Pokój Jonathana
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój Jonathana
Pokój został całkowicie odmalowany po wprowadzce Johnatana i teraz ciemne ściany ozdobione konstelacjami mniej lub bardziej kształtnych gwiazd przypominają nocne niebo; są one jednocześnie jedynym źródłem światła, nawet jeśli w pokoju znajduje się jedno, magiczne okno, zazwyczaj jednak skryte pod materiałem ciężkiej, granatowej kotary, również wyhaftowanej w błyszczące punkty. Nie ma tu zbyt wielu rzeczy - za łóżko robi stary materac, po brzegi zapełniony miękkimi poduchami, w rogu wiekowa komoda, jakiś niewielki stolik, który co rusz zmienia swoje położenie i wreszcie mnóstwo płócien, walających się tu i tam - niektóre puste, inne nieskończone, kilka zapełnionych, przedstawiających dosyć oryginalne kompozycje; pędzle, farby i brudne słoiki, do tego kilka butelek po alkoholach, które w tym momencie robiły już za świeczniki, oraz przepełnione popielniczki; stosy książek w większości oscylujących wokół tematyki sztuk wszelakich; w powietrzu unosi się zapach dymu papierosowego pomieszanego ze swądem diablego ziela i terpentyny. Na jednej ze ścian wisi portret nieznajomej kobiety, z którą Johny zdążył się polubić podczas remontu, nawet jeśli nie jest zbyt rozmowna i lekko zaburza cały wystrój to Bojczuk jakoś nie miał serca jej stąd wynosić.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Ostatnio zmieniony przez Bertie Bott dnia 20.12.19 18:40, w całości zmieniany 5 razy
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pokręciła głową.
– Różu nigdy nie jest za dużo. Możemy tu zrobić różowe mgławice, co Ty na to? – zaproponowała, rozglądając się po pokoju. To na pewno doskonale pasowałoby do Johnatana. W końcu jako malarz powinien lubić każdy z możliwych kolorów.
No tak… właściwie… przecież kiepsko się znali. W szkole Gwen robiła wszystko, aby go „nie męczyć”, co było równoznaczne z unikaniem jakichkolwiek spotkań ze starszym kolegą, na ile tylko nie było to niegrzeczne. A teraz? Spotkali się zaledwie trzeci raz po dłuższej przerwie, wymieniając parę pojedynczych listów. Jeszcze wielu rzeczy musieli się o sobie nawzajem dowiedzieć, jeśli chcieli uznać, że znają się jak łyse konie.
– Musisz mi kiedyś wyjaśnić podstawy – stwierdziła tylko. Kto wie, może i jej przyda się pewnego dnia taka umiejętność.
Skinęła głową, słysząc opis Josepha.
– Tak… to chyba on… Dziewczyny muszą się za nim uganiać. – W końcu panienki uwielbiały ładnych sportowców. Gwen nigdy to szczególnie nie interesowało. – I macie ducha? Nie przeszkadza wam w nocy? Musi ci się tu naprawdę dobrze mieszkać. W takiej grupie.
Żałowała trochę samotnego mieszkania. Nie tylko to było całkiem kosztowne, ale bywało też po prostu dość przykre. Samotne, długie wieczory nie były czymś, co Gwen uwielbiała. Za bardzo przepadała za towarzystwem ludzi.
Odsunęła się po chwili od Bojczuka. Nie chciała mu przecież zrobić krzywdy, poza tym ten uścisk za bardzo przypomniał jej ten wczorajszy, którym obdarzyła Artura. Oby już doszedł do siebie. Gwen dalej nie mogła sobie wybaczyć, że to przez jej pomysł auror doprowadził się do tak przykrego stanu.
– Johny… nie wiem, ale… chyba musisz ostrożniej dobierać takie morskie wycieczki. – Podrapała się po głowie. – I ma mam nadzieję!
Usiadła obok żeglarza, ze zmarszczonymi brwiami obserwując jego poczynania. W jej spojrzeniu pojawił się błysk niepewności, który pogłębiał się z każdą chwilą. Gwen wprawdzie nigdy nie miała styczności z używkami, ale wiedziała mniej więcej co powodują, a mimo wszystko nie była ślepa, wiedziała, co Johny mógłby zrobić i…
… i chyba kompletnie się nie pomyliła, gdy do jej nosa dotarł nieznany, ale raczej jasno sugerujący plan Bojczuka, zapach.
– Ale to jest chyba nielegalne! – wyrzuciła z siebie trochę przestraszona, marszcząc brwi. Gwen nigdy nie należała do osób, które z chęcią łamałyby całkiem logiczne zasady.
– Różu nigdy nie jest za dużo. Możemy tu zrobić różowe mgławice, co Ty na to? – zaproponowała, rozglądając się po pokoju. To na pewno doskonale pasowałoby do Johnatana. W końcu jako malarz powinien lubić każdy z możliwych kolorów.
No tak… właściwie… przecież kiepsko się znali. W szkole Gwen robiła wszystko, aby go „nie męczyć”, co było równoznaczne z unikaniem jakichkolwiek spotkań ze starszym kolegą, na ile tylko nie było to niegrzeczne. A teraz? Spotkali się zaledwie trzeci raz po dłuższej przerwie, wymieniając parę pojedynczych listów. Jeszcze wielu rzeczy musieli się o sobie nawzajem dowiedzieć, jeśli chcieli uznać, że znają się jak łyse konie.
– Musisz mi kiedyś wyjaśnić podstawy – stwierdziła tylko. Kto wie, może i jej przyda się pewnego dnia taka umiejętność.
Skinęła głową, słysząc opis Josepha.
– Tak… to chyba on… Dziewczyny muszą się za nim uganiać. – W końcu panienki uwielbiały ładnych sportowców. Gwen nigdy to szczególnie nie interesowało. – I macie ducha? Nie przeszkadza wam w nocy? Musi ci się tu naprawdę dobrze mieszkać. W takiej grupie.
Żałowała trochę samotnego mieszkania. Nie tylko to było całkiem kosztowne, ale bywało też po prostu dość przykre. Samotne, długie wieczory nie były czymś, co Gwen uwielbiała. Za bardzo przepadała za towarzystwem ludzi.
Odsunęła się po chwili od Bojczuka. Nie chciała mu przecież zrobić krzywdy, poza tym ten uścisk za bardzo przypomniał jej ten wczorajszy, którym obdarzyła Artura. Oby już doszedł do siebie. Gwen dalej nie mogła sobie wybaczyć, że to przez jej pomysł auror doprowadził się do tak przykrego stanu.
– Johny… nie wiem, ale… chyba musisz ostrożniej dobierać takie morskie wycieczki. – Podrapała się po głowie. – I ma mam nadzieję!
Usiadła obok żeglarza, ze zmarszczonymi brwiami obserwując jego poczynania. W jej spojrzeniu pojawił się błysk niepewności, który pogłębiał się z każdą chwilą. Gwen wprawdzie nigdy nie miała styczności z używkami, ale wiedziała mniej więcej co powodują, a mimo wszystko nie była ślepa, wiedziała, co Johny mógłby zrobić i…
… i chyba kompletnie się nie pomyliła, gdy do jej nosa dotarł nieznany, ale raczej jasno sugerujący plan Bojczuka, zapach.
– Ale to jest chyba nielegalne! – wyrzuciła z siebie trochę przestraszona, marszcząc brwi. Gwen nigdy nie należała do osób, które z chęcią łamałyby całkiem logiczne zasady.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Na różowe mgławice w sumie mógłbym się zgodzić, więc uśmiecham się tylko tajemniczo, mrużąc lekko oczy. Obiecałem także, że wytłumaczę jej kiedyś podstawy kartografii, ale przestrzegłem, że to bardzo skomplikowana nauka, łącząca w sobie wiele innych dziedzin. Dojście do czegokolwiek równało się wielu latom praktyki.
- W takim razie to musiał być Joseph Wright! Ścigający Zjednoczonych, cholera, gdybym wiedział, że tam będzie to chyba bym jednak przyszedł, żeby sobie zgarnąć autograf, jestem trochę jego fanem. - śmieję się. Ogólnie wolałem Sroki i to im kibicowałem z całego serca, ale nie mogłem powiedzieć by Wright nie był zajebiście dobrym graczem.
- Super, co? Czasem hałasuje w nocy, ale jest raczej w porządku. Wiesz, z natury jestem stadnym stworzeniem, więc im więcej ludzi w chacie tym dla mnie lepiej, po prostu dobrze odnajduję się w tłumach. Cieszę się, że tu trafiłem, ekipa jest świetna. - kiwam głową. Zawsze stacjonowałem w miejscach, gdzie roiło się od ludzi - najpierw w sierocińcu, później w domu na obrzeżach Bibury, w Dziurawym Kotle i wreszcie na różnych statkach. Po prostu za bardzo przyzwyczaiłem się do ciągłej obecności innych, podejrzewałem, że samotne mieszkanie mogłoby wymęczyć mnie jeszcze bardziej niż ciągłe kolejki do kibla.
- Okej, następnym razem będę ostrożniejszy. - obiecałem, śmiejąc się głośno. Cóż, takie już było to życie na morzu, czasem bywało po prostu niebezpieczne, zwykle jednak zwyczajnie piękne.
- Nielegalne? - wybucham szczerym śmiechem, nie zaprzestając jednak kruszenia suszu - No i co z tego? U mnie w pokoju, w moim małym królestwie obowiązują trochę inne zasady, tutaj zielsko jest całkiem legalne, a nawet mile widziane. Przecież w życiu trzeba spróbować wszystkiego! - kiwam łbem. Otrzepuję ręce, po czym mieszam okruchy z tytoniem i biorę się za wygładzanie bibułki - Czyli rozumiem, że nie? Aż dziw, my w Gryffindorze robiliśmy to całkiem często, kumaliśmy diabelstwo z Hogsmeade i jaraliśmy czasem na wieży, a czasem w sowiarni. - śmieję się do tych beztroskich wspomnień, jak paliliśmy jednego skręta na pięć osób i zacieszaliśmy później przez pół dnia. Wzdycham z pewną nostalgią, aż w końcu zabieram się do skręcania - Czekaj, to znaczy, że będziesz palić pierwszy raz? Umiesz się w ogóle zaciągać? - spoglądam z ukosa na Gwen, w międzyczasie unosząc prawie gotowego skręta do ust, by końcem języka przesunąć wzdłuż bletki i skleić ją jednym, pewnym ruchem. Unoszę jointa na wysokość oczu, z niejakim namaszczeniem, pokazując go również mojej towarzyszce.
- W takim razie to musiał być Joseph Wright! Ścigający Zjednoczonych, cholera, gdybym wiedział, że tam będzie to chyba bym jednak przyszedł, żeby sobie zgarnąć autograf, jestem trochę jego fanem. - śmieję się. Ogólnie wolałem Sroki i to im kibicowałem z całego serca, ale nie mogłem powiedzieć by Wright nie był zajebiście dobrym graczem.
- Super, co? Czasem hałasuje w nocy, ale jest raczej w porządku. Wiesz, z natury jestem stadnym stworzeniem, więc im więcej ludzi w chacie tym dla mnie lepiej, po prostu dobrze odnajduję się w tłumach. Cieszę się, że tu trafiłem, ekipa jest świetna. - kiwam głową. Zawsze stacjonowałem w miejscach, gdzie roiło się od ludzi - najpierw w sierocińcu, później w domu na obrzeżach Bibury, w Dziurawym Kotle i wreszcie na różnych statkach. Po prostu za bardzo przyzwyczaiłem się do ciągłej obecności innych, podejrzewałem, że samotne mieszkanie mogłoby wymęczyć mnie jeszcze bardziej niż ciągłe kolejki do kibla.
- Okej, następnym razem będę ostrożniejszy. - obiecałem, śmiejąc się głośno. Cóż, takie już było to życie na morzu, czasem bywało po prostu niebezpieczne, zwykle jednak zwyczajnie piękne.
- Nielegalne? - wybucham szczerym śmiechem, nie zaprzestając jednak kruszenia suszu - No i co z tego? U mnie w pokoju, w moim małym królestwie obowiązują trochę inne zasady, tutaj zielsko jest całkiem legalne, a nawet mile widziane. Przecież w życiu trzeba spróbować wszystkiego! - kiwam łbem. Otrzepuję ręce, po czym mieszam okruchy z tytoniem i biorę się za wygładzanie bibułki - Czyli rozumiem, że nie? Aż dziw, my w Gryffindorze robiliśmy to całkiem często, kumaliśmy diabelstwo z Hogsmeade i jaraliśmy czasem na wieży, a czasem w sowiarni. - śmieję się do tych beztroskich wspomnień, jak paliliśmy jednego skręta na pięć osób i zacieszaliśmy później przez pół dnia. Wzdycham z pewną nostalgią, aż w końcu zabieram się do skręcania - Czekaj, to znaczy, że będziesz palić pierwszy raz? Umiesz się w ogóle zaciągać? - spoglądam z ukosa na Gwen, w międzyczasie unosząc prawie gotowego skręta do ust, by końcem języka przesunąć wzdłuż bletki i skleić ją jednym, pewnym ruchem. Unoszę jointa na wysokość oczu, z niejakim namaszczeniem, pokazując go również mojej towarzyszce.
Nigdy nie śledziła żadnych drużyn magicznych sportów. Nie czuła się z nimi w żadnym razie zżyta, poza tym nie do końca rozumiała koncept sportu jako takiego. Po co się ścigać o bycie na szczycie? Wystarczyło być przecież najlepszą wersją samego siebie, czy… czy jakoś tak to szło.
– Gdybym wiedziała to bym poprosiła w twoim imieniu. Ale skoro Heath go zna… może się go spytam i uda się coś załatwić? – zaproponowała. Jeśli to było dla niego ważne, Gwen nie miała nic przeciwko, aby spróbować. Poza tym Joseph wydawał się całkiem sympatycznym człowiekiem.
Skinęła głowa. Właściwie to zgadzało się z tym, co pamiętała ze szkoły. Raczej nie widywała Johnego samego.
– Spędzacie dużo czasu razem? – spytała, po części z ciekawości, po części dla podtrzymania rozmowy. Nie chciała być wścibska, choć Bojczuk był na tyle otwartą osobą, że Gwen chyba musiałaby pytać nie wiadomo o co, by w jakikolwiek sposób go urazić.
Nie wiedziała wiele o przeszłości kolegi. Nigdy na ten temat szczerze nie rozmawiali. W szkole Johny był zbyt skupiony na próbie „oswojenia” młodszej koleżanki, a teraz po prostu nie było okazji. Malarka nie miała więc w gruncie rzeczy pojęcia, w jakich warunkach wychował się Bojczuk, a nie miała zamiaru o takie rzeczy go pytać.
Tłumaczenie chłopaka dotyczące diablego ziela wcale nie przekonywało Gwen. Dziewczyna wciąż była niepewna i nie wiedziała, co ma z tym fantem zrobić. Nie chciała zasmucać kolegi wyraźnie zadowolonego ze swojego pomysłu, ale nie miała też ochoty na sięganie po jakiekolwiek używki. Rodzice zawsze ją przed tym przestrzegali, a ona raczej miała w zwyczaju się ich słuchać. Nawet, jeśli na matkę była chwilowo obrażona, a ojciec zmarł kilka lat temu.
– Johny… ale ja nie chcę. Dziękuję, ale nie… ja nawet nie umiem. – Zrobiła krok w tył, kręcąc głową. Była wyraźnie speszona i nieco przestraszona pomysłem Bojczuka. – Możemy pomalować te ściany? Chcesz zrobić z tego kosmos… tak? – spytała, licząc, że uda jej się zmienić temat. Naprawdę źle się czuła w takiej sytuacji.
– Gdybym wiedziała to bym poprosiła w twoim imieniu. Ale skoro Heath go zna… może się go spytam i uda się coś załatwić? – zaproponowała. Jeśli to było dla niego ważne, Gwen nie miała nic przeciwko, aby spróbować. Poza tym Joseph wydawał się całkiem sympatycznym człowiekiem.
Skinęła głowa. Właściwie to zgadzało się z tym, co pamiętała ze szkoły. Raczej nie widywała Johnego samego.
– Spędzacie dużo czasu razem? – spytała, po części z ciekawości, po części dla podtrzymania rozmowy. Nie chciała być wścibska, choć Bojczuk był na tyle otwartą osobą, że Gwen chyba musiałaby pytać nie wiadomo o co, by w jakikolwiek sposób go urazić.
Nie wiedziała wiele o przeszłości kolegi. Nigdy na ten temat szczerze nie rozmawiali. W szkole Johny był zbyt skupiony na próbie „oswojenia” młodszej koleżanki, a teraz po prostu nie było okazji. Malarka nie miała więc w gruncie rzeczy pojęcia, w jakich warunkach wychował się Bojczuk, a nie miała zamiaru o takie rzeczy go pytać.
Tłumaczenie chłopaka dotyczące diablego ziela wcale nie przekonywało Gwen. Dziewczyna wciąż była niepewna i nie wiedziała, co ma z tym fantem zrobić. Nie chciała zasmucać kolegi wyraźnie zadowolonego ze swojego pomysłu, ale nie miała też ochoty na sięganie po jakiekolwiek używki. Rodzice zawsze ją przed tym przestrzegali, a ona raczej miała w zwyczaju się ich słuchać. Nawet, jeśli na matkę była chwilowo obrażona, a ojciec zmarł kilka lat temu.
– Johny… ale ja nie chcę. Dziękuję, ale nie… ja nawet nie umiem. – Zrobiła krok w tył, kręcąc głową. Była wyraźnie speszona i nieco przestraszona pomysłem Bojczuka. – Możemy pomalować te ściany? Chcesz zrobić z tego kosmos… tak? – spytała, licząc, że uda jej się zmienić temat. Naprawdę źle się czuła w takiej sytuacji.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Ooo! Fajnie by było! - pokiwałem głową. Miło byłoby posiadać autograf Josepha Wrighta, ale gdzieś tam z tyłu głowy od razu pojawiło się pytanie, za ile mógłbym go opchnąć? Jakiś dzieciak na bank by się zdecydował, tylko trzeba by wybrać takiego co dostaje duże kieszonkowe.
- Sporo, w salonie zawsze ktoś siedzi. - wzruszyłem ramionami. Ten dom żył i to było w nim najpiękniejsze. Nawet jeśli wewnątrz nie było ani jednej żywej duszy, to przecież gdzieś wokół zawsze krążyła pani Lana, która co prawda była nieznośna przez jakieś dziewięćdziesiąt procent czasu, ale cóż, była również właścicielką tego budynku.
Przekrzywiłem głowę na jedną stronę, wciąż spoglądając na Gwen i wzruszyłem lekko ramionami, kiedy odmówiła po raz kolejny. Nie byłem z tych co naciskają, wierzyłem w wolność i nikomu nie chciałem jej zabierać - jeśli taka była jej decyzja, to miałem zamiar to uszanować.
- Mógłbym cię nauczyć, na początek moglibyśmy zapalić po studencku. - drapię się po głowie - Ale nie będę cię namawiać, każdy robi co chce. Nie jesteś po prostu ciekawa? Wiesz, ludzie strasznie demonizują niektóre rzeczy i to całkiem bezpodstawnie. To tylko roślina, stworzona dla ludzi przez magiczną moc stwórczą, czy w cokolwiek wierzysz. W dodatku taka, która wprawia w dobry nastrój i odpręża. Równie dobrze mogliby zakazać słodyczy, bo przecież działają podobnie. - takie było moje zdanie, jednak nie zamierzałem go nikomu narzucać, a już na pewno nie Gwen. Kiedy więc zapytała o ściany schwyciłem zapalniczkę i podniosłem się na równe nogi, przystając tuż obok niej.
- O tak, chcę tu mieć gwieździstą noc. Nie mam żadnych szkiców, ani żadnych planów, chciałbym żebyśmy po prostu dali się ponieść wyobraźni i stworzyli coś... no coś. - pokiwałem głową, po czym wsunąłem skręta między wargi i uniosłem zapalniczkę. Klik! Płomień zatańczył na jej metalowej główce, więc przysunąłem do niego końcówkę blanta i zaciągnąłem się aromatycznym dymem, przez kilka sekund trzymając go w płucach. Powoli wypuściłem spomiędzy warg szary obłok diablego ziela.
- Sporo, w salonie zawsze ktoś siedzi. - wzruszyłem ramionami. Ten dom żył i to było w nim najpiękniejsze. Nawet jeśli wewnątrz nie było ani jednej żywej duszy, to przecież gdzieś wokół zawsze krążyła pani Lana, która co prawda była nieznośna przez jakieś dziewięćdziesiąt procent czasu, ale cóż, była również właścicielką tego budynku.
Przekrzywiłem głowę na jedną stronę, wciąż spoglądając na Gwen i wzruszyłem lekko ramionami, kiedy odmówiła po raz kolejny. Nie byłem z tych co naciskają, wierzyłem w wolność i nikomu nie chciałem jej zabierać - jeśli taka była jej decyzja, to miałem zamiar to uszanować.
- Mógłbym cię nauczyć, na początek moglibyśmy zapalić po studencku. - drapię się po głowie - Ale nie będę cię namawiać, każdy robi co chce. Nie jesteś po prostu ciekawa? Wiesz, ludzie strasznie demonizują niektóre rzeczy i to całkiem bezpodstawnie. To tylko roślina, stworzona dla ludzi przez magiczną moc stwórczą, czy w cokolwiek wierzysz. W dodatku taka, która wprawia w dobry nastrój i odpręża. Równie dobrze mogliby zakazać słodyczy, bo przecież działają podobnie. - takie było moje zdanie, jednak nie zamierzałem go nikomu narzucać, a już na pewno nie Gwen. Kiedy więc zapytała o ściany schwyciłem zapalniczkę i podniosłem się na równe nogi, przystając tuż obok niej.
- O tak, chcę tu mieć gwieździstą noc. Nie mam żadnych szkiców, ani żadnych planów, chciałbym żebyśmy po prostu dali się ponieść wyobraźni i stworzyli coś... no coś. - pokiwałem głową, po czym wsunąłem skręta między wargi i uniosłem zapalniczkę. Klik! Płomień zatańczył na jej metalowej główce, więc przysunąłem do niego końcówkę blanta i zaciągnąłem się aromatycznym dymem, przez kilka sekund trzymając go w płucach. Powoli wypuściłem spomiędzy warg szary obłok diablego ziela.
Skoro Johny miał taką chęć ona naprawdę miała zamiar mu z tym pomóc.
– To zobaczę, co da się zrobić! – stwierdziła radośnie.
Nie dopytywała więcej o poczynania mieszkańców Rudery, ale naprawdę poczuła ukłucie zazdrości. Właściwie sama nie miałaby nic przeciwko, aby mieszkać z Johnym, Bertiem i Clarą pod jednym dachem, a wizja towarzystwa ducha kojarzyła jej się z miłymi chwilami spędzonymi w Hogwarcie. No cóż… jej jak na razie dane było mieszkać samotnie. Choć miała dobrze usytuowane mieszkanie to raczej nie nadawało się do przyjmowania współlokatorów, więc mogła co najwyżej pomarzyć o grupce znajomych mieszkających wspólnie z nią. Ale kto wie, co przyniesie los? Ostatnio nie była w końcu aż tak samotna jak jeszcze parę tygodni temu. Miała Bojczuka, poznała Artura, Heath też chyba całkiem ją lubił (a to, że miał pięć lat wcale jej nie przeszkadzało), odnowiła relacje z Willy… Dalej nie miała jednak obok siebie kogoś, komu mogłaby powiedzieć absolutnie wszystko. Do tego potrzeba było czasu.
Temat palenia ziela wciąż wprowadzał Gwen w zakłopotanie.
– Po… po studencku? – spytała niepewnie, nie mając pojęcia, co Bojczuk ma na myśli. – Johny… nie, ja naprawdę nie chce, to chyba nie jest dobry pomysł. – Kręciła głową. Była w dalszym ciągu zdziwiona i nieco przestraszona propozycją chłopaka.
Jak dobrze, że Johny zdecydował się jednak pociągnąć dalej temat malowania! Z tym czuła się zdecydowanie bardziej swobodnie. Zamyśliła się na chwilę nad jego słowami, przykładając palec do ust.
– To weźmy farby… najpierw dodajmy trochę mgławic, by tu nie było tak pusto, a potem możemy robić konstelacje. Chcesz odwzorowywać te istniejące? – spytała, szukając wzrokiem farb. – Gdzieś możemy namalować też księżyc jak chcesz… może tam u góry? – zaproponowała. – Chcesz to potem wszystko ożywić?
Gwen rzuciła się w wir pracy, próbując zapomnieć o propozycji Bojczuka związanego z paleniem diablego ziela. Nie było to jednak najłatwiejsze zadanie. W powietrzu wciąż unosił się jego zapach. Nieprzywykła do takiej ilości dymu malarka z trudem powstrzymywała kaszel gdy przemykała obok chłopaka, ale zmuszała się do tego, nie chcąc, aby Johny zauważył jej dyskomfort.
– To zobaczę, co da się zrobić! – stwierdziła radośnie.
Nie dopytywała więcej o poczynania mieszkańców Rudery, ale naprawdę poczuła ukłucie zazdrości. Właściwie sama nie miałaby nic przeciwko, aby mieszkać z Johnym, Bertiem i Clarą pod jednym dachem, a wizja towarzystwa ducha kojarzyła jej się z miłymi chwilami spędzonymi w Hogwarcie. No cóż… jej jak na razie dane było mieszkać samotnie. Choć miała dobrze usytuowane mieszkanie to raczej nie nadawało się do przyjmowania współlokatorów, więc mogła co najwyżej pomarzyć o grupce znajomych mieszkających wspólnie z nią. Ale kto wie, co przyniesie los? Ostatnio nie była w końcu aż tak samotna jak jeszcze parę tygodni temu. Miała Bojczuka, poznała Artura, Heath też chyba całkiem ją lubił (a to, że miał pięć lat wcale jej nie przeszkadzało), odnowiła relacje z Willy… Dalej nie miała jednak obok siebie kogoś, komu mogłaby powiedzieć absolutnie wszystko. Do tego potrzeba było czasu.
Temat palenia ziela wciąż wprowadzał Gwen w zakłopotanie.
– Po… po studencku? – spytała niepewnie, nie mając pojęcia, co Bojczuk ma na myśli. – Johny… nie, ja naprawdę nie chce, to chyba nie jest dobry pomysł. – Kręciła głową. Była w dalszym ciągu zdziwiona i nieco przestraszona propozycją chłopaka.
Jak dobrze, że Johny zdecydował się jednak pociągnąć dalej temat malowania! Z tym czuła się zdecydowanie bardziej swobodnie. Zamyśliła się na chwilę nad jego słowami, przykładając palec do ust.
– To weźmy farby… najpierw dodajmy trochę mgławic, by tu nie było tak pusto, a potem możemy robić konstelacje. Chcesz odwzorowywać te istniejące? – spytała, szukając wzrokiem farb. – Gdzieś możemy namalować też księżyc jak chcesz… może tam u góry? – zaproponowała. – Chcesz to potem wszystko ożywić?
Gwen rzuciła się w wir pracy, próbując zapomnieć o propozycji Bojczuka związanego z paleniem diablego ziela. Nie było to jednak najłatwiejsze zadanie. W powietrzu wciąż unosił się jego zapach. Nieprzywykła do takiej ilości dymu malarka z trudem powstrzymywała kaszel gdy przemykała obok chłopaka, ale zmuszała się do tego, nie chcąc, aby Johny zauważył jej dyskomfort.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Mógłbym ci pokazać, ale nie mogę powiedzieć nic więcej. - mówię, poruszając sugestywnie brwiami. Ale nie naciskam, bo szanuję ludzką wolność. Dopóki więc Gwen nie ingeruje w moje wybory, ja nie zamierzam ingerować w jej. Może to nawet dobrze, że odmówiła, więcej ćpańska dla mnie, hehe.
- Nie zależy mi na rzeczywistym odwzorowaniu nieba, chociaż mam kilka albumów dla inspiracji. - łapię kolejnego bucha, wyciągając nogę, coby stopą przysunąć bliżej jeden z opasłych, astronomicznych albumów, gdzie większość stron pokrywały bardzo dokładne, często ruchome ryciny kolejnych konstelacji - O, księżyc na pewno będzie fajnie wyglądał, ale nie chcę też żeby jakoś szczególnie przyciągał uwagę, wolałbym żeby był częścią całości, a nie głównym motywem. - kiwam głową. Z każdym kolejnym zaciągnięciem moje oczy robią się coraz bardziej czerwone i coraz mniejsze, kąciki ust z kolei unoszą się lekko ku górze, a umysł wypełnia i zajmuje zielona mgiełka, która przyjemnie łaskocze nieużywane nerwy w mózgu być może odpowiadające za dobry nastrój, a może właśnie za kreatywność - Mhm, chcę zakląć obraz żeby był tu głównym źródłem światła. Ale jakby ciągle mi migał i wirował to też trochę słabo, więc tak sobie wymyśliłem, że zaklnę go w taki sposób, żeby się uruchamiał po trzykrotnym stuknięciu w jedną, konkretną gwiazdę, tylko musi być na tyle charakterystyczna żebym nie zapomniał w którą! I chyba po prostu namaluję ją nad drzwiami. - tłumaczę pokrótce co tam sobie wymodziłem w tym zjaranym łbie, po czym podgłaśniam radio, wciskam skręta między zęby i podsuwam na środek wszystkie narzędzia - pędzle mniejsze i większe, farby w słoikach, puszkach oraz wiaderkach, o różnych barwach i stanie skupienia. Chwytam za jeden z szerokich pędzli i tanecznym krokiem bujam się po pokoju nakładając na ściany pierwsze maźnięcia - mniej lub bardziej transparentne. Staję nawet na placach, by zamalować także sufit - krople farb kapią mi na twarz włosy oraz ubranie, ale nieszczególnie się tym przejmuję, całkiem już pochłonięty dzisiejszą pracą. Z czasem ciemne podobrazie zaczyna już powoli przypominać nocne niebo, wypełnione granatowymi wstęgami mgławic, galaktyk i innych kosmicznych, nienazwanych części wszechświata.
- Nie zależy mi na rzeczywistym odwzorowaniu nieba, chociaż mam kilka albumów dla inspiracji. - łapię kolejnego bucha, wyciągając nogę, coby stopą przysunąć bliżej jeden z opasłych, astronomicznych albumów, gdzie większość stron pokrywały bardzo dokładne, często ruchome ryciny kolejnych konstelacji - O, księżyc na pewno będzie fajnie wyglądał, ale nie chcę też żeby jakoś szczególnie przyciągał uwagę, wolałbym żeby był częścią całości, a nie głównym motywem. - kiwam głową. Z każdym kolejnym zaciągnięciem moje oczy robią się coraz bardziej czerwone i coraz mniejsze, kąciki ust z kolei unoszą się lekko ku górze, a umysł wypełnia i zajmuje zielona mgiełka, która przyjemnie łaskocze nieużywane nerwy w mózgu być może odpowiadające za dobry nastrój, a może właśnie za kreatywność - Mhm, chcę zakląć obraz żeby był tu głównym źródłem światła. Ale jakby ciągle mi migał i wirował to też trochę słabo, więc tak sobie wymyśliłem, że zaklnę go w taki sposób, żeby się uruchamiał po trzykrotnym stuknięciu w jedną, konkretną gwiazdę, tylko musi być na tyle charakterystyczna żebym nie zapomniał w którą! I chyba po prostu namaluję ją nad drzwiami. - tłumaczę pokrótce co tam sobie wymodziłem w tym zjaranym łbie, po czym podgłaśniam radio, wciskam skręta między zęby i podsuwam na środek wszystkie narzędzia - pędzle mniejsze i większe, farby w słoikach, puszkach oraz wiaderkach, o różnych barwach i stanie skupienia. Chwytam za jeden z szerokich pędzli i tanecznym krokiem bujam się po pokoju nakładając na ściany pierwsze maźnięcia - mniej lub bardziej transparentne. Staję nawet na placach, by zamalować także sufit - krople farb kapią mi na twarz włosy oraz ubranie, ale nieszczególnie się tym przejmuję, całkiem już pochłonięty dzisiejszą pracą. Z czasem ciemne podobrazie zaczyna już powoli przypominać nocne niebo, wypełnione granatowymi wstęgami mgławic, galaktyk i innych kosmicznych, nienazwanych części wszechświata.
Spojrzała na Johnatana spode łba, uśmiechając się niepewnie. Bojczukowi z jednej strony nie brakowało młodzieńczego uroku, z drugiej naprawdę trochę bała się jego zachowania. Nie dlatego, że mógłby mieć złe intencje, wiedziała, że nie chciałby jej świadomie skrzywdzić. Żyli jednak w dwóch innych światach, a Gwen kompletnie nie znała tego, w jakim obracał się Johny. To, niestety, mogło prowadzić do konfliktów, czy braku zrozumienia. Na całe szczęście żeglarz nie naciskał.
Wysłuchała, co w swoim pokoju planuje zrobić chłopak. Rozumiała mniej więcej, co chodzi mu po głowie.
– Możemy tę gwiazdę zrobić nieco bardziej zieloną, niebieską… czy jakąkolwiek, byleby miała nieco inny kolor od reszty – zaproponowała. – To chyba naprawdę dobry pomysł, coś takiego musiałoby być irytujące.
Zaczekała, aż Johny wyciągnie wszystko, czego potrzebowali, po czym zabrała się do pracy. Zaczynała dość ostrożnie, pytając się o wszystko kolegi: czy tu może być gwiazda, czy ta konstelacja może tak wyglądać? Czy te kolory są w porządku? W końcu to był jego pokój i to on miał być z niego zadowolony. Ona tylko pomagała i nie chciała narzucać mu swojej wizji. Czasem sama go instruowała, bo jak się okazało, miała odrobinę większą wiedzę na temat kosmosu, jednak robiła to delikatnie, nie zmuszając kolegi do niczego.
Z czasem jednak zaczynała się czuć coraz to bardziej swobodnie, przestając zwracać aż tak dużą uwagę na poczynania Bojczuka. Oczywiście cały czas kontrolowała, czy Johny jest zadowolony z jej pomocy (byłoby jej bardzo przykro, gdyby nie był), ale dała się ponieść emocjom, wyłączając się na zewnętrzny świat. Skupiona na pracy, z ledwością zauważyła, kiedy jednobarwna powierzchnia faktycznie zaczęła zmieniać się w kosmos, tworząc niezwykle i unikalne dzieło. Gwen nigdy wcześniej nie widziała, aby ktoś w ten sposób postanowił zmienić swoją sypialnie, a teraz sama brała udział w procesie tworzenia tak magicznej i niezwykle ciekawej dla malarki wizji. Szczególnie, że kosmos był czymś, co naprawdę ja fascynowało. Nie bez powodu to był jeden z jej ulubionych szkolnych przedmiotów.
Wysłuchała, co w swoim pokoju planuje zrobić chłopak. Rozumiała mniej więcej, co chodzi mu po głowie.
– Możemy tę gwiazdę zrobić nieco bardziej zieloną, niebieską… czy jakąkolwiek, byleby miała nieco inny kolor od reszty – zaproponowała. – To chyba naprawdę dobry pomysł, coś takiego musiałoby być irytujące.
Zaczekała, aż Johny wyciągnie wszystko, czego potrzebowali, po czym zabrała się do pracy. Zaczynała dość ostrożnie, pytając się o wszystko kolegi: czy tu może być gwiazda, czy ta konstelacja może tak wyglądać? Czy te kolory są w porządku? W końcu to był jego pokój i to on miał być z niego zadowolony. Ona tylko pomagała i nie chciała narzucać mu swojej wizji. Czasem sama go instruowała, bo jak się okazało, miała odrobinę większą wiedzę na temat kosmosu, jednak robiła to delikatnie, nie zmuszając kolegi do niczego.
Z czasem jednak zaczynała się czuć coraz to bardziej swobodnie, przestając zwracać aż tak dużą uwagę na poczynania Bojczuka. Oczywiście cały czas kontrolowała, czy Johny jest zadowolony z jej pomocy (byłoby jej bardzo przykro, gdyby nie był), ale dała się ponieść emocjom, wyłączając się na zewnętrzny świat. Skupiona na pracy, z ledwością zauważyła, kiedy jednobarwna powierzchnia faktycznie zaczęła zmieniać się w kosmos, tworząc niezwykle i unikalne dzieło. Gwen nigdy wcześniej nie widziała, aby ktoś w ten sposób postanowił zmienić swoją sypialnie, a teraz sama brała udział w procesie tworzenia tak magicznej i niezwykle ciekawej dla malarki wizji. Szczególnie, że kosmos był czymś, co naprawdę ja fascynowało. Nie bez powodu to był jeden z jej ulubionych szkolnych przedmiotów.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Każde kontrolne pytanie Gwen sprawiało, że z moich ust wypadała salwa śmiechu i jedna odpowiedź, którą powtarzałem jak mantrę - po prostu rób co chcesz. Nie zależało mi na umieszczeniu żadnych konkretnych galaktyk na ścianach mojego pokoju, nawet jeśli zerkałem czasem do albumów astronomicznych, albo korzystałem z wiedzy panny Grey. Większość gwiazd była jednak po prostu przypadkowymi chluśnięciami rozcieńczonej farby; bo i chlapałem na wszystkie strony jak oszalały, w ogóle nie przejmując się tym, że oprócz ścian i sufitu, pstrokate niebo zaczęła przypominać także drewniana podłoga, a z czasem moje ubranie oraz każdy odsłonięty kawałek skóry. Nie przeszkadzało mi to jednak wcale a wcale, w podążaniu przez pokój tanecznym krokiem. Mieliśmy trochę szczęścia, że trafiliśmy akurat na audycje z nowościami i z głośnika wciąż leciały przyjemne rock'n'rollowe kawałki. Ciało aż samo bujało się na bok! Czasem łapałem Gwen w objęcia, prowadząc ją wokół pomieszczenia w tym Ricka Charliego. Gdzieś w międzyczasie zatrzymałem się na papierosa, tym razem całkiem zwyczajnego, którego spaliłem siedząc na jednej z większych puszek. Trochę to wszystko trwało, ale odwaliliśmy kawał roboty i kiedy stanąłem wreszcie na środku pokoju, pod księżycem zerkającym na nas z góry, kiedy rozejrzałem się dookoła po w pełni zamalowanych ścianach, to aż westchnąłem głośno z zachwytu.
- Rany, Gwen, lepiej to nie mogło wyjść! - ekscytuję się, po czym poprawiam gacie i sięgam po różdżkę. Do całkowitego końca zostało jeszcze jedno - chciałem nadać temu wszystkiemu trochę magicznego pierwiastka i zakląć obraz w prawdziwie ruchome niebo. Trochę abstrakcyjne i raczej nierzeczywiste, ale wciąż zadziwiająco piękne - Dobra, teraz trzymaj kciuki, bo ja nam przypadkowo wybuchnę chatę to Bertie mnie zabije. - śmieję się. No nie zabiłby mnie przecież, ale też pewnie nie byłby zbyt zadowolony, bo gdzie niby mielibyśmy się przenieść? Chyba bym im wszystkim musiał udostępnić swój stary pokój w domostwie mojej mamuśki, ech. W każdym razie macham nadgarstkiem, wypowiadając inkantację zaklęcia, którego jasny promień osiada świetlistą mgłą na całym pokoju, a nawet na czubkach naszych nosów i gdzieś między pasmami włosów.
/ztx2
- Rany, Gwen, lepiej to nie mogło wyjść! - ekscytuję się, po czym poprawiam gacie i sięgam po różdżkę. Do całkowitego końca zostało jeszcze jedno - chciałem nadać temu wszystkiemu trochę magicznego pierwiastka i zakląć obraz w prawdziwie ruchome niebo. Trochę abstrakcyjne i raczej nierzeczywiste, ale wciąż zadziwiająco piękne - Dobra, teraz trzymaj kciuki, bo ja nam przypadkowo wybuchnę chatę to Bertie mnie zabije. - śmieję się. No nie zabiłby mnie przecież, ale też pewnie nie byłby zbyt zadowolony, bo gdzie niby mielibyśmy się przenieść? Chyba bym im wszystkim musiał udostępnić swój stary pokój w domostwie mojej mamuśki, ech. W każdym razie macham nadgarstkiem, wypowiadając inkantację zaklęcia, którego jasny promień osiada świetlistą mgłą na całym pokoju, a nawet na czubkach naszych nosów i gdzieś między pasmami włosów.
/ztx2
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
14.02
Walentynki zawsze były dla mnie wyjątkowym dniem, w końcu to święto miłości, a ja wiedziałem o niej całkiem sporo; zarówno o tej fizycznej, często wpadając w ramiona różnych kobiet, z którymi zdążyłem już przerobić całą Kamasutrę, jak i psychicznej, jeszcze częściej poddając się słodkim stanom zauroczeń. Łatwo było zdobyć serce Johnatana Bojczuka, ale równie łatwo było ulec moim wdziękom. Bywałem czarujący, jeśli akurat nie leżałem gdzieś w rynsztoku, zarzygany po same łokcie i zaszczany po same kolana, ale to, na całe szczęście, zdarzało się coraz rzadziej. Czasem tęskniłem za tymi beztroskimi czasami, kiedy nie przejmowałem się niczym, liczyła się tylko dobra zabawa, alkohol i tanie dziewczęta, palimpsest zaliczałem wtedy średnio co kilka dni. Teraz miałem obowiązki, starałem się być odpowiedzialny, co wcale nie znaczyło, że chlałem rzadziej, po prostu wlewałem w siebie zdecydowanie mniej alkoholu i wstawałem przed południem. ALE DZISIAJ zamierzałem celebrować jak za starych, dobrych czasów, szczególnie, że towarzyszyć mi miała osoba, która widziała mnie chyba już w każdym możliwym stanie, począwszy od całkowitego upodlenia, a skończywszy na kompletnej ekstazie. Przy Philippie mogłem być po prostu sobą, niezależnie od tego, czy znajdowałem się aktualnie w całkowitej euforii, czy dopadały mnie koszmary dnia codziennego. Wciąż trochę nie mogłem uwierzyć w to, że sama zaproponowała spotkanie akurat podczas święta miłości, ale byłem też bardzo zadowolony i trochę podekscytowany tym, że chciała je spędzić akurat ze mną. Odstrzeliłem się jak jakiś lord na Sabat, w sensie, że umyłem się i wypachniłem, koszulę najlepszą przyodziałem, tą czarną w stokrotki i czyste gacie, żeby nie było lipy, trochę przykrótkie, ale chuj z tym, przynajmniej ładnie odsłaniały skarpetki w złote znicze, co dostałem na święta od Maxine. Taki elegancki to chyba byłem jak szedłem ostatnio do roboty, bo teraz pracowałem wręcz NA SALONACH, co pomimo upływającego czasu wciąż trochę mnie bawiło (moja mama nie wierzyła do tej pory, że udało mi się ogarnąć taką posadkę). Wysprzątałem Ruderę, a raczej swój pokój, pozbywając się przepełnionych popielniczek i pustych butelek po alkoholu, zaś kiedy wreszcie usłyszałem łomotanie w drzwi to stanąłem w nich w ciągu kilku krótkich sekund. Opieram się nonszalancko o framugę, żeby jej zaprezentować swoją dzisiejszą stylówkę i uśmiecham się lekko.
- Witam piękną panią, zapraszam do krainy wiecznych rozkoszy - oczywiście miałem na myśli swoją pieczarę, hehe; śmieję się i odsuwam z przejścia - Żartuję, wchodź - zapraszam ją gestem do środka, po czym prowadzę do swojej komnaty, bo się boję, że w salonie albo w kuchni, albo gdziekolwiek indziej natkniemy się na innych mieszkańców baraszkujących wesoło ze swoimi walentynkami; sporo nas tutaj mieszkało w ostatnim czasie. Otwieram przed nią wrota, kolejnym ukłonem zapraszając za próg - Rozgość się i czuj jak u siebie, no nie, wybacz, że cię od razu zaciągam do sypialni, ale w innych częściach domu łatwo natknąć się na świętujących, a uwierz, nie chciałabyś się natknąć na świętującego Erniego - kiwam głową. Prang to był wariat, założę się, że zaliczy swoją dzisiejszą randkę na wszystkich meblach tego domu. Ja to nawet ostatecznie mógłbym popatrzeć, ale Fils by pewnie nie chciała.
Walentynki zawsze były dla mnie wyjątkowym dniem, w końcu to święto miłości, a ja wiedziałem o niej całkiem sporo; zarówno o tej fizycznej, często wpadając w ramiona różnych kobiet, z którymi zdążyłem już przerobić całą Kamasutrę, jak i psychicznej, jeszcze częściej poddając się słodkim stanom zauroczeń. Łatwo było zdobyć serce Johnatana Bojczuka, ale równie łatwo było ulec moim wdziękom. Bywałem czarujący, jeśli akurat nie leżałem gdzieś w rynsztoku, zarzygany po same łokcie i zaszczany po same kolana, ale to, na całe szczęście, zdarzało się coraz rzadziej. Czasem tęskniłem za tymi beztroskimi czasami, kiedy nie przejmowałem się niczym, liczyła się tylko dobra zabawa, alkohol i tanie dziewczęta, palimpsest zaliczałem wtedy średnio co kilka dni. Teraz miałem obowiązki, starałem się być odpowiedzialny, co wcale nie znaczyło, że chlałem rzadziej, po prostu wlewałem w siebie zdecydowanie mniej alkoholu i wstawałem przed południem. ALE DZISIAJ zamierzałem celebrować jak za starych, dobrych czasów, szczególnie, że towarzyszyć mi miała osoba, która widziała mnie chyba już w każdym możliwym stanie, począwszy od całkowitego upodlenia, a skończywszy na kompletnej ekstazie. Przy Philippie mogłem być po prostu sobą, niezależnie od tego, czy znajdowałem się aktualnie w całkowitej euforii, czy dopadały mnie koszmary dnia codziennego. Wciąż trochę nie mogłem uwierzyć w to, że sama zaproponowała spotkanie akurat podczas święta miłości, ale byłem też bardzo zadowolony i trochę podekscytowany tym, że chciała je spędzić akurat ze mną. Odstrzeliłem się jak jakiś lord na Sabat, w sensie, że umyłem się i wypachniłem, koszulę najlepszą przyodziałem, tą czarną w stokrotki i czyste gacie, żeby nie było lipy, trochę przykrótkie, ale chuj z tym, przynajmniej ładnie odsłaniały skarpetki w złote znicze, co dostałem na święta od Maxine. Taki elegancki to chyba byłem jak szedłem ostatnio do roboty, bo teraz pracowałem wręcz NA SALONACH, co pomimo upływającego czasu wciąż trochę mnie bawiło (moja mama nie wierzyła do tej pory, że udało mi się ogarnąć taką posadkę). Wysprzątałem Ruderę, a raczej swój pokój, pozbywając się przepełnionych popielniczek i pustych butelek po alkoholu, zaś kiedy wreszcie usłyszałem łomotanie w drzwi to stanąłem w nich w ciągu kilku krótkich sekund. Opieram się nonszalancko o framugę, żeby jej zaprezentować swoją dzisiejszą stylówkę i uśmiecham się lekko.
- Witam piękną panią, zapraszam do krainy wiecznych rozkoszy - oczywiście miałem na myśli swoją pieczarę, hehe; śmieję się i odsuwam z przejścia - Żartuję, wchodź - zapraszam ją gestem do środka, po czym prowadzę do swojej komnaty, bo się boję, że w salonie albo w kuchni, albo gdziekolwiek indziej natkniemy się na innych mieszkańców baraszkujących wesoło ze swoimi walentynkami; sporo nas tutaj mieszkało w ostatnim czasie. Otwieram przed nią wrota, kolejnym ukłonem zapraszając za próg - Rozgość się i czuj jak u siebie, no nie, wybacz, że cię od razu zaciągam do sypialni, ale w innych częściach domu łatwo natknąć się na świętujących, a uwierz, nie chciałabyś się natknąć na świętującego Erniego - kiwam głową. Prang to był wariat, założę się, że zaliczy swoją dzisiejszą randkę na wszystkich meblach tego domu. Ja to nawet ostatecznie mógłbym popatrzeć, ale Fils by pewnie nie chciała.
To już jakaś kompletna bzdura. Pieprzone walentynki, żałosna piosnka w tle i rozżalone marynarskie serca, które z suchych kamieni topiły się, przybierając postać ohydnej brei. Fuj. Tak wyglądałby ten dzień, gdyby siedziała w robocie. Ludzie przypominali sobie o swojej samotności i później zaczynało im odbijać. Dlatego chciała stąd uciec, zanim czyjaś przesuszona broda nie zacznie się wtulać w jej piersi. Z roku na rok tonęli w jeszcze większym smutku. Przez cały rok tytułowali się jako ci najwięksi łamacze dziwkarskich serc, a potem nagle dostawali szajby. Była w pobliżu, więc szukali nienormalnej bliskości. Poza tym do standardowej gadki z barmanką wkradały się niewygodne pytania o jej własne miłosne życie, które przecież nie istniało. Obecnie jej jednym partnerem był niuchacz pomieszkujący w wygodnej klatce-skarbonce. Coraz lepiej się z nim rozumiała, ale wciąż nie była pewna, czy w ogóle dało się go wypuszczać na świat tak, aby zebrał dla niej kilka błyskotek, a później (na Merlina!) wrócił posłusznie do ulubionej Filipki. Póki co był kapryśny, a jak przypadkiem jej się wymknął z klatki, to w pięć sekund chałupa przypominała kupę gówna, Bojczukowe obrazy spadały ze ścian, pękało szkło i rozsypywały się po podłodze perły. Jej jedyne perły! Wolała jednak jednego kapryśnego futrzaka od upierdliwego gościa pilnującego jej łapek na każdym kroku, próbującego zamknąć ją w klatce dużo gorszej od tej, w której chowała małego kreta. Wcisnęła więc w pracy kit, że ma randkę i wzięła wolne. Pierwszy raz od pięciu lat czternastego lutego nie musiała sklejać połamanych serc żeglarzy. Mogła posklejać swoje. Pomysł z terapią Bojczukową wpadł nagle i był chyba największą głupotą, ale miała to gdzieś.
Poinformowała go, że spędzą razem walentynki. Wizja ta wcale nie pływała w kolorowym lukrze. Cokolwiek miało się wydarzyć, wiedziała, że Johnatan jest niegroźny i wcale nie spróbuje wykorzystać sytuacji, a jednocześnie tez przy nim nie musiała się spinać i pilnować. Mogła odetchnąć pełną piersią i pozwolić sobie na odrobinę smacznych idiotyzmów, z których nikt, a na pewno nie on, nie będzie jej rozliczał. Dlatego tu była, dlatego waliła do tych drzwi w nadziei, że zaraz zobaczy buzię, z którą była najbardziej w świecie oswojona. Nikt nie znał wszystkich etapów Filipki. Nikt poza Bojczukiem, który śledził ją od pieluchy do pierwszego stosunku, a i tak dalej trwali w jakiejś pokrzywionej relacji, bez jasnych sensów, bez sztywnych ram i jakichkolwiek zasad. Dlatego tutaj była. Miała nadzieję, że i uśmiechał się na myśl o wspólnym wieczorku.
Wzniosła mocno brew, słysząc o tej krainie. Później odważnie prześlizgiwała się po nim spojrzeniem. Nigdy nie dorósł, nigdy nie przestawał pozować na dzieciaka, a jednak przecież był mężczyzną. Coś wiedziała o tym. A może nie? – Myślałam, że schowałeś już choinkę – skomentowała jego strój, dostrzegając kwiatki tam, piłeczki tu i jeszcze ten fryz. Faktycznie się odstrzelił. Weszła i dała mu się prowadzić przez te wspaniałe salony. Już tu kiedyś była. W jakimś skrawku lustra ujrzała swój profil i uśmiechnęła się pod nosem. Sama na sobie miała coś w zupełnie innym klimacie, chociaż już teraz czuła się z tym niewygodnie. Wkroczyła do rozgwieżdżonej sypialni i od razu pochłonęła ją ciekawskim spojrzeniem. Zrzuciła torbę na podłogę, coś łupnęło nieprzyjemnie głośno. Porzuciła zaraz potem i płaszczyk, przewieszając go gdziekolwiek. Może przez jakiś obraz?
– Chcę tylko sypialni, Bojczuk. To idealnie miejsce na świętowanie – rzuciła z przekąsem. Chyba nie było powodów do świętowania. Jej życie nagle zrobiło się takie dziwne. Potrzebowała zapomnieć. Na sobie miała obcisłą czarną sukienkę z białym kołnierzykiem przy szyi, sięgała ledwo przed kolano, ale nijak nie pasowała ani do Bojczuka ani do tego pokoju. Należało więc natychmiast to zmienić. Usiadła więc na materacu, a później zrzuciła buty. Wykręciła dłonie do tyłu i zaczęła rozpinać guziczki. – Znajdź mi coś w swoi stylu, ta sukienka nie pasuje – rzuciła, sprawnie rozpinając swoją kreację. Mógł się trochę zdziwić, ale nie miała nic, co pasowałoby do jej dzisiejszego towarzystwa. Chciała przeniknąć na moment do czyjegoś świata, a w tej sukience to nie było możliwe.
Poinformowała go, że spędzą razem walentynki. Wizja ta wcale nie pływała w kolorowym lukrze. Cokolwiek miało się wydarzyć, wiedziała, że Johnatan jest niegroźny i wcale nie spróbuje wykorzystać sytuacji, a jednocześnie tez przy nim nie musiała się spinać i pilnować. Mogła odetchnąć pełną piersią i pozwolić sobie na odrobinę smacznych idiotyzmów, z których nikt, a na pewno nie on, nie będzie jej rozliczał. Dlatego tu była, dlatego waliła do tych drzwi w nadziei, że zaraz zobaczy buzię, z którą była najbardziej w świecie oswojona. Nikt nie znał wszystkich etapów Filipki. Nikt poza Bojczukiem, który śledził ją od pieluchy do pierwszego stosunku, a i tak dalej trwali w jakiejś pokrzywionej relacji, bez jasnych sensów, bez sztywnych ram i jakichkolwiek zasad. Dlatego tutaj była. Miała nadzieję, że i uśmiechał się na myśl o wspólnym wieczorku.
Wzniosła mocno brew, słysząc o tej krainie. Później odważnie prześlizgiwała się po nim spojrzeniem. Nigdy nie dorósł, nigdy nie przestawał pozować na dzieciaka, a jednak przecież był mężczyzną. Coś wiedziała o tym. A może nie? – Myślałam, że schowałeś już choinkę – skomentowała jego strój, dostrzegając kwiatki tam, piłeczki tu i jeszcze ten fryz. Faktycznie się odstrzelił. Weszła i dała mu się prowadzić przez te wspaniałe salony. Już tu kiedyś była. W jakimś skrawku lustra ujrzała swój profil i uśmiechnęła się pod nosem. Sama na sobie miała coś w zupełnie innym klimacie, chociaż już teraz czuła się z tym niewygodnie. Wkroczyła do rozgwieżdżonej sypialni i od razu pochłonęła ją ciekawskim spojrzeniem. Zrzuciła torbę na podłogę, coś łupnęło nieprzyjemnie głośno. Porzuciła zaraz potem i płaszczyk, przewieszając go gdziekolwiek. Może przez jakiś obraz?
– Chcę tylko sypialni, Bojczuk. To idealnie miejsce na świętowanie – rzuciła z przekąsem. Chyba nie było powodów do świętowania. Jej życie nagle zrobiło się takie dziwne. Potrzebowała zapomnieć. Na sobie miała obcisłą czarną sukienkę z białym kołnierzykiem przy szyi, sięgała ledwo przed kolano, ale nijak nie pasowała ani do Bojczuka ani do tego pokoju. Należało więc natychmiast to zmienić. Usiadła więc na materacu, a później zrzuciła buty. Wykręciła dłonie do tyłu i zaczęła rozpinać guziczki. – Znajdź mi coś w swoi stylu, ta sukienka nie pasuje – rzuciła, sprawnie rozpinając swoją kreację. Mógł się trochę zdziwić, ale nie miała nic, co pasowałoby do jej dzisiejszego towarzystwa. Chciała przeniknąć na moment do czyjegoś świata, a w tej sukience to nie było możliwe.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Uśmiecham się tylko na jej komentarz, bo powinna się już przyzwyczaić, że lubiłem czasem poszaleć z wzorami; co prawda zwykle nosiłem się jak ostatni żul, nie zmieniając odzienia nawet przez kilka długich dni, ale jak trzeba było zawsze znajdowałem w szafie coś odpałowego. Zbyt smutne mieliśmy życie by i garderobę taką mieć, co nie?
- Czyli widzę, że w tym akurat się zgadzamy - mrugam do Fils jednym okiem, posyłając jej kolejny ze swoich czarujących uśmiechów. Zamykam za sobą drzwi od pokoju; wokół panował półmrok, rozświetlany migotliwym blaskiem malowanych gwiazd, które łączyły się ze sobą w impresyjnych, nienazwanych konstelacjach, tworzonych w oparach diablego ziela. Odwracam się w kierunku panny Moss i mierzę ją spojrzeniem przyglądając się jak rozpina guziki sukienki. Unoszę wysoko jedną brew.
- Kurde, Fils, szybka jesteś, to co? Tym razem darujemy sobie grę wstępną? - sam już mam ochotę zrzucić swoje łaszki i dołączyć do niej na materacu, ba, nawet rozpinam pierwszy guzik koszuli, dając sobie odetchnąć, ale gdy prosi o jakieś inne odzienie, to wydaję się jeszcze bardziej zdziwiony.
- No... no dobra, czekaj zaraz coś ci znajdę - kiwam głową, zbliżam się do komody, by odsunąć jedną z szuflad i zatopić się w niej po same łokcie, szukając czegoś odpowiedniego na tę okazję i w końcu coś faktycznie wpada mi w ręce - najpierw koszula w barwne kwiaty, którą rzucam w kierunku dziewczyny (sam byłem dosyć drobny, ale ona wciąż pozostawała znacznie mniejsza ode mnie, więc pewnie owe odzienie może już posłużyć jej za sukienkę), później... później chwytam sakiewkę, zagrzebaną gdzieś w stercie ubrań i moje oczy rozszerzają się jeszcze bardziej w wyrazie większego zdziwienia. Już prawie zdążyłem zapomnieć, że to mam! Aż dziw, że do tej pory nie przećpałem, ale najwidoczniej, cóż, dorastałem, skoro nie zeżarłem wszystkiego od razu jak tylko wpadło mi w ręce.
- Fils, to będą niezapomniane Walentynki, masz ochotę na podróż do innego wymiaru? - uśmiecham się, po czym podsuwam stolik bliżej łóżka i chwytam za jedną z poduch, by podłożyć ją sobie pod tyłek i usiąść po przeciwnej stronie. Wsypuję na blat kilka niewielkich grzybków, które w nikłym blasku świeczki wyglądają tak niewinnie...! Ale nie ze mną te numery - znałem ich możliwości i wiedziałem, że jak wszystko dobrze pójdzie, to wypierdoli nas dzisiaj poza orbitę.
- Próbowałaś już kiedyś? - dopytuję, krzyżując pod sobą nogi i wbijając w dziewczynę intensywne spojrzenie.
- Czyli widzę, że w tym akurat się zgadzamy - mrugam do Fils jednym okiem, posyłając jej kolejny ze swoich czarujących uśmiechów. Zamykam za sobą drzwi od pokoju; wokół panował półmrok, rozświetlany migotliwym blaskiem malowanych gwiazd, które łączyły się ze sobą w impresyjnych, nienazwanych konstelacjach, tworzonych w oparach diablego ziela. Odwracam się w kierunku panny Moss i mierzę ją spojrzeniem przyglądając się jak rozpina guziki sukienki. Unoszę wysoko jedną brew.
- Kurde, Fils, szybka jesteś, to co? Tym razem darujemy sobie grę wstępną? - sam już mam ochotę zrzucić swoje łaszki i dołączyć do niej na materacu, ba, nawet rozpinam pierwszy guzik koszuli, dając sobie odetchnąć, ale gdy prosi o jakieś inne odzienie, to wydaję się jeszcze bardziej zdziwiony.
- No... no dobra, czekaj zaraz coś ci znajdę - kiwam głową, zbliżam się do komody, by odsunąć jedną z szuflad i zatopić się w niej po same łokcie, szukając czegoś odpowiedniego na tę okazję i w końcu coś faktycznie wpada mi w ręce - najpierw koszula w barwne kwiaty, którą rzucam w kierunku dziewczyny (sam byłem dosyć drobny, ale ona wciąż pozostawała znacznie mniejsza ode mnie, więc pewnie owe odzienie może już posłużyć jej za sukienkę), później... później chwytam sakiewkę, zagrzebaną gdzieś w stercie ubrań i moje oczy rozszerzają się jeszcze bardziej w wyrazie większego zdziwienia. Już prawie zdążyłem zapomnieć, że to mam! Aż dziw, że do tej pory nie przećpałem, ale najwidoczniej, cóż, dorastałem, skoro nie zeżarłem wszystkiego od razu jak tylko wpadło mi w ręce.
- Fils, to będą niezapomniane Walentynki, masz ochotę na podróż do innego wymiaru? - uśmiecham się, po czym podsuwam stolik bliżej łóżka i chwytam za jedną z poduch, by podłożyć ją sobie pod tyłek i usiąść po przeciwnej stronie. Wsypuję na blat kilka niewielkich grzybków, które w nikłym blasku świeczki wyglądają tak niewinnie...! Ale nie ze mną te numery - znałem ich możliwości i wiedziałem, że jak wszystko dobrze pójdzie, to wypierdoli nas dzisiaj poza orbitę.
- Próbowałaś już kiedyś? - dopytuję, krzyżując pod sobą nogi i wbijając w dziewczynę intensywne spojrzenie.
Zmarszczyła czoło, patrząc na tego kolorowego pajaca. W tej scenerii barw i małych mroków Johnatan jawi jej się jako dzieło współczesnej abstrakcji. Sama też gustowała w lumpeksach, bo nie było jej stać na jakieś wielkomiejskie butiki, gdzie rękawiczka kosztowała tyle co jej trzy wypłaty. Już i tak była zadłużona przez kupno swojej dziury. Mogłaby co prawda czasem coś zwinąć z takiego eleganckiego sklepiku, ale była chyba zbyt leniwa do takich gierek na obcym terenie.
– Grę wstępną? – powtórzyła za nim lekko rozbawiona. – Nie widzę, żebyś był gotowy, Bojczuk – mruknęła, ślizgając się dość chłodnym spojrzeniem po całej jego wątłej sylwetce. Obydwoje brodzili w takich głupawych żarcikach, ale właściwie to nie przeszkadzały jej one. Mogła co najwyżej zwątpić w to, że byłby zdolny od razu przejść do głównych atrakcji. Oczywiście niczego takiego nie planowała, ale.. po prostu lubiła tę frywolność. Łykał ją z taką ufnością, choć wiedziała, że jest równie zdystansowany jak ona. I dobrze.
– Tylko ładnie mnie ubierz – dodała, gdy zaczął grzebać w komodzie. W tym czasie rozpięła całkowicie swoją kreację i wstała sukienka łatwo opadła na podłogę, a niemal w tej samej chwili rzucił w jej stronę tamten namiot. Wygodny i pstrokaty – jak Bojczuk. Na szczęście coś go mocno zajęło przy tych szufladach, więc mogła spokojnie się przebrać bez tego głodnego spojrzenia. Narzuciła na bieliznę kwieciste fatałaszki, które faktycznie zdołały przysłonić jej tyłek. Ledwo. Koronkowe wykończenie pończoch dalej było świetnie widać. Wygładziła materiał i popatrzyła w dół na układające się na ciele kwiatki. Nic jej nie opinało. Było wolna. Ponownie rozsiadła się na materacu, taksując Bojczuka zaintrygowanym spojrzeniem. Kręcił się przy tej szafeczce jak psidwak przy misce z żarciem. – No co tam masz, Bojczuk? – spytała, wyciągając szyję, gdy podsuwał stolik. – Zastanów się, czy potrafisz zabrać mnie w taką podróż… – wymruczała, wyciągając wygodnie nogi. Krótkie, ale łaknące uwagi – jak zawsze. Potem przyuważyła grzybki. Wygięła plecy, żeby się bardziej zbliżyć do stołu. Tyknęła palcem jednego grzybka i popatrzyła z zadziornym uśmiechem na tego małego jegomościa. Już sobie wyobrażała, o co w tym wszystkim chodziło. Zacmokała z zadowoleniem. – No, no… Widzę, że zapewniasz pełen pakiet atrakcji, dla ciała, dla ducha… – mówiła, sięgając w tym czasie po swoja torbę. Wyjęła z niej flaszkę. – Nie próbowałam, ale kuszą mnie. Jak to w ogóle działa? Zjem je i będzie mi się wydawało, że jesteś przystojny? – zapytała, sunąć delikatnie dłonią po szyjce butelki, którą miała w objęciu chudych palców. – Dawaj od razu. Masz kieliszki? – zapytała, tykając pod stołem stopą jego łydkę. Chyba nie myślał, że będzie piła w walentynki z gwinta. Zadbajmy chociaż o pozory. Czuła się tu wyjątkowo dobrze, wyluzowała będąc w tak abstrakcyjnej miejscówce, pełnej chaosu i śladów dzikiej męskości. Inaczej jednak niż w ulubionym pubie. Jak dobrze, że nie robili tego, co te wszystkie pary, nie łasili się do siebie jak ogłupiona zwierzyna. Nie miała jednak nic przeciwko rozkosznemu podkręceniu zmysłów.
– Grę wstępną? – powtórzyła za nim lekko rozbawiona. – Nie widzę, żebyś był gotowy, Bojczuk – mruknęła, ślizgając się dość chłodnym spojrzeniem po całej jego wątłej sylwetce. Obydwoje brodzili w takich głupawych żarcikach, ale właściwie to nie przeszkadzały jej one. Mogła co najwyżej zwątpić w to, że byłby zdolny od razu przejść do głównych atrakcji. Oczywiście niczego takiego nie planowała, ale.. po prostu lubiła tę frywolność. Łykał ją z taką ufnością, choć wiedziała, że jest równie zdystansowany jak ona. I dobrze.
– Tylko ładnie mnie ubierz – dodała, gdy zaczął grzebać w komodzie. W tym czasie rozpięła całkowicie swoją kreację i wstała sukienka łatwo opadła na podłogę, a niemal w tej samej chwili rzucił w jej stronę tamten namiot. Wygodny i pstrokaty – jak Bojczuk. Na szczęście coś go mocno zajęło przy tych szufladach, więc mogła spokojnie się przebrać bez tego głodnego spojrzenia. Narzuciła na bieliznę kwieciste fatałaszki, które faktycznie zdołały przysłonić jej tyłek. Ledwo. Koronkowe wykończenie pończoch dalej było świetnie widać. Wygładziła materiał i popatrzyła w dół na układające się na ciele kwiatki. Nic jej nie opinało. Było wolna. Ponownie rozsiadła się na materacu, taksując Bojczuka zaintrygowanym spojrzeniem. Kręcił się przy tej szafeczce jak psidwak przy misce z żarciem. – No co tam masz, Bojczuk? – spytała, wyciągając szyję, gdy podsuwał stolik. – Zastanów się, czy potrafisz zabrać mnie w taką podróż… – wymruczała, wyciągając wygodnie nogi. Krótkie, ale łaknące uwagi – jak zawsze. Potem przyuważyła grzybki. Wygięła plecy, żeby się bardziej zbliżyć do stołu. Tyknęła palcem jednego grzybka i popatrzyła z zadziornym uśmiechem na tego małego jegomościa. Już sobie wyobrażała, o co w tym wszystkim chodziło. Zacmokała z zadowoleniem. – No, no… Widzę, że zapewniasz pełen pakiet atrakcji, dla ciała, dla ducha… – mówiła, sięgając w tym czasie po swoja torbę. Wyjęła z niej flaszkę. – Nie próbowałam, ale kuszą mnie. Jak to w ogóle działa? Zjem je i będzie mi się wydawało, że jesteś przystojny? – zapytała, sunąć delikatnie dłonią po szyjce butelki, którą miała w objęciu chudych palców. – Dawaj od razu. Masz kieliszki? – zapytała, tykając pod stołem stopą jego łydkę. Chyba nie myślał, że będzie piła w walentynki z gwinta. Zadbajmy chociaż o pozory. Czuła się tu wyjątkowo dobrze, wyluzowała będąc w tak abstrakcyjnej miejscówce, pełnej chaosu i śladów dzikiej męskości. Inaczej jednak niż w ulubionym pubie. Jak dobrze, że nie robili tego, co te wszystkie pary, nie łasili się do siebie jak ogłupiona zwierzyna. Nie miała jednak nic przeciwko rozkosznemu podkręceniu zmysłów.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
No przecież, że gdyby powiedziała bierz mnie tu i teraz to bym był gotów do działania w trzy sekundy, co zresztą może odczytać po cieniu uśmiechu, który przebiega naprędce przez moje lico. Później kręcę z rozbawieniem głową i wywracam oczami, ale już nawet nic nie mówię, zajmując zarówno umysł jak i dłonie czymś całkiem innym. I kiedy powracam spojrzeniem do dziewczyny, ona jest już na nowo odziana, więc przesuwam wzrokiem po jej zgrabnych nogach, aż do koronkowych zakończeń pończoch, a później dalej w górę po sylwetce obleczonej w kwieciste materiały.
- No na pewno wyglądasz w tym lepiej ode mnie - kiwam głową, zaśmiewając się lekko, ale taka prawda. Kobiety jakoś zawsze wyglądały ładniej w ubraniach mężczyzn, one chyba po prostu były ładniejsze i to dlatego. Poprawiam się na siedzisku, moszcząc wygodniej na poduszce, uśmiechając tajemniczo w odpowiedzi na każde kolejne pytanie - już za moment sama może podziwiać ten cud natury i wszystko powinno ułożyć się w logiczną całość.
- Jak zwykle, Phils - mrugam doń jednym okiem, bo przecież ze mną się nie dało nudzić, a to wyjątkowe święto dodatkowo wymagało specjalnej celebracji - Będzie ci się wydawało, że jestem najprzystojniejszym mężczyzną na Ziemi, pomimo czterech rąk i trzech par oczu spływających po dekolcie - śmieję się, bo te niepozorne grzybeczki potrafiły wykopać człowieka gdzieś do całkiem innego, surrealistycznego świata; świata pełnego żywych kolorów, chaotycznych dźwięków i bajkowych halucynacji... A czasem mrocznych pejzaży oraz przerażających potworów. To była loteria i miałem nadzieję, że tym razem Los się do nas uśmiechnie, zabierając prosto do krainy marzeń, nie koszmarów - Coś się znajdzie - wzruszyłem lekko ramionami i wstałem, żeby faktycznie ogarnąć jakieś szkło. W takich eleganckich okolicznościach nie wypadało ciągnąć z gwinta, jak to zwykle robiliśmy, dzisiaj obydwoje byliśmy ludźmi pełnymi szyku oraz klasy, co właściwie nie zdarzało nam się zbyt często.
- Polewaj - zachęcam ją, zajmując poprzednie miejsce i ustawiając na blacie dwa wysokie kieliszki - Są dwie rzeczy, które musisz wiedzieć zanim zabierzemy się za grzyby, po pierwsze - wznoszę do góry jeden palec - jeśli poczujesz się za bardzo przytłoczona to pamiętaj o tym, że po prostu jesteś naćpana i to wkrótce minie, i dwa - dołączam drugi palec - zawsze możesz popatrzeć w inny kąt pokoju - zrozumie później. Puszczam jej oczko i uśmiecham się, a zaraz wysypuję na stolik całą zawartość sakiewki - To smacznego! - mówię i biorę się za pałaszowanie grzybów; smakują ohydnie, a gdzieś między nimi piach skrzypi w zębach, ale czego się nie robi dla potężnego odlotu? No właśnie... Przełykam ostatni kapelusz, po czym wstaję ze swojego miejsca, bo trochę potrwa zanim odczujemy pierwsze oznaki psychodelicznego kopa - Włączmy jakąś muzyczkę - zarządzam i odpalam radio, a tam oczywiście nowa Celestyna, bo pewnie nagrała jakąś nową nutę specjalnie na święto zakochanych - Chcesz zatańczyć, Fils? - zbliżam się do dziewczyny tanecznym krokiem i wystawiam ku niej jedną rękę.
- No na pewno wyglądasz w tym lepiej ode mnie - kiwam głową, zaśmiewając się lekko, ale taka prawda. Kobiety jakoś zawsze wyglądały ładniej w ubraniach mężczyzn, one chyba po prostu były ładniejsze i to dlatego. Poprawiam się na siedzisku, moszcząc wygodniej na poduszce, uśmiechając tajemniczo w odpowiedzi na każde kolejne pytanie - już za moment sama może podziwiać ten cud natury i wszystko powinno ułożyć się w logiczną całość.
- Jak zwykle, Phils - mrugam doń jednym okiem, bo przecież ze mną się nie dało nudzić, a to wyjątkowe święto dodatkowo wymagało specjalnej celebracji - Będzie ci się wydawało, że jestem najprzystojniejszym mężczyzną na Ziemi, pomimo czterech rąk i trzech par oczu spływających po dekolcie - śmieję się, bo te niepozorne grzybeczki potrafiły wykopać człowieka gdzieś do całkiem innego, surrealistycznego świata; świata pełnego żywych kolorów, chaotycznych dźwięków i bajkowych halucynacji... A czasem mrocznych pejzaży oraz przerażających potworów. To była loteria i miałem nadzieję, że tym razem Los się do nas uśmiechnie, zabierając prosto do krainy marzeń, nie koszmarów - Coś się znajdzie - wzruszyłem lekko ramionami i wstałem, żeby faktycznie ogarnąć jakieś szkło. W takich eleganckich okolicznościach nie wypadało ciągnąć z gwinta, jak to zwykle robiliśmy, dzisiaj obydwoje byliśmy ludźmi pełnymi szyku oraz klasy, co właściwie nie zdarzało nam się zbyt często.
- Polewaj - zachęcam ją, zajmując poprzednie miejsce i ustawiając na blacie dwa wysokie kieliszki - Są dwie rzeczy, które musisz wiedzieć zanim zabierzemy się za grzyby, po pierwsze - wznoszę do góry jeden palec - jeśli poczujesz się za bardzo przytłoczona to pamiętaj o tym, że po prostu jesteś naćpana i to wkrótce minie, i dwa - dołączam drugi palec - zawsze możesz popatrzeć w inny kąt pokoju - zrozumie później. Puszczam jej oczko i uśmiecham się, a zaraz wysypuję na stolik całą zawartość sakiewki - To smacznego! - mówię i biorę się za pałaszowanie grzybów; smakują ohydnie, a gdzieś między nimi piach skrzypi w zębach, ale czego się nie robi dla potężnego odlotu? No właśnie... Przełykam ostatni kapelusz, po czym wstaję ze swojego miejsca, bo trochę potrwa zanim odczujemy pierwsze oznaki psychodelicznego kopa - Włączmy jakąś muzyczkę - zarządzam i odpalam radio, a tam oczywiście nowa Celestyna, bo pewnie nagrała jakąś nową nutę specjalnie na święto zakochanych - Chcesz zatańczyć, Fils? - zbliżam się do dziewczyny tanecznym krokiem i wystawiam ku niej jedną rękę.
Tu i teraz wszystko było na swoim miejscu. Phils zadowolona w tym nowym wdzianku i Bojczuk jak taki cwany magik, strzelający nieodgadniętymi uśmieszkami i wyciągający co rusz jakąś niespodziankę. Jak dobrze, że nie siedzieli jak te dwie kłody użalające się nad nędznym życiem samotnika. Nie byli samotni, a swoją nędzę chyba obydwoje zdołali już oswoić na tyle, by przestała być czymś, czego można się powstydzić. Wieczór bez żadnych szczerych aluzji, bez żadnych oparów romantycznej miłości. Chciała, aby to trwało jak najdłużej. W tej malarskiej sypialni znalazła swój azyl i wędrowała dalej ku niecnym planom Johnatana, który na jej pytania odpowiadał irytującym milczeniem lub niekonkretnym słówkiem. Lekko ścisnęła pięści, ale odbiła później ten jego uśmieszek i spróbowała go nim ugodzić. Jak zwykle?
– Cztery nogi? A jak w takim razie ty zobaczysz mnie, Johnatanie? – zapytała, ładnie wykańczając każde najmniejsze słówko. Szczególnie wyraźnie wymówiła jego imię, a te ciemne oczy ślizgały się po nim w tym wyczekiwaniu. Nie chciała zamieniać swojego dekoltu na rozklapciałe gałki oczne. Co prawda przy ledwo tych dwóch rozpiętych guzikach nic nie było widać, ale magiczne przysmaki mogły i z tym sobie poradzić. Zastanawiała się, jak dokładnie działały te grzybki. Potrafiły wzmocnić odczuwane zwykle wrażenia, przypisane cechy lub… mogły zapewnić zupełnie nowe odczucia. Wizja przystojnego Bojczuka-kosmity jakoś niespecjalnie odpowiadała jej na to pytanie. Myśleć dziś nie potrzebowała i nie chciała zbyt wiele, nie po to tu przyszła. Gotowa była pogubić tej nocy głębsze analizowanie. Dla dobra celebracji święta miłości.
Pochwyciła pierwszy kieliszek i zaczęła go wypełniać ciemnoczerwonym trunkiem. Słuchała jego wskazówek. Brzmiały dziwnie. Przecież wiedziała, co to znaczy być odurzonym. Może niekoniecznie po grzybkach, ale… wydawało jej się, że odczucia mogły być podobne. Czy jednak na pewno? Przysunęła w jego stronę kieliszek, a swój lekko musnęła palcem w tę szklaną nóżkę. – I nie patrzeć na ciebie? – spytała zaczepnie i jednocześnie też nachyliła się nieco w jego stronę. Włosy spłynęły na blat stolika. – Poradzę sobie – zamruczała. Grzybki rozsypały się między nimi. Zanim zdążyła przyjrzeć im się lepiej, Johny już je pożerał. Wywróciła oczami. Albo były tak paskudne albo nie mógł się już doczekać tych wrażeń, tego pieszczotliwego stanu lekkości. Tak to będzie? – Bojczuk, to jest nasz romantyczny wieczór, więcej finezji… – zadrwiła, biorąc w dłoń pierwszy kapelusik. Przez chwilę krążył między jej palcami, a później nadgryzła. Skrzywiła się. No dobra, smakowały ohydnie. Czuła, że po tej przekąsce jej oddech odstraszyłby nawet trolla. Zapiła więc winem i nieco jednak płynniej wciągnęła resztę grzybków. Poszło. Teraz tylko czekać, aż opętają jej duszę.
Parsknęła śmiechem, widząc te kołyszące się bioderka Bojczuka. Pozwoliła, by złapał jej dłoń i powstała z tego materacyka. Ich mała, osobista prywatka. Kawałek nie był zbyt szybki, a oni nie byli w jakiejś zapyziałej piwniczce w tłumie tańczących żywo par. Przesunęła jego dłonie na swoją talię i zadarła głowę do góry. Nawet przy nim była niższa, o Merlinie! Nie mogłaby jednak odmówić tańca, lubiła ruszać ciałem. Muzyka nią kołysała, nie miała nad tym już żadnej kontroli, ciało poddawało się przyjemnej, choć chyba zbyt spokojnej melodii. Szkoda tylko że przy nim nie umiała się skupić na budowaniu odpowiedniego nastroju do takiego kawałka. Musnęła palcem jego nos i potem przysnęła się bliżej. – Już się czujesz zakochany, Bojczuk, czy muszę się jednak starać bardziej? – zapytała żartobliwie, ale jednak z zaintrygowaniem. To te resztki (nie)poważnych pytań. Ostatnie chwile, nim cały świat zacznie błyszczeć. Jej myśli złośliwie przywołały obraz Annie, która nie zrobiłaby czegoś takiego, która nie umiała wyciskać z życia tych pysznych soków. Dobrze, że zniknęła. Gardziła nią.
– Cztery nogi? A jak w takim razie ty zobaczysz mnie, Johnatanie? – zapytała, ładnie wykańczając każde najmniejsze słówko. Szczególnie wyraźnie wymówiła jego imię, a te ciemne oczy ślizgały się po nim w tym wyczekiwaniu. Nie chciała zamieniać swojego dekoltu na rozklapciałe gałki oczne. Co prawda przy ledwo tych dwóch rozpiętych guzikach nic nie było widać, ale magiczne przysmaki mogły i z tym sobie poradzić. Zastanawiała się, jak dokładnie działały te grzybki. Potrafiły wzmocnić odczuwane zwykle wrażenia, przypisane cechy lub… mogły zapewnić zupełnie nowe odczucia. Wizja przystojnego Bojczuka-kosmity jakoś niespecjalnie odpowiadała jej na to pytanie. Myśleć dziś nie potrzebowała i nie chciała zbyt wiele, nie po to tu przyszła. Gotowa była pogubić tej nocy głębsze analizowanie. Dla dobra celebracji święta miłości.
Pochwyciła pierwszy kieliszek i zaczęła go wypełniać ciemnoczerwonym trunkiem. Słuchała jego wskazówek. Brzmiały dziwnie. Przecież wiedziała, co to znaczy być odurzonym. Może niekoniecznie po grzybkach, ale… wydawało jej się, że odczucia mogły być podobne. Czy jednak na pewno? Przysunęła w jego stronę kieliszek, a swój lekko musnęła palcem w tę szklaną nóżkę. – I nie patrzeć na ciebie? – spytała zaczepnie i jednocześnie też nachyliła się nieco w jego stronę. Włosy spłynęły na blat stolika. – Poradzę sobie – zamruczała. Grzybki rozsypały się między nimi. Zanim zdążyła przyjrzeć im się lepiej, Johny już je pożerał. Wywróciła oczami. Albo były tak paskudne albo nie mógł się już doczekać tych wrażeń, tego pieszczotliwego stanu lekkości. Tak to będzie? – Bojczuk, to jest nasz romantyczny wieczór, więcej finezji… – zadrwiła, biorąc w dłoń pierwszy kapelusik. Przez chwilę krążył między jej palcami, a później nadgryzła. Skrzywiła się. No dobra, smakowały ohydnie. Czuła, że po tej przekąsce jej oddech odstraszyłby nawet trolla. Zapiła więc winem i nieco jednak płynniej wciągnęła resztę grzybków. Poszło. Teraz tylko czekać, aż opętają jej duszę.
Parsknęła śmiechem, widząc te kołyszące się bioderka Bojczuka. Pozwoliła, by złapał jej dłoń i powstała z tego materacyka. Ich mała, osobista prywatka. Kawałek nie był zbyt szybki, a oni nie byli w jakiejś zapyziałej piwniczce w tłumie tańczących żywo par. Przesunęła jego dłonie na swoją talię i zadarła głowę do góry. Nawet przy nim była niższa, o Merlinie! Nie mogłaby jednak odmówić tańca, lubiła ruszać ciałem. Muzyka nią kołysała, nie miała nad tym już żadnej kontroli, ciało poddawało się przyjemnej, choć chyba zbyt spokojnej melodii. Szkoda tylko że przy nim nie umiała się skupić na budowaniu odpowiedniego nastroju do takiego kawałka. Musnęła palcem jego nos i potem przysnęła się bliżej. – Już się czujesz zakochany, Bojczuk, czy muszę się jednak starać bardziej? – zapytała żartobliwie, ale jednak z zaintrygowaniem. To te resztki (nie)poważnych pytań. Ostatnie chwile, nim cały świat zacznie błyszczeć. Jej myśli złośliwie przywołały obraz Annie, która nie zrobiłaby czegoś takiego, która nie umiała wyciskać z życia tych pysznych soków. Dobrze, że zniknęła. Gardziła nią.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pokój Jonathana
Szybka odpowiedź