Izba przyjęć
AutorWiadomość
Izba przyjęć
Wiadomo, że najwięcej obrażeń zdarza się nie przy pojedynkach, ani przy kontaktach z magicznymi stworzeniami, a w bezpiecznym zaciszu zwanym domem, miejscu pracy lub na ulicy. Osoby trafiają tu z różnorakimi uszkodzeniami ciała, mniej lub bardziej poważnymi. Zwykle po wizycie na tym oddziale pacjenci nabierają niechęci do nierozważnego eksperymentowania z różdżką czy wywarami... Przynajmniej na jakiś czas.
W szpitalu nigdy nie jest łatwo. Nawet, jeśli jakimś cudem w poczekalni nie siedzi okazały sznureczek chorych, wymagających opieki, to masz świadomość, że pracujesz zdecydowanie za długo. Nie liczysz sekund, minut; godzina mija za godziną i nawet nie wiesz, że doba skończyła się dawno temu. Dyżur pogania dyżur, a kiedy jesteś zwykłą stażystką jak Liliana, nie masz żadnych praw, taryf ulgowych. Na twoich barkach spoczywają najbardziej parszywe przypadki, którymi nikt inny nie chce się zająć: nakładanie leczniczych maści na ropiejące rany, pozbywanie się ciała łuskowatego czy płatów skóry podczas zgnielizny. W pewnym momencie masz już dosyć, głowa opada ci samoistnie, powieki wydają się być z ołowiu - jedynym ratunkiem okazuje się być kofeina, najlepiej w hurtowej ilości. Po takim maratonie smak kawy jest wszechobecny, nieustannie odczuwany na powierzchni języka, całkowicie pochłonięty przez kubki smakowe. Yaxley odruchowo mlaszcze, aby tylko pozbyć się natrętnego posmaku. Guma do żucia przecież nie wchodzi w grę, pośród tłumnych pacjentów oczekujących należytego im szacunku, pośród przełożonych zlecających kolejne zadania, którzy także oczekują należytego im szacunku, biedne dziewczę klepie się po głowie, przeciera oczy i dyskretnie memła ozorem, byleby jawne dowody na z a s i e d z e n i e się w świętym Mungu były mniej dokuczliwe. Ciasno spięte, niemalże białe włosy wołają o zwrócenie wolności, do której zostały przyzwyczajone przez nieudomowione geny; blada skóra bez życia, za to z licznymi piegami nieco ocieplającymi zmęczony wizerunek, podobnie jak oczy wołają o należyty im sen. Organizm raz po raz wysnuwa kolejne żądania, które jeszcze na długie chwile pozostaną niespełnione. Panna Yaxley nie podaruje mu skarpety zwracającej wolność, może jedynie przytakiwać głową, uśmiechać się zużywając cenne zapasy energii i liczyć, że czas popłynie gwałtownie do przodu. Na tyle, aby przełożony wręczył jej bilet do raju. Proszę wrócić do domu i odespać - te kilka pięknych słów dzwoniących nieustannie w głowie urosły do miana nadziei kurczowo przez Lilianę trzymanej. Oczywistym jest, że lubiła swoją pracę, ale lubiłaby ją jeszcze bardziej, kiedy mogłaby być licencjonowanym uzdrowicielem. O tyle, o ile pierwsza część stażu chyli się ku końcowi, o tyle czeka na nią jeszcze druga. Wizja kolejnych, dwóch lat przepracowanych w podobnym tonie jawi się jako utrapienie duszy, powolną wegetację, lecz zawsze gdzieś pomiędzy pesymistycznymi myślami kłębi się naiwna ufność: może wybrana specjalizacja nie okaże się wcale być gwoździem do trumny, a wręcz serią wspaniałych chwil utkanych przez chęci do pracy? Tak, to prawda: zamiast tego wszystkiego Yaxley mogłaby zaniechać pracy, siedzieć w domu jak na przykładną szlachciankę przystało, czekać na męża, którego wskaże jej ojciec, ale... czy nie lepiej wypełnić pustki egzystencji czymś naprawdę wartościowym? Czy należy marnować talent dany przez przodków tylko po to, aby ułatwić sobie życie?
Pytania retoryczne.
Które mimo wszystko czasem przewijały się podczas kolejnego, zdecydowanie wydłużonego dnia pracy. Kiedy na izbie przyjęć ponownie utknęły tłumy poszkodowanych, nad którymi należało objąć pieczę. Otoczyć ich opiekuńczym ramieniem. W oczekiwaniu na wezwanie do poważniejszego urazu pozostało robić to, co zwykle: zszywać rany, przeprowadzać selekcję i badać pacjentów. Wyraźne lumos na końcu różdżki służące do wychwytywania reakcji źrenic zawisło gdzieś między jedną, a drugą twarzą, a Lilka wciąż żyła nadzieją, że jej umysł pozostał wystarczająco trzeźwy, aby nie włożyć patyka do oka starej kobieciny.
Pytania retoryczne.
Które mimo wszystko czasem przewijały się podczas kolejnego, zdecydowanie wydłużonego dnia pracy. Kiedy na izbie przyjęć ponownie utknęły tłumy poszkodowanych, nad którymi należało objąć pieczę. Otoczyć ich opiekuńczym ramieniem. W oczekiwaniu na wezwanie do poważniejszego urazu pozostało robić to, co zwykle: zszywać rany, przeprowadzać selekcję i badać pacjentów. Wyraźne lumos na końcu różdżki służące do wychwytywania reakcji źrenic zawisło gdzieś między jedną, a drugą twarzą, a Lilka wciąż żyła nadzieją, że jej umysł pozostał wystarczająco trzeźwy, aby nie włożyć patyka do oka starej kobieciny.
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Choć Alan pracował w Mungu już od kilku lat, nie ośmieliłby się nie zgodzić z tym jakże dokładnie i prawdziwie obrazującym pracę w szpitalu opisem. Bennett doskonale pamiętał lata stażu. Bycie osobą, której powierzano najgorsze zajęcia, często lekceważoną, traktowaną z góry i testowaną na wytrzymałość. W głowie ciągle miał niektóre przypadki, które oglądał podczas bycia stażystą. Ale im lepiej to wszystko pamiętał, tym bardziej był dumny z tego, że to przetrwał. A nie każdemu się to udawało. Tym bardziej był zadowolony ze zdobycia specjalizacji, oraz ze swojej pracy. Był jej niezwykle oddany, wręcz do przesady angażując się i nadwyrężając, biorąc kolejne nadgodziny. Wielu tego nie rozumiało, wielu stukało się w głowę twierdząc, że postradał zmysły. Wielu mówiło, że z czasem mu to przejdzie. Ale sam Alan sądził, że małe były szanse, by te "przepowiednie" się ziściły. Bardzo lubił swoją pracę. I, przede wszystkim, stał się pracoholikiem. Wręcz nie umiał bez niej żyć. Aż śmiać mu się chciało, gdy patrzył na tych wszystkich, nieszczęsnych stażystów. W sercu pojawiało się współczucie, ale także uczucie nostalgii, gdy patrzył na nich - zmęczonych, ledwo żywych, będących często na skraju wytrzymałości. Wzdychał z litością i lekkim rozbawieniem. Sam nie miał serca ich męczyć i często, gdy jacyś stażyści trafiali pod jego opiekę - mieli dużo luźniej niż z niektórymi innymi lekarzami bądź pracownikami szpitala.
Dzisiejszy dzień nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle innych dni w Mungu. Jak zwykle przewijało się po nim sporo pracowników obecnych i przyszłych, sporo pacjentów, a także sporo innych osób, które miały jakiś osobisty powód, by się tu zjawić. Alan jak zwykle brał dodatkowe dyżury, nie kłopocząc się liczeniem godzin czy dni. Ile to już tutaj siedział? Dwa dni na pewno, a może trzy? Sam nie wiedział. Było to u niego całkowitą normą, tak samo jak cienie pod oczami, które były już niemalże stałym elementem jego wyglądu. Było mu jednak z nimi do twarzy, a przynajmniej tak mówiły mu w żartach koleżanki z pracy.
Tego dnia miał wziąć pod opiekę jedną ze stażystek. Znał ją już, wszakże nie była w Mungu pierwszy raz. Przystanął na korytarzu i chwilę obserwował ją, gdy biegała od pacjenta do pacjenta, próbując wszystkim pomóc, próbując dawać z siebie wszystko pomimo widocznego zmęczenia. Nawet z daleka widział te sińce pod oczami świadczące o zmęczeniu. Nawet z daleka jej oczy wydawały mu się błagać o zamknięcie i odrobinę snu. Dlatego właśnie nie poszedł po nią od razu, a odwrócił się i odszedł. Wrócił po kilku minutach i stanął nieopodal.
- Liliana Yaxley? Proszę za mną - odezwał się niby to poważnym tonem, po czym odwrócił się i zaczął iść wierząc, że dziewczyna ruszy za nim. Szedł plątaniną korytarzy Munga, aż doszli do nieco mniej tłocznego miejsca. Sięgnął do stojącego nieopodal blatu, który niegdyś prawdopodobnie miał służyć za recepcję, po czym wyciągnął w jej stronę kubek z gorącą kawą, dorzucając zachęcające ,,proszę". Sam wziął kolejny i nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, stuknął kubeczkiem o kubeczek w cichym... toaście? Właściwie to kij wie o co mu chodziło i po co to zrobił, lecz czy to ważne?. Upił łyk ciepłego napoju a na jego twarz natychmiast wstąpił uśmiech.
- Przyzwyczaisz się - odezwał się w końcu, opierając plecami o ścianę za nim. - To niewdzięczna praca. Mało się śpi, jest się często skrajnie przepracowanym, a pacjenci niejednokrotnie są niemili bądź sami niszczą efekty naszej pracy. Jednak są momenty, kiedy to wszystko zostaje wynagrodzone i czuje się tak wielką satysfakcję i radość, że nie chce się jej zamienić na żadną inną. Rozumiesz? - Zerknął na nią, a na jego usta ponownie wstąpił uśmiech. - Nie wyglądasz mi też na taką, która łatwo rezygnuje. Czy się mylę? - Upił kolejny łyk. Dawał jej tę chwilę małego relaksu i odpoczynku. Jakże komiczna była to sytuacja! Osoba, która zazwyczaj z własnej woli skrajnie się przepracowywała, dawała stażystce odpocząć wiedząc, że zmęczony lekarz/stażysta to zły lekarz/stażysta.
Dzisiejszy dzień nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle innych dni w Mungu. Jak zwykle przewijało się po nim sporo pracowników obecnych i przyszłych, sporo pacjentów, a także sporo innych osób, które miały jakiś osobisty powód, by się tu zjawić. Alan jak zwykle brał dodatkowe dyżury, nie kłopocząc się liczeniem godzin czy dni. Ile to już tutaj siedział? Dwa dni na pewno, a może trzy? Sam nie wiedział. Było to u niego całkowitą normą, tak samo jak cienie pod oczami, które były już niemalże stałym elementem jego wyglądu. Było mu jednak z nimi do twarzy, a przynajmniej tak mówiły mu w żartach koleżanki z pracy.
Tego dnia miał wziąć pod opiekę jedną ze stażystek. Znał ją już, wszakże nie była w Mungu pierwszy raz. Przystanął na korytarzu i chwilę obserwował ją, gdy biegała od pacjenta do pacjenta, próbując wszystkim pomóc, próbując dawać z siebie wszystko pomimo widocznego zmęczenia. Nawet z daleka widział te sińce pod oczami świadczące o zmęczeniu. Nawet z daleka jej oczy wydawały mu się błagać o zamknięcie i odrobinę snu. Dlatego właśnie nie poszedł po nią od razu, a odwrócił się i odszedł. Wrócił po kilku minutach i stanął nieopodal.
- Liliana Yaxley? Proszę za mną - odezwał się niby to poważnym tonem, po czym odwrócił się i zaczął iść wierząc, że dziewczyna ruszy za nim. Szedł plątaniną korytarzy Munga, aż doszli do nieco mniej tłocznego miejsca. Sięgnął do stojącego nieopodal blatu, który niegdyś prawdopodobnie miał służyć za recepcję, po czym wyciągnął w jej stronę kubek z gorącą kawą, dorzucając zachęcające ,,proszę". Sam wziął kolejny i nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, stuknął kubeczkiem o kubeczek w cichym... toaście? Właściwie to kij wie o co mu chodziło i po co to zrobił, lecz czy to ważne?. Upił łyk ciepłego napoju a na jego twarz natychmiast wstąpił uśmiech.
- Przyzwyczaisz się - odezwał się w końcu, opierając plecami o ścianę za nim. - To niewdzięczna praca. Mało się śpi, jest się często skrajnie przepracowanym, a pacjenci niejednokrotnie są niemili bądź sami niszczą efekty naszej pracy. Jednak są momenty, kiedy to wszystko zostaje wynagrodzone i czuje się tak wielką satysfakcję i radość, że nie chce się jej zamienić na żadną inną. Rozumiesz? - Zerknął na nią, a na jego usta ponownie wstąpił uśmiech. - Nie wyglądasz mi też na taką, która łatwo rezygnuje. Czy się mylę? - Upił kolejny łyk. Dawał jej tę chwilę małego relaksu i odpoczynku. Jakże komiczna była to sytuacja! Osoba, która zazwyczaj z własnej woli skrajnie się przepracowywała, dawała stażystce odpocząć wiedząc, że zmęczony lekarz/stażysta to zły lekarz/stażysta.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czas ma to do siebie, że ukazuje minione wydarzenia z innej perspektywy, każąc targać odmienny bagaż doświadczeń, analizować przedawnione chwile bardziej doświadczonym umysłem. Nie ulega wątpliwościom, że i pannę Yaxley czeka w nieokreślonej przyszłości obrót ku oddalonej znacząco przeszłości. Spojrzy wtedy przez swoje wątłe ramię na to, czego dokonała i najprawdopodobniej także poczuje w sercu coś na kształt rozrzewnienia, nostalgii może. Uroni pojedynczą łezkę nad tym, co było, a co już nie powróci; stażystką nie będzie już nigdy więcej i prawdopodobnie dlatego powinna bardziej doceniać sytuację, w jakiej się teraz znajdowało. Było to jednakże zadaniem trudnym, mozolnym i wymagającym anielskiej wręcz cierpliwości, z której Liliana, no cóż, nie słynęła. Nieobce było jej pojęcie ciężkiej pracy, acz zdecydowanie wolała mieć wszystko na już, na teraz, od razu, natychmiast. Gdyby mogła, byłaby już wsławioną w świecie magomedyczką przynoszącą chlubę swemu rodowi z powodu licznych osiągnięć zbawiennych dla czarodziejskiego świata. Tak, naiwnie chciała wierzyć, że tym zaskarbi sobie więcej szacunku i uznania niż korzystnym zamążpójściem, a w przyszłości spłodzeniu męskich potomków ku chwale konserwatywnej społeczności magicznej arystokracji. Targały nią sprzeczne pragnienia: te, dotyczące jej samej, własnego szczęścia oraz samospełnienia w zawodzie nienadającym się dla delikatnych panienek, oraz te, które przyświecały jej ojcu, a także Yaxleyom od dawien dawna, a które to drogi życiowe znacząco się rozmijały i nigdy nie krzyżowały. Póki co mogła dawać upust swym pragnieniom, ale kto wie kiedy nadejdzie moment, w którym jej wolność zostanie znacząco ukrócona, ponieważ jej priorytetem okaże się być życie rodzinne? Nie z własnej woli, rzecz jasna, ale czy w dzisiejszych czasach kobiety nie były jedynie marionetkami, zaledwie półśrodkiem do osiągnięcia zamierzonego przez mężczyzn celu? Urodziwej półwili nie miało to wcale ominąć, a każdy oddech rzeczywiście zbliżał ją do tego stanu, gdzie jej serce będzie rozrywane i kto wie, czy zdoła ukończyć drugi stopień stażu? Czy przebrnie dzielnie przez specjalizację i stanie się uzdrowicielką, właśnie chociażby po to, żeby móc wspominać stare dzieje z nutą słyszalnej tęsknoty? Tęsknoty do czasów, które były o kamień milowy oddalone od wyznaczonego jej przez osoby trzecie przeznaczenia? Och, to nie był czas ani miejsce na tego typu dywagacje! Tak czy owak Liliana nie miałaby siły w tejże chwili na tak palące przemyślenia, skupiona całkowicie na doglądaniu swoich i nieswoich pacjentów. Bo rzeczywistość, choć tak bardzo prawdziwa, nie skupiała teraz jej uwagi, acz majaczyła mgliście gdzieś pod kopułą. Bez reszty oddana badaniu nawet nie zauważyła postaci, która czaiła się za nią i którą miała już przecież okazję poznać.
Dźwięk własnego imienia i nazwiska wybudził ją z dziwnego letargu, kiedy to drgnęła niespokojnie niczym spłoszona kotka. Wyprostowała się niemalże na baczność, ręce układając wzdłuż ciała i omal nie wyrzucając różdżki na chłodną podłogę szpitala. Skierowała nieprzytomny wzrok na źródło dźwięku, którym nie okazał się kto inny jak pan Bennett. Przyspieszona akcja serca kołatała boleśnie za mostkiem, suchość gardła przypominała afrykańską pustynię, a sama Yaxley stała przez moment w nieznośnym otępieniu obserwując, jak Alan oddala się od niej coraz bardziej. Skierowała głowę w stronę staruszki i uśmiechnąwszy się dziarsko skierowała ją do recepcji, po czym rzuciła się pędem w ślad za uciekającym mężczyzną. Zatrzymała się tuż za nim, przy opustoszałym blacie, gotowa na kolejną serię zadań do odnotowania. Zamiast tego jej spojrzenie utknęło w kubku pełnym ciepłej kawy, niezaprzeczalnie zaadresowanym do niej. Westchnęła ciężko, odgarniając łokciem niewidzialne kosmyki blond włosów z piegowatego czoła.
- Och, kawa, cóż za niespodzianka - odezwała się wreszcie. Całość miała przypominać żart, lecz zamiast tego do głosu wdarło się znużenie i rezygnacja wprawiając struny głosowe w ochrapłe drżenie. - Dziękuję - poprawiła się pospiesznie, posyłając uzdrowicielowi namiastkę uśmiechu, którą udało się w tym momencie sklecić i stuknęła kubkiem o kubek. - Niecierpliwie oczekuję tych właśnie momentów - powiedziała, wyraźnie bardziej rozpogodzona. W tym samym czasie zamoczyła usta w tak znanym jej smaku brązowej cieczy. Uśmiech pogłębił się. - Zdecydowanie należę do typu wojowników. Szczególnie zaciekła jestem w pojedynkach szermierczych - stwierdziła na zakończenie, nie wiadomo natomiast, jakiego tonu chciała tym razem użyć.
o rany, ciebie też przepraszam za bełkot, możemy skracać posty i pisać bez wodolejstwa
Dźwięk własnego imienia i nazwiska wybudził ją z dziwnego letargu, kiedy to drgnęła niespokojnie niczym spłoszona kotka. Wyprostowała się niemalże na baczność, ręce układając wzdłuż ciała i omal nie wyrzucając różdżki na chłodną podłogę szpitala. Skierowała nieprzytomny wzrok na źródło dźwięku, którym nie okazał się kto inny jak pan Bennett. Przyspieszona akcja serca kołatała boleśnie za mostkiem, suchość gardła przypominała afrykańską pustynię, a sama Yaxley stała przez moment w nieznośnym otępieniu obserwując, jak Alan oddala się od niej coraz bardziej. Skierowała głowę w stronę staruszki i uśmiechnąwszy się dziarsko skierowała ją do recepcji, po czym rzuciła się pędem w ślad za uciekającym mężczyzną. Zatrzymała się tuż za nim, przy opustoszałym blacie, gotowa na kolejną serię zadań do odnotowania. Zamiast tego jej spojrzenie utknęło w kubku pełnym ciepłej kawy, niezaprzeczalnie zaadresowanym do niej. Westchnęła ciężko, odgarniając łokciem niewidzialne kosmyki blond włosów z piegowatego czoła.
- Och, kawa, cóż za niespodzianka - odezwała się wreszcie. Całość miała przypominać żart, lecz zamiast tego do głosu wdarło się znużenie i rezygnacja wprawiając struny głosowe w ochrapłe drżenie. - Dziękuję - poprawiła się pospiesznie, posyłając uzdrowicielowi namiastkę uśmiechu, którą udało się w tym momencie sklecić i stuknęła kubkiem o kubek. - Niecierpliwie oczekuję tych właśnie momentów - powiedziała, wyraźnie bardziej rozpogodzona. W tym samym czasie zamoczyła usta w tak znanym jej smaku brązowej cieczy. Uśmiech pogłębił się. - Zdecydowanie należę do typu wojowników. Szczególnie zaciekła jestem w pojedynkach szermierczych - stwierdziła na zakończenie, nie wiadomo natomiast, jakiego tonu chciała tym razem użyć.
o rany, ciebie też przepraszam za bełkot, możemy skracać posty i pisać bez wodolejstwa
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ileż razy Alan miał wątpliwości! Ile to razy zastanawiał się czy dobrze postępuję, czy dobrą drogę obrał! Było tak od samego początku, odkąd w głowie zawitała mu myśl o tym, aby zostać magomedykiem i zaczął to wprowadzać w życie. Nie raz i nie dwa razy, gdy siedział nad książkami i uczył się, by zdać odpowiednio wszystko i dostać się na kurs, zastanawiał się czy nie powinien zmienić zdania. Ileż razy, gdy był zmęczony podczas odbywania stażu, miał ochotę to wszystko rzucić w cholerę! Wytrzymał. Choć jemu przyświecały nieco inne cele. Nad dopiero budzącą się u niego misją by pomagać ludziom, górowała wtedy chęć pomocy własnej matce. Ukochanej rodzicielce, którą trawiła choroba, powoli odbierając jej siły do życia. Skończyło się na tym, że pomagał własnym ludziom, a własnej matce nie potrafił. Za każdym razem gdy sobie o tym przypominał, w jego serce boleśnie wbijana była jakaś szpilka. Ale wtedy myślał o tych wszystkich ludziach, których udało mu się uleczyć, bądź nawet ocalić przed śmiercią. Przynosiło mu to ulgę i poczucie satysfakcji nieporównywalne do czegokolwiek innego.
Odkąd tu pracował - widział wielu praktykantów i wiele praktykantek. Niestety, duża część z nich rezygnowała, bądź nie dawała rady przejść stażu i zdać wszystkich testów. Także wtedy, gdy on był stażystą, miał w grupie sporo osób, które odeszły, bądź nie dokończyły kursu z innych powodów. Większości z nich nigdy więcej nie widział. Czasami zastanawiał się co teraz robili, kim zostali, jak ułożyli sobie życie. Wiedział jak wygląda ten kurs, wiedział jakże był on ciężki. Dlatego nie dziwił się tym, którzy nie dawali rady. Ale również właśnie dlatego starał się pomagać nieco obecnym stażystom. Tym razem przyszła kolej na Lilianę. Odciągnął ją na bok i podarował jej kawę. Chciał by odpoczęła, by nabrała energii, bo przed nią było jeszcze co najmniej kilka godzin, nim będzie mogła wrócić do domu. Zdziwiło go westchnięcie oraz jej mina. Nie chciała kawy? Na jego twarz zaraz po zdziwieniu wtargnął delikatny uśmiech rozbawienia.
- Wybacz, że to tylko kawa, lecz nic więcej nie mogę zrobić - przeprosił. Upił kolejny łyk napoju czując jak ciepło przyjemnie rozlewa się po jego wnętrzu. Promieniowało, docierając do każdej części jego ciała. Lubił to uczucie. - Musisz wytrzymać jeszcze trochę. Muszę się dzisiaj zjawić u ordynatora, mogę spróbować coś podpowiedzieć mu, by mniej was męczyli, ale wątpię, by dało to jakiś efekt. Zapewne zdajesz sobie sprawę, że to poniekąd celowy zabieg. Pokazują wam jak ciężka może być ta praca. Ile czasu można w niej spędzić i ile czasu nie spać, gdy zdarzają się trudne sytuacje - mówił, trzymając w dłoniach ciepły kubek. - To taki test na silną wolę, wytrzymałość i to, jak bardzo wam na tym zależy. Zostają tylko najlepsi. - Dodał, upijając kolejny łyk. Spojrzał na Lilianę, gdy wspominała o swoim duchu wojownika. Mówiła prawdę, czy żartowała? Ciężko było mu coś wywnioskować po jej tonie. Musiał też przyznać, choć nigdy nie powiedziałby tego nikomu, że była wyjątkowo urodziwą, młodą kobietą. Za takie coś dostałby po uszach jako, iż był jej przełożonym. Czy to fakt, że była półwilą tak na niego wpływał? Najprawdopodobniej. Prawdopodobnie też był to jedynie ułamek tego, jak ta dziewczyna mogła wpływać na innych. Miał to szczęście, że on już kogoś kochał. Chociaż czy można było to nazwać szczęściem? Jedno było pewne - jej praca tutaj może być bardzo ciekawą rzeczą. Zapewne będzie ulubienicą wszystkich pacjentów.
- W pojedynkach szermierczych? - Powtórzył ciekaw co miała przez to na myśli. Rzeczywiście praktykowała coś takiego, czy była to ironia, której nie wyłapał przez zmęczenie?
- Zastanawiałaś się już nad specjalizacją? - spytał, gdy już uzyskał odpowiedź na poprzednio zadane pytanie. Był ciekaw w co mierzyła. Pytał o to wielu praktykantów, którymi się opiekował. Nie chciał wywierać na nich żadnego wpływu. Była to czysta ciekawość.
Odkąd tu pracował - widział wielu praktykantów i wiele praktykantek. Niestety, duża część z nich rezygnowała, bądź nie dawała rady przejść stażu i zdać wszystkich testów. Także wtedy, gdy on był stażystą, miał w grupie sporo osób, które odeszły, bądź nie dokończyły kursu z innych powodów. Większości z nich nigdy więcej nie widział. Czasami zastanawiał się co teraz robili, kim zostali, jak ułożyli sobie życie. Wiedział jak wygląda ten kurs, wiedział jakże był on ciężki. Dlatego nie dziwił się tym, którzy nie dawali rady. Ale również właśnie dlatego starał się pomagać nieco obecnym stażystom. Tym razem przyszła kolej na Lilianę. Odciągnął ją na bok i podarował jej kawę. Chciał by odpoczęła, by nabrała energii, bo przed nią było jeszcze co najmniej kilka godzin, nim będzie mogła wrócić do domu. Zdziwiło go westchnięcie oraz jej mina. Nie chciała kawy? Na jego twarz zaraz po zdziwieniu wtargnął delikatny uśmiech rozbawienia.
- Wybacz, że to tylko kawa, lecz nic więcej nie mogę zrobić - przeprosił. Upił kolejny łyk napoju czując jak ciepło przyjemnie rozlewa się po jego wnętrzu. Promieniowało, docierając do każdej części jego ciała. Lubił to uczucie. - Musisz wytrzymać jeszcze trochę. Muszę się dzisiaj zjawić u ordynatora, mogę spróbować coś podpowiedzieć mu, by mniej was męczyli, ale wątpię, by dało to jakiś efekt. Zapewne zdajesz sobie sprawę, że to poniekąd celowy zabieg. Pokazują wam jak ciężka może być ta praca. Ile czasu można w niej spędzić i ile czasu nie spać, gdy zdarzają się trudne sytuacje - mówił, trzymając w dłoniach ciepły kubek. - To taki test na silną wolę, wytrzymałość i to, jak bardzo wam na tym zależy. Zostają tylko najlepsi. - Dodał, upijając kolejny łyk. Spojrzał na Lilianę, gdy wspominała o swoim duchu wojownika. Mówiła prawdę, czy żartowała? Ciężko było mu coś wywnioskować po jej tonie. Musiał też przyznać, choć nigdy nie powiedziałby tego nikomu, że była wyjątkowo urodziwą, młodą kobietą. Za takie coś dostałby po uszach jako, iż był jej przełożonym. Czy to fakt, że była półwilą tak na niego wpływał? Najprawdopodobniej. Prawdopodobnie też był to jedynie ułamek tego, jak ta dziewczyna mogła wpływać na innych. Miał to szczęście, że on już kogoś kochał. Chociaż czy można było to nazwać szczęściem? Jedno było pewne - jej praca tutaj może być bardzo ciekawą rzeczą. Zapewne będzie ulubienicą wszystkich pacjentów.
- W pojedynkach szermierczych? - Powtórzył ciekaw co miała przez to na myśli. Rzeczywiście praktykowała coś takiego, czy była to ironia, której nie wyłapał przez zmęczenie?
- Zastanawiałaś się już nad specjalizacją? - spytał, gdy już uzyskał odpowiedź na poprzednio zadane pytanie. Był ciekaw w co mierzyła. Pytał o to wielu praktykantów, którymi się opiekował. Nie chciał wywierać na nich żadnego wpływu. Była to czysta ciekawość.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wątpliwości są nieodłącznym elementem egzystencji każdego myślącego człowieka. Ponoć jedynie krowa nie zmienia zdania i wbrew powszechnym opiniom było w tym zdaniu wiele prawdy. Arystokracja również nie odznaczała się szczególnym intelektem kotłując swoje geny między sobą, narażając się na coraz liczniejsze choroby genetyczne, zamiast zmienić nastawienie. Zrozumiałym jest, że nie chcieli parować się z kimś o niższym statusie krwi, ale te wszystkie rodowe animozje? Były zupełnie bezsensowne, skoro chcieli panować nad krwią brudniejszą. Powinni zapomnieć o wszelakich niesnaskach i zrobić coś wspólnie dla siebie. Niestety nie do wszystkich te argumenty docierały, bo nie wszyscy chcieli włączyć swój rozum i podążać jego śladem, zamiast utartą już drogą. Która była wszystkim powszechnie znana i wiadomym było, że nie nie była tą najwłaściwszą. Podobnie było z osobnikami myślącymi, którzy przejmowali się swoim losem bądź losem swych bliskich. Chcieli i dla siebie i dla nich jak najlepiej, co popychało ich do z a s t a n o w i e n i a się w celu podjęcia jak najkorzystniejszej decyzji. W takich sytuacjach wątpliwości przychodzą zawsze, wciąż z tym samym pytaniem na końcu języka czy aby na pewno obrałem najlepszą ścieżkę? niemo brzęczącym w umyśle. Po stokroć Liliana wolała właśnie ludzi mniej zdecydowanych niż takich, którzy nie przemyślawszy sobie niczego podejmowali pochopne decyzje - potem albo ich żałowali, albo byli na tyle ślepi, że nie zauważali nawet oczywistych błędów. Jeśli do tego w parze dochodziła niewyobrażalnych rozmiarów duma, nieszczęście było gotowe. Oczywistym jest, że Lilka jako przedstawiciel Yaxleyów powinna wykazywać się takimi oto przymiotami, lecz najpewniej było jej bliżej do Rosierów albo... albo była czarną owcą rodziny. Pierwsza wersja brzmiała niepodważalnie lepiej od tej drugiej, acz niestety chyba właśnie ta druga była prawdziwym powodem dla którego półwila nie potrafiła się z nikim porozumieć.
Odkładając jednak te niewątpliwie istotne rozważania na bok, ponieważ dziewczę tak czy owak nie zajmowała się czymś takim w pracy, była najzwyczajniej w świecie rozczarowana za bardzo znajomym posmakiem i zapachem kawy. Powoli przestawała ją lubić, acz nie było w tym ni krzty winy Alana; nic w nadmiarze nie może być na wieki wieków ulubionym czy chociażby przyjemnym. Nieustannie miała ten specyficzny posmak w buzi i trochę ją już od niego mdliło. Nie chciała robić przykrości Bennettowi z tego tytułu, zresztą, kofeina wciąż była najlepszym remedium na nadmierną senność w pracy, acz chyba nie miała dostatecznych zapasów energii, by rzeczywiście niepostrzeżenie zatuszować wszystkie objawy niezadowolenia.
- Przecież wiem. Po prostu niedługo zacznę mieć koszmary z kawą w roli głównej - powiedziała, chcąc się zaśmiać, lecz jedynie uniosła kąciki ust ku górze. Nie potrafiła zdobyć się na żadną gwałtowniejszą reakcję. Pociągnęła mimo to kolejnego łyka z kubka i poprawiła drugą dłonią swój fartuch czemu towarzyszyło niekontrolowane westchnięcie zauważywszy plamę u dołu.
- To raczej nic nie da, ale bardzo dziękuję za chęci. Wytrzymam. Należę do najlepszych - odparła z pełną stanowczością. I pewnością siebie. Być może jej oczy nabrały na moment blasku, ale możliwe, że to tylko zależy od kąta patrzenia. - No wie pan, florety i tak dalej - odpowiedziała na jego pytanie nie przestając się uśmiechać. Z kolei sprawa ze specjalizacją... na moment zapanowała (niezręczna?) cisza. Mózg pracował na spowolnionych obrotach, szczególnie dostawszy sygnał o przerwie. Musiał chwilę przemielić, aby dojść do odpowiedniej szuflady, w której trzymał wnioski.
- Na pewno nie magipsychiatria, w tym nie jestem dobra. Chciałabym pójść w coś, co pozwoliłoby na odnajdywanie leków na choroby. Najintensywniej myślałam o urazach pozaklęciowych albo zatruć eliksiralnych i roślinnych, acz tak naprawdę jeszcze nie zdecydowałam - stwierdziła wreszcie. Z tego wszystkiego zaschło jej w gardle, dlatego powróciła do picia kawy.
Odkładając jednak te niewątpliwie istotne rozważania na bok, ponieważ dziewczę tak czy owak nie zajmowała się czymś takim w pracy, była najzwyczajniej w świecie rozczarowana za bardzo znajomym posmakiem i zapachem kawy. Powoli przestawała ją lubić, acz nie było w tym ni krzty winy Alana; nic w nadmiarze nie może być na wieki wieków ulubionym czy chociażby przyjemnym. Nieustannie miała ten specyficzny posmak w buzi i trochę ją już od niego mdliło. Nie chciała robić przykrości Bennettowi z tego tytułu, zresztą, kofeina wciąż była najlepszym remedium na nadmierną senność w pracy, acz chyba nie miała dostatecznych zapasów energii, by rzeczywiście niepostrzeżenie zatuszować wszystkie objawy niezadowolenia.
- Przecież wiem. Po prostu niedługo zacznę mieć koszmary z kawą w roli głównej - powiedziała, chcąc się zaśmiać, lecz jedynie uniosła kąciki ust ku górze. Nie potrafiła zdobyć się na żadną gwałtowniejszą reakcję. Pociągnęła mimo to kolejnego łyka z kubka i poprawiła drugą dłonią swój fartuch czemu towarzyszyło niekontrolowane westchnięcie zauważywszy plamę u dołu.
- To raczej nic nie da, ale bardzo dziękuję za chęci. Wytrzymam. Należę do najlepszych - odparła z pełną stanowczością. I pewnością siebie. Być może jej oczy nabrały na moment blasku, ale możliwe, że to tylko zależy od kąta patrzenia. - No wie pan, florety i tak dalej - odpowiedziała na jego pytanie nie przestając się uśmiechać. Z kolei sprawa ze specjalizacją... na moment zapanowała (niezręczna?) cisza. Mózg pracował na spowolnionych obrotach, szczególnie dostawszy sygnał o przerwie. Musiał chwilę przemielić, aby dojść do odpowiedniej szuflady, w której trzymał wnioski.
- Na pewno nie magipsychiatria, w tym nie jestem dobra. Chciałabym pójść w coś, co pozwoliłoby na odnajdywanie leków na choroby. Najintensywniej myślałam o urazach pozaklęciowych albo zatruć eliksiralnych i roślinnych, acz tak naprawdę jeszcze nie zdecydowałam - stwierdziła wreszcie. Z tego wszystkiego zaschło jej w gardle, dlatego powróciła do picia kawy.
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Alan nigdy się nad tym nie zastanawiał, lecz gdyby ktoś rzeczywiście poruszyłby przy nim ów temat, z chęcią podjąłby tę dyskusję i pomyślałby nad tym. Jeżeli sprawa była przedstawiona w ten sposób - Bennett należał do tego lepszego w mniemaniu Liliany grona tych, którzy się wahali i zastanawiali nad tym, czy podejmowane przez nich kroki są słuszne, czy nie. Było to zresztą w pewien sposób wpisane w specyfikę tego zawodu, bowiem bywały momenty, kiedy nie dało się na pierwszy rzut oka stwierdzić co pacjentowi jest i jak mu pomóc, a trzeba było się nad tym z a s t a n o w i ć. Gdyby Liliana i Alan postanowili podjąć ten temat przy herbatce, z pewnością odkryliby, że mają podobne poglądy. A kto wie, może mieli podobne spojrzenie także na inne sprawy? Z pewnością upłynęłoby sporo herbaty nim ich dyskusje dobiegłyby końca. Póki co jednak dziewczyna nie miała czasu na herbatkę. Alan z własnego doświadczenia znał trudy i cienie bycia stażystą, a więc z całą pewnością i zdecydowaniem mógł powiedzieć, że najprawdopodobniej nie miała go wcale. Podobnie jak czasu na sen, jedzenie i tak dalej. Oto uroki tej pracy. Pracy, której albo się nienawidziło, albo się ją kochało.
Ślady zmęczenia bardzo wyraźnie odciskały się na niej, czego Liliana zapewne była doskonale świadoma. Cienie pod oczami smutno barwiły jej bladą twarz, zdając się być osobnym bytem i cicho wręcz błagać o to, aby ktoś dał dziewczynie odrobinę odpoczynku. Potargane włosy, poplamiony fartuch, zmęczone oczy. Wszystko składało się na smutny, godny pożałowania, ale dla niego jak najbardziej znajomy i wypełniający jego serce uczuciem nostalgii obraz. On również był zmęczony, lecz praca w Mungu, a także pracoholizm, uodporniły go na to i pomimo oznak zmęczenia, które odbijały się również na jego twarzy, był na nie całkiem uodporniony. Do pewnego stopnia, rzecz jasna. Niemniej jednak nie mógł nie zauważyć swego rodzaju niezadowolenia, które próbowało niepostrzeżenie przemknąć po twarzy młodej stażystki. Niestety, nie udało mu się. Bennett je dostrzegł i chwilę zastanawiał się o co chodziło, co zrobił nie tak. Ale odpowiedź przyszła sama.
- Jeszcze ją na nowo pokochasz - odparł, uśmiechając się do niej lekko. - Jeżeli nie chcesz kawy - nie zmuszaj się. Nie obrażę się ani nie zacznę Cię gnębić dlatego, że nie wypiłaś podarowanego przeze mnie napoju. Nie martw się. - Dodał w końcu, spoglądając wymownie na kubek w jej dłoniach, który prawdopodobnie najchętniej cisnęłaby gdzieś w kąt i udała, że wcale go tam nie ma.
Upił kolejny łyk gorzkiego napoju, znad kubka przyglądając jej się, gdy mówiła o tym, że należy do najlepszych. Jedna z jego brwi powędrowała w górę, podczas gdy wzrok szaro-zielonych oczu wlepiony był prosto w nią. Zamierzał ją skarcić za zbytnią pewność siebie? Wyśmiać? Nie. Gdy tylko przełknął kolejny łyk kawy i odsunął naczynie od ust, te wygięły się w uśmiechu.
- Podoba mi się to podejście. Tak trzymać. - Odparł, a jego wargi wygięły się jeszcze szerzej. Lubił pewne siebie osoby. Choć tutaj należało wyraźnie rozdzielić granice pomiędzy pewnością siebie a rozsadzającą większość szlachciców dumę, która zdawała się być większa niż oni sami. Alan lubił osoby, które wiedziały czego chciały (choć wątpliwości były także potrzebnym i nieodłącznym elementem) i wierzyły, że dadzą radę to osiągnąć. Z doświadczenia i obserwacji wiedział, że to one najczęściej osiągały cel i kończyły kurs.
- Wybacz, to pytanie mogło Cię nieco skrępować. Nie zamierzałem jednak namawiać Cię na żadną specjalizację, czy karcić gdybyś wybrała inną niż moja. - Przeprosił tuż po jej słowach. Zdał sobie bowiem sprawę z tego, że tak to mogło wyglądać. I może to właśnie stąd wzięła się ta krótka, acz niezręczna cisza tuż przed odpowiedzią Liliany. - No cóż... To są dwie specjalizacje, którymi się zajmuję, choć eliksirami w mniejszym stopniu. Z tego względu po prostu nie mógłbym Ci powiedzieć, że to zły wybór - odparł. Kawa powoli się kończyła. Szkoda. Całkiem lubił ten gorzkawy smak, który miał pobudzać, ale w tym momencie dawał już bardzo niewiele.
Ślady zmęczenia bardzo wyraźnie odciskały się na niej, czego Liliana zapewne była doskonale świadoma. Cienie pod oczami smutno barwiły jej bladą twarz, zdając się być osobnym bytem i cicho wręcz błagać o to, aby ktoś dał dziewczynie odrobinę odpoczynku. Potargane włosy, poplamiony fartuch, zmęczone oczy. Wszystko składało się na smutny, godny pożałowania, ale dla niego jak najbardziej znajomy i wypełniający jego serce uczuciem nostalgii obraz. On również był zmęczony, lecz praca w Mungu, a także pracoholizm, uodporniły go na to i pomimo oznak zmęczenia, które odbijały się również na jego twarzy, był na nie całkiem uodporniony. Do pewnego stopnia, rzecz jasna. Niemniej jednak nie mógł nie zauważyć swego rodzaju niezadowolenia, które próbowało niepostrzeżenie przemknąć po twarzy młodej stażystki. Niestety, nie udało mu się. Bennett je dostrzegł i chwilę zastanawiał się o co chodziło, co zrobił nie tak. Ale odpowiedź przyszła sama.
- Jeszcze ją na nowo pokochasz - odparł, uśmiechając się do niej lekko. - Jeżeli nie chcesz kawy - nie zmuszaj się. Nie obrażę się ani nie zacznę Cię gnębić dlatego, że nie wypiłaś podarowanego przeze mnie napoju. Nie martw się. - Dodał w końcu, spoglądając wymownie na kubek w jej dłoniach, który prawdopodobnie najchętniej cisnęłaby gdzieś w kąt i udała, że wcale go tam nie ma.
Upił kolejny łyk gorzkiego napoju, znad kubka przyglądając jej się, gdy mówiła o tym, że należy do najlepszych. Jedna z jego brwi powędrowała w górę, podczas gdy wzrok szaro-zielonych oczu wlepiony był prosto w nią. Zamierzał ją skarcić za zbytnią pewność siebie? Wyśmiać? Nie. Gdy tylko przełknął kolejny łyk kawy i odsunął naczynie od ust, te wygięły się w uśmiechu.
- Podoba mi się to podejście. Tak trzymać. - Odparł, a jego wargi wygięły się jeszcze szerzej. Lubił pewne siebie osoby. Choć tutaj należało wyraźnie rozdzielić granice pomiędzy pewnością siebie a rozsadzającą większość szlachciców dumę, która zdawała się być większa niż oni sami. Alan lubił osoby, które wiedziały czego chciały (choć wątpliwości były także potrzebnym i nieodłącznym elementem) i wierzyły, że dadzą radę to osiągnąć. Z doświadczenia i obserwacji wiedział, że to one najczęściej osiągały cel i kończyły kurs.
- Wybacz, to pytanie mogło Cię nieco skrępować. Nie zamierzałem jednak namawiać Cię na żadną specjalizację, czy karcić gdybyś wybrała inną niż moja. - Przeprosił tuż po jej słowach. Zdał sobie bowiem sprawę z tego, że tak to mogło wyglądać. I może to właśnie stąd wzięła się ta krótka, acz niezręczna cisza tuż przed odpowiedzią Liliany. - No cóż... To są dwie specjalizacje, którymi się zajmuję, choć eliksirami w mniejszym stopniu. Z tego względu po prostu nie mógłbym Ci powiedzieć, że to zły wybór - odparł. Kawa powoli się kończyła. Szkoda. Całkiem lubił ten gorzkawy smak, który miał pobudzać, ale w tym momencie dawał już bardzo niewiele.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Niekiedy jest czas na rozmyślania nad tym, którą drogą należy się udać czy to przypadkiem ta druga nie jest tą właściwszą. Niekiedy zaś należy działać instynktownie, pewnie i... dobrze. To trudne, kiedy nie ma się całego dnia na wypisanie wszystkich za i przeciw, kiedy nie można przewertować kolejnej stronicy księgi - ale uzdrowiciele byli na to przygotowani. Gdy mogli, myśleli, gdy nie mogli, działali. Tak przynajmniej widziała to Liliana, której życie szpitalne upływało właśnie na tym. Na wyczuciu, kiedy co należy zrobić i co będzie tym najwłaściwszym. Oczywistym jest, że nie poszłaby w tym stanie do umierającego pacjenta; nie miałaby na tyle refleksu i ostrych jak brzytwa myśli, żeby mu odpowiednio pomóc, a nie zaszkodzić. To świadomy wybór, na który z kolei miała czas, aby go wybrać spośród innych alternatyw. W momencie, gdy nie mija któraś z kolei godzina dyżuru, łatwiej jest zdać się na instynkt - instynkt przetrwania. I chęci, by inni również przetrwali w tym okrutnym świecie. W świecie, gdzie dochodzi do bójek, pojedynków, wypadków i targnięć na swoje bądź cudze życie. Życie czarodzieja jest wszakże priorytetowym i nikt nie powinien mieć co do tego wątpliwości. Stąd najzwyklejszy w świecie wniosek: trzeba mieć mądrość i rozwagę, a także równowagę pomiędzy jednym a drugim stanem.
Alan wyglądał nadzwyczaj dobrze w porównaniu do Liliany, nie wliczając w to jej naturalnego, acz niewykształconego uroku półwili. Ilekroć Yaxley błądziła mętnym wzrokiem po twarzy Bennetta, nie była w stanie dostrzec niczego, co by ją zszokowało lub wprawiło w mocne współczucie (skądinąd w ogóle trudno było to z niej wydobyć); prawdą jest także, że nie była aż tak spostrzegawcza jak zazwyczaj, powoli oddając się w ręce tej osobliwej przerwy na kawę.
- Na pewno nie - zaprzeczyła, wciąż pozostając z niezmiennym uśmiechem. I wciąż upijając kolejne łyki napoju, którego wolałaby już nigdy nie widzieć na oczy. - Niestety, pomijając nielegalność narkotyków, są one również dużo bardziej szkodliwe niż kofeina, dlatego muszę pozostać przy tym sposobie utrzymania się przy życiu. Zostało jeszcze około pięciu kaw do końca dyżuru - odparła. Pomimo wszystko pogodnie, przeplatając całość ledwo widzialnymi spojrzeniami pełnymi nadziei na to, że ten osobliwy koszmar i pasja w jednym niebawem się skończą.
Oczekiwała na jego reakcję, a kiedy ta okazała się być pozytywną, zmrużyła na moment oczy z zadowoleniem. Czasem musiała wierzyć w to, że jest lepsza, skoro otoczenie wciąż pokazywało jej, że jest gorsza od swojej siostry. Któż miałby ją w tym przekonaniu lepiej utrzymywać niż ona sama? Poza tym - to metoda na zwycięstwo.
- Nie odebrałam tego w ten sposób - sprostowała. Szczerze? Nawet o tym nie pomyślała. Możliwe, że jej umysł przeszedł w stan hibernacji. - Właśnie ja się skłaniam w stronę eliksirów. Sama nie jestem z nich jakoś szczególnie uzdolniona, ale mam przyjaciółki, które w tym siedzą, wydaje mi się, że razem mogłybyśmy zrobić coś wspaniałego dla magicznej medycyny - powiedziała, nie wiedząc do końca dlaczego. Wtedy wydawało jej się to wspaniałym pomysłem, aby podzielić się z nim swoimi marzeniami.
Alan wyglądał nadzwyczaj dobrze w porównaniu do Liliany, nie wliczając w to jej naturalnego, acz niewykształconego uroku półwili. Ilekroć Yaxley błądziła mętnym wzrokiem po twarzy Bennetta, nie była w stanie dostrzec niczego, co by ją zszokowało lub wprawiło w mocne współczucie (skądinąd w ogóle trudno było to z niej wydobyć); prawdą jest także, że nie była aż tak spostrzegawcza jak zazwyczaj, powoli oddając się w ręce tej osobliwej przerwy na kawę.
- Na pewno nie - zaprzeczyła, wciąż pozostając z niezmiennym uśmiechem. I wciąż upijając kolejne łyki napoju, którego wolałaby już nigdy nie widzieć na oczy. - Niestety, pomijając nielegalność narkotyków, są one również dużo bardziej szkodliwe niż kofeina, dlatego muszę pozostać przy tym sposobie utrzymania się przy życiu. Zostało jeszcze około pięciu kaw do końca dyżuru - odparła. Pomimo wszystko pogodnie, przeplatając całość ledwo widzialnymi spojrzeniami pełnymi nadziei na to, że ten osobliwy koszmar i pasja w jednym niebawem się skończą.
Oczekiwała na jego reakcję, a kiedy ta okazała się być pozytywną, zmrużyła na moment oczy z zadowoleniem. Czasem musiała wierzyć w to, że jest lepsza, skoro otoczenie wciąż pokazywało jej, że jest gorsza od swojej siostry. Któż miałby ją w tym przekonaniu lepiej utrzymywać niż ona sama? Poza tym - to metoda na zwycięstwo.
- Nie odebrałam tego w ten sposób - sprostowała. Szczerze? Nawet o tym nie pomyślała. Możliwe, że jej umysł przeszedł w stan hibernacji. - Właśnie ja się skłaniam w stronę eliksirów. Sama nie jestem z nich jakoś szczególnie uzdolniona, ale mam przyjaciółki, które w tym siedzą, wydaje mi się, że razem mogłybyśmy zrobić coś wspaniałego dla magicznej medycyny - powiedziała, nie wiedząc do końca dlaczego. Wtedy wydawało jej się to wspaniałym pomysłem, aby podzielić się z nim swoimi marzeniami.
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wyglądał dobrze. Sam widział to bardzo wyraźnie, ilekroć tylko konfrontował się ze swoim odbiciem w lustrze. Koloryt jego skóry był na twarzy znacznie jaśniejszy od tego, którym mógł się pochwalić w normalne dni. Jego włosy były w nieładnie, pod oczami widoczne były cienie (choć nadal nie był to szczyt możliwości) i nawet lekki zarost wydawał się być zbyt długi. Liliana nie miała jednak porównania z jego normalnym wyglądem, gdy był wypoczęty i pełen sił, bowiem najczęściej widziała go właśnie w Mungu, kiedy był już zmęczony mniej lub bardziej. Bennett również miał już dużo lepiej niż ona opanowaną sztukę nie spania przez długi czas i przebywania w Mungu jeszcze więcej. To wszystko mogło usprawiedliwiać fakt, że w jej oczach nie wyglądał na zmęczonego.
- No tak, masz w tym sporo racji - przyznał z rozbawieniem. Zaśmiał się, popijając kolejny łyk kawy. Napój był już nieco chłodniejszy niż jeszcze parę chwil temu, jednak nawet teraz rozlewał przyjemne ciepło po jego gardle oraz drodze pokarmowej. Zdawał się wszystko czuć bardzo dokładnie. A może po prostu ponosiła go wyobraźnia? - Nie polecam narkotyków, ich dobre strony wypadają bardzo słabo przy tych złych. Choć ich sprzedawcy powiedzą Ci coś zupełnie innego. - Dodał żartobliwie. Dla rozluźnienia atmosfery, dla oderwania się choćby na chwilę od myśli o pracy. A także dlatego, że najzwyczajniej w świecie był człowiekiem, który lubił sobie czasem pożartować. Choć niekiedy ciężko było to zauważyć.
- Nie polecam także pięciu kaw. Może i jesteś na tyle zmęczona, że nie odczuwasz ich działania, lecz Twoje serce je z pewnością czuje. Musisz wytrzymać. - Dodał. Uśmiechnął się do niej ze współczuciem. On tak właściwie mógł iść do domu w każdej chwili. Już robił nadgodziny, lecz była to wina nie jego przełożonych, a jego samego i jego pracoholizmu. Choć i tak planował niedługo udać się do domu. Był już zbyt zmęczony, by brać więcej godzin. W tej chwili starał się pokonać senność i zmęczenie. A Liliana poniekąd mu w tym pomagała.
- Eliksiry... - Mruknął, gdy skończyła mówić. Wzrok jasnych tęczówek chwilowo przeniósł się w jakiś inny punkt. Nie wydawał się jednak zły za jej odpowiedź, bądź nią zawiedziony. Bo i tak w istocie było. Nie czuł się zły za to, co powiedziała, że nie wybrała jego specjalizacji. Nawet przez myśl mu to nie przeszło! Nie był człowiekiem tego typu. - Eliksiry to bardzo ciekawa specjalizacja. Ale trudna. Wymaga dużej wiedzy na temat alchemii. Jednak będę Ci kibicował. Uważam, że potrzebni są ludzie zajmujący się tym. Jest masa chorób, na które nie ma jeszcze wynalezionego dobrego eliksiru, ani zaklęcia. - Mruknął. Liliana nie musiała wiedzieć, że mówiąc to myślał o konkretnych przypadkach. Nieznana choroba swojej matki, dotyk meduzy, na który chorowała jedna z pierwszych pacjentek, które trafiły pod jego opiekę. Był zły za swoją niemoc, za to, że nie potrafił im pomóc. Jego matka powoli umierała, a kości i stawy Eilis coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Żałował, że nie mógł im pomóc. Ogromnie żałował.
Bardzo Cię przepraszam, że tak długo to trwało. Sesja i w ogóle. Tak długo nie pisałam, że teraz zmuszenie się do postów idzie mi ciężko.
- No tak, masz w tym sporo racji - przyznał z rozbawieniem. Zaśmiał się, popijając kolejny łyk kawy. Napój był już nieco chłodniejszy niż jeszcze parę chwil temu, jednak nawet teraz rozlewał przyjemne ciepło po jego gardle oraz drodze pokarmowej. Zdawał się wszystko czuć bardzo dokładnie. A może po prostu ponosiła go wyobraźnia? - Nie polecam narkotyków, ich dobre strony wypadają bardzo słabo przy tych złych. Choć ich sprzedawcy powiedzą Ci coś zupełnie innego. - Dodał żartobliwie. Dla rozluźnienia atmosfery, dla oderwania się choćby na chwilę od myśli o pracy. A także dlatego, że najzwyczajniej w świecie był człowiekiem, który lubił sobie czasem pożartować. Choć niekiedy ciężko było to zauważyć.
- Nie polecam także pięciu kaw. Może i jesteś na tyle zmęczona, że nie odczuwasz ich działania, lecz Twoje serce je z pewnością czuje. Musisz wytrzymać. - Dodał. Uśmiechnął się do niej ze współczuciem. On tak właściwie mógł iść do domu w każdej chwili. Już robił nadgodziny, lecz była to wina nie jego przełożonych, a jego samego i jego pracoholizmu. Choć i tak planował niedługo udać się do domu. Był już zbyt zmęczony, by brać więcej godzin. W tej chwili starał się pokonać senność i zmęczenie. A Liliana poniekąd mu w tym pomagała.
- Eliksiry... - Mruknął, gdy skończyła mówić. Wzrok jasnych tęczówek chwilowo przeniósł się w jakiś inny punkt. Nie wydawał się jednak zły za jej odpowiedź, bądź nią zawiedziony. Bo i tak w istocie było. Nie czuł się zły za to, co powiedziała, że nie wybrała jego specjalizacji. Nawet przez myśl mu to nie przeszło! Nie był człowiekiem tego typu. - Eliksiry to bardzo ciekawa specjalizacja. Ale trudna. Wymaga dużej wiedzy na temat alchemii. Jednak będę Ci kibicował. Uważam, że potrzebni są ludzie zajmujący się tym. Jest masa chorób, na które nie ma jeszcze wynalezionego dobrego eliksiru, ani zaklęcia. - Mruknął. Liliana nie musiała wiedzieć, że mówiąc to myślał o konkretnych przypadkach. Nieznana choroba swojej matki, dotyk meduzy, na który chorowała jedna z pierwszych pacjentek, które trafiły pod jego opiekę. Był zły za swoją niemoc, za to, że nie potrafił im pomóc. Jego matka powoli umierała, a kości i stawy Eilis coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Żałował, że nie mógł im pomóc. Ogromnie żałował.
Bardzo Cię przepraszam, że tak długo to trwało. Sesja i w ogóle. Tak długo nie pisałam, że teraz zmuszenie się do postów idzie mi ciężko.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chciała myśleć, że i ją to czeka. To piękne, długie życie pośród szpitalnych murów. Kiedy sama będzie starym wyjadaczem mającym opanowane wszystkie techniki na niezaśnięcie. Którymi będzie mogła dzielić się ze stażystami rzewnie wspominając tamte chwile, kiedy to walczyła ze zmęczeniem tak bardzo nieudolnie. Acz z drugiej strony wciąż jeszcze nie spała, nie słaniała się także na nogach, co było dość częstym przypadkiem jeszcze na początku. Potrafiła zasnąć dosłownie w każdym momencie, zwłaszcza nad czytaniem pergaminów ze stanem zdrowia pacjentów. Zdarzało jej się zasnąć przy pobraniu krwi, albo drzemała kilkanaście sekund przy asyście. To były trudne i gorzkie czasy; gorzkie jak piołun, bo teraz przecież gorycz ma posmak kawy. Rzeczywistość wciąż miała ten nieprzyjemny smak, jednak stał się on z biegiem czasu bardziej do zniesienia. Dano jej szansę, którą należycie wykorzystała i teraz nie zasypia w przypadkowych miejscach przy ważnych czynnościach. Można było jej spokojnie zaufać w nadziei, że nie spartaczy za moment roboty przez swoje zmęczenie. Wszystko przychodzi wraz z czasem i doświadczeniem. Tak mocno pragnęła tego, ażeby móc je spokojnie w odpowiednim czasie nabyć! Niestety, niezbadane są wyroki losu i nie wiadomo, czy będzie jej dane dotrwać do tego momentu w swym życiu. Tak czy owak pokładała w tym mocne nadzieje, a widząc Alana i to, że jakoś sobie radzi, dodawała jej niejako otuchy. Zapewnienia, że będzie dobrze, że dotrze wreszcie do stabilnego punktu. Nawet, jeżeli nie zdawała sobie sprawy z tego, jak mocno stojący przed nią mężczyzna może tkwić w niestabilnym punkcie.
Można byłoby teoretyzować bez końca nad samą kwestią narkotyków. Skąd mieli o nich tak ogromne pojęcie, skoro teoretycznie żadne z nich nie siedziało w tym temacie przesadnie dosłownie. Są jednakże niejako uzdrowicielami (no, Bennett bardzo jako), dlatego muszą posiadać o nich dostatecznie dużą wiedzę. Nie mniej, prawdziwą specjalistką w tej kwestii była Polly i Liliana bardzo żałowała, że nie ma jej tutaj z nią. Przemknęło jej przez myśl pytanie dlaczego, lecz niestety nie zdołała tego wątku rozwinąć. Musiała się zaśmiać, to było silniejsze od niej.
- Czyli możemy wykluczyć pana z czarnej listy dilerów. Pytanie tylko czy poza Mungiem zeznania będą te same - powiedziała z nie mniejszym rozbawieniem, obracając wszystko w zwykły żart. Kawa powoli się kończyła wywołując skrywane poczucie ulgi. Które wypierane było przez świadomość, że zaraz trzeba wrócić do obowiązków.
- Już przywykłam, wypijam ich kilkanaście podczas jednego dyżuru, moje serce ma już antykawową barierę nie do przebicia - dodała. W podobnym tonie co poprzednio. Nawet uniosła lekko kąciki ust w geście rozbawienia, co miało być dowodem na to, że nie mówi do końca poważnie. W przeciwieństwie do dalszych słów krążących wokół specjalizacji, którą teoretycznie chciałaby wybrać, acz praktycznie nie umiała się jeszcze jasno zdecydować.
- Coś tam wiem... niedużo, ale sama zamierzam podejść do tego od strony medycznej, zostawiając alchemię innym. Chyba, że nie będą chciały, to prawdopodobnie skieruję się w stronę urazów pozaklęciowych. To szalenie intrygująca praca! - wyjaśniła wszystko dokładniej. Nie wiedząc do końca, że ich myśli wędrowały wokół tych samych osób, a ściślej rzecz ujmując, jednej osoby. - I dziękuję, oczywiście.
Można byłoby teoretyzować bez końca nad samą kwestią narkotyków. Skąd mieli o nich tak ogromne pojęcie, skoro teoretycznie żadne z nich nie siedziało w tym temacie przesadnie dosłownie. Są jednakże niejako uzdrowicielami (no, Bennett bardzo jako), dlatego muszą posiadać o nich dostatecznie dużą wiedzę. Nie mniej, prawdziwą specjalistką w tej kwestii była Polly i Liliana bardzo żałowała, że nie ma jej tutaj z nią. Przemknęło jej przez myśl pytanie dlaczego, lecz niestety nie zdołała tego wątku rozwinąć. Musiała się zaśmiać, to było silniejsze od niej.
- Czyli możemy wykluczyć pana z czarnej listy dilerów. Pytanie tylko czy poza Mungiem zeznania będą te same - powiedziała z nie mniejszym rozbawieniem, obracając wszystko w zwykły żart. Kawa powoli się kończyła wywołując skrywane poczucie ulgi. Które wypierane było przez świadomość, że zaraz trzeba wrócić do obowiązków.
- Już przywykłam, wypijam ich kilkanaście podczas jednego dyżuru, moje serce ma już antykawową barierę nie do przebicia - dodała. W podobnym tonie co poprzednio. Nawet uniosła lekko kąciki ust w geście rozbawienia, co miało być dowodem na to, że nie mówi do końca poważnie. W przeciwieństwie do dalszych słów krążących wokół specjalizacji, którą teoretycznie chciałaby wybrać, acz praktycznie nie umiała się jeszcze jasno zdecydować.
- Coś tam wiem... niedużo, ale sama zamierzam podejść do tego od strony medycznej, zostawiając alchemię innym. Chyba, że nie będą chciały, to prawdopodobnie skieruję się w stronę urazów pozaklęciowych. To szalenie intrygująca praca! - wyjaśniła wszystko dokładniej. Nie wiedząc do końca, że ich myśli wędrowały wokół tych samych osób, a ściślej rzecz ujmując, jednej osoby. - I dziękuję, oczywiście.
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Zdecydowanie - odparł z rozbawieniem i puścił do niej oczko, zanim zdał sobie sprawę z faktu, że mogło to być nieco niestosowne. Był zbyt wyluzowany, zbyt przyjazny w stosunku do wszystkich. Czasami jego zachowanie mogło być źle odebrane lecz miał nadzieję, że nie stanie się tak w tym przypadku. Zdarzało mu się mieć z tego powodu kłopoty, jednak były to przypadki zbyt rzadkie, aby przez nie zmienił swoje postępowanie, sposób bycia. Lub w ogóle o tym pomyślał. Miał jednak cichą nadzieję, że ta otoczka żartów i rozbawienia pozwoli na to, aby nie musiał się przejmować taką pierdołą jak niewinne puszczenie oczka. Wszakże wiele osób w szpitalu wiedziało jak bardzo otwartą i wyluzowaną osobą jest. Choć pod tym względem prym i sławę wiódł Adrien Carrow, nie on. Jego bardziej kojarzono po wiecznie towarzyszącej mu sowie na ramieniu - biednej Sulli, która teraz była chora.
- Zdecydowanie moja ulubioną używką jest kawa i świeże powietrze. - Dopowiedział, posyłając jej uśmiech. Nawet nie był świadom faktu, że w tej chwili ją nieco skłamał. Cóż poradzić. Był pracoholikiem, więc jego ulubionym powietrzem zdecydowanie nie było te na zewnątrz, a właśnie te, które krążyło po Mungu. Jakże dziwnie, smutno i masochistycznie to brzmiało. Powietrze szpitalne pełne zarazków, zapachu medykamentów, spirytusu i innych dziwnych rzeczy i Alan przebywający tu stanowczo zbyt często. Często jednak było tak, że osoby chore nie zdawały sobie sprawy z tego, że coś im było. Tak jak Bennett nie do końca zdawał sobie sprawę ze swojego pracoholizmu. Choć powoli coś zaczynało mu świtać.
- Nadal polecałbym ostrożność z tymi kawami - mruknął, uśmiechając się lekko, łagodnie. Nawet jeżeli o siebie czasem nie dbał dostatecznie dobrze, to o innych jak najbardziej starał się dbać. Nie chciał więc, by praktykantka padła, bo jej serce nie wytrzymałoby kolejnej kawy. Miałby też wyrzuty sumienia, że dając jej kawę niejako przyczynił się do tego.
- Och tak, tak, zdecydowanie. Sam zajmuję się urazami pozaklęciowymi, toteż nie mógłbym nie polecić. Intrygująca praca, zdecydowanie intrygująca. Nawet nie wyobrażasz sobie z czym ludzie do nas przychodzą. - Zaśmiał się na samo wspomnienie tych wszystkich wypadków. Kobieta ziejąca ogniem, inna panna z różowymi włosami. Masa wszelakich różności, których wymienianie zajęłoby mu bardzo dużo czasu.
- No. Tak więc trzymam kciuki za to, abyś dotrwała do końca tego dnia. I do końca praktyk. Chętnie zobaczę Cię za kilka lat jako magomedyczkę w Mungu. Zresztą... wyglądasz mi na twardą kobietę, której się to uda. - Poklepał ją po ramieniu. Posłał jej ostatni uśmiech, po czym ruszył przed siebie, wkrótce znikając gdzieś w plątaninie korytarzy.
zt.
Wybacz, ale nie dam rady ciągnąć tylu wątków na raz :c
- Zdecydowanie moja ulubioną używką jest kawa i świeże powietrze. - Dopowiedział, posyłając jej uśmiech. Nawet nie był świadom faktu, że w tej chwili ją nieco skłamał. Cóż poradzić. Był pracoholikiem, więc jego ulubionym powietrzem zdecydowanie nie było te na zewnątrz, a właśnie te, które krążyło po Mungu. Jakże dziwnie, smutno i masochistycznie to brzmiało. Powietrze szpitalne pełne zarazków, zapachu medykamentów, spirytusu i innych dziwnych rzeczy i Alan przebywający tu stanowczo zbyt często. Często jednak było tak, że osoby chore nie zdawały sobie sprawy z tego, że coś im było. Tak jak Bennett nie do końca zdawał sobie sprawę ze swojego pracoholizmu. Choć powoli coś zaczynało mu świtać.
- Nadal polecałbym ostrożność z tymi kawami - mruknął, uśmiechając się lekko, łagodnie. Nawet jeżeli o siebie czasem nie dbał dostatecznie dobrze, to o innych jak najbardziej starał się dbać. Nie chciał więc, by praktykantka padła, bo jej serce nie wytrzymałoby kolejnej kawy. Miałby też wyrzuty sumienia, że dając jej kawę niejako przyczynił się do tego.
- Och tak, tak, zdecydowanie. Sam zajmuję się urazami pozaklęciowymi, toteż nie mógłbym nie polecić. Intrygująca praca, zdecydowanie intrygująca. Nawet nie wyobrażasz sobie z czym ludzie do nas przychodzą. - Zaśmiał się na samo wspomnienie tych wszystkich wypadków. Kobieta ziejąca ogniem, inna panna z różowymi włosami. Masa wszelakich różności, których wymienianie zajęłoby mu bardzo dużo czasu.
- No. Tak więc trzymam kciuki za to, abyś dotrwała do końca tego dnia. I do końca praktyk. Chętnie zobaczę Cię za kilka lat jako magomedyczkę w Mungu. Zresztą... wyglądasz mi na twardą kobietę, której się to uda. - Poklepał ją po ramieniu. Posłał jej ostatni uśmiech, po czym ruszył przed siebie, wkrótce znikając gdzieś w plątaninie korytarzy.
zt.
Wybacz, ale nie dam rady ciągnąć tylu wątków na raz :c
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie znosił tego gorzkiego smaku leczniczych eliksirów, których ciepło, mimo że przyjemnie rozgrzewające ciało, w ten sposób w zbyt dobitny sposób przypominało mu o znienawidzonej słabości. Śmiertelna bladość czyniła go bezsilnym, odbierając resztki sił. Napięcie mięśni i świadomość utrzymywana ostatkiem siły woli nie zawsze pozwalały mu utrzymać się na nogach. Właśnie dlatego, mimo pogardy wobec wszelkiego rodzaju niedoskonałości, regularnie pojawiał się w gabinecie Corvusa, wlewając w siebie kolejne porcje gęstych płynów. Choroba zmuszała go do uniku, co gromadziło w nim jeszcze większe pokłady nienawiści, a chęć miotnięcia fiolką o podłogę Munga zawsze musiała okazać się jedynie przynoszącą spokój wizją. Nie okazywał zniesmaczenia, niezadowolenia z owej sytuacji, z kamienną twarzą przyjmując wszystkie zalecenia. Burza szalała w jego wnętrzu, jednak na zewnątrz wciąż pozostawał nieruchomą, jakby pozbawioną wyrazu wodną taflą.
Miał to już za sobą. Spokojnym krokiem zmierzając w stronę wyjścia, zapatrzony w przestrzeń, jakby zamknięty na wszelkiego rodzaju bodźce, nie zwracał uwagi na mijanych na korytarzach ludzi. Chciał wydostać się stąd jak najprędzej, odetchnąć świeżym powietrzem i wypchnąć z płuc zgromadzony w nich smród Munga. Nie rozumiał ludzi, którzy decydowali się wybrać dla siebie właśnie tę drogę. Uzdrowicielstwa. Tutaj wszystko pachniało słabością, bezsilnością. Nawet zapach śmierci niemile drażnił nozdrza. Zapewne dlatego, że to nie on sam stawał się jej przyczyną. Decydującym czynnikiem, sprawiającym, że ofiara nagle znajdowała się po tej drugiej stronie kurtyny egzystencji.
Przystanął w miejscu. Zatrzymany nagle, jakimś wewnętrznym przeczuciem. Podświadomość kazała mu rozejrzeć się na wszystkie strony, powieść powierzchownym spojrzeniem po zgromadzonych z Izbie Przyjęć sylwetkach. Krzywy uśmieszek zakwitnął na jego twarzy, gdy dostrzegł w końcu drobną postać. Miał wrażenie, że ciąży na niej jakiś niewidoczny, pozornie skrywany ciężar.
- Lady Malfoy - zaszedł dziewczynę od tyłu, skłaniając się z klasą. Mierzył ją uważnie wzrokiem, gdy zwróciła w jego stronę swoją bladość. Prawie jej nie znał. Była kobietą noszącą w jego pamięci etykietkę żony Fabiana. Młoda. Niewinna. Wydawała się tak bezbronna. I tak bardzo przypominała mu Anteę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Miał to już za sobą. Spokojnym krokiem zmierzając w stronę wyjścia, zapatrzony w przestrzeń, jakby zamknięty na wszelkiego rodzaju bodźce, nie zwracał uwagi na mijanych na korytarzach ludzi. Chciał wydostać się stąd jak najprędzej, odetchnąć świeżym powietrzem i wypchnąć z płuc zgromadzony w nich smród Munga. Nie rozumiał ludzi, którzy decydowali się wybrać dla siebie właśnie tę drogę. Uzdrowicielstwa. Tutaj wszystko pachniało słabością, bezsilnością. Nawet zapach śmierci niemile drażnił nozdrza. Zapewne dlatego, że to nie on sam stawał się jej przyczyną. Decydującym czynnikiem, sprawiającym, że ofiara nagle znajdowała się po tej drugiej stronie kurtyny egzystencji.
Przystanął w miejscu. Zatrzymany nagle, jakimś wewnętrznym przeczuciem. Podświadomość kazała mu rozejrzeć się na wszystkie strony, powieść powierzchownym spojrzeniem po zgromadzonych z Izbie Przyjęć sylwetkach. Krzywy uśmieszek zakwitnął na jego twarzy, gdy dostrzegł w końcu drobną postać. Miał wrażenie, że ciąży na niej jakiś niewidoczny, pozornie skrywany ciężar.
- Lady Malfoy - zaszedł dziewczynę od tyłu, skłaniając się z klasą. Mierzył ją uważnie wzrokiem, gdy zwróciła w jego stronę swoją bladość. Prawie jej nie znał. Była kobietą noszącą w jego pamięci etykietkę żony Fabiana. Młoda. Niewinna. Wydawała się tak bezbronna. I tak bardzo przypominała mu Anteę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Morpheus Malfoy dnia 09.06.16 1:29, w całości zmieniany 3 razy
Gość
Gość
13 grudnia
Zostanie matką. Ta myśl bezlitośnie wwierca się w jej świadomość, podporządkowuje wszystkie myśli i sprawia, że dzisiejszego dnia błąka się po szpitalnych korytarzach jak zagubiona we mgle duszyczka, a nie wypełniająca swe obowiązki stażystka. Strach miesza się z pewną dozą oczekiwania, doprawioną nutą paniki - zaledwie wczoraj odebrała wyniki badań, wciąż brak jej czasu by przyswoić radosną nowinę. W dodatku zdrowy rozsądek podpowiada jej, że o wszystkim winna jak najszybciej powiedzieć swojemu mężowi. Tylko jak, skoro coś usilnie zatrzymuje te trzy słowa w jej gardle?
Opiera się o kontuar recepcji, w pełnym skupieniu pochylając nad ostatnimi raportami, które trzeba jej wypełnić dzisiejszego dnia. Marszczy jasne brwi, usiłując przypomnieć sobie kod jednostki chorobowej, który przecież przyswoiła już wczorajszego wieczora w bibliotece rodzinnej posiadłości. Choć w pełni pochłaniają ją obowiązki, nie daje się zaskoczyć powierzchownie znajomemu głosowi, który rozbrzmiewa nagle gdzieś za jej plecami. Odkłada pióro na ladę i odwraca się w stronę szwagra, by dygnąć przed nim w ten perfekcyjnie wyuczony sposób. Wzrok wpierw opuszcza z pokorą, by wreszcie podnieść go w łagodnym spojrzeniu i zwieńczyć dziewczęcym uśmiechem.
- Lordzie Malfoy - odpowiada łagodnie i podaje mu swą dłoń, choć czuje jak kolana miękną pod nią jeszcze dotkliwiej. Mdłości nie pozwalają zaznać jej ukojenia od wczesnego poranka, jednak odpowiednia doza samozaparcia pozwala jej przetrwać przez te wszystkie niedogodności z gracją i spokojem. - Nie spodziewałam się zastać tu lorda o tej porze. Proszę wybaczyć mi dość niegalowy wygląd - dama powinna wszak prezentować się nienagannie niezależnie od sytuacji, co z resztą Leandrze udało się bezbłędnie, jednakże w opinii wielu arystokratów limonkowy kilt nie pasował do filigranowej, kobiecej sylwetki i winien być noszony jedynie przez mężczyzn. Co prawda, jej mąż nie miał nic przeciwko by realizowała swe powołanie niesienia pomocy, ale nawet mimo tego bywały chwilie - dokładnie takie, jak te - gdy czuła się przyłapana na gorącym uczynku. - Gdybym tylko wiedziała, że osobiście pofatyguje się lord po swoje eliksiry, z radością bym pomogła. Miałam właśnie wracać do Wiltshire - dodaje na sam koniec, niezbyt nachalnie przyglądając mu się i starając odnaleźć na jego dostojnej twarzy oznaki dręczącej go choroby. Całe szczęście, zupełnie na próżno.
Zostanie matką. Ta myśl bezlitośnie wwierca się w jej świadomość, podporządkowuje wszystkie myśli i sprawia, że dzisiejszego dnia błąka się po szpitalnych korytarzach jak zagubiona we mgle duszyczka, a nie wypełniająca swe obowiązki stażystka. Strach miesza się z pewną dozą oczekiwania, doprawioną nutą paniki - zaledwie wczoraj odebrała wyniki badań, wciąż brak jej czasu by przyswoić radosną nowinę. W dodatku zdrowy rozsądek podpowiada jej, że o wszystkim winna jak najszybciej powiedzieć swojemu mężowi. Tylko jak, skoro coś usilnie zatrzymuje te trzy słowa w jej gardle?
Opiera się o kontuar recepcji, w pełnym skupieniu pochylając nad ostatnimi raportami, które trzeba jej wypełnić dzisiejszego dnia. Marszczy jasne brwi, usiłując przypomnieć sobie kod jednostki chorobowej, który przecież przyswoiła już wczorajszego wieczora w bibliotece rodzinnej posiadłości. Choć w pełni pochłaniają ją obowiązki, nie daje się zaskoczyć powierzchownie znajomemu głosowi, który rozbrzmiewa nagle gdzieś za jej plecami. Odkłada pióro na ladę i odwraca się w stronę szwagra, by dygnąć przed nim w ten perfekcyjnie wyuczony sposób. Wzrok wpierw opuszcza z pokorą, by wreszcie podnieść go w łagodnym spojrzeniu i zwieńczyć dziewczęcym uśmiechem.
- Lordzie Malfoy - odpowiada łagodnie i podaje mu swą dłoń, choć czuje jak kolana miękną pod nią jeszcze dotkliwiej. Mdłości nie pozwalają zaznać jej ukojenia od wczesnego poranka, jednak odpowiednia doza samozaparcia pozwala jej przetrwać przez te wszystkie niedogodności z gracją i spokojem. - Nie spodziewałam się zastać tu lorda o tej porze. Proszę wybaczyć mi dość niegalowy wygląd - dama powinna wszak prezentować się nienagannie niezależnie od sytuacji, co z resztą Leandrze udało się bezbłędnie, jednakże w opinii wielu arystokratów limonkowy kilt nie pasował do filigranowej, kobiecej sylwetki i winien być noszony jedynie przez mężczyzn. Co prawda, jej mąż nie miał nic przeciwko by realizowała swe powołanie niesienia pomocy, ale nawet mimo tego bywały chwilie - dokładnie takie, jak te - gdy czuła się przyłapana na gorącym uczynku. - Gdybym tylko wiedziała, że osobiście pofatyguje się lord po swoje eliksiry, z radością bym pomogła. Miałam właśnie wracać do Wiltshire - dodaje na sam koniec, niezbyt nachalnie przyglądając mu się i starając odnaleźć na jego dostojnej twarzy oznaki dręczącej go choroby. Całe szczęście, zupełnie na próżno.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W jego oczach wciąż była dzieckiem. Nastoletnią dziewczynką, ledwie odrosłą od ziemi. W wyobraźni splatał jej włosy w sięgające do ramion warkocze, bo taka fryzura wydawała mu się zdecydowanie o wiele adekwatniejsza dla tak młodego wieku. Brakowałoby tylko lalki ściskanej w drobnej dłoni. Osiemnaście lat, kto by pomyślał, że Antea w dniu ślubu także niedawno skończyła Hogwart. Ale on patrzył wtedy na to zupełnie inaczej, z perspektywy młodzieńca stającego na ślubnym kobiercu z poczucia obowiązku i świadomością, że musi zapewnić swemu rodowi godną swego nazwiska kontynuację, choć tak naprawdę w głowie krążyły mu zupełnie inne myśli. Refleksje, w których nie było miejsca na miłość - czy był do niej zdolny?, czy przywiązanie. Antea była przystawką, ozdobą u jego ramienia. Potrafił udawać. Głaskać ją czule po twarzy, niepostrzeżenie łapiąc za rękę, zapewniając wszystkich wokół, a na początku także i ją samą, jak wielkie ma to dla niego znaczenie. Wiele czasu minęło, zanim odkryła prawdę. Może naiwnie wierzyła, że w końcu uda się jej podbić jego sczerniałe serce. To przecież było jednak awykonalne. Była za słaba, zbyt prosta, pozbawiona potrzebnej do tego siły charakteru. Nie potrafiła zdominować, a on, choć nigdy nie poddałby się podobnej manipulacji, mógłby przynajmniej docenić te wysiłki. Kto wie, może wtedy jednak udałoby jej się choć na chwilę rozpalić w nim kulę ognia? Chwilowej namiętności?
Nie płakał. Nie żałował, że odeszła.
A teraz ona. Leandra. Stała przed nim, ubrana w prosty amnezjatorski fartuch przypominający mu o tym, że podobno nie ma już do czynienia z dzieckiem. Czy na pewno? Doskonale zdawał sobie sprawę, że szata zdobiąca człowieka o niczym nie świadczy, choć już dawno zdążył się przekonać, że w oczach głupców potrafi wiele zdziałać. A on nie był głupi, wiedział, że to wszystko pozory. Tak wiele kobiet podejmowało ostatnio decyzję o tym, aby budować własną karierę, wspinać się po jej szczeblach, jakby wierzyły, że kiedykolwiek uda im się zająć od wieków należne mężczyzną stanowiska. Megara. Leandra. Isolda. Obserwował to w milczeniu, bez mrugnięcia okiem, starając się przewidzieć skutki owych działań.
Ścisnął mocniej jej dłoń, dostrzegając bladość rozlewającą się po jej twarzy, jakby chcąc sprawdzić, jak wiele jest w stanie wytrzymać. Pochylił się lekko i złożył na niej pocałunek. Ponoć nogi uginały się pod nią mimowolnie, zdolna więc będzie utrzymać się na nich jeszcze trochę? Miał wrażenie, że nie chodziło jedynie o jego towarzystwo, w jej oczach skrywała się jakaś inna, jeszcze przez niego nie odkryta tajemnica. Zmierzył ją wzrokiem, gdy padły słowa o nieodpowiednim stroju, jedynie wzruszając ramionami i w końcu wypuszczając jej dłoń z mocnego uścisku. Oddając jej pozorną wolność.
- To bardzo miło z twojej strony. Choć kłopotanie cię tak nieistotnymi sprawami nigdy nie stałoby się celem moich działań. - Posłał jej delikatny uśmiech. Uniósł brwi. Zastanawiał się, czy nie powinien wykorzystać nadarzającej się okazji. Dotąd jeszcze nie dane mu było przebywać tylko i wyłącznie w jej towarzystwie. Zazwyczaj gdzieś w okolicy krążył Fabian, a podczas uroczystych kolacji, czy samego ślubu, była za bardzo zajęta bawieniem wszystkich gości, aby - jak my się wydawało - na dłużej zawiesić na nim swój wzrok. Ale on obserwował. Dyskretnie, choć nie ukradkiem, próbując wyciągnąć z owych obserwacji jakieś konkretne wnioski. Wciąż jednak pozostawała dla niego kimś, kto nie zasługiwał na uwagę większą niż tę narzuconą przez zajmowaną przez pozycją. W końcu była żoną Fabiana. Nosiła teraz jego nazwisko. - Już dzisiaj nie wracam do Ministerstwa. Może zgodzisz się na to, abym ci towarzyszył? Z radością odprowadzę cię do domu, tym bardziej, że chciałbym się upewnić, że twoja bladość jest tylko przelotna, a nie stanowi dowodu na to, że nie czujesz się najlepiej?
Morpheus Malfoy okazujący pozory troski. Nawet nieco bardziej nachylił się w jej stronę, zaglądając głęboko w oczy.
Nie płakał. Nie żałował, że odeszła.
A teraz ona. Leandra. Stała przed nim, ubrana w prosty amnezjatorski fartuch przypominający mu o tym, że podobno nie ma już do czynienia z dzieckiem. Czy na pewno? Doskonale zdawał sobie sprawę, że szata zdobiąca człowieka o niczym nie świadczy, choć już dawno zdążył się przekonać, że w oczach głupców potrafi wiele zdziałać. A on nie był głupi, wiedział, że to wszystko pozory. Tak wiele kobiet podejmowało ostatnio decyzję o tym, aby budować własną karierę, wspinać się po jej szczeblach, jakby wierzyły, że kiedykolwiek uda im się zająć od wieków należne mężczyzną stanowiska. Megara. Leandra. Isolda. Obserwował to w milczeniu, bez mrugnięcia okiem, starając się przewidzieć skutki owych działań.
Ścisnął mocniej jej dłoń, dostrzegając bladość rozlewającą się po jej twarzy, jakby chcąc sprawdzić, jak wiele jest w stanie wytrzymać. Pochylił się lekko i złożył na niej pocałunek. Ponoć nogi uginały się pod nią mimowolnie, zdolna więc będzie utrzymać się na nich jeszcze trochę? Miał wrażenie, że nie chodziło jedynie o jego towarzystwo, w jej oczach skrywała się jakaś inna, jeszcze przez niego nie odkryta tajemnica. Zmierzył ją wzrokiem, gdy padły słowa o nieodpowiednim stroju, jedynie wzruszając ramionami i w końcu wypuszczając jej dłoń z mocnego uścisku. Oddając jej pozorną wolność.
- To bardzo miło z twojej strony. Choć kłopotanie cię tak nieistotnymi sprawami nigdy nie stałoby się celem moich działań. - Posłał jej delikatny uśmiech. Uniósł brwi. Zastanawiał się, czy nie powinien wykorzystać nadarzającej się okazji. Dotąd jeszcze nie dane mu było przebywać tylko i wyłącznie w jej towarzystwie. Zazwyczaj gdzieś w okolicy krążył Fabian, a podczas uroczystych kolacji, czy samego ślubu, była za bardzo zajęta bawieniem wszystkich gości, aby - jak my się wydawało - na dłużej zawiesić na nim swój wzrok. Ale on obserwował. Dyskretnie, choć nie ukradkiem, próbując wyciągnąć z owych obserwacji jakieś konkretne wnioski. Wciąż jednak pozostawała dla niego kimś, kto nie zasługiwał na uwagę większą niż tę narzuconą przez zajmowaną przez pozycją. W końcu była żoną Fabiana. Nosiła teraz jego nazwisko. - Już dzisiaj nie wracam do Ministerstwa. Może zgodzisz się na to, abym ci towarzyszył? Z radością odprowadzę cię do domu, tym bardziej, że chciałbym się upewnić, że twoja bladość jest tylko przelotna, a nie stanowi dowodu na to, że nie czujesz się najlepiej?
Morpheus Malfoy okazujący pozory troski. Nawet nieco bardziej nachylił się w jej stronę, zaglądając głęboko w oczy.
Gość
Gość
Ściska jej dłoń mocniej, jakby chciał sprawdzić ile jest w stanie wytrzymać, zupełnie nieświadomy, że ta krucha istota wykazuje siłę większą od niejednego męża. Gdyby tylko wiedział. Ojcowska troska boleśnie wdzierająca się do jej umysłu, obdzierająca go ze wszystkich najskrytszych tajemnic. Niekończące się godziny katuszy, zamknięcie w klatce własnych myśli. I jego surowy głos. Jeszcze raz. Powtarzał, że to dla jej dobra, ale przecież oboje dobrze wiedzieli, iż nie interesuje go nic, poza własnymi ambicjami. Był władcą kukiełek, ona jego najdoskonalszą marionetką. Perfekcyjną w swej słabości. Ondyna odbijała się piętnem na jej ślicznej twarzyczce, zaciskała szpony na płucach, doprowadzała na skraj wytrzymałości. Przyduszała w chwilach najmniej spodziewanych, odbierała to, co w życiu najcenniejsze - oddech. Ile razy niebezpiecznie otarła się już o granicę? Ile razy pragnęła ją przekroczyć, by ulżyć dusznościom? Nie zaczerpnąć tchu po raz ostatni, po prostu bezwładnie osunąć się na ziemię. Nie - wbrew temu, co uważał, ona, Leandra, była w stanie znieść naprawdę sporo. Nie wyprowadzi go z błędu.
- Żaden to kłopot, jesteśmy wszak rodziną, mon cher beau-frère - odpowiada z typową dla siebie łagodnością. Pomimo paktu zawiązanymi między ich rodami przez jej małżeństwo z jego bratem, pozostawali sobie osobami zupełnie obcymi, nawet jeśli od miesięcy mogła tytułować się nową, prywatną ozdobą rodu Malfoyów. Nie dane było im zamienić na osobności nawet kilku słów, czy choćby porzucić sztywne tytuły, na rzecz tych bardziej rodzinie odpowiednich. Nie prosi o uwagę. Jej brak zawsze był dla niej o wiele większym atutem. Gdy więc po raz pierwszy od chwili poznania, zmniejsza dystans między nimi, nie porusza się nawet o milimetr.
A jej oczy pozostają niewzruszone. Mimika dziewczęcej twarzy rzadko kiedy zdradza kłębiące się w głowie myśli, przybierając formę wyuczonego ułożenia i dystansu. Jest idealnym przykładem arystokratki - cichej, pokornej, zgodnej. Gotowej bez słowa sprzeciwu spełnić każde polecenie męża i ojca. Znającej własne miejsce w szeregu, nie usiłującej walczyć z wiatrakami. A jednak gdzieś za maską pozorów, dojrzewa jej drugie oblicze. Każdego dnia coraz stanowcze, obdzierane z dziecinnych marzeń i nadziei. Nieśpiesznie uświadamiające sobie, że nie jest już jedynie podlotkiem, za którego uważają ją wszyscy wokół, a kobietą świadomą swych przymiotów. W tym tego jednego, najważniejszego - niedocenienia.
- Obawiam się, mój panie, że bladość jest jedynie częścią mojego uroku - nawet, jeśli tym razem racja leży po jego stronie, a jej przyczyny leżą u zupełnie innego źródła. Składa wszystkie papiery w równą stertę i wprawnym ruchem zdejmuje ją z kontuaru izby przyjęć. - To będzie dla mnie zaszczyt, lordzie Malfoy. Proszę pozwolić, że zaniosę jedynie te dokumenty lady Bulstrode i z radością ugoszczę pana filiżanką najlepszej herbaty, przywiezionej przez mego wuja z Indii - dyga pokornie, na moment oddala się na piętro, by zgodnie z obietnicą wrócić po któtkiej chwili, limonkowy kilt odkładając na swe miejsce.
- Żaden to kłopot, jesteśmy wszak rodziną, mon cher beau-frère - odpowiada z typową dla siebie łagodnością. Pomimo paktu zawiązanymi między ich rodami przez jej małżeństwo z jego bratem, pozostawali sobie osobami zupełnie obcymi, nawet jeśli od miesięcy mogła tytułować się nową, prywatną ozdobą rodu Malfoyów. Nie dane było im zamienić na osobności nawet kilku słów, czy choćby porzucić sztywne tytuły, na rzecz tych bardziej rodzinie odpowiednich. Nie prosi o uwagę. Jej brak zawsze był dla niej o wiele większym atutem. Gdy więc po raz pierwszy od chwili poznania, zmniejsza dystans między nimi, nie porusza się nawet o milimetr.
A jej oczy pozostają niewzruszone. Mimika dziewczęcej twarzy rzadko kiedy zdradza kłębiące się w głowie myśli, przybierając formę wyuczonego ułożenia i dystansu. Jest idealnym przykładem arystokratki - cichej, pokornej, zgodnej. Gotowej bez słowa sprzeciwu spełnić każde polecenie męża i ojca. Znającej własne miejsce w szeregu, nie usiłującej walczyć z wiatrakami. A jednak gdzieś za maską pozorów, dojrzewa jej drugie oblicze. Każdego dnia coraz stanowcze, obdzierane z dziecinnych marzeń i nadziei. Nieśpiesznie uświadamiające sobie, że nie jest już jedynie podlotkiem, za którego uważają ją wszyscy wokół, a kobietą świadomą swych przymiotów. W tym tego jednego, najważniejszego - niedocenienia.
- Obawiam się, mój panie, że bladość jest jedynie częścią mojego uroku - nawet, jeśli tym razem racja leży po jego stronie, a jej przyczyny leżą u zupełnie innego źródła. Składa wszystkie papiery w równą stertę i wprawnym ruchem zdejmuje ją z kontuaru izby przyjęć. - To będzie dla mnie zaszczyt, lordzie Malfoy. Proszę pozwolić, że zaniosę jedynie te dokumenty lady Bulstrode i z radością ugoszczę pana filiżanką najlepszej herbaty, przywiezionej przez mego wuja z Indii - dyga pokornie, na moment oddala się na piętro, by zgodnie z obietnicą wrócić po któtkiej chwili, limonkowy kilt odkładając na swe miejsce.
Leandra Malfoy
Zawód : Marionetka
Wiek : 19
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I tried to paint you a picture
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
The colors were all wrong
Black and white didn't fit you
And all along
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Izba przyjęć
Szybka odpowiedź