o wianki wywróciła oczami.
- No dobra, nie wiem co mi odbiło, ale zrobiłam ten cholerny, kretyński wianek. Sama nie wiem dlaczego i po co, nigdy mnie to nie kręciło. Na szczęście dobry przyjaciel uratował mnie przed, jak to mówisz, przystojniakami i ukrócił tę niedorzeczną błazenadę – rzekła. Aldrich wyglądał wówczas na równie zażenowanego jak ona. Oboje zgodnie uznali, że wystarczająco uczcili tradycję i poszli na zwykły spacer. Sophia nie interesowała się mężczyznami i związkami w żadnym stopniu. Nie chciała się z nikim wiązać, zwłaszcza w tak niebezpiecznych czasach. Z racji pracy i sekretnej przynależności w każdej chwili mogła znaleźć się na celowniku. Ponadto postrzegała większość związków jako ograniczające i była kobietą niezależną, która doskonale radziła sobie bez mężczyzny i nie widziała nic złego w perspektywie staropanieństwa. Poza tym, najpierw musiała pomóc uratować świat, zanim pomyśli o sięganiu po własne szczęście. Jej serce musiało pozostać chłodne i zobojętniałe na męskie wdzięki. – O wiele bardziej wolałabym walczyć z Wiklinowym Magiem. I wiesz co? Za rok zdobędę trochę eliksiru wielosokowego, zmienię się w jakiegoś mężczyznę i pójdę z nim walczyć. I pewnie będę lepsza od większości konkurencji – dodała z pewnością. Jej umiejętności w zakresie uroków nie były takie imponujące jak w przypadku obrony przed czarną magią, ale nadal pozostawały ponadprzeciętne. – To dużo lepsze niż te całe wianki. I mam gdzieś, że nie przystoi.
Sophia nie przejmowała się zbytnio tym, że czegoś jako kobiecie nie wypadało jej robić. Nie była jak inne kobiety. Nie była słabą, lękliwą mimozą, która potrzebowała chować się w cieniu mężczyzny. Carter sama potrafiła walczyć o swoje.
Obejrzała z uwagą jego pokój, jednocześnie słuchając jego słów. Leanne również znała. Najwyraźniej mieli sporo wspólnych znajomych, ale nic w tym dziwnego, skoro społeczność Hogwartu nie była aż tak znowu liczna i znała lub przynajmniej kojarzyła większość ludzi ze swojego rocznika oraz tych bliskich jej wiekiem.
- Zawsze lepiej mieć coś swojego niż wiecznie pomieszkiwać u znajomych i przenosić się z miejsca na miejsce – rzekła. Nawet sama doceniała fakt, że miała taki kąt. – Dlaczego cię wyrzucono? Czyżbyś ją okradł? – zapytała, zahaczając w końcu o kwestię, którą chciała z nim omówić, skoro już złożyła mu wizytę w nowym domu. Tak naprawdę nie wiedziała jednak, czym Johnny się naraził, nie znała szczegółów jego relacji z Tonksami.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
- Oooo, naprawdę? Ciekawe czy się z nimi dogadam. - zmarszczyłem brwi, wspierając dłonie na biodrach. To było takie ekscytujące! Wprowadzać się do nowego miejsca, poznawać nowych ludzi... lubiłem ludzi, z natury byli w porządku, tylko niektórzy trochę za bardzo pobłądzili.
- Praca, praca, praca... - wywracam oczami - Powinnaś trochę odpocząć, jakoś się zrelaksować, zrobić coś dla siebie! Nie samą pracą człowiek żyje. Weź wolny weekend i jedźmy pochodzić po górach. Albo nad jezioro. Albo chociaż posiedźmy sobie tutaj na spokojnie. Mówię ci, dobrze ci zrobi taki mały urlop. - kiwam głową. Wiadomo, że miałem rację. Jak się tak człowiek pogrążał w niekończącej się pracy, to szło oszaleć, autentycznie. A nie chciałem się z Sophią spotykać na oddziale zamkniętym w szpitalu św. Munga, no halo!
- Świetnie! - aż klaszczę w dłonie, uśmiechając się szeroko i chwytam zaraz za najnowsze wydanie Proroka Codziennego, rozbierając je na części, po czym z jednej strony składam dla panny Carter eleganckie nakrycie głowy - z czubka spogląda na nas lico jakiegoś urzędasa.
- Anomalie... no tak, to by miało sens. - w sumie logiczne, ale jakoś niespecjalnie mi się chciało w to wierzyć. Śmierdziało mi tu na kilometr jakąś grubszą akcją!... Przyglądam się badawczo Sophii, ale zaraz nasuwam jej czapkę na głowę i głaszczę lekko po włosach, z rozbawieniem kręcąc łepetyną.
- Och, Sophie... - śmieję się, słysząc jej relację z wianków - Przecież to piękna tradycja! - wspieram dłonie na jej ramionach - Ja tam świetnie się bawiłem na wiankach. Złapałem ten puszczony przez Stephanie Pettigrew, pamiętasz ją? Taka mała Gryfonka, trochę młodsza od nas. Ruda taka. Zresztą nieważne... - macham ręką - Nieźle żeśmy wywijali przy ognisku, serio. No i spotkaliśmy się później kilka razy, ale chyba nic z tego nie będzie. - jak zwykle. Po prostu nie nadawałem się do żadnych związków. Fajnie było obcować z kobietami, ale obiecywać którejś miłość i wierność? To się totalnie gryzło z moimi przekonaniami.
- Ambitne plany! To mi się podoba, budzi się w tobie mała anarchistka, co? Wiesz, w razie czego bardzo chętnie użyczę ci swój włos. - parskam śmiechem, ale właściwie sam bym się chyba nie pokusił o stanięcie w szranki z Wiklinowym Magiem, a wieczna chwała i powodzenie u panienek... Ta, mógłbym poświęcić swój włos, a nawet całą garść. W międzyczasie biorę się za dalsze skrobanie ścian i kiwam głową na jej słowa, ostatecznie odwracając się z impetem. Mocno marszczę brwi, a moje usta wykrzywiają się w wyrazie niezadowolenia.
- Heeej! Nie jestem taki... nie okradam znajomych. Wyrzucono mnie... nie wiem, bo tak im się podobało. W życiu nie okradłbym Leanne, znamy się od zawsze. - w tym momencie poczułem się trochę urażony. Sophii też nigdy nie okradłem, chociaż nie raz miałbym ku temu okazję - przecież byłem dosyć częstym gościem w jej domu, kiedyś w przeszłości, a w Hogwarcie? Byliśmy prawie nierozłączni!
- Praca, praca, praca... - wywracam oczami - Powinnaś trochę odpocząć, jakoś się zrelaksować, zrobić coś dla siebie! Nie samą pracą człowiek żyje. Weź wolny weekend i jedźmy pochodzić po górach. Albo nad jezioro. Albo chociaż posiedźmy sobie tutaj na spokojnie. Mówię ci, dobrze ci zrobi taki mały urlop. - kiwam głową. Wiadomo, że miałem rację. Jak się tak człowiek pogrążał w niekończącej się pracy, to szło oszaleć, autentycznie. A nie chciałem się z Sophią spotykać na oddziale zamkniętym w szpitalu św. Munga, no halo!
- Świetnie! - aż klaszczę w dłonie, uśmiechając się szeroko i chwytam zaraz za najnowsze wydanie Proroka Codziennego, rozbierając je na części, po czym z jednej strony składam dla panny Carter eleganckie nakrycie głowy - z czubka spogląda na nas lico jakiegoś urzędasa.
- Anomalie... no tak, to by miało sens. - w sumie logiczne, ale jakoś niespecjalnie mi się chciało w to wierzyć. Śmierdziało mi tu na kilometr jakąś grubszą akcją!... Przyglądam się badawczo Sophii, ale zaraz nasuwam jej czapkę na głowę i głaszczę lekko po włosach, z rozbawieniem kręcąc łepetyną.
- Och, Sophie... - śmieję się, słysząc jej relację z wianków - Przecież to piękna tradycja! - wspieram dłonie na jej ramionach - Ja tam świetnie się bawiłem na wiankach. Złapałem ten puszczony przez Stephanie Pettigrew, pamiętasz ją? Taka mała Gryfonka, trochę młodsza od nas. Ruda taka. Zresztą nieważne... - macham ręką - Nieźle żeśmy wywijali przy ognisku, serio. No i spotkaliśmy się później kilka razy, ale chyba nic z tego nie będzie. - jak zwykle. Po prostu nie nadawałem się do żadnych związków. Fajnie było obcować z kobietami, ale obiecywać którejś miłość i wierność? To się totalnie gryzło z moimi przekonaniami.
- Ambitne plany! To mi się podoba, budzi się w tobie mała anarchistka, co? Wiesz, w razie czego bardzo chętnie użyczę ci swój włos. - parskam śmiechem, ale właściwie sam bym się chyba nie pokusił o stanięcie w szranki z Wiklinowym Magiem, a wieczna chwała i powodzenie u panienek... Ta, mógłbym poświęcić swój włos, a nawet całą garść. W międzyczasie biorę się za dalsze skrobanie ścian i kiwam głową na jej słowa, ostatecznie odwracając się z impetem. Mocno marszczę brwi, a moje usta wykrzywiają się w wyrazie niezadowolenia.
- Heeej! Nie jestem taki... nie okradam znajomych. Wyrzucono mnie... nie wiem, bo tak im się podobało. W życiu nie okradłbym Leanne, znamy się od zawsze. - w tym momencie poczułem się trochę urażony. Sophii też nigdy nie okradłem, chociaż nie raz miałbym ku temu okazję - przecież byłem dosyć częstym gościem w jej domu, kiedyś w przeszłości, a w Hogwarcie? Byliśmy prawie nierozłączni!
Sophia żyła przede wszystkim pracą, zwłaszcza w ostatnim czasie. Z żalem odmawiała sobie wielu przyjemności, ale zło nie próżnowało. Pozostawało mieć nadzieję że ta zawierucha szybko się skończy i później znajdzie się czas na folgowanie swoim zachciankom – o ile tego dożyje. Nie znaczyło to, że nie lubiła rozrywek; lubiła quidditcha, latanie i wiele innych spraw. Za młodu nigdy nie stroniła od przyjemności, zwłaszcza podczas epizodu dwóch lat w Ameryce, kiedy to żyła tylko dla siebie, odkładając na bok nawet ambitne nastoletnie marzenia.
- Zło nie śpi i nie poczeka na to, aż sobie odpocznę – rzekła. Miała wrażenie że to nie pierwszy raz, kiedy wypowiadała podobne słowa, ale często spotykała się z tym, że ludzie nie rozumieli jej pracoholizmu i proponowali wzięcie wolnego i zrobienie czegoś tylko dla siebie. Ale niestety teraz to już nie do końca od niej zależało, kiedy będzie mogła sobie to wolne zrobić ani na jak długo – tym bardziej że poza pracą był jeszcze Zakon, Sophia szykowała się do misji, planowała także podjąć kilka prób naprawy niestabilnej magii. – Naprawdę bym chciała, ale nie wiem, kiedy znajdę tyle czasu, by wyrwać się z Londynu na dłużej – dodała. Nie wiodła takiego trybu życia jak on, była aurorem, od jej działań czasami mogło zależeć czyjeś życie. O dementorach nie mogła powiedzieć więcej, najprościej było zrzucić winę na anomalie i na tym zakończyć temat.
Pozwoliła, by Johnny nałożył na jej głowy czapkę zrobioną z gazety.
- To co mam robić? – zapytała. – Chcesz najpierw poodsuwać sprzęty, a potem pozbyć się tej paskudnej tapety? Masz gdzieś w ogóle jakieś farby i inne niezbędne rzeczy?
Nie rozumiała co ludzie widzieli w wiankach. Może dlatego że romantyzmu było w niej tyle co w zdechłej rybie. Zakochała się raz w życiu, to prawda – ale po śmierci tej osoby pozwoliła by jej serce stwardniało, nie chciała więcej związków i w Anglii nawet nie opowiadała o tamtym epizodzie, wręcz się go wstydząc i uważając za młodzieńczą głupotę – bo czy silnej i niezależnej kobiecie w ogóle wypadało wpuszczać do serca mężczyznę? Później liczyła się już tylko praca i rodzina, choć wiedziała że bliscy dobrze radzili sobie sami, więc mogła skupić się na sobie. I jeśli myślała o przyszłości, to nie widziała w niej siebie siedzącej w domu z gromadką dzieci, co to, to nie. Nie chciała dla siebie takiego typowo kobiecego życia. Ostatnio częściej widziała siebie umierającą młodo, samotnie, nie pozostawiającą w niczyim sercu żalu.
- Zależy dla kogo, ja nie widzę w niej nic interesującego. No dobra, ta męska część jest ciekawsza – rzucanie się do wody i pogoń za wiankiem. Ale robienie go? Nuuudy – machnęła lekceważąco ręką. Zabawy dla kobiet zawsze były nudniejsze, uważała tak już w dzieciństwie, dlatego wolała się bawić z chłopcami niż z dziewczynkami. Dziewczynki nie chciały się brudzić, wspinać na drzewa ani strzelać z procy. – I tak, pamiętam ją, choć dawno jej nie widziałam. – Wielu szkolnych znajomych dawno nie widziała.
Słysząc jego propozycję uśmiechnęła się.
- Jeśli bym wygrała, mógłbyś potem śmiało korzystać ze splendoru i uwagi kobiet – rzuciła. Wiedziała że była w czarach znacznie lepsza od Johnatana i potrafiłaby rozłożyć go na łopatki kilkoma zaklęciami. Ale Sophii nie zależało na sławie i zaszczytach, chciała się tylko dobrze bawić. Oby tylko za rok festiwal w ogóle mógł się odbyć. I oby w ogóle dożyli tego momentu. W obecnych czasach rok wydawał się naprawdę odległą perspektywą – zupełnie jakby chodziło o jakiś czas za wiele lat.
Wiedziała, że może rzuciła to trochę z grubej rury – ale nie było to oskarżenie zupełnie bezpodstawne, wiedziała że dawniej miał lepkie ręce i podobno to wcale się nie skończyło. Niestety, choć wolała, żeby się okazało że to tylko bezpodstawne plotki, dlatego chciała to skonfrontować z samym zainteresowanym, licząc na to że rozwieje jej wątpliwości co do tego, czy znowu pakował się w jakieś dziwne sprawki. W Hogwarcie zawsze próbowała mu wybić z głowy wszelkie myśli o zabieraniu cudzych rzeczy, ale po szkole nie mogła go pilnować. Teraz jednak musiała wcielić się w rolę srogiej pani auror – ale wszystko dla jego dobra, bo przecież nie chciała dla niego źle.
- A innych okradasz? Słyszałam, że podobno nadal zdarza ci się to robić. Nie chcę ślepo wierzyć pokątnym pogłoskom nie znając twojego stanowiska, ale powiedz mi, czy nadal zdarza ci się zabierać rzeczy, które nie należą do ciebie? – zapytała. Był jej przyjacielem, dlatego wolała rozwiązać sprawę z nim, choć równie dobrze mogła sama podrążyć i znaleźć mocniejsze dowody, a nawet na niego donieść. Tyle że nie chciała tego robić. Wiedziała, że nie był złym facetem, potrzebował tylko, żeby ktoś nim potrząsnął. – Nie chciałabym musieć odwiedzać cię w Tower, wolę tutaj. Wolałabym wiedzieć, że mój przyjaciel żyje uczciwie, zwłaszcza że jest sprytny i zaradny, i na pewno potrafi sobie poradzić.
- Zło nie śpi i nie poczeka na to, aż sobie odpocznę – rzekła. Miała wrażenie że to nie pierwszy raz, kiedy wypowiadała podobne słowa, ale często spotykała się z tym, że ludzie nie rozumieli jej pracoholizmu i proponowali wzięcie wolnego i zrobienie czegoś tylko dla siebie. Ale niestety teraz to już nie do końca od niej zależało, kiedy będzie mogła sobie to wolne zrobić ani na jak długo – tym bardziej że poza pracą był jeszcze Zakon, Sophia szykowała się do misji, planowała także podjąć kilka prób naprawy niestabilnej magii. – Naprawdę bym chciała, ale nie wiem, kiedy znajdę tyle czasu, by wyrwać się z Londynu na dłużej – dodała. Nie wiodła takiego trybu życia jak on, była aurorem, od jej działań czasami mogło zależeć czyjeś życie. O dementorach nie mogła powiedzieć więcej, najprościej było zrzucić winę na anomalie i na tym zakończyć temat.
Pozwoliła, by Johnny nałożył na jej głowy czapkę zrobioną z gazety.
- To co mam robić? – zapytała. – Chcesz najpierw poodsuwać sprzęty, a potem pozbyć się tej paskudnej tapety? Masz gdzieś w ogóle jakieś farby i inne niezbędne rzeczy?
Nie rozumiała co ludzie widzieli w wiankach. Może dlatego że romantyzmu było w niej tyle co w zdechłej rybie. Zakochała się raz w życiu, to prawda – ale po śmierci tej osoby pozwoliła by jej serce stwardniało, nie chciała więcej związków i w Anglii nawet nie opowiadała o tamtym epizodzie, wręcz się go wstydząc i uważając za młodzieńczą głupotę – bo czy silnej i niezależnej kobiecie w ogóle wypadało wpuszczać do serca mężczyznę? Później liczyła się już tylko praca i rodzina, choć wiedziała że bliscy dobrze radzili sobie sami, więc mogła skupić się na sobie. I jeśli myślała o przyszłości, to nie widziała w niej siebie siedzącej w domu z gromadką dzieci, co to, to nie. Nie chciała dla siebie takiego typowo kobiecego życia. Ostatnio częściej widziała siebie umierającą młodo, samotnie, nie pozostawiającą w niczyim sercu żalu.
- Zależy dla kogo, ja nie widzę w niej nic interesującego. No dobra, ta męska część jest ciekawsza – rzucanie się do wody i pogoń za wiankiem. Ale robienie go? Nuuudy – machnęła lekceważąco ręką. Zabawy dla kobiet zawsze były nudniejsze, uważała tak już w dzieciństwie, dlatego wolała się bawić z chłopcami niż z dziewczynkami. Dziewczynki nie chciały się brudzić, wspinać na drzewa ani strzelać z procy. – I tak, pamiętam ją, choć dawno jej nie widziałam. – Wielu szkolnych znajomych dawno nie widziała.
Słysząc jego propozycję uśmiechnęła się.
- Jeśli bym wygrała, mógłbyś potem śmiało korzystać ze splendoru i uwagi kobiet – rzuciła. Wiedziała że była w czarach znacznie lepsza od Johnatana i potrafiłaby rozłożyć go na łopatki kilkoma zaklęciami. Ale Sophii nie zależało na sławie i zaszczytach, chciała się tylko dobrze bawić. Oby tylko za rok festiwal w ogóle mógł się odbyć. I oby w ogóle dożyli tego momentu. W obecnych czasach rok wydawał się naprawdę odległą perspektywą – zupełnie jakby chodziło o jakiś czas za wiele lat.
Wiedziała, że może rzuciła to trochę z grubej rury – ale nie było to oskarżenie zupełnie bezpodstawne, wiedziała że dawniej miał lepkie ręce i podobno to wcale się nie skończyło. Niestety, choć wolała, żeby się okazało że to tylko bezpodstawne plotki, dlatego chciała to skonfrontować z samym zainteresowanym, licząc na to że rozwieje jej wątpliwości co do tego, czy znowu pakował się w jakieś dziwne sprawki. W Hogwarcie zawsze próbowała mu wybić z głowy wszelkie myśli o zabieraniu cudzych rzeczy, ale po szkole nie mogła go pilnować. Teraz jednak musiała wcielić się w rolę srogiej pani auror – ale wszystko dla jego dobra, bo przecież nie chciała dla niego źle.
- A innych okradasz? Słyszałam, że podobno nadal zdarza ci się to robić. Nie chcę ślepo wierzyć pokątnym pogłoskom nie znając twojego stanowiska, ale powiedz mi, czy nadal zdarza ci się zabierać rzeczy, które nie należą do ciebie? – zapytała. Był jej przyjacielem, dlatego wolała rozwiązać sprawę z nim, choć równie dobrze mogła sama podrążyć i znaleźć mocniejsze dowody, a nawet na niego donieść. Tyle że nie chciała tego robić. Wiedziała, że nie był złym facetem, potrzebował tylko, żeby ktoś nim potrząsnął. – Nie chciałabym musieć odwiedzać cię w Tower, wolę tutaj. Wolałabym wiedzieć, że mój przyjaciel żyje uczciwie, zwłaszcza że jest sprytny i zaradny, i na pewno potrafi sobie poradzić.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wywracam oczami, wzdychając przy tym ciężko - mogłem spodziewać się takiej odpowiedzi, właściwie nawet mnie to specjalnie nie zdziwiło. Zasmuciło, owszem, bo trochę brakowało mi tych dni, które spędzaliśmy razem lata wstecz.
- Jeśli znajdziesz - wiesz gdzie mnie szukać. - kiwam głową, uśmiechając się słabo i mierząc przyjaciółkę badawczym spojrzeniem; jeśli nie poza, to może uda mi się ją złapać w Londynie? Na jeden krótki wieczór, nic wielkiego, ot, moglibyśmy upić się w jakiejś lokalnej knajpce, a później tańczyć na stole do białego rana. Albo ukraść więcej alkoholu i urżnąć się nad Tamizą. Kiedyś Sophia lubiła różne rozrywki, teraz, niestety, miałem wrażenie, że nie znam jej już tak dobrze.
- Zerwijmy te dorodne róże! - zawołałem i podałem jej spryskiwacz oraz szpachlę. Normalnie to byśmy pewnie machnęli kilka razy różdżkami i po robocie, ale w dobie anomalii obawiałem się, że rzucanie jakichkolwiek zaklęć przyniesie ze sobą jedynie chaos i zniszczenie. Więc czekała nas mozolna, ciężka praca kompletnie pozbawiona jakiejkolwiek magii. Szczerzę się w uśmiechu - Musisz popsikać, jak namięknie to wtedy trzeba ją podwadzić szpachlą, w sumie nie idzie to tak ciężko. - wzruszam ramionami i sam chwytam za podobny zestaw - Wiesz, na niektórych ziemiach oddając mężczyźnie swój wianek nie zgadzasz się na taniec, tylko coś o wiele więcej, tak przynajmniej było, kiedyś, w przeszłości. - wzruszam lekko ramionami, a moje brwi falują, bo wiadomo co mam na myśli mówiąc o czymś więcej. Szkoda, że u nas tak to nie wyglądało, bo niektórym tym babeczkom to ewidentnie brakowało bolca... Znaczy... mężczyzny im brakowało.
- Oooo, trzymam za słowo! - śmieję się, powoli wspinając na rozstawioną drabinę. Psikam na ścianę, mocno marszcząc przy tym brwi i zahaczam szpachelką o jeden z górnych rogów, zrywając pierwszy fragment tapety - nawet to nieźle odchodzi, jak skóra nadmiernie wysuszona przez słońce. Albo plaster. Albo w sumie wiele innych rzeczy... W każdym razie spory płat ląduje na podłodze, a ja powracam wzrokiem do dziewczyny. I krzywię się, bo nie podobają mi się jej słowa.
- Jakie to ma znaczenie?... Zresztą pomysł o mnie jak o Robin Hoodzie - zabieram bogatym i daję biednym, to już chyba zakrawa o dobry uczynek, co? - tym bogatym byli oczywiście bogacze, a biednym... no, głównie ja, chociaż nie powiem, bym się nie dzielił z innymi! Jak mi się udało jakieś ładne kolczyki zawinąć, to mamie wysyłałem, czasem jakiejś panience, stawiałem kolejki w barze i wpłaciłem ostatnio prawie pięć galeonów na schronisko dla zwierząt! - Na tyle sprytny i na tyle zaradny by nie trafić do Tower. - mrugam do Sophii jednym okiem i uśmiecham się lekko, a zaraz powracam do skrobania ścian.
- Jeśli znajdziesz - wiesz gdzie mnie szukać. - kiwam głową, uśmiechając się słabo i mierząc przyjaciółkę badawczym spojrzeniem; jeśli nie poza, to może uda mi się ją złapać w Londynie? Na jeden krótki wieczór, nic wielkiego, ot, moglibyśmy upić się w jakiejś lokalnej knajpce, a później tańczyć na stole do białego rana. Albo ukraść więcej alkoholu i urżnąć się nad Tamizą. Kiedyś Sophia lubiła różne rozrywki, teraz, niestety, miałem wrażenie, że nie znam jej już tak dobrze.
- Zerwijmy te dorodne róże! - zawołałem i podałem jej spryskiwacz oraz szpachlę. Normalnie to byśmy pewnie machnęli kilka razy różdżkami i po robocie, ale w dobie anomalii obawiałem się, że rzucanie jakichkolwiek zaklęć przyniesie ze sobą jedynie chaos i zniszczenie. Więc czekała nas mozolna, ciężka praca kompletnie pozbawiona jakiejkolwiek magii. Szczerzę się w uśmiechu - Musisz popsikać, jak namięknie to wtedy trzeba ją podwadzić szpachlą, w sumie nie idzie to tak ciężko. - wzruszam ramionami i sam chwytam za podobny zestaw - Wiesz, na niektórych ziemiach oddając mężczyźnie swój wianek nie zgadzasz się na taniec, tylko coś o wiele więcej, tak przynajmniej było, kiedyś, w przeszłości. - wzruszam lekko ramionami, a moje brwi falują, bo wiadomo co mam na myśli mówiąc o czymś więcej. Szkoda, że u nas tak to nie wyglądało, bo niektórym tym babeczkom to ewidentnie brakowało bolca... Znaczy... mężczyzny im brakowało.
- Oooo, trzymam za słowo! - śmieję się, powoli wspinając na rozstawioną drabinę. Psikam na ścianę, mocno marszcząc przy tym brwi i zahaczam szpachelką o jeden z górnych rogów, zrywając pierwszy fragment tapety - nawet to nieźle odchodzi, jak skóra nadmiernie wysuszona przez słońce. Albo plaster. Albo w sumie wiele innych rzeczy... W każdym razie spory płat ląduje na podłodze, a ja powracam wzrokiem do dziewczyny. I krzywię się, bo nie podobają mi się jej słowa.
- Jakie to ma znaczenie?... Zresztą pomysł o mnie jak o Robin Hoodzie - zabieram bogatym i daję biednym, to już chyba zakrawa o dobry uczynek, co? - tym bogatym byli oczywiście bogacze, a biednym... no, głównie ja, chociaż nie powiem, bym się nie dzielił z innymi! Jak mi się udało jakieś ładne kolczyki zawinąć, to mamie wysyłałem, czasem jakiejś panience, stawiałem kolejki w barze i wpłaciłem ostatnio prawie pięć galeonów na schronisko dla zwierząt! - Na tyle sprytny i na tyle zaradny by nie trafić do Tower. - mrugam do Sophii jednym okiem i uśmiecham się lekko, a zaraz powracam do skrobania ścian.
Kiedyś było inaczej. Wszystko było wtedy prostsze, a Sophia mogła być osobą pełną beztroski i chęci do szaleństw i rozrywek. Choć w Hogwarcie została Puchonką, miała psotną, energiczną duszę godną Gryfona. Ale parę lat temu wszystko zaczęło się zmieniać – odkąd poszła na aurorski kurs. Śmierć rodziców, a także późniejsze wydarzenia rozgrywające się od końcówki ubiegłego roku i przez cały obecny, sprawiły, że Sophia jeszcze bardziej zaczęła się zmieniać, choć często nadal pozostawała gniewna, uparta i buntownicza. Niemniej jednak musiała wydorośleć, by być gotową na nieuchronnie nadciągającą wojnę, w której mogła stracić życie.
Johnny nie należał do Zakonu, więc wielu rzeczy nie rozumiał. Dla niego życie wciąż było pasmem zabawy i rozrywek, nie przejmował się także zasadami ani zobowiązaniami. Ona kiedyś też była niefrasobliwa i lubiła różne rozrywki, ale nie do końca tak, jak on. Nigdy nie kradła ani nie łamała prawa, w końcu od lat marzyła o zostaniu aurorem. Nigdy nie ciągnęło jej do nieuczciwości i krzywdzenia innych w jakikolwiek sposób.
Kiedyś ceniła ich przyjaźń, lubiła go, w Hogwarcie często przymykała oko na różne jego występki, pragnąc wierzyć w jego w gruncie rzeczy dobre serce – ale co teraz? Czy nadal mogła akceptować niektóre jego uczynki? Była aurorem, nie mogła udawać, że o niczym nie wie i niczego nie widzi. W jej naturę wpisana była szczerość i uczciwość, cnoty każdego Puchona i każdego Cartera.
- Dobrze, tak zrobię – rzekła, biorąc spryskiwacz oraz szpachlę. Nie było nic uwłaczającego w pracy sposobem niemagicznym, nie warto było prowokować anomalii, by odrobinę ułatwić sobie życie, bo straty mogły przeważyć korzyści, a w tym domu mieszkali też inni i Sophia nie chciała być odpowiedzialna za zniszczenia w ich lokum.
Zabrała się do pracy, choć na początku szło jej to nieco opornie, nie była aż tak wprawiona w tego typu pracach, choć po odbudowie kwatery Zakonu nie była też całkowicie zielona.
Wiedziała, co miał na myśli. I skrzywiła się nieznacznie, co wyraźnie świadczyło o tym, że jej dawniej rozrywkowa natura zniknęła, pozostało tylko oddanie pracy i idealistyczne, choć niekiedy nieco naiwne pragnienie zbawiania świata. Wyrzekła się marzeń o życiu rodzinnym, bo ktoś musiał się poświęcić, by inni mogli żyć bezpiecznie i szczęśliwie. Poza tym była kobietą silną i niezależną, nie potrzebowała męskiej opieki. Nie potrzebowała męża, ani tym bardziej dzieci, które podczas wojny byłyby powodem zmartwień, ale i słabym punktem, w którym łatwo byłoby uderzyć. Wierzyła, że pisana jej była samotność, że to był właściwy wybór w czasach, w których przyszło jej żyć.
Postanowiła więc nie kontynuować już tego tematu, by nie prowokować Johnny’ego do kolejnych uwag i komentarzy na temat jej iście zakonnego stylu życia i zajęła się pracą. Zdzierała starą, kwiecistą i zbyt dziewczyńską jak na jej gust tapetę i zeskrobywała ze ścian jej przyklejone resztki.
I czuła, jak w środku dotknął ją pewien smutek, kiedy usłyszała jego słowa, tandetne usprawiedliwienia nie brzmiące jak słowa Gryfona i przyjaciela.
- Nieważne w jak piękne słowa i wymówki to ubierzesz, kradzież to kradzież. Nie można usprawiedliwiać niemoralnych uczynków, i nic nie uprawnia do tego, by zabierać coś, co nie należy do ciebie i na co nie zapracowałeś uczciwą pracą – powiedziała, akcentując słowo „uczciwą”. Zdawała sobie sprawę, że moralność jest grząskim tematem. Gdy nadejdzie wojna, wiele rzeczy, które jeszcze niedawno uważano za niemoralne, stanie się konieczne, by skuteczniej walczyć o lepsze jutro. Nie tak dawno temu zalegalizowano użycie przez aurorów zaklęcia uśmiercającego, co budziło ogromne kontrowersje i niechęć sporej części społeczeństwa. Czym była kradzież kilku drobiazgów w porównaniu z tym, że ona i inni aurorzy mogli w uzasadnionych przypadkach zabijać? Czy nadal miała prawo moralizować Johnatana po tym, jak przeszła szkolenie z zakresu rzucania zaklęcia niewybaczalnego? Jednak mimo wszystko chciała chociaż na co dzień, w zwykłych okolicznościach postępować jednoznacznie moralnie i nie przymykać oczu na wybiórczą moralność niektórych znajomych. Może w nieco naiwnej nadziei, że dało się im przemówić do rozumu i sprawić, by dwa razy pomyśleli, zanim zrobią coś głupiego.
Nie mogła okazać akceptacji dla jego słów. On nawet nie zaprzeczał, nie krył się z tym, że kradł, a jedynie próbował się usprawiedliwiać, co potwierdzało, że to, co słyszała, było prawdą. Nadal to robił. A ona nagle poczuła się bardzo rozczarowana postawą kogoś, kogo w Hogwarcie uważała za przyjaciela. Zaczęła zrywać tapetę z jeszcze większą zawziętością, przekuwając rozczarowanie w intensywniejszą pracę.
- Na razie, ale pewnego dnia to może dobiec końca – powiedziała, gdy stwierdził, że nie trafi do Tower. I więksi spryciarze od niego w końcu wpadali. – A ja na pewno nie wyciągnę cię za uszy z kłopotów i nie będę usprawiedliwiać. Jeśli zawinisz, to odpowiesz za to tak samo, jak każda inna osoba na twoim miejscu – zaznaczyła. Nie mogła sama go zgarnąć, bo nie były to sprawy będące przedmiotem uprawnień aurorów, ale nie będzie go również kryć, jak usłyszy, że takie sytuacje się powtarzają i gdy będzie trzeba, szepnie parę słów komuś, kto mógł się tym zająć. Teraz wszyscy mieli na głowie poważniejsze sprawy niż jego drobne kradzieże, ale co, jeśli pewnego dnia będzie posuwał się coraz dalej, pewny swojej bezkarności? Każdy opryszek zaczynał od drobiazgów. Co, jeśli Johnny pewnego dnia wplącze się w coś znacznie gorszego, z czego nie będzie odwrotu? Złościła się także dlatego, że nie chciała, by się stoczył i zmarnował swoje życie.
Johnny nie należał do Zakonu, więc wielu rzeczy nie rozumiał. Dla niego życie wciąż było pasmem zabawy i rozrywek, nie przejmował się także zasadami ani zobowiązaniami. Ona kiedyś też była niefrasobliwa i lubiła różne rozrywki, ale nie do końca tak, jak on. Nigdy nie kradła ani nie łamała prawa, w końcu od lat marzyła o zostaniu aurorem. Nigdy nie ciągnęło jej do nieuczciwości i krzywdzenia innych w jakikolwiek sposób.
Kiedyś ceniła ich przyjaźń, lubiła go, w Hogwarcie często przymykała oko na różne jego występki, pragnąc wierzyć w jego w gruncie rzeczy dobre serce – ale co teraz? Czy nadal mogła akceptować niektóre jego uczynki? Była aurorem, nie mogła udawać, że o niczym nie wie i niczego nie widzi. W jej naturę wpisana była szczerość i uczciwość, cnoty każdego Puchona i każdego Cartera.
- Dobrze, tak zrobię – rzekła, biorąc spryskiwacz oraz szpachlę. Nie było nic uwłaczającego w pracy sposobem niemagicznym, nie warto było prowokować anomalii, by odrobinę ułatwić sobie życie, bo straty mogły przeważyć korzyści, a w tym domu mieszkali też inni i Sophia nie chciała być odpowiedzialna za zniszczenia w ich lokum.
Zabrała się do pracy, choć na początku szło jej to nieco opornie, nie była aż tak wprawiona w tego typu pracach, choć po odbudowie kwatery Zakonu nie była też całkowicie zielona.
Wiedziała, co miał na myśli. I skrzywiła się nieznacznie, co wyraźnie świadczyło o tym, że jej dawniej rozrywkowa natura zniknęła, pozostało tylko oddanie pracy i idealistyczne, choć niekiedy nieco naiwne pragnienie zbawiania świata. Wyrzekła się marzeń o życiu rodzinnym, bo ktoś musiał się poświęcić, by inni mogli żyć bezpiecznie i szczęśliwie. Poza tym była kobietą silną i niezależną, nie potrzebowała męskiej opieki. Nie potrzebowała męża, ani tym bardziej dzieci, które podczas wojny byłyby powodem zmartwień, ale i słabym punktem, w którym łatwo byłoby uderzyć. Wierzyła, że pisana jej była samotność, że to był właściwy wybór w czasach, w których przyszło jej żyć.
Postanowiła więc nie kontynuować już tego tematu, by nie prowokować Johnny’ego do kolejnych uwag i komentarzy na temat jej iście zakonnego stylu życia i zajęła się pracą. Zdzierała starą, kwiecistą i zbyt dziewczyńską jak na jej gust tapetę i zeskrobywała ze ścian jej przyklejone resztki.
I czuła, jak w środku dotknął ją pewien smutek, kiedy usłyszała jego słowa, tandetne usprawiedliwienia nie brzmiące jak słowa Gryfona i przyjaciela.
- Nieważne w jak piękne słowa i wymówki to ubierzesz, kradzież to kradzież. Nie można usprawiedliwiać niemoralnych uczynków, i nic nie uprawnia do tego, by zabierać coś, co nie należy do ciebie i na co nie zapracowałeś uczciwą pracą – powiedziała, akcentując słowo „uczciwą”. Zdawała sobie sprawę, że moralność jest grząskim tematem. Gdy nadejdzie wojna, wiele rzeczy, które jeszcze niedawno uważano za niemoralne, stanie się konieczne, by skuteczniej walczyć o lepsze jutro. Nie tak dawno temu zalegalizowano użycie przez aurorów zaklęcia uśmiercającego, co budziło ogromne kontrowersje i niechęć sporej części społeczeństwa. Czym była kradzież kilku drobiazgów w porównaniu z tym, że ona i inni aurorzy mogli w uzasadnionych przypadkach zabijać? Czy nadal miała prawo moralizować Johnatana po tym, jak przeszła szkolenie z zakresu rzucania zaklęcia niewybaczalnego? Jednak mimo wszystko chciała chociaż na co dzień, w zwykłych okolicznościach postępować jednoznacznie moralnie i nie przymykać oczu na wybiórczą moralność niektórych znajomych. Może w nieco naiwnej nadziei, że dało się im przemówić do rozumu i sprawić, by dwa razy pomyśleli, zanim zrobią coś głupiego.
Nie mogła okazać akceptacji dla jego słów. On nawet nie zaprzeczał, nie krył się z tym, że kradł, a jedynie próbował się usprawiedliwiać, co potwierdzało, że to, co słyszała, było prawdą. Nadal to robił. A ona nagle poczuła się bardzo rozczarowana postawą kogoś, kogo w Hogwarcie uważała za przyjaciela. Zaczęła zrywać tapetę z jeszcze większą zawziętością, przekuwając rozczarowanie w intensywniejszą pracę.
- Na razie, ale pewnego dnia to może dobiec końca – powiedziała, gdy stwierdził, że nie trafi do Tower. I więksi spryciarze od niego w końcu wpadali. – A ja na pewno nie wyciągnę cię za uszy z kłopotów i nie będę usprawiedliwiać. Jeśli zawinisz, to odpowiesz za to tak samo, jak każda inna osoba na twoim miejscu – zaznaczyła. Nie mogła sama go zgarnąć, bo nie były to sprawy będące przedmiotem uprawnień aurorów, ale nie będzie go również kryć, jak usłyszy, że takie sytuacje się powtarzają i gdy będzie trzeba, szepnie parę słów komuś, kto mógł się tym zająć. Teraz wszyscy mieli na głowie poważniejsze sprawy niż jego drobne kradzieże, ale co, jeśli pewnego dnia będzie posuwał się coraz dalej, pewny swojej bezkarności? Każdy opryszek zaczynał od drobiazgów. Co, jeśli Johnny pewnego dnia wplącze się w coś znacznie gorszego, z czego nie będzie odwrotu? Złościła się także dlatego, że nie chciała, by się stoczył i zmarnował swoje życie.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Spomiędzy moich wąskich warg wydobyło się ciche westchnięcie, a dłonie na moment zatrzymały się w połowie pracy. Dźwięk zrywanej tapety przerwał chwilową ciszę, która zaległa tuż po słowach Sophii, a zaraz dołączyło do niego skrzypienie starej drabiny, gdy powoli odwróciłem się w kierunku dziewczyny. Co my mogliśmy wiedzieć o moralności? Byliśmy na przegranej pozycji jako dzieci wychowane w czasach niepokoju między kolejnymi wojnami. Najpierw to mugolska zawisła nad Anglią, a później dołączyła do niej magiczna. Byliśmy obok, ale przecież nie mogliśmy nie wiedzieć... nie widzieć co się dzieje. Do naszych uszu zewsząd docierały przerażone szepty; zza zamkniętych drzwi, z dołu schodów, zza winkla i z każdego innego kąta. Z zamyślenia wyrwały mnie kolejne słowa Sophii, wystrzelające z jej ust jak pociski i jak one raniące. Przymknąłem na sekundę oczy, w tej krótkiej chwili bijąc się z myślami, a ostatecznie... ostatecznie uśmiechnąłem się lekko. Chciałem tylko świętego spokoju, więc to co zaraz powiedziałem nie mogło brzmieć inaczej.
- No dobra, masz rację. Powiedzmy, że jestem w trakcie szukania uczciwej pracy. Nie mówię o tym, bo jeszcze zobaczymy co z tego wyjdzie, ale mam kilka obrazów do sprzedania. Może zajrzę do Kotła. - wzruszyłem ramionami. Wszyscy mówili, że przecież praca leży na ulicy i wystarczy się po nią schylić, ale tak naprawdę to chyba nigdy jej nie szukali, bo to nie było takie proste. Trzeba się było nachodzić i nagadać i w ogóle... Przejebana sprawa, już zdążyłem o tym zapomnieć, bo kiedy ostatnio szukałem sobie jakiegoś zajęcia? Całe wieki temu, chyba jeszcze zanim zacząłem pływać z Traversem; później wszystko jakoś samo przychodziło.
- Zresztą... małymi kroczkami, ok? Widzisz, najpierw mieszkanie, później uczciwa praca, powoli odbijam się od dna, nie można tak wszystkiego naraz, bo bym się poczuł przytłoczony tym wszystkim. Więc już się nie musisz martwić, okej? - pytam, puszczając do Sophii oczko. Ile było w tym wszystkim prawdy, a ile kłamstw... wiedziałem tylko ja, ale serio, nie chciało mi się wysłuchiwać tego suszenia głowy o... właściwie to o nic poważnego przecież!
- No dobra, masz rację. Powiedzmy, że jestem w trakcie szukania uczciwej pracy. Nie mówię o tym, bo jeszcze zobaczymy co z tego wyjdzie, ale mam kilka obrazów do sprzedania. Może zajrzę do Kotła. - wzruszyłem ramionami. Wszyscy mówili, że przecież praca leży na ulicy i wystarczy się po nią schylić, ale tak naprawdę to chyba nigdy jej nie szukali, bo to nie było takie proste. Trzeba się było nachodzić i nagadać i w ogóle... Przejebana sprawa, już zdążyłem o tym zapomnieć, bo kiedy ostatnio szukałem sobie jakiegoś zajęcia? Całe wieki temu, chyba jeszcze zanim zacząłem pływać z Traversem; później wszystko jakoś samo przychodziło.
- Zresztą... małymi kroczkami, ok? Widzisz, najpierw mieszkanie, później uczciwa praca, powoli odbijam się od dna, nie można tak wszystkiego naraz, bo bym się poczuł przytłoczony tym wszystkim. Więc już się nie musisz martwić, okej? - pytam, puszczając do Sophii oczko. Ile było w tym wszystkim prawdy, a ile kłamstw... wiedziałem tylko ja, ale serio, nie chciało mi się wysłuchiwać tego suszenia głowy o... właściwie to o nic poważnego przecież!
Najprawdopodobniej oboje wyznawali zupełnie różny kodeks moralny. Sophię wychowano w poszanowaniu dla uczciwości i przestrzegania prawa. Jasno stawiano granicę między dobrem a złem. Nie miała problemu z naginaniem zasad, które były złe, jak wtedy, kiedy przyłączyła się do nielegalnej organizacji walczącej z czarną magią w tajemnicy przed ministerstwem, które od miesięcy przeżywało poważny kryzys i w którym nie można było pokładać całego zaufania. Ale to nie znaczyło, że miała przymykać oczy na wybiórczą moralność niektórych znajomych. Jeśli chcieli zmieniać świat na lepsze, czasem należało zacząć od bliskiego otoczenia i drobnych rzeczy. Jej intencją nie było ranienie go, a potrząśnięcie nim, by przemyślał swoje zachowanie i zmienił swoje życie nim będzie za późno i wpakuje się w bagno.
Wiedziała o obecnej sytuacji dużo więcej niż Johnatan, ale nie zdradzała tego, dotrzymując tajemnicy Zakonu. Działy się dużo gorsze rzeczy, ale jaką byłaby przyjaciółką, gdyby nie wylała Johnny’emu przysłowiowego kubła zimnej wody na głowę, żeby się otrząsnął?
- Nie myślałeś o tym, by zostać malarzem? Zawsze świetnie radziłeś sobie z pędzlem – zauważyła. – Jest dużo możliwości, jeśli chodzi o pracę, nawet jeśli na początku pewnie nie będzie rewelacyjna. – Może nie miał szans na zrobienie kariery w ministerstwie czy tego typu miejscu, ale mógł z łatwością znaleźć uczciwą posadę, gdyby tylko chciał. Dla Sophii, jako byłej Puchonki, nie było to czymś niemożliwym, a jak najbardziej właściwym.
- Taka rola przyjaciół, że się martwią – dodała, choć w jej głosie zabrzmiała nutka wątpliwości. Zdała sobie sprawę, że ich relacje nie były już tym, czym były w Hogwarcie. – Ale jestem aurorem i pewnych rzeczy tolerować nie mogę. Po prostu nie i już. Na co dzień spotykam ludzi którzy robią dużo gorsze rzeczy, ale to nie znaczy, że mam już nie zwracać uwagi na te mniej poważne.
Kiedyś, w Hogwarcie, wszystko było prostsze. Towarzystwo Johnny’ego odpowiadało jej, szybko znaleźli wspólny język i spędzali razem dużo czasu. Często siedzieli razem na zajęciach, a także po nim, i regularnie psocili coś razem. Niekiedy wspólnie odbywali szlabany. Dopiero w dorosłości podążyli różnymi ścieżkami, i czasem się zastanawiała, czy nadal byli przyjaciółmi, czy może różnice stały się już tak znaczne, a oni sami nie znali się już tak dobrze jak kiedyś, że było to już określenie mocno na wyrost, nacechowane tym, co dawne a nie tym, co obecne? Ostatecznie sama nie była z nim do końca szczera, wiele aspektów swojego życia przemilczała. On też miał swoje sekrety i brudne sprawki, o których nie mówił. Nie kroczyli jedną drogą, a dwoma zupełnie różnymi, coraz bardziej się oddalającymi. Przez swoje oddanie pracy i Zakonowi Sophia nieuchronnie oddalała się od ludzi, których w szkole uważała za swoich przyjaciół, a którzy obrali inną drogę, nie przecinającą się z jej własną. Jej więzi z tymi, z którymi nie pracowała jako auror albo nie działała dla Zakonu były coraz słabsze, bo coraz rzadziej miała dla nich czas. Było w tym sporo jej winy, bo miała teraz inne priorytety niż kiedyś. Dawniej między nią a Johnnym było dużo więcej zbieżności, teraz było tego coraz mniej. Więc czy nadal powinna suszyć mu głowę i przypominać o uczciwości?
Zajęła się pracą, kontynuując ją, dopóki nie skończyli wszystkiego. Trochę to zajęło, ale ostatecznie całkowicie ogołocili pokój z tapet i oczyścili ściany. Mogli je także na świeżo pomalować, co w dwójkę zajęło mniej czasu niż gdyby Johnny to miał robić sam. Do malarki jej było bardzo daleko, ale po malowaniu powierzchni w kwaterze umiała już nie rozchlapywać połowy farby po podłodze, nawet jeśli części ścian pomalowane przez nią nie były idealnie równe.
- Chyba będę musiała się zbierać – rzekła już po wszystkim. Od jej przybycia minęło kilka godzin, a musiała jeszcze wrócić do Londynu. Lot nie trwał chwilę. – Pamiętaj o tym, co ci powiedziałam i przemyśl to, dobrze?
Pożegnała się z nim, a potem wyszła. I nie wiadomo było, kiedy spotkają się znowu.
| zt.?
Wiedziała o obecnej sytuacji dużo więcej niż Johnatan, ale nie zdradzała tego, dotrzymując tajemnicy Zakonu. Działy się dużo gorsze rzeczy, ale jaką byłaby przyjaciółką, gdyby nie wylała Johnny’emu przysłowiowego kubła zimnej wody na głowę, żeby się otrząsnął?
- Nie myślałeś o tym, by zostać malarzem? Zawsze świetnie radziłeś sobie z pędzlem – zauważyła. – Jest dużo możliwości, jeśli chodzi o pracę, nawet jeśli na początku pewnie nie będzie rewelacyjna. – Może nie miał szans na zrobienie kariery w ministerstwie czy tego typu miejscu, ale mógł z łatwością znaleźć uczciwą posadę, gdyby tylko chciał. Dla Sophii, jako byłej Puchonki, nie było to czymś niemożliwym, a jak najbardziej właściwym.
- Taka rola przyjaciół, że się martwią – dodała, choć w jej głosie zabrzmiała nutka wątpliwości. Zdała sobie sprawę, że ich relacje nie były już tym, czym były w Hogwarcie. – Ale jestem aurorem i pewnych rzeczy tolerować nie mogę. Po prostu nie i już. Na co dzień spotykam ludzi którzy robią dużo gorsze rzeczy, ale to nie znaczy, że mam już nie zwracać uwagi na te mniej poważne.
Kiedyś, w Hogwarcie, wszystko było prostsze. Towarzystwo Johnny’ego odpowiadało jej, szybko znaleźli wspólny język i spędzali razem dużo czasu. Często siedzieli razem na zajęciach, a także po nim, i regularnie psocili coś razem. Niekiedy wspólnie odbywali szlabany. Dopiero w dorosłości podążyli różnymi ścieżkami, i czasem się zastanawiała, czy nadal byli przyjaciółmi, czy może różnice stały się już tak znaczne, a oni sami nie znali się już tak dobrze jak kiedyś, że było to już określenie mocno na wyrost, nacechowane tym, co dawne a nie tym, co obecne? Ostatecznie sama nie była z nim do końca szczera, wiele aspektów swojego życia przemilczała. On też miał swoje sekrety i brudne sprawki, o których nie mówił. Nie kroczyli jedną drogą, a dwoma zupełnie różnymi, coraz bardziej się oddalającymi. Przez swoje oddanie pracy i Zakonowi Sophia nieuchronnie oddalała się od ludzi, których w szkole uważała za swoich przyjaciół, a którzy obrali inną drogę, nie przecinającą się z jej własną. Jej więzi z tymi, z którymi nie pracowała jako auror albo nie działała dla Zakonu były coraz słabsze, bo coraz rzadziej miała dla nich czas. Było w tym sporo jej winy, bo miała teraz inne priorytety niż kiedyś. Dawniej między nią a Johnnym było dużo więcej zbieżności, teraz było tego coraz mniej. Więc czy nadal powinna suszyć mu głowę i przypominać o uczciwości?
Zajęła się pracą, kontynuując ją, dopóki nie skończyli wszystkiego. Trochę to zajęło, ale ostatecznie całkowicie ogołocili pokój z tapet i oczyścili ściany. Mogli je także na świeżo pomalować, co w dwójkę zajęło mniej czasu niż gdyby Johnny to miał robić sam. Do malarki jej było bardzo daleko, ale po malowaniu powierzchni w kwaterze umiała już nie rozchlapywać połowy farby po podłodze, nawet jeśli części ścian pomalowane przez nią nie były idealnie równe.
- Chyba będę musiała się zbierać – rzekła już po wszystkim. Od jej przybycia minęło kilka godzin, a musiała jeszcze wrócić do Londynu. Lot nie trwał chwilę. – Pamiętaj o tym, co ci powiedziałam i przemyśl to, dobrze?
Pożegnała się z nim, a potem wyszła. I nie wiadomo było, kiedy spotkają się znowu.
| zt.?
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
- Moje malarstwo niespecjalnie podoba się ludziom. - śmieję się, mając w pamięci ostatni obraz, który robiłem na zamówienie. Nie spodobał się, więc leżał teraz zapakowany gdzieś w kącie, czekał na swoje kilka sekund chwały. Czy doczeka się kiedykolwiek? Ciężko stwierdzić, patrząc na to w jakim ślimaczym tempie poruszaliśmy się do przodu jeżeli chodzi o sztukę. Być może przeżywaliśmy swój renesans, ale reszta świata, głównie tego niemagicznego, sięgała dużo, dużo, dużo dalej. Swoje odrodzenie przeżywali pięć wieków wstecz i od tej pory rozwinęli się bardzo, kiedy my wciąż staliśmy w miejscu zachwycając się dokładnością antycznych dzieł.
- Wiesz, to nawet miłe. Rozumiem twój punkt widzenia i obiecuję poprawę. - kiwam głową. Później obydwoje zajmujemy się pracą i własnymi myślami, od czasu do czasu rzucając w eter kolejne spostrzeżenie. W międzyczasie naparzyłem herbaty i podkradłem Bertiemu pieczone ciasteczka, więc można chyba powiedzieć, że nawet dałem radę ją jako tako ugościć. Naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty i byłem Sophii mega wdzięczny za to, że pomogła mi rozprawić się z tapetą, a nawet założyć pierwszą warstwę podmalówki. Posiedzę jeszcze pewnie przy ścianach, nadając im galaktycznego charakteru. Na gładkim aksamicie nocnego nieba wyszywając hafty gwiazd. Oczami wyobraźni widziałem już efekt końcowy, chociaż minie pewnie jeszcze kilka długich dni zanim będę mógł opaść spokojnie w wykończonym pokoju.
- Hm? A tak... Do Londynu nie tak blisko, co? Rany, Sophia, naprawdę jestem ci mega wdzięczny, odwaliliśmy kawał świetnej roboty, bez ciebie pewnie jebałbym się z tym całe wieki! - kiwam energicznie głową - Jesteś super, mam nadzieję, że to nie pierwsze i ostatnie odwiedziny? Że będziesz u mnie bywać nie tylko od święta, hm? Obiecuję, że następnym razem nie zagonię cię do pracy. - uśmiecham się szeroko, kiedy już prawie stoimy w drzwiach - Jak nie będziesz miała czasu to ja zajrzę do ciebie, tylko napisz chociaż. Jeszcze raz dzięki, odwdzięczę się, obiecuję. - na pożegnanie uściskałem ją mocno, całując w oba policzki. Mimo wszystko to było całkiem przyjemne popołudnie.
/zt
- Wiesz, to nawet miłe. Rozumiem twój punkt widzenia i obiecuję poprawę. - kiwam głową. Później obydwoje zajmujemy się pracą i własnymi myślami, od czasu do czasu rzucając w eter kolejne spostrzeżenie. W międzyczasie naparzyłem herbaty i podkradłem Bertiemu pieczone ciasteczka, więc można chyba powiedzieć, że nawet dałem radę ją jako tako ugościć. Naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty i byłem Sophii mega wdzięczny za to, że pomogła mi rozprawić się z tapetą, a nawet założyć pierwszą warstwę podmalówki. Posiedzę jeszcze pewnie przy ścianach, nadając im galaktycznego charakteru. Na gładkim aksamicie nocnego nieba wyszywając hafty gwiazd. Oczami wyobraźni widziałem już efekt końcowy, chociaż minie pewnie jeszcze kilka długich dni zanim będę mógł opaść spokojnie w wykończonym pokoju.
- Hm? A tak... Do Londynu nie tak blisko, co? Rany, Sophia, naprawdę jestem ci mega wdzięczny, odwaliliśmy kawał świetnej roboty, bez ciebie pewnie jebałbym się z tym całe wieki! - kiwam energicznie głową - Jesteś super, mam nadzieję, że to nie pierwsze i ostatnie odwiedziny? Że będziesz u mnie bywać nie tylko od święta, hm? Obiecuję, że następnym razem nie zagonię cię do pracy. - uśmiecham się szeroko, kiedy już prawie stoimy w drzwiach - Jak nie będziesz miała czasu to ja zajrzę do ciebie, tylko napisz chociaż. Jeszcze raz dzięki, odwdzięczę się, obiecuję. - na pożegnanie uściskałem ją mocno, całując w oba policzki. Mimo wszystko to było całkiem przyjemne popołudnie.
/zt
| 27 października 1956
Rudera zasługiwała na swoją nazwę.
Dom z zewnątrz – tak jak pisał jej w liście Johny – wyglądał na pusty i niezamieszkany. Gdyby nie została wcześniej przed tym przestrzeżona pewnie nawet nie próbowałaby pukać do drzwi, ale skoro Bojczuk wyraźnie o tym mówił, nie miała zamiaru się wahać. Miała jednak nadzieję, że otworzy jej Johny właśnie, a nie Bertie: mimo wszystko wolała nie poczuć się zaskoczona jego obecnością. Z resztą, on też niekoniecznie musiał się jej spodziewać. Nie zdziwiłaby się, gdyby malarz zapomniał powiedzieć swojemu współlokatorowi o przybyciu gościa.
Gwen ubrała się w roboczą, nieco już spraną białą koszulkę oraz granatową spódnicę w białe kropki, do tego zakładając proste buciki. Na wierzch narzuciła płaszcz, a przez ramię przewiesiła torbę. Włosy spięła w prosty kok, tak aby nie przeszkadzały jej przy ewentualnej pracy.
Podeszła do drzwi rudery z delikatnym uśmiechem i zapukała do drzwi. Była mimo wszystko lekko przygaszona: wczorajsze spotkanie w Hyde Parku z Arturem wytrąciło ją trochę z równowagi i Gwen potrzebowała czasu, aby sobie to wszystko przemyśleć. Z jednej strony pojawiła się kwestia jej nagłych oraz gwałtownych zakochań. Z drugiej – martwiła się też o stan psychiczny Artura, licząc głęboko, że młody auror poradzi sobie ze swoimi demonami. Bardzo chciała mu pomóc, tylko jak mogła to zrobić? Ponadto zostawała kwestia nienajlepszego stanu magicznego świata… z którym wszyscy musieli coś zrobić. Ona także. Ale jak w przypadku poprzedniej sprawy i tu była w zupełnej kropce.
Przy tym wszystkim tliło się w niej jeszcze zmartwienie o Bojczuka. Z jego listu wynikało, że wycieczka Syrenim Lamentem nie była tak prosta i przyjemna, jak sądził. Chociaż zapewniał ją, że nic mu nie jest to jakaś część Gwen nie do końca mu wierzyła.
Westchnęła, czekając aż Johny otworzy drzwi, modląc się aby zrobił to właśnie on. Co, jeśli zapomniał o ich spotkaniu i w Ruderze akurat nikogo nie było? Pogoda nie była najlepsza i Gwen powoli robiło się zimno. W powietrzu czuć było zbliżający się, nieprzyjemny listopad. Naprawdę wolałaby, aby Bojczuk pojawił się na progu jak najszybciej.
Rudera zasługiwała na swoją nazwę.
Dom z zewnątrz – tak jak pisał jej w liście Johny – wyglądał na pusty i niezamieszkany. Gdyby nie została wcześniej przed tym przestrzeżona pewnie nawet nie próbowałaby pukać do drzwi, ale skoro Bojczuk wyraźnie o tym mówił, nie miała zamiaru się wahać. Miała jednak nadzieję, że otworzy jej Johny właśnie, a nie Bertie: mimo wszystko wolała nie poczuć się zaskoczona jego obecnością. Z resztą, on też niekoniecznie musiał się jej spodziewać. Nie zdziwiłaby się, gdyby malarz zapomniał powiedzieć swojemu współlokatorowi o przybyciu gościa.
Gwen ubrała się w roboczą, nieco już spraną białą koszulkę oraz granatową spódnicę w białe kropki, do tego zakładając proste buciki. Na wierzch narzuciła płaszcz, a przez ramię przewiesiła torbę. Włosy spięła w prosty kok, tak aby nie przeszkadzały jej przy ewentualnej pracy.
Podeszła do drzwi rudery z delikatnym uśmiechem i zapukała do drzwi. Była mimo wszystko lekko przygaszona: wczorajsze spotkanie w Hyde Parku z Arturem wytrąciło ją trochę z równowagi i Gwen potrzebowała czasu, aby sobie to wszystko przemyśleć. Z jednej strony pojawiła się kwestia jej nagłych oraz gwałtownych zakochań. Z drugiej – martwiła się też o stan psychiczny Artura, licząc głęboko, że młody auror poradzi sobie ze swoimi demonami. Bardzo chciała mu pomóc, tylko jak mogła to zrobić? Ponadto zostawała kwestia nienajlepszego stanu magicznego świata… z którym wszyscy musieli coś zrobić. Ona także. Ale jak w przypadku poprzedniej sprawy i tu była w zupełnej kropce.
Przy tym wszystkim tliło się w niej jeszcze zmartwienie o Bojczuka. Z jego listu wynikało, że wycieczka Syrenim Lamentem nie była tak prosta i przyjemna, jak sądził. Chociaż zapewniał ją, że nic mu nie jest to jakaś część Gwen nie do końca mu wierzyła.
Westchnęła, czekając aż Johny otworzy drzwi, modląc się aby zrobił to właśnie on. Co, jeśli zapomniał o ich spotkaniu i w Ruderze akurat nikogo nie było? Pogoda nie była najlepsza i Gwen powoli robiło się zimno. W powietrzu czuć było zbliżający się, nieprzyjemny listopad. Naprawdę wolałaby, aby Bojczuk pojawił się na progu jak najszybciej.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nie ruszałem się dzisiaj z chaty nawet na krok, od rana wyczekując panny Grey. W międzyczasie, korzystając z tego, że wszystkie meble w moim pokoju wciąż sterczały na korytarzu, rozłożyłem się z produkcją map. Dawno tego nie robiłem, więc trochę wyszedłem z wprawy, ale skoro pozostawałem najprawdopodobniej jedynym człowiekiem, który znał współrzędne syreniej wyspy, to postanowiłem przenieść je na papier. Nie miałem pojęcia czy ta wiedza kiedykolwiek mi się przyda, ale z drugiej strony była to dobra okazja do przypomnienia sobie pewnych kartograficznych sztuczek, więc żal nie skorzystać. Więc oprócz mnogości farb i pędzli, wokół walało się także mnóstwo przyrządów do mierzenia, ołówków, piór z cieniutką końcówką, tuszu, papieru oraz innych takich dupereli. Z radia sączyła się muzyka, a ja nuciłem pod nosem kolejne wersy najnowszej piosenki Ricka Charliego i jego Zmiataczy. Właściwie już prawie kończę, jeszcze jeden ruch nadgarstkiem i mapa będzie gotowa, kiedy słyszę pukanie do drzwi i na moment zamieram w bezruchu. Wytężam uszy, ale nie docierają do nich niczyje kroki, więc zrywam się z ziemi i biegnę na górę, by już za moment powitać gościa.
- No czeeeść. - witam Gwen szerokim uśmiechem i krótkim uściskiem, zapraszając ją do środka - Miło cię widzieć, czuj się jak u siebie. Od razu przepraszam za bałagan, ale wiesz jak to jest z tymi remontami... - wywracam oczami - Niemniej mam nadzieję, że dzisiaj już będzie po wszystkim. Jebię się z tym zdecydowanie za długo. - prowadzę dziewczynę w dół, najpierw do zagraconego przedpokoju, gdzie stoją wszystkie moje meble, a później uchylam jedne z wrót, gestem ręki zapraszając ją do środka - Witaj w moim skromnym królestwie. - uśmiecham się. Zdążyłem już przygotować ściany i sufit pod malowanie, więc w aktualnej chwili straszyły ciemną barwą, ale ufałem, że to tylko efekt przejściowy i raz dwa nadamy im znacznie bardziej magicznego wyrazu - Już to zwijam, jeszcze tylko jeden punkcik. - mówię do Gwen, a zaraz rzucam się na podłogę i sięgam po pióro stawiając kilka kolejnych kropek na szarym papierze. Mocno marszczę przy tym brwi. Moje dłonie i zapewne twarz znaczą plamki tuszu, ale mam na to totalnie wywalone.
- No to opowiadaj - jak było na dyniach? Kto wygrał?
- No czeeeść. - witam Gwen szerokim uśmiechem i krótkim uściskiem, zapraszając ją do środka - Miło cię widzieć, czuj się jak u siebie. Od razu przepraszam za bałagan, ale wiesz jak to jest z tymi remontami... - wywracam oczami - Niemniej mam nadzieję, że dzisiaj już będzie po wszystkim. Jebię się z tym zdecydowanie za długo. - prowadzę dziewczynę w dół, najpierw do zagraconego przedpokoju, gdzie stoją wszystkie moje meble, a później uchylam jedne z wrót, gestem ręki zapraszając ją do środka - Witaj w moim skromnym królestwie. - uśmiecham się. Zdążyłem już przygotować ściany i sufit pod malowanie, więc w aktualnej chwili straszyły ciemną barwą, ale ufałem, że to tylko efekt przejściowy i raz dwa nadamy im znacznie bardziej magicznego wyrazu - Już to zwijam, jeszcze tylko jeden punkcik. - mówię do Gwen, a zaraz rzucam się na podłogę i sięgam po pióro stawiając kilka kolejnych kropek na szarym papierze. Mocno marszczę przy tym brwi. Moje dłonie i zapewne twarz znaczą plamki tuszu, ale mam na to totalnie wywalone.
- No to opowiadaj - jak było na dyniach? Kto wygrał?
Na całe szczęście w drzwiach pojawił się cały i zdrowy Johny. Nic w jego wyglądzie nie sugerowało, by stało mu się cokolwiek złego. Odetchnęła z ulgą; jego list naprawdę mocno ją nastraszył.
– Cześć! – odparła z uśmiechem, odwzajemniając uścisk. Naprawdę dobrze było go ponownie widzieć.
Machnęła ręką.
– Nie przejmuj się, u mnie bałagan jest na co dzień, mimo braku remontu – stwierdziła, wchodząc i ściągając z siebie płaszcz.
Nie dało się ukryć, że Gwen nie do końca radziła sobie z samodzielnym mieszkaniem. Jej lokum zawsze przypominało jeden wielki chaos, który próbowała okiełznać tylko wtedy, kiedy spodziewała się gości, a przecież nie miewała ich znowu aż tak wielu.
– Ile to już trwa? Ale chyba musicie mieć niezły rozgardiasz razem z Bertiem. On remontuje swój lokal, ty pokój – zauważyła.
Podążyła za Bojczukiem, rozglądają się wokół. Starała się omijać wszystkie meble, nie wpadając na nic, ale i tak zahaczyła spódnicą o rączkę jednej z szuflad, przesuwając delikatnie mebel i przepraszając Johnego za swoją nieuwagę. Na całe szczęście już po chwili znajdowali się w pustym pokoju, w którym Gwen nie musiała się obawiać, że zostanie zaatakowana przez kolejne szafki.
Gdy weszła, jej uwagę na początku przykuły ciemne ściany, które Johny zdążył już przygotować, jednak zaraz później zauważyła rozłożoną na podłodze mapę.
– O, co to? – spytała. – To będzie jakiś obraz? – spytała. Nie zdziwiłaby się, gdyby Bojczuk postanowił wyrazić siebie, tworząc coś „mapopodobnego”. Nie przypuszczała, że Johny faktycznie potrafi robić prawdziwe, dobrze oddające rzeczywistość mapy.
Nie wahając się, usiadła przy chłopaku, uważając aby nie podwinęła jej się spódnica. Spoglądała to na niego, to na mapę, czerpiąc z tego swoistą przyjemność. Obserwacja artysty przy pracy zawsze przynosiła satysfakcję.
– Jakiś znajomy Heatha z kobieta, której właściwie nie znam. On się nazywa chyba Joseph? Ale jej imienia ci nie powtórzę – odpowiedziała. – Było naprawdę cudownie! Heath to odważny chłopiec. Chcieliśmy najpierw robić bardziej skomplikowany wzór, ale uznałam, że wtedy nawet nie oddałabym mu do ręki dłuta, a przecież nie o to chodziło. Prawie udało mu się zrobić dyni nos, ja tylko trochę go poprawiłam. No i anomalie wokół niego wariowały… nie były niebezpieczne, ale chyba trochę irytowały wszystkich wokół. Ech, ministerstwo mogłoby coś z tym zrobić. – Zamilkła na chwilę, kręcąc głową. – A twoja wyprawa? Nie była tak sielankowa, jak miała być? – Uniosła brew, czekając na opowieść Bojczuka.
– Cześć! – odparła z uśmiechem, odwzajemniając uścisk. Naprawdę dobrze było go ponownie widzieć.
Machnęła ręką.
– Nie przejmuj się, u mnie bałagan jest na co dzień, mimo braku remontu – stwierdziła, wchodząc i ściągając z siebie płaszcz.
Nie dało się ukryć, że Gwen nie do końca radziła sobie z samodzielnym mieszkaniem. Jej lokum zawsze przypominało jeden wielki chaos, który próbowała okiełznać tylko wtedy, kiedy spodziewała się gości, a przecież nie miewała ich znowu aż tak wielu.
– Ile to już trwa? Ale chyba musicie mieć niezły rozgardiasz razem z Bertiem. On remontuje swój lokal, ty pokój – zauważyła.
Podążyła za Bojczukiem, rozglądają się wokół. Starała się omijać wszystkie meble, nie wpadając na nic, ale i tak zahaczyła spódnicą o rączkę jednej z szuflad, przesuwając delikatnie mebel i przepraszając Johnego za swoją nieuwagę. Na całe szczęście już po chwili znajdowali się w pustym pokoju, w którym Gwen nie musiała się obawiać, że zostanie zaatakowana przez kolejne szafki.
Gdy weszła, jej uwagę na początku przykuły ciemne ściany, które Johny zdążył już przygotować, jednak zaraz później zauważyła rozłożoną na podłodze mapę.
– O, co to? – spytała. – To będzie jakiś obraz? – spytała. Nie zdziwiłaby się, gdyby Bojczuk postanowił wyrazić siebie, tworząc coś „mapopodobnego”. Nie przypuszczała, że Johny faktycznie potrafi robić prawdziwe, dobrze oddające rzeczywistość mapy.
Nie wahając się, usiadła przy chłopaku, uważając aby nie podwinęła jej się spódnica. Spoglądała to na niego, to na mapę, czerpiąc z tego swoistą przyjemność. Obserwacja artysty przy pracy zawsze przynosiła satysfakcję.
– Jakiś znajomy Heatha z kobieta, której właściwie nie znam. On się nazywa chyba Joseph? Ale jej imienia ci nie powtórzę – odpowiedziała. – Było naprawdę cudownie! Heath to odważny chłopiec. Chcieliśmy najpierw robić bardziej skomplikowany wzór, ale uznałam, że wtedy nawet nie oddałabym mu do ręki dłuta, a przecież nie o to chodziło. Prawie udało mu się zrobić dyni nos, ja tylko trochę go poprawiłam. No i anomalie wokół niego wariowały… nie były niebezpieczne, ale chyba trochę irytowały wszystkich wokół. Ech, ministerstwo mogłoby coś z tym zrobić. – Zamilkła na chwilę, kręcąc głową. – A twoja wyprawa? Nie była tak sielankowa, jak miała być? – Uniosła brew, czekając na opowieść Bojczuka.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Hmmm. - marszczę brwi, drapiąc się po nosie. Dumam przez chwilę nad jej pytaniem, a ostatecznie wzruszam lekko ramionami - Wprowadziłem się jakoś na początku września i właściwie od tej pory powoli dzióbię ten cały remont. Strasznie babsko tu było na początku, uwierz na słowo. A jak wreszcie skończę to będzie cacy! - mówię, a żeby jej dodatkowo zobrazować jak bardzo cacy będzie to cmokam w złączone palce jednej dłoni, po czym kieruję je nieznacznie ku górze - No fakt, Bertie na bank ma urwanie głowy, mam wrażenie, że robi z miliard rzeczy jednocześnie. - kiwam głową. Macham ręką na jej przeprosiny, że nic się nie dzieje, bo jakby nie powiedziała, to bym nawet nie zauważył.
- To mapa. - odpowiadam, zerkając z dołu na Gwen. Na moment wspieram brodę na nadgarstkach, ale szybko powracam do dzióbania na papierze, bo po prostu chcę to już skończyć, żeby dłużej nie zajmowało miejsca.
- Joseph? Nie kojarzę żadnego Josepha. - marszczę brwi. Pewnie jakiegoś kojarzyłem, ale w tej chwili nikt taki nie przychodził mi do głowy. Szkoda, że nie wygrał żaden znajomy, bo może udałoby mi się dzięki temu wprosić kilkukrotnie na darmową wyżerkę - To jak się teraz nazywa Świat Dyni? - dopytuję - Czyli dzieciak zadowolony? Dużo było znajomych? - wodzę spojrzeniem po mapie, odmierzając i kalkulując kolejne punkty. W całym tym zamyśleniu wsuwam końcówkę ołówka do ust, odbijając na niej ślady zębów.
- To była bardzo dziwna wyprawa. - zaczynam - Właściwie nic nie poszło tak jak powinno, staliśmy przy Marsea Island kiedy nagle wszystko zaczęło się jebać... Jedna tragedia goniła drugą... - opowiedziałem jej o zabójstwie kapitana, o nagłej teleportacji do samego centrum sztormu, o inferiusach i tym, że zginęło tam mnóstwo ludzi. Później przeszedłem do historii magicznego więzienia, do moich towarzyszy niedoli, z którymi zmagaliśmy się z kolejnym stadem nieumarłych. Opowiedziałem o przedziwnym obrazie-przejściu, o syrenie i o smoku. To była długa, momentami przerażająca historia, o co osobiście zadbałem dobierając odpowiednie słowa. W międzyczasie co rusz pochylam się nad mapą.
- ...od tej pory jestem w porcie czymś jakby legendą i wszyscy chcą stawiać mi rum. - śmieję się - Mieliśmy naprawdę sporo szczęścia, że wyszliśmy z tego bez większych obrażeń. - prostuję się, wspierając dłonie pod boki i przesuwam wzrokiem po zapełnionym papierze - No, skończyłem, to mapa prowadząca do tej wyspy. Nie wiem czy kiedykolwiek się przyda, ale wolałem zrobić ją zanim zapomnę. - bardzo rozsądnie. Odkładam ołówek, po czym zabieram się za ogarnianie tego syfu, żebyśmy swobodnie mogli zacząć tworzyć kolejne niesamowite dzieło.
- To mapa. - odpowiadam, zerkając z dołu na Gwen. Na moment wspieram brodę na nadgarstkach, ale szybko powracam do dzióbania na papierze, bo po prostu chcę to już skończyć, żeby dłużej nie zajmowało miejsca.
- Joseph? Nie kojarzę żadnego Josepha. - marszczę brwi. Pewnie jakiegoś kojarzyłem, ale w tej chwili nikt taki nie przychodził mi do głowy. Szkoda, że nie wygrał żaden znajomy, bo może udałoby mi się dzięki temu wprosić kilkukrotnie na darmową wyżerkę - To jak się teraz nazywa Świat Dyni? - dopytuję - Czyli dzieciak zadowolony? Dużo było znajomych? - wodzę spojrzeniem po mapie, odmierzając i kalkulując kolejne punkty. W całym tym zamyśleniu wsuwam końcówkę ołówka do ust, odbijając na niej ślady zębów.
- To była bardzo dziwna wyprawa. - zaczynam - Właściwie nic nie poszło tak jak powinno, staliśmy przy Marsea Island kiedy nagle wszystko zaczęło się jebać... Jedna tragedia goniła drugą... - opowiedziałem jej o zabójstwie kapitana, o nagłej teleportacji do samego centrum sztormu, o inferiusach i tym, że zginęło tam mnóstwo ludzi. Później przeszedłem do historii magicznego więzienia, do moich towarzyszy niedoli, z którymi zmagaliśmy się z kolejnym stadem nieumarłych. Opowiedziałem o przedziwnym obrazie-przejściu, o syrenie i o smoku. To była długa, momentami przerażająca historia, o co osobiście zadbałem dobierając odpowiednie słowa. W międzyczasie co rusz pochylam się nad mapą.
- ...od tej pory jestem w porcie czymś jakby legendą i wszyscy chcą stawiać mi rum. - śmieję się - Mieliśmy naprawdę sporo szczęścia, że wyszliśmy z tego bez większych obrażeń. - prostuję się, wspierając dłonie pod boki i przesuwam wzrokiem po zapełnionym papierze - No, skończyłem, to mapa prowadząca do tej wyspy. Nie wiem czy kiedykolwiek się przyda, ale wolałem zrobić ją zanim zapomnę. - bardzo rozsądnie. Odkładam ołówek, po czym zabieram się za ogarnianie tego syfu, żebyśmy swobodnie mogli zacząć tworzyć kolejne niesamowite dzieło.
Zmarszczyła brwi w udawanym poirytowaniu.
– Czyli babsko oznacza gorzej? – spytała, kładąc rękę na biodrze. – Pewnie miałeś tu piękny pokój. Niech zgadnę, dominował róż? To przecież przepiękny kolor.
Zaśmiała się, po czym pokręciła głową.
– Pewnie tak jest. Ale no wiesz, nie znam go za dobrze. Tylko pudełka mu projektuje, nigdy nie rozmawialiśmy tak… prywatnie. – Wzruszyła ramionami. Nie by tego nie chciała. W Hogwarcie nie raz próbowała się do niego odezwać, jednak była zbyt nieśmiała, aby w końcu do tego doszło. Może to i lepiej? Prawdopodobnie tylko by się ośmieszyła, a tak… wyglądało na to, że Bertie niczego się nie domyślił. I lepiej, aby tak pozostało.
Tej odpowiedzi właściwie się nie spodziewała, nawet jeśli dzieło Bojczuka naprawdę wyglądało, jak mapa.
– Taka prawdziwa? Nie miałam pojęcia, że potrafisz robić takie rzeczy! – stwierdziła z zachwytem. Wydawało jej się, że trzeba być jakimś wielkim specjalistą od geografii, by radzić sobie z czymś takim.
Skinęła głową.
– Chyba tak na niego mówił Heath. Chyba gra w quidditcha, ale nic więcej nie wiem – stwierdziła. – Zmienili nazwę na „Dynia na parę”, całkiem to pomysłowe. Hmm… nie znałam wielu osób. Był taki Matt, naprawiał raz w muzeum. Taka policjantka, nie wiem, jak się nazywa, ale kiedyś mi pomogła na ulicy. To taka ruda blondynka, ale nie pamiętam jak się nazywa. Willow była… znasz ją? Była ze mną w dormitorium. I Clara. Ale ona chyba mieszka z wami w takim razie? – spytała, uświadamiając sobie, że skoro dziewczyna mieszka razem z Bottem to i Johny jest jej współlokatorem. – Jest tu może?
Cierpliwie wysłuchała opowieści Bojczuka, regularnie marszcząc brwi i w odpowiednich momentach wydając z siebie dźwięki niedowierzania oraz strachu.
– Johny, to brzmi naprawdę poważnie. Zgłosiliście to gdzieś? Och, dobrze, że ostatecznie nic ci nie jest – odparła, na chwilę obejmując Bojczuka za szyję. – Tylko nie przesadź z tym rumem – dodała, odsuwając się. – Jeszcze wpadniesz w porcie do wody i tyle z tego będzie!
Skinęła głową. Mapa wyglądała naprawdę porządnie, choć Gwen zbyt słabo się na tym znała, aby stwierdzić cokolwiek więcej. Chyba nawet nigdy nie próbowała żadnej czytać, a co dopiero tworzyć.
Wstała, pomagając posprzątać pomieszczenie.
– To co robimy? – spytała, gdy mapa została schowana.
– Czyli babsko oznacza gorzej? – spytała, kładąc rękę na biodrze. – Pewnie miałeś tu piękny pokój. Niech zgadnę, dominował róż? To przecież przepiękny kolor.
Zaśmiała się, po czym pokręciła głową.
– Pewnie tak jest. Ale no wiesz, nie znam go za dobrze. Tylko pudełka mu projektuje, nigdy nie rozmawialiśmy tak… prywatnie. – Wzruszyła ramionami. Nie by tego nie chciała. W Hogwarcie nie raz próbowała się do niego odezwać, jednak była zbyt nieśmiała, aby w końcu do tego doszło. Może to i lepiej? Prawdopodobnie tylko by się ośmieszyła, a tak… wyglądało na to, że Bertie niczego się nie domyślił. I lepiej, aby tak pozostało.
Tej odpowiedzi właściwie się nie spodziewała, nawet jeśli dzieło Bojczuka naprawdę wyglądało, jak mapa.
– Taka prawdziwa? Nie miałam pojęcia, że potrafisz robić takie rzeczy! – stwierdziła z zachwytem. Wydawało jej się, że trzeba być jakimś wielkim specjalistą od geografii, by radzić sobie z czymś takim.
Skinęła głową.
– Chyba tak na niego mówił Heath. Chyba gra w quidditcha, ale nic więcej nie wiem – stwierdziła. – Zmienili nazwę na „Dynia na parę”, całkiem to pomysłowe. Hmm… nie znałam wielu osób. Był taki Matt, naprawiał raz w muzeum. Taka policjantka, nie wiem, jak się nazywa, ale kiedyś mi pomogła na ulicy. To taka ruda blondynka, ale nie pamiętam jak się nazywa. Willow była… znasz ją? Była ze mną w dormitorium. I Clara. Ale ona chyba mieszka z wami w takim razie? – spytała, uświadamiając sobie, że skoro dziewczyna mieszka razem z Bottem to i Johny jest jej współlokatorem. – Jest tu może?
Cierpliwie wysłuchała opowieści Bojczuka, regularnie marszcząc brwi i w odpowiednich momentach wydając z siebie dźwięki niedowierzania oraz strachu.
– Johny, to brzmi naprawdę poważnie. Zgłosiliście to gdzieś? Och, dobrze, że ostatecznie nic ci nie jest – odparła, na chwilę obejmując Bojczuka za szyję. – Tylko nie przesadź z tym rumem – dodała, odsuwając się. – Jeszcze wpadniesz w porcie do wody i tyle z tego będzie!
Skinęła głową. Mapa wyglądała naprawdę porządnie, choć Gwen zbyt słabo się na tym znała, aby stwierdzić cokolwiek więcej. Chyba nawet nigdy nie próbowała żadnej czytać, a co dopiero tworzyć.
Wstała, pomagając posprzątać pomieszczenie.
– To co robimy? – spytała, gdy mapa została schowana.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Spoglądam na Gwen szeroko otwartymi oczami.
- Babsko, że babsko, a ja Gwen jestem facetem, tak jakbyś nie zauważyła wcześniej. - śmieję się. Nie miałem nic do babskości, tylko pasowała głównie do... no bab, a ze mnie przecież taki samiec alfa, że nie mogę mieć pokoju w kwiatki, albo jakieś inne pierdolety. Bibelotów też się pozbyłem, miałem zamiar zostawić tylko ten obraz z kobietą, bo już się do niej przyzwyczaiłem. Zwykle nie była zbyt wylewna, jednak nie musiała - mówiłem za nas dwoje.
- Było go tu zdecydowanie za dużo! - ponownie parskam śmiechem, podobnie zresztą jak mój dzisiejszy gość - To spoko koleś. - aż dziw, że łączyły go jakiekolwiek więzy krwi z Mattem, tego cholernego gnoja nie lubiłem od zawsze, denerwował mnie po prostu.
- A widzisz! Dużo jeszcze o mnie nie wiesz. - mrugam doń jednym okiem - No wiesz, nauczyłem się na morzu tego i owego, zresztą kartografowi łatwiej załapać się na statek, takie umiejętności naprawdę są w cenie. - kiwam głową - Nie jestem jeszcze jakimś mistrzem ani nic, no ale powiedzmy, że cośtam ogarniam. To naprawdę ciężka sprawa. - westchnąłem przeciągle, przeczesując palcami włosy. To naprawdę była niezwykle wymagająca nauka, ja osobiście uczyłem się o mapach od... od zawsze właściwie i wiedziałem, że daleka jeszcze droga przede mną.
- Czekaj, gra w Quidditcha? Taki zajebiście przystojny? Długie, ciemne włosy, spojrzenie Casa Novy? - dopytuję - Dynia na parę, całkiem nieźle to brzmi. - słucham dalej, marszcząc lekko brwi - Willow Lovegood? Znam, poznaliśmy się kiedyś w podróży, płynęła wraz z ojcem na statku, na którym byłem załogantem. Clara? Tak, mieszka tutaj od jakiegoś czasu, ale obawiam się, że w aktualnej chwili oprócz nas w domu przebywa tylko Lana. Lana to duch tego miejsca. - spieszę z wyjaśnieniami, zanim Gwen zacznie dopytywać. Jej reakcja na moją historię wcale mnie nie dziwi i daję się wyściskać, śmiejąc przy tym głośno.
- Gwen, bo mnie udusisz! Gdzie mieliśmy to zgłosić? Syreni Lament po prostu wziął i zapadł się pod ziemię, zniknął jak kamień w wodzie, byliśmy jedynymi, którzy przeżyli, a statek? Cóż, teraz już faktycznie stał się legendą. - stwierdziłem - To miłe, że się martwisz, ale łażenie na bani mam opanowane do perfekcji. - kiwam głową. Szybko uwinęliśmy się z mapą oraz porozrzucanymi wszędzie drobiazgami, więc już za moment pokój ponownie świecił pustką, a ja zacisnąłem palce na woreczku ze skóry wsiąkiewki, przysiadając po turecku na podłodze.
- Teraz, moja droga, wprawimy się w odpowiedni nastrój, by wena dopisywała nam aż do końca. Usiądź to chwilę potrwa. - poklepałem miejsce obok siebie, po czym uchyliłem sakwę wyciągając z jej wnętrza garść tytoniu, pomiętą bibułkę, kawałek kartonika, zapalniczkę i wreszcie malutkie, metalowe pudełeczko, w którym spoczywał zielony susz. Diable ziele. Założyłem, że Gwen doskonale wie z czym zaraz będzie mieć do czynienia, szczególnie, że po okolicy rozniósł się charakterystyczny, nieco egzotyczny zapach. Z drugiej strony była przecież taka... niewinna. Może więc warto było się upewnić?
- Paliliście czasem w tym waszym pucholandzie? - pytam, unosząc lekko jedną brew. W międzyczasie kruszę susz w palcach, usypując go na drewnianą podłogę.
- Babsko, że babsko, a ja Gwen jestem facetem, tak jakbyś nie zauważyła wcześniej. - śmieję się. Nie miałem nic do babskości, tylko pasowała głównie do... no bab, a ze mnie przecież taki samiec alfa, że nie mogę mieć pokoju w kwiatki, albo jakieś inne pierdolety. Bibelotów też się pozbyłem, miałem zamiar zostawić tylko ten obraz z kobietą, bo już się do niej przyzwyczaiłem. Zwykle nie była zbyt wylewna, jednak nie musiała - mówiłem za nas dwoje.
- Było go tu zdecydowanie za dużo! - ponownie parskam śmiechem, podobnie zresztą jak mój dzisiejszy gość - To spoko koleś. - aż dziw, że łączyły go jakiekolwiek więzy krwi z Mattem, tego cholernego gnoja nie lubiłem od zawsze, denerwował mnie po prostu.
- A widzisz! Dużo jeszcze o mnie nie wiesz. - mrugam doń jednym okiem - No wiesz, nauczyłem się na morzu tego i owego, zresztą kartografowi łatwiej załapać się na statek, takie umiejętności naprawdę są w cenie. - kiwam głową - Nie jestem jeszcze jakimś mistrzem ani nic, no ale powiedzmy, że cośtam ogarniam. To naprawdę ciężka sprawa. - westchnąłem przeciągle, przeczesując palcami włosy. To naprawdę była niezwykle wymagająca nauka, ja osobiście uczyłem się o mapach od... od zawsze właściwie i wiedziałem, że daleka jeszcze droga przede mną.
- Czekaj, gra w Quidditcha? Taki zajebiście przystojny? Długie, ciemne włosy, spojrzenie Casa Novy? - dopytuję - Dynia na parę, całkiem nieźle to brzmi. - słucham dalej, marszcząc lekko brwi - Willow Lovegood? Znam, poznaliśmy się kiedyś w podróży, płynęła wraz z ojcem na statku, na którym byłem załogantem. Clara? Tak, mieszka tutaj od jakiegoś czasu, ale obawiam się, że w aktualnej chwili oprócz nas w domu przebywa tylko Lana. Lana to duch tego miejsca. - spieszę z wyjaśnieniami, zanim Gwen zacznie dopytywać. Jej reakcja na moją historię wcale mnie nie dziwi i daję się wyściskać, śmiejąc przy tym głośno.
- Gwen, bo mnie udusisz! Gdzie mieliśmy to zgłosić? Syreni Lament po prostu wziął i zapadł się pod ziemię, zniknął jak kamień w wodzie, byliśmy jedynymi, którzy przeżyli, a statek? Cóż, teraz już faktycznie stał się legendą. - stwierdziłem - To miłe, że się martwisz, ale łażenie na bani mam opanowane do perfekcji. - kiwam głową. Szybko uwinęliśmy się z mapą oraz porozrzucanymi wszędzie drobiazgami, więc już za moment pokój ponownie świecił pustką, a ja zacisnąłem palce na woreczku ze skóry wsiąkiewki, przysiadając po turecku na podłodze.
- Teraz, moja droga, wprawimy się w odpowiedni nastrój, by wena dopisywała nam aż do końca. Usiądź to chwilę potrwa. - poklepałem miejsce obok siebie, po czym uchyliłem sakwę wyciągając z jej wnętrza garść tytoniu, pomiętą bibułkę, kawałek kartonika, zapalniczkę i wreszcie malutkie, metalowe pudełeczko, w którym spoczywał zielony susz. Diable ziele. Założyłem, że Gwen doskonale wie z czym zaraz będzie mieć do czynienia, szczególnie, że po okolicy rozniósł się charakterystyczny, nieco egzotyczny zapach. Z drugiej strony była przecież taka... niewinna. Może więc warto było się upewnić?
- Paliliście czasem w tym waszym pucholandzie? - pytam, unosząc lekko jedną brew. W międzyczasie kruszę susz w palcach, usypując go na drewnianą podłogę.
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pokój Jonathana
Szybka odpowiedź