Przed wejściem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Przed wejściem
W promieniu kilkunastu metrów od wejścia rozchodzi się słodkawy, kwiatowo-korzenny zapach, ściągając uwagę przechodniów w stronę wejścia jak i ogromnej, i bez tego trudnej do przeoczenia, witryny lokalu. Wysoka na dwa piętra, niemal całkowicie przeszklona i oświetlona ciepłym, niezbyt jaskrawym światłem za dnia i w nocy sama z siebie dość łatwo ściąga uwagę. Zawsze pełno tu roślin, starannie dobieranych, sprowadzanych głównie ze strefy śródziemnomorskiej.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 1 raz
Właściwie najpierw zaledwie kątem oka dostrzegła ruch i ciemniejszą postać, wyraźnie odcinającą się od tła - nie było to nic nadzwyczajnego, w końcu znajdowała się w miejscu publicznym, gdzie każdy miał możliwość pojawić się, przejść się ulicą czy chociażby poprzeglądać towary wystawiane na witrynach sklepowych. Normalnie pewnie nawet nie poświęciłaby dłuższej chwili na to, by świadomie pomyśleć o tym, że ktoś właśnie stanął kilka kroków od niej, tak samo jak ona chowając się przed deszczem. Taka w końcu ludzka natura, że krople padające z nieba wywoływały w człowieku potrzebę schronienia się pod dachem i przeczekania, aż ulewa przeminie. A nie zapowiadało się, by deszcz minął szybko - krople były wielkie, ciężkie i padały rzęsiście. O ile więc nie miała nastąpić kolejna z anomalii, powodujących nagle oczyszczenie się nieba, zapowiadało się na nieco dłużej trwające opady. W takim wypadku najbardziej typowym dla Lunary zachowaniem było by ponowne odwrócenie się w kierunku witryny - w końcu zapewne uległaby tym ciastkom i zwyczajnie w świecie je kupiła, częstując wszystkich znajomych napotkanych po drodze do domu - lub też bezproduktywne wpatrywanie się w kształty kostki brukowej, wyraźnie zarysowujące się w zbierającej się na ulicy wodzie.
Coś jednak kazało jej się odwrócić i skupić nieco większą uwagę na mężczyźnie, który, tak jak ona, postanowił schronić się przed deszczem pod tym niewielkim daszkiem cukierni. I kiedy tylko ledwie zwróciła na niego wzrok, poczuła w piersi nagły ścisk. Choć zwykle była raczej dość śmiała i nie bała się nawet pyskować aroganckim mężczyznom, tak nagle teraz okazało się, że niespodziewanie chwyciło ją onieśmielenie. Lunara z różnych względów obiecała sobie, że nigdy nie pozwoli by jakiś mężczyzna skradł jej serce - miała jednak wrażenie, że właśnie tę przysięgę łamie, bo ciemne oczy człowieka który stał tych kilkanaście centymetrów od niej niemal ją hipnotyzowały. Przywodziły jej na myśl dwie studnie - ale nie te zimne, bezdenne, mogące stać się więzieniem. Raczej takie, które kryły w sobie życiodajną wodę - a w tej wodzie ukryty był jeszcze dodatkowo skarb, lśniący, drogocenny skarb. Zupełnie nie dostrzegała tych drobnych mankamentów w jego wyglądzie i zachowaniu, nie widziała rumieńców onieśmielenia, ani sztywnej, wyprostowanej postawy. Choć nie miała pojęcia, iż w jego żyłach istotnie płynie błękitna krew, pomyślała, że właśnie tak powinien prezentować się jeden ze szlachciców, duma angielskiej arystokracji: nienagannie ubrany, o dumnej postawie, górujący nad innymi swoją aurą, o rysach twarzy niczym wyciosanych z marmuru przez antycznych mistrzów. Nie od razu też odpowiedziała na jego pytanie. Najpierw nieświadomie uciekła wzrokiem niczym kilkunastoletni, cnotliwy podlotek, a na jej twarzy wykwitły rumieńce, czerwienią dorównujące tym, które zdobyły policzki jej obecnego obiektu westchnień.
- Ależ proszę, miejsca jest dość i dla dwojga. - sama nieco nieświadomie najpierw nieco zmniejszyła dzielącą ich odległość, a potem poszła już za ciosem i jak najbardziej specjalnie pozwoliła sobie na zetknięcie się ich ramion i lekkie szturchnięcie mężczyzny - Och, najmocniej przepraszam!
Gdy już stała tak blisko, że mogłaby się wręcz o niego oprzeć, uniosła twarz do góry, by móc przyjrzeć się mu jeszcze dokładniej. Z bliska wydawał jej się jeszcze bardziej idealny!
Coś jednak kazało jej się odwrócić i skupić nieco większą uwagę na mężczyźnie, który, tak jak ona, postanowił schronić się przed deszczem pod tym niewielkim daszkiem cukierni. I kiedy tylko ledwie zwróciła na niego wzrok, poczuła w piersi nagły ścisk. Choć zwykle była raczej dość śmiała i nie bała się nawet pyskować aroganckim mężczyznom, tak nagle teraz okazało się, że niespodziewanie chwyciło ją onieśmielenie. Lunara z różnych względów obiecała sobie, że nigdy nie pozwoli by jakiś mężczyzna skradł jej serce - miała jednak wrażenie, że właśnie tę przysięgę łamie, bo ciemne oczy człowieka który stał tych kilkanaście centymetrów od niej niemal ją hipnotyzowały. Przywodziły jej na myśl dwie studnie - ale nie te zimne, bezdenne, mogące stać się więzieniem. Raczej takie, które kryły w sobie życiodajną wodę - a w tej wodzie ukryty był jeszcze dodatkowo skarb, lśniący, drogocenny skarb. Zupełnie nie dostrzegała tych drobnych mankamentów w jego wyglądzie i zachowaniu, nie widziała rumieńców onieśmielenia, ani sztywnej, wyprostowanej postawy. Choć nie miała pojęcia, iż w jego żyłach istotnie płynie błękitna krew, pomyślała, że właśnie tak powinien prezentować się jeden ze szlachciców, duma angielskiej arystokracji: nienagannie ubrany, o dumnej postawie, górujący nad innymi swoją aurą, o rysach twarzy niczym wyciosanych z marmuru przez antycznych mistrzów. Nie od razu też odpowiedziała na jego pytanie. Najpierw nieświadomie uciekła wzrokiem niczym kilkunastoletni, cnotliwy podlotek, a na jej twarzy wykwitły rumieńce, czerwienią dorównujące tym, które zdobyły policzki jej obecnego obiektu westchnień.
- Ależ proszę, miejsca jest dość i dla dwojga. - sama nieco nieświadomie najpierw nieco zmniejszyła dzielącą ich odległość, a potem poszła już za ciosem i jak najbardziej specjalnie pozwoliła sobie na zetknięcie się ich ramion i lekkie szturchnięcie mężczyzny - Och, najmocniej przepraszam!
Gdy już stała tak blisko, że mogłaby się wręcz o niego oprzeć, uniosła twarz do góry, by móc przyjrzeć się mu jeszcze dokładniej. Z bliska wydawał jej się jeszcze bardziej idealny!
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Zaburzona przez amortencję skrytą w kroplach deszczu percepcja paradoksalnie intensyfikowała wszystkie doznania. Mocniej odbierane niż zazwyczaj bodźce dręczyły Alpharda tylko bardziej, co zdawało mu się czymś pożądanym, wspaniałym, kuszącym, gdy dane mu było przeżywać wszystko w pełni. Zdawało mu się, że dostrzega każde minimalne drgnięcie kobiecych warg, kiedy opuszczały je pierwsze słowa, kierowane właśnie do niego – najprawdziwszy cud. Rumieńce na cudzej twarzy po raz pierwszy były dla niego tak doskonale widoczne i po prostu piękne. Jakże żałował, że piwne spojrzenie umknęło gdzieś w bok, mógłby te cudowne źrenice podziwiać przez wieki, nigdy nie będąc nimi znudzony. Dalej wpatrywał się w nieznajomą, mogąc dzięki temu przyglądać się, jak z początku się odsuwa, a następnie zgrabnie przysunąć. Niecierpliwie wyczekiwał chwili, kiedy przylgnie do niego. Ich ramiona delikatnie się ze sobą zetknęły w całkowicie przypadkowym i pozbawionym wulgarności zbliżeniu dwóch ciał, które natychmiast zostało przerwane. To wystarczyło aby wzdłuż jego kręgosłupa przeszła elektryczna iskra, a przyjemny dreszcz, nawet jeśli ledwo wyczuwalny, przeszył jego ciało.
– Nic nie szkodzi – odparł prawie natychmiast na jej przeprosiny, tak bardzo niepotrzebne, wyrzucając z siebie słowa bez przemyślenia, jakby odruchowo, na wydechu, jeszcze oszołomiony tym, jak zapiekła go z wrażenia skóra, choć tak naprawdę tylko materiały płaszczów zdołał otrzeć się o siebie. Znów wypełnił płuca rozkosznym zapachem deszczu i wonią kwitnących lip, a przynajmniej o tym był przekonany jego otumaniony bliskością najwspanialszej na świecie kobiety umysł. – Pani dotyk nawet w tak skromnym wydaniu był samą przyjemnością. Zresztą, sam pani widok jest bardzo przyjemny.
Nie był pewien czy te komplementy są przekonujące albo czy towarzysząca mu dama w ogóle lubi ich wysłuchiwać. Jej urok odbierał mu zdrowy rozsądek i to na tyle, że aż chciał te komplementy prawić, a w jego uszach brzmiały dziwnie, niezdarnie, prawie jak majaczenie pijanego człowieka. W sumie czuł się jak ktoś do cna upojony, nie był jednak pewien skąd to uczucie się bierze. Na całe szczęście był w stanie panować nad swoimi zachowaniami, przede wszystkim udało mu się otrząsnąć z początkowego onieśmielenia. Przysunął się bliżej do kobiety, niby pod pretekstem ucieczki od deszczu, który atakował z boku, trafiając pod osłaniający przed nim daszek z góry, dzięki czemu stali ramię w ramię, a blade palce Alpharda niby przypadkiem otarły się o obcą dłoń, nieśmiało badając fakturę gładkiej skóry kobiety.
– Czy mógłbym poznać pani imię? – spytał z subtelnym uśmiechem, czując się lepiej będąc pod bacznym spojrzeniem piwnych oczu, jakże urzekających.
– Nic nie szkodzi – odparł prawie natychmiast na jej przeprosiny, tak bardzo niepotrzebne, wyrzucając z siebie słowa bez przemyślenia, jakby odruchowo, na wydechu, jeszcze oszołomiony tym, jak zapiekła go z wrażenia skóra, choć tak naprawdę tylko materiały płaszczów zdołał otrzeć się o siebie. Znów wypełnił płuca rozkosznym zapachem deszczu i wonią kwitnących lip, a przynajmniej o tym był przekonany jego otumaniony bliskością najwspanialszej na świecie kobiety umysł. – Pani dotyk nawet w tak skromnym wydaniu był samą przyjemnością. Zresztą, sam pani widok jest bardzo przyjemny.
Nie był pewien czy te komplementy są przekonujące albo czy towarzysząca mu dama w ogóle lubi ich wysłuchiwać. Jej urok odbierał mu zdrowy rozsądek i to na tyle, że aż chciał te komplementy prawić, a w jego uszach brzmiały dziwnie, niezdarnie, prawie jak majaczenie pijanego człowieka. W sumie czuł się jak ktoś do cna upojony, nie był jednak pewien skąd to uczucie się bierze. Na całe szczęście był w stanie panować nad swoimi zachowaniami, przede wszystkim udało mu się otrząsnąć z początkowego onieśmielenia. Przysunął się bliżej do kobiety, niby pod pretekstem ucieczki od deszczu, który atakował z boku, trafiając pod osłaniający przed nim daszek z góry, dzięki czemu stali ramię w ramię, a blade palce Alpharda niby przypadkiem otarły się o obcą dłoń, nieśmiało badając fakturę gładkiej skóry kobiety.
– Czy mógłbym poznać pani imię? – spytał z subtelnym uśmiechem, czując się lepiej będąc pod bacznym spojrzeniem piwnych oczu, jakże urzekających.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ulżyło jej - naprawdę jej ulżyło, kiedy kilkoma krótkimi słowami wyznał jej, że nie jest na nią zły za to niby przypadkowe potrącenie. Na samą myśl, że mógłby się na nią zezłościć, odejść bez słowa, potępić, znienawidzić! boleśnie ściskało się jej serce. Tymczasem mogła wciąż cieszyć się jego towarzystwem, wręcz czerpać z niego garściami, a co więcej - również wsłuchać się dokładniej w tembr jego głosu. Uderzyło ją to już wtedy, kiedy zapytał ją, czy może stanąć obok. Wtedy jednak, ogłuszona ogółem jego osoby, nie potrafiła się skupić na tak drobnym, aczkolwiek niezwykle istotnym elemencie. A było czego słuchać, bo głos miał odpowiednio męską, głęboką i szlachetną barwę, nigdy nie słyszała czegoś podobnego. Sięgał niemal do głębi, poruszając najwrażliwsze struny i sprawiając, że jej ciało okrywało się gęsią skórką z ekscytacji a ją samą przechodził dreszcz. Każde z jego słów wyryło się w jej pamięci niczym w skale, miała je zapamiętać na długo, a może i, jak podpowiadała jej dusza, na zawsze!
Z początku zawstydzona i nieco nieśmiała, z każdą sekundą Lunara odzyskiwała swoją śmiałość, typową dla niej pewność siebie. Niech diabły porwą wszystkie jej przysięgi i przyrzeczenia dotyczące niewiązania się z kimś, skoro właśnie w tym momencie zetknęła się z mężczyzną idealnym. Nie potrafiłaby teraz powiedzieć, czy właśnie tak go sobie wyobraziła - nie miało to z resztą znaczenia. Gdy jego głos znów przeciął powietrze, ona ponownie zadrżała ledwo zauważalnie. Mimowolnie oblała się delikatnym, różowym rumieńcem, wciąż jednak patrzyła na niego z pewnością siebie. Mogłaby powiedzieć dokładnie to samo o jego dotyku - czując jego rękę, nie uciekła, a zrobiła wręcz coś zupełnie odwrotnego. Wiedziona nagłym impulsem splotła ich dłonie razem, zaciskając mocno palce. Nie miała dużej wprawy w uwodzeniu, nie chciała się zatem zbłaźnić. Wiedziała jednak, że musi spróbować pokazać się mu z jak najlepszej strony. Liczyło się tu i teraz. I to, jak bardzo jej serce galopowało na jego widok i kiedy zapytał ją o imię. Wahała się przez chwilę, co powinna zrobić. Znów uciekła wzrokiem, zastanawiając się, czy mogła tak po prostu zdradzić swoje miano. Gdy jednak w następnej sekundzie jej spojrzenie odnalazło wzrok mężczyzny, była już zdecydowana. Prędzej czy później i tak by do tego doszło, dlatego postanowiła po prostu wziąć to, do czego pchało ją w tej chwili głuche na wszelakie rozsądne podszepty serce. Wyswobodziła dłoń z jego uścisku i ustawiła się przodem do niego, niemal ciało przy ciele. Miała wrażenie, że mógł wyczuć przez swoje ubranie jak mocno wali jej w tym momencie serce, jak bardzo chciało się wyrwać właśnie do niego. Kiedy wyciągnęła ku niemu ręce, drżały. Ujęła jego twarz delikatnie, zupełnie jakby chwytała jakiś antyczny relikt, największą ze świętości, która pod choćby lekkim naciskiem mogła się rozpaść na miliony kawałków.
- Lunara - szepnęła, zanim wspięła się na palce, żeby musnąć jego wargi swoimi. Już zwyczajnie nie mogła czekać dłużej.
Z początku zawstydzona i nieco nieśmiała, z każdą sekundą Lunara odzyskiwała swoją śmiałość, typową dla niej pewność siebie. Niech diabły porwą wszystkie jej przysięgi i przyrzeczenia dotyczące niewiązania się z kimś, skoro właśnie w tym momencie zetknęła się z mężczyzną idealnym. Nie potrafiłaby teraz powiedzieć, czy właśnie tak go sobie wyobraziła - nie miało to z resztą znaczenia. Gdy jego głos znów przeciął powietrze, ona ponownie zadrżała ledwo zauważalnie. Mimowolnie oblała się delikatnym, różowym rumieńcem, wciąż jednak patrzyła na niego z pewnością siebie. Mogłaby powiedzieć dokładnie to samo o jego dotyku - czując jego rękę, nie uciekła, a zrobiła wręcz coś zupełnie odwrotnego. Wiedziona nagłym impulsem splotła ich dłonie razem, zaciskając mocno palce. Nie miała dużej wprawy w uwodzeniu, nie chciała się zatem zbłaźnić. Wiedziała jednak, że musi spróbować pokazać się mu z jak najlepszej strony. Liczyło się tu i teraz. I to, jak bardzo jej serce galopowało na jego widok i kiedy zapytał ją o imię. Wahała się przez chwilę, co powinna zrobić. Znów uciekła wzrokiem, zastanawiając się, czy mogła tak po prostu zdradzić swoje miano. Gdy jednak w następnej sekundzie jej spojrzenie odnalazło wzrok mężczyzny, była już zdecydowana. Prędzej czy później i tak by do tego doszło, dlatego postanowiła po prostu wziąć to, do czego pchało ją w tej chwili głuche na wszelakie rozsądne podszepty serce. Wyswobodziła dłoń z jego uścisku i ustawiła się przodem do niego, niemal ciało przy ciele. Miała wrażenie, że mógł wyczuć przez swoje ubranie jak mocno wali jej w tym momencie serce, jak bardzo chciało się wyrwać właśnie do niego. Kiedy wyciągnęła ku niemu ręce, drżały. Ujęła jego twarz delikatnie, zupełnie jakby chwytała jakiś antyczny relikt, największą ze świętości, która pod choćby lekkim naciskiem mogła się rozpaść na miliony kawałków.
- Lunara - szepnęła, zanim wspięła się na palce, żeby musnąć jego wargi swoimi. Już zwyczajnie nie mogła czekać dłużej.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Rzadko dążył do bliskości fizycznej, zwyczajnie jej nie potrzebował, choć w pewnych momentach dotknięcie drugiej osoby było doskonałą manifestacją własnych uczuć. Ośmielał się dotykać tylko osoby bliskie, lecz w tej chwili kompletnie obca mu kobieta dziwnym trafem nie była mu obojętna, przeciwnie, stała się najważniejszą osobą w całym jego życiu. Tak piękna, że aż zbyt dobra dla niego, jakże marnego człowieka, bo zgnębionego wieloma słabościami, pomimo wszystkich jego skaz pozwoliła mu się dotknąć. Wcale nie cofnęła dłoni z jawną odrazą, na jej twarzy nie pojawiła się nieprzyjemna zmarszczka eksponująca niezadowolenie, nie wykrzyczała też pełnych oburzenia słów pod jego adresem. O nie, ona splotła ich palce razem, dzięki czemu Alphard mógł rozpływać się nad ciepłem jej dłoni, badać palcami fakturę gładkiej skóry, a nawet kontemplować o długości smukłych palców oraz kształcie paznokci. Każdy detal miał znaczenie, a dłoń, którą właśnie trzymał, zdążył już uwielbić dogłębnie, bezgranicznie i w pełni, mimo to wciąż odczuwał niedosyt, jakby to wszystko było niewystarczające.
Kobieca dłoń wysunęła się z jego, co rozbudziło w nim pustkę, ale tylko na chwilę, bo wypełnił ją zaraz obraz jej wspaniałej postaci stającej tuż przed nim w całej okazałości, choć sam uparcie wpatrywał się w tę najcudowniejszą twarz. Jakim cudem nie przyszło mu do głowy, żeby pohamować wszystkie te myśli, co opiewały kształt jej oczu, nosa i ust? Zastygł w bezruchu, urzeczony tym delikatnym dotykiem, kiedy to delikatne dłonie zawładnęły jego policzkami. Chciał coś powiedzieć, gdy tylko usłyszał jej imię, jednocześnie był pewien, że nie chodziło mu wcale o to, aby zdradzić swoje własne. Chciał mówić o niej, o jej pięknie, ale i w jakimś niewielkim stopniu o sobie, a mianowicie o tym, co czuje, gdy dane mu z nią obcować. Myśli i słowa umknęły, rozpierzchły się nagle, gdy niespodziewanie ich usta spotkały się ze sobą. A przecież sam doprowadził do tej kolizji, gdy pochylił się ostrożnie, coraz bardziej kuszony przez brązowe spojrzenie, tak bardzo go przyciągające. Wsunął palce w miękkie włosy, aby mieć wspaniałą istotę bliżej siebie, żeby stała się bardziej rzeczywista. Od zapachu jej ciała zakręciło mu się w głowie. Smak jej ust, o Merlinie!, nigdy nie spotkał się z podobnym smakiem.
Nie potrafił nad sobą zapanować. W innej sytuacji zląkłby się własną śmiałością, próbowałby wszystko poddać spokojnej analizie. Przy Lunarze nie potrafił. Kierowany instynktem – o zgrozo! – pogłębił pocałunek, językiem badając dolną wargę, którą zapragnął oznaczyć szybko jako swoją, ot delikatnie ją przegryźć, aby pozostawić po sobie ślad. Nigdy nie był tak terytorialny, teraz jednak bliski był zrealizowania tej władczej wizji, gdyby nie drzwi cukierni, które otworzyły się nagle. Stanął w nich starszy mężczyzna, przyglądający im się najpierw z szokiem, a potem z niechęcią i jawną przyganą, krzywiąc się przy tym znacznie. Alphard zupełnie by go nie dostrzegł, gdyby nie uderzenie drewnianej laski, które otrzymał w łydkę. Właściwie to pierwsze był w stanie zignorować, tak jak donośne odkaszlnięcie dochodzące gdzieś z tyłu; dopiero dwa kolejne i zarazem mocniejsze uderzenia laski, lecz wycelowane już w bok kolana, nakazały mu oderwać usta od tych Lunary.
– Nie sposób wyrazić jak rażący to widok – wyrzucił z siebie kąśliwie mężczyzna. – Z każdym pokoleniem coraz chętniej odrzuca się przyzwoitość – dodał zjadliwie, jeszcze bardziej wykrzywiając twarz w zniesmaczonym grymasie. – Czyż nie lepiej pójść do rynsztoka i od razu zedrzeć z siebie ubrania?
– Coś pan powiedział? – wysyczał z siebie wściekle, rwąc się do obrony dobrego imienia damy, na którą żaden człek nie jest godny patrzeć. – Powinieneś mieć pan baczenie na to, że w rynsztoku to często lądują trupy niźli ubrania.
Elegancki pan rozchylił szeroko usta, jakby pozbawiono go tchu, następnie zacisnął mocno wargi i uderzył przy tym swoją laską o podłoże.
– Pan śmie mi grozić?! - krzyknął mocno wzburzony. – Cóż to za impertynencja. Toż to wy zachowujecie się niegodnie i to w miejscu publicznym! Na ulicy!
Alphard rzucił mężczyźnie wściekłe spojrzenie, dłoń instynktownie wsuwając do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu różdżki.
– Jeszcze słowo a stracisz język.
Kobieca dłoń wysunęła się z jego, co rozbudziło w nim pustkę, ale tylko na chwilę, bo wypełnił ją zaraz obraz jej wspaniałej postaci stającej tuż przed nim w całej okazałości, choć sam uparcie wpatrywał się w tę najcudowniejszą twarz. Jakim cudem nie przyszło mu do głowy, żeby pohamować wszystkie te myśli, co opiewały kształt jej oczu, nosa i ust? Zastygł w bezruchu, urzeczony tym delikatnym dotykiem, kiedy to delikatne dłonie zawładnęły jego policzkami. Chciał coś powiedzieć, gdy tylko usłyszał jej imię, jednocześnie był pewien, że nie chodziło mu wcale o to, aby zdradzić swoje własne. Chciał mówić o niej, o jej pięknie, ale i w jakimś niewielkim stopniu o sobie, a mianowicie o tym, co czuje, gdy dane mu z nią obcować. Myśli i słowa umknęły, rozpierzchły się nagle, gdy niespodziewanie ich usta spotkały się ze sobą. A przecież sam doprowadził do tej kolizji, gdy pochylił się ostrożnie, coraz bardziej kuszony przez brązowe spojrzenie, tak bardzo go przyciągające. Wsunął palce w miękkie włosy, aby mieć wspaniałą istotę bliżej siebie, żeby stała się bardziej rzeczywista. Od zapachu jej ciała zakręciło mu się w głowie. Smak jej ust, o Merlinie!, nigdy nie spotkał się z podobnym smakiem.
Nie potrafił nad sobą zapanować. W innej sytuacji zląkłby się własną śmiałością, próbowałby wszystko poddać spokojnej analizie. Przy Lunarze nie potrafił. Kierowany instynktem – o zgrozo! – pogłębił pocałunek, językiem badając dolną wargę, którą zapragnął oznaczyć szybko jako swoją, ot delikatnie ją przegryźć, aby pozostawić po sobie ślad. Nigdy nie był tak terytorialny, teraz jednak bliski był zrealizowania tej władczej wizji, gdyby nie drzwi cukierni, które otworzyły się nagle. Stanął w nich starszy mężczyzna, przyglądający im się najpierw z szokiem, a potem z niechęcią i jawną przyganą, krzywiąc się przy tym znacznie. Alphard zupełnie by go nie dostrzegł, gdyby nie uderzenie drewnianej laski, które otrzymał w łydkę. Właściwie to pierwsze był w stanie zignorować, tak jak donośne odkaszlnięcie dochodzące gdzieś z tyłu; dopiero dwa kolejne i zarazem mocniejsze uderzenia laski, lecz wycelowane już w bok kolana, nakazały mu oderwać usta od tych Lunary.
– Nie sposób wyrazić jak rażący to widok – wyrzucił z siebie kąśliwie mężczyzna. – Z każdym pokoleniem coraz chętniej odrzuca się przyzwoitość – dodał zjadliwie, jeszcze bardziej wykrzywiając twarz w zniesmaczonym grymasie. – Czyż nie lepiej pójść do rynsztoka i od razu zedrzeć z siebie ubrania?
– Coś pan powiedział? – wysyczał z siebie wściekle, rwąc się do obrony dobrego imienia damy, na którą żaden człek nie jest godny patrzeć. – Powinieneś mieć pan baczenie na to, że w rynsztoku to często lądują trupy niźli ubrania.
Elegancki pan rozchylił szeroko usta, jakby pozbawiono go tchu, następnie zacisnął mocno wargi i uderzył przy tym swoją laską o podłoże.
– Pan śmie mi grozić?! - krzyknął mocno wzburzony. – Cóż to za impertynencja. Toż to wy zachowujecie się niegodnie i to w miejscu publicznym! Na ulicy!
Alphard rzucił mężczyźnie wściekłe spojrzenie, dłoń instynktownie wsuwając do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu różdżki.
– Jeszcze słowo a stracisz język.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Od zawsze była śmiałą kobietą - i doskonale o tym wiedziała. Szła przez życie z podniesionym czołem i zwykle nie bała się sięgać po to, czego chciała. Chociaż tak naprawdę, wcale nie chciała wiele. Dziś jednak, po raz pierwszy od lat, pozwoliła sobie na wyciągnięcie ręki po owoc, który od dawna był dla niej zakazany. Sama sobie ten zakaz nałożyła, ale powody ku temu nie były teraz ważne. Ważnym było to, że pod dotykiem jego ust, poczuła się niemal jak wędrowiec na pustyni, który po wielu dniach podróży, w końcu może zaczerpnąć życiodajnej wody ze źródła oazy. Jednocześnie jednak jej ciało zapłonęło pod wpływem jego dotyku - miękło jak glina, gdy oszołomiona ogromem i różnorodnością doznań uczepiła się ręką materiału płaszcza na jego piersi, gdyż nie była pewna czy sama da radę ustać. To, że zaakceptował pocałunek, który zainicjowała, był najważniejszą i najlepszą rzeczą, która jej się kiedykolwiek przydarzyła. Zamierzała więc skorzystać z tego w pełni - bo nic nie mogło równać się z dotykiem jego ust. Nawet wypicie pełnego kociołka felix felicis.
I tak zapewne trwałaby w swojej bajce, która magicznym sposobem przeciągała sekundy w milenia, gdy nagle żar, który czuła na swoich wargach zniknął, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie i palące uczucie niedosytu. Nie od razu spostrzegła dlaczego obiekt jej westchnień, bóstwo, które napotkała na swojej drodze, nagle postanowiło ją porzucić, po tym, jak już dało jej posmakować tego niecodziennego, zakazanego owocu. W jej spojrzeniu pojawił się niemal fizyczny ból, zawód i przejmujący smutek, gdy w jej umyśle wykwitło przekonanie, że jednak została odepchnięta, że straciła w jego oczach, przestała być godna jego uwagi, jego dotyku, spojrzenia i ust. Dopiero po chwili dostrzegła co było powodem ich rozdzielenia - a spojrzenie, które przeniosła na starca przepełnione było czystym zdziwieniem. Nie od razu pojęła, o co była cała ta farsa. Być może faktycznie wyrwała się do okazywania swoich uczuć nieco zbyt otwarcie, ale czy naprawę było to powodem do takiej frustracji ze strony osób trzecich? Nic nie mogła poradzić na to, że był to najprawdziwszy i najłatwiejszy sposób na przekazanie tego, co czuła.
Właściwie nie wiedziała teraz, co powinna zrobić. Przerwać tę sprzeczkę pomiędzy dwoma mężczyznami? Jeśli udałoby się jej załatwić tę kwestię sprawnie, wciąż mogłaby porwać swojego towarzysza - którego imienia nawet nie znała, ale to nie miało znaczenia! - gdzieś w ustronniejsze miejsce. Z drugiej jednak strony... jakże irracjonalnie przyjemnym uczuciem było, gdy ktoś stawał w twojej obronie! Lunara nawykła sama stawać w roli obrończyni, opiekunki, pocieszycielki. Nie pamiętała już, kiedy ostatnim razem role się odwróciły. Uznała więc, że jeszcze przez kilka chwil przyjemnie będzie poudawać damę, której honoru bronił przystojny, temperamentny mężczyzna. Tym bardziej, gdy widziała te gniewne iskry, które pojawiły się w jego oczach - w jej wizji niemal cały płonął, co tylko sprawiło, że po jej ciele przebiegł elektryzujący dreszcz. Zachowała jednak dość rozsądku, by dostrzec moment, w którym wybranek jej otępionego amortencją serca, najpewniej już chciał sięgać po różdżkę.
- Proszę, dość. - poprosiła, przylegając ciałem do torsu Alpharda, próbując tym samym przekonać go by zaniechał przeszukiwania swoich kieszeni. Ostatnim czego chciała, to oglądanie czarodziejskiego pojedynku na środku ulicy. Wzniosła swoje spojrzenie ku górze, odnajdując zaraz ten płonący gniewem wzrok i poczuła jak ponownie przechodzą ją elektryzujące dreszcze. Ile razy można stracić głowę dla jednego mężczyzny? - Dość. Nie warto. Po prostu stąd chodźmy.
I tak zapewne trwałaby w swojej bajce, która magicznym sposobem przeciągała sekundy w milenia, gdy nagle żar, który czuła na swoich wargach zniknął, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie i palące uczucie niedosytu. Nie od razu spostrzegła dlaczego obiekt jej westchnień, bóstwo, które napotkała na swojej drodze, nagle postanowiło ją porzucić, po tym, jak już dało jej posmakować tego niecodziennego, zakazanego owocu. W jej spojrzeniu pojawił się niemal fizyczny ból, zawód i przejmujący smutek, gdy w jej umyśle wykwitło przekonanie, że jednak została odepchnięta, że straciła w jego oczach, przestała być godna jego uwagi, jego dotyku, spojrzenia i ust. Dopiero po chwili dostrzegła co było powodem ich rozdzielenia - a spojrzenie, które przeniosła na starca przepełnione było czystym zdziwieniem. Nie od razu pojęła, o co była cała ta farsa. Być może faktycznie wyrwała się do okazywania swoich uczuć nieco zbyt otwarcie, ale czy naprawę było to powodem do takiej frustracji ze strony osób trzecich? Nic nie mogła poradzić na to, że był to najprawdziwszy i najłatwiejszy sposób na przekazanie tego, co czuła.
Właściwie nie wiedziała teraz, co powinna zrobić. Przerwać tę sprzeczkę pomiędzy dwoma mężczyznami? Jeśli udałoby się jej załatwić tę kwestię sprawnie, wciąż mogłaby porwać swojego towarzysza - którego imienia nawet nie znała, ale to nie miało znaczenia! - gdzieś w ustronniejsze miejsce. Z drugiej jednak strony... jakże irracjonalnie przyjemnym uczuciem było, gdy ktoś stawał w twojej obronie! Lunara nawykła sama stawać w roli obrończyni, opiekunki, pocieszycielki. Nie pamiętała już, kiedy ostatnim razem role się odwróciły. Uznała więc, że jeszcze przez kilka chwil przyjemnie będzie poudawać damę, której honoru bronił przystojny, temperamentny mężczyzna. Tym bardziej, gdy widziała te gniewne iskry, które pojawiły się w jego oczach - w jej wizji niemal cały płonął, co tylko sprawiło, że po jej ciele przebiegł elektryzujący dreszcz. Zachowała jednak dość rozsądku, by dostrzec moment, w którym wybranek jej otępionego amortencją serca, najpewniej już chciał sięgać po różdżkę.
- Proszę, dość. - poprosiła, przylegając ciałem do torsu Alpharda, próbując tym samym przekonać go by zaniechał przeszukiwania swoich kieszeni. Ostatnim czego chciała, to oglądanie czarodziejskiego pojedynku na środku ulicy. Wzniosła swoje spojrzenie ku górze, odnajdując zaraz ten płonący gniewem wzrok i poczuła jak ponownie przechodzą ją elektryzujące dreszcze. Ile razy można stracić głowę dla jednego mężczyzny? - Dość. Nie warto. Po prostu stąd chodźmy.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Przyjemnie było być podporą dla najcudowniejszej istoty na całym świecie, jakże plugawym w obliczu jej nieopisanego piękna. Nikt nie mógł być wystarczająco godzien, aby poddać się urokowi jej urody, tymczasem jemu dane było odkrywać ją bliżej i całkowicie empirycznie, udowadniając przede wszystkim sobie prawdziwość jej istnienia. Czuł jej obecność w pełni, kiedy trzymała się go uporczywie, śmiało chwytając za poły płaszcza, jakby zaraz miała stracić grunt pod nogami. On sam zatracał się w pocałunku i bliski był utracenia poczucia realności. Wszystkie bodźce, którego do niego docierały, były powiązane jedynie z osobą Lunary. Tylko smak jej ust był rzeczywisty, zapach jej włosów i skóry wyczuwalny, zaś dłoń na jego klatce piersiowej, choć oddzielona przez warstwę ubrań, sprawiała, że niewielki fragment ciała płonął. Jakże chciałby zaznać błogosławieństwa, jakim byłoby pozostanie głuchym na słowa kompletnie mu obcego mężczyzny. Nieznajomy nie miał prawa być istotnym elementem w chwili, kiedy to lord Black zaznawał największej rozkoszy z możliwych smakując ust kobiety doskonałej, a jednak takim się stał. To było niewygodne, irytujące i rozbudziło wściekłość, lecz nawet ta nie mogła do końca przyćmić innych pragnień, o dziwo jeszcze bardziej palących.
Zamarł w bezruchu, słysząc jej prośbę, której nie potrafił się sprzeciwić. Sam wiedział, że nie powinni tracić czasu na kłótnię z gapiem, co pojąć nie mógł wybuchu uczucia pomiędzy nimi. Ten żałosny człowiek z pewnością nie przeżył niczego podobnego. Z drugiej strony nie chciał darować im zniewagi, nie tylko ze względu na dobro własnego imienia, lecz z powodu reputacji towarzyszącej mu damy. Ściskał różdżkę w dłoni, lecz nie wyciągnął jej jeszcze z kieszeni płaszcza, za bardzo przejęty naporem drugiego ciała na jego własne. Przeniósł wzrok na Lunarę, wówczas jego spojrzenie mimowolnie się rozpogodziło, znów nabrało zdrowego blasku, a na ustach zatańczył subtelny uśmiech ulgi, bo nie zauważył na jej twarzy cienia przerażenia spowodowanego drobnym wybuchem.
– Możesz podziękować tej damie, bo tylko dzięki niej nadal będziesz mógł chlastać jęzorem na prawo i lewo – wyrzucił z siebie niezwykle zuchwale, ostatni raz kierując uwagę na starszego mężczyznę. Na jego policzkach zagościły czerwone plamy złości, a jawnie wzburzenie nie pozwalało mu na chwilę obecną wydusić z siebie słowa. Stuknął laską o ścianę budynku, prychając przy tym wściekle, a skrzydełka nosa zadrżały mu, gdy mocno wciągnął powietrze, najwidoczniej przygotowując w myślach kolejny atak słowny podczas przygotowań.
– Nie dość, że degenerat, to i tchórz! – rzucił głośno, przez co Alphard drgnął na nowo rozeźlony, gdy uderzono w jego męską dumę. Lecz wypowiedziane wcześniej kobiece słowa brzmiące dla niego tak uwodzicielsko, choć zdawał sobie sprawę z tego, że przecież wcale nie nadano im takiego tonu, nakazały mu pozostać biernym na tę urazę. Stał jak skamieniały, znów wracając spojrzeniem do postaci Lunary. Usłyszał zniecierpliwione prychnięcie, kolejne uderzenie laski i ponownie otwierające się drzwi. Najwidoczniej nieznajomy czarodziej nie chciał osobiście interweniować, egzekwując na nich własne poczucie obyczajności i sprawiedliwości, bo jego wzburzony głos rozszedł się po lokalu. Może na odsiecz przybędzie sam właściciel cukierni?
– Przepraszam cię za tę scenę, moja droga. Gdzie zatem chciałabyś się udać? – przemawiał już spokojnie, układając jej dłoń na swoim ramieniu, aby znów odnalazła w nim oparcie. – Pogoda nas dziś nie rozpieszcza, ale i tak postaram się uchylić ci nieba – rzekł płomienie, przy okazji przelotnie zerkając w niebo, na kilka sekund zaledwie odrywając spojrzenie od jej twarzy. Dlaczego marzył mu się spacer po jakimkolwiek londyńskim parku?
Zamarł w bezruchu, słysząc jej prośbę, której nie potrafił się sprzeciwić. Sam wiedział, że nie powinni tracić czasu na kłótnię z gapiem, co pojąć nie mógł wybuchu uczucia pomiędzy nimi. Ten żałosny człowiek z pewnością nie przeżył niczego podobnego. Z drugiej strony nie chciał darować im zniewagi, nie tylko ze względu na dobro własnego imienia, lecz z powodu reputacji towarzyszącej mu damy. Ściskał różdżkę w dłoni, lecz nie wyciągnął jej jeszcze z kieszeni płaszcza, za bardzo przejęty naporem drugiego ciała na jego własne. Przeniósł wzrok na Lunarę, wówczas jego spojrzenie mimowolnie się rozpogodziło, znów nabrało zdrowego blasku, a na ustach zatańczył subtelny uśmiech ulgi, bo nie zauważył na jej twarzy cienia przerażenia spowodowanego drobnym wybuchem.
– Możesz podziękować tej damie, bo tylko dzięki niej nadal będziesz mógł chlastać jęzorem na prawo i lewo – wyrzucił z siebie niezwykle zuchwale, ostatni raz kierując uwagę na starszego mężczyznę. Na jego policzkach zagościły czerwone plamy złości, a jawnie wzburzenie nie pozwalało mu na chwilę obecną wydusić z siebie słowa. Stuknął laską o ścianę budynku, prychając przy tym wściekle, a skrzydełka nosa zadrżały mu, gdy mocno wciągnął powietrze, najwidoczniej przygotowując w myślach kolejny atak słowny podczas przygotowań.
– Nie dość, że degenerat, to i tchórz! – rzucił głośno, przez co Alphard drgnął na nowo rozeźlony, gdy uderzono w jego męską dumę. Lecz wypowiedziane wcześniej kobiece słowa brzmiące dla niego tak uwodzicielsko, choć zdawał sobie sprawę z tego, że przecież wcale nie nadano im takiego tonu, nakazały mu pozostać biernym na tę urazę. Stał jak skamieniały, znów wracając spojrzeniem do postaci Lunary. Usłyszał zniecierpliwione prychnięcie, kolejne uderzenie laski i ponownie otwierające się drzwi. Najwidoczniej nieznajomy czarodziej nie chciał osobiście interweniować, egzekwując na nich własne poczucie obyczajności i sprawiedliwości, bo jego wzburzony głos rozszedł się po lokalu. Może na odsiecz przybędzie sam właściciel cukierni?
– Przepraszam cię za tę scenę, moja droga. Gdzie zatem chciałabyś się udać? – przemawiał już spokojnie, układając jej dłoń na swoim ramieniu, aby znów odnalazła w nim oparcie. – Pogoda nas dziś nie rozpieszcza, ale i tak postaram się uchylić ci nieba – rzekł płomienie, przy okazji przelotnie zerkając w niebo, na kilka sekund zaledwie odrywając spojrzenie od jej twarzy. Dlaczego marzył mu się spacer po jakimkolwiek londyńskim parku?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiedziała, że prawdopodobnie wstrzymanie się z atakiem na nieznajomego było dla jej towarzysza niezwykle trudne. Czuła, jak napięte są jego mięśnie, jak drżą, gotowe do wyszarpnięcia różdżki z kieszeni, widziała jak pełne gniewu są jego oczy. Kiedy myślała, że to wszystko dla niej, że to dla niej tak się napalał, gotów bronić jej honoru, czuła że robi jej się słabo z wrażenia. Być może gdyby nie przywarła do jego ciała, chcąc go powstrzymać, właśnie osuwałaby się bez czucia na ziemię. Poczuła jednak również ukłucie głębokiej winy - męska duma była rzeczą bardzo ważną, a przez jej słowa i gest, jej towarzysz nie mógł podjąć rzuconej rękawicy i zareagować na obelgę, którą ciśnięto mu w twarz. Jako kobieta temperamentna, każdego innego dnia Lunara odwróciłaby się, żeby samemu jakoś zareagować na nazwanie Alpharda tchórzem. Wiedziała jednak, że to tylko bardziej uraziłoby jego dumę - fakt, że broniłaby go kobieta, której dobrego imienia przecież sam jeszcze niedawno strzegł przed gburowatym starcem! Pozostała więc milcząca, przy okazji czerpiąc z bliskości swojego obrońcy. Wiedziała, że będzie musiała jakoś wynagrodzić mu ten wysiłek. Póki co postanowiła ofiarować mu swój uśmiech - niewiele, ale nie chciała by znów ktoś postanowił nagle dać upustowi swojej frustracji, gdyby zobaczył odważniejsze gesty pomiędzy nimi. Pozwoliła sobie także na wyciągnięcie dłoni i położenie jej na policzku mężczyzny. Kciukiem delikatnie pogłaskała jego skórę, w ten sposób również próbując przekazać mu ogrom uczucia, oraz to jak mocno jej serce wyrywało się w tym momencie do niego. Jak miałaby się go bać? Nawet ten wybuch złości nie był w stanie jej odstraszyć. Przeciwnie przecież, zaimponował jej! Przyzwyczajona była z resztą do oglądania gniewu na ludzkich twarzach. Nawet gdyby z jakiegoś powodu czarnowłosy zezłościł się teraz na nią, wciąż daleko byłoby do jej lęku. Już prędzej złamałoby to jej serce.
- Nie przepraszaj, mój miły - ponownie zatopiła się w jego spojrzeniu, w czarnej, acz przyjaznej otchłani. Cały czas delikatnie gładziła jego policzek dłonią, jakby to był najdelikatniejszy jedwab, mimo że tak naprawdę jego zarost delikatnie łaskotał i drapał ją w rękę - Zachowałeś się jak prawdziwy obrońca. - czasem jednak nawet rycerza na białym koniu trzeba było powstrzymać przed szarżą na nic niewartego starca. Była pewna, że na pewno jeszcze długo będą obiektem plotek oraz złości starszego mężczyzny. Zupełnie jej to jednak nie interesowało. Tym bardziej, gdy obiecywano jej takie rzeczy. Ton jego głosu sprawił, że po raz kolejny już, dostała przyjemnych dreszczy - Przejdźmy się, proszę. Chcę móc potrzymać swoją dłoń w twojej.
- Nie przepraszaj, mój miły - ponownie zatopiła się w jego spojrzeniu, w czarnej, acz przyjaznej otchłani. Cały czas delikatnie gładziła jego policzek dłonią, jakby to był najdelikatniejszy jedwab, mimo że tak naprawdę jego zarost delikatnie łaskotał i drapał ją w rękę - Zachowałeś się jak prawdziwy obrońca. - czasem jednak nawet rycerza na białym koniu trzeba było powstrzymać przed szarżą na nic niewartego starca. Była pewna, że na pewno jeszcze długo będą obiektem plotek oraz złości starszego mężczyzny. Zupełnie jej to jednak nie interesowało. Tym bardziej, gdy obiecywano jej takie rzeczy. Ton jego głosu sprawił, że po raz kolejny już, dostała przyjemnych dreszczy - Przejdźmy się, proszę. Chcę móc potrzymać swoją dłoń w twojej.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Jasny uśmiech łatwo rozproszył wszystkie ponure myśli, a ich miejsce zajęły te zdecydowanie bardziej pogodne. Przestał skupiać się na wyobrażeniu srogiej zemsty na zbyt hałaśliwym starcu, o wiele chętniej snuł plany na spędzenie przynajmniej kilku najbliższych godzin w jakże wyśmienitym towarzystwie. Gdyby jednak istniała podobna możliwość, nie pozwoliłby sobie na opuszczenie boku Lunary już nigdy, bo marzył, aby trwać przy niej już zawsze i w żaden sposób nie uwłaczałoby mu to, że byłby na każde jej skinienie, podporządkowując się jej woli w pełni. Coś kuszącego było w wizji wyrzeczenia się własnych pragnień na rzecz cudzych. Instynktownie przylgnął policzkiem do kobiecej dłoni, mrużąc przy tym oczy z przyjemności i w wyrazie ufności. Niewielkie ukłucie w okolicy serca odebrał jako niezbyt dowód swej bezbronności w tym krótkim momencie, jednocześnie nie widział możliwości, aby nie odkryć się przed Lunarą całkowicie. Czyż nie była najpiękniejszą kobietą na całym świecie? Rozpływał się również nad jej łagodnością, bijącym od niej ciepłem i nad tym, jak łatwo przyszło jej okiełznać jego gniew. Oswoiła go za pomocą uśmiechu zaledwie. Ujął delikatną dłoń, aby zdjąć ją ze swego policzka, lecz w zamian przysunął ją do ust i ucałował jej wnętrze z nabożną czcią, czułością i ogromem wdzięczności za całą wyrozumiałość, z jaką rzadko się spotykał.
– Niech tak będzie – przytaknął na jej propozycję bez chwili wahania. – Idźmy przed siebie, aby na szczęścia trafić ślad.
Złączył ich dłonie, chętnie splatając palce, kolejny raz będąc pod wrażeniem smukłości tych kobiecych. Jakże miło było kciukiem gładzić fakturę jasnej skóry. Spod daszka znajdującego się nad wejściem cukierni wyszli tuż obok siebie, przylegając do siebie ciałami, niezbyt ordynarnie, a jednak dość ściśle, aby w ten sposób cieszyć się wzajemnie swoją obecnością. Dopiero wtedy zauważył, że deszcz, który przyszedł tak nagle, z czasem przemienił się w mżawkę. Szli przed siebie, w wielką niewiadomą, mijając kolejne lokale na Ulicy Pokątnej, tocząc miłe rozmowy o magii, zaletach i wadach miejskich skupisk, odcieniach zieleni królującej w lasach, nieco o muzyce, mniej o literaturze. Unikali jednak tematu nazywania uczuć, które się w nich rozbudziły. Chwila rozstania nadeszła zbyt szybko, mimo to lord Black nie protestował i uprzejmie wypuścił dłoń towarzyszki ze swojej własnej. Na pożegnanie złożył delikatny pocałunek na jej ustach, a potem z wielkim niedosytem spoglądał jak znika sprzed jego oczu, teleportując się zapewne do swego miejsca zamieszkania. Alphard nie poszedł w jej ślady, drogę do własnego domu zamierzał przejść spokojnym krokiem, aby uporządkować myśli i uczucia.
| z tematu x 2
– Niech tak będzie – przytaknął na jej propozycję bez chwili wahania. – Idźmy przed siebie, aby na szczęścia trafić ślad.
Złączył ich dłonie, chętnie splatając palce, kolejny raz będąc pod wrażeniem smukłości tych kobiecych. Jakże miło było kciukiem gładzić fakturę jasnej skóry. Spod daszka znajdującego się nad wejściem cukierni wyszli tuż obok siebie, przylegając do siebie ciałami, niezbyt ordynarnie, a jednak dość ściśle, aby w ten sposób cieszyć się wzajemnie swoją obecnością. Dopiero wtedy zauważył, że deszcz, który przyszedł tak nagle, z czasem przemienił się w mżawkę. Szli przed siebie, w wielką niewiadomą, mijając kolejne lokale na Ulicy Pokątnej, tocząc miłe rozmowy o magii, zaletach i wadach miejskich skupisk, odcieniach zieleni królującej w lasach, nieco o muzyce, mniej o literaturze. Unikali jednak tematu nazywania uczuć, które się w nich rozbudziły. Chwila rozstania nadeszła zbyt szybko, mimo to lord Black nie protestował i uprzejmie wypuścił dłoń towarzyszki ze swojej własnej. Na pożegnanie złożył delikatny pocałunek na jej ustach, a potem z wielkim niedosytem spoglądał jak znika sprzed jego oczu, teleportując się zapewne do swego miejsca zamieszkania. Alphard nie poszedł w jej ślady, drogę do własnego domu zamierzał przejść spokojnym krokiem, aby uporządkować myśli i uczucia.
| z tematu x 2
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trzy tygodnie minęły od tragicznej nocy na przełomie ostatniego dnia kwietnia i pierwszego maja. W tamtej chwili świat zmienił się diametralnie, wybuch magii odwrócił wszystko, co znali odwrócił do góry nogami, przewlekł na lewą stronę, poprzestawiał wszystko na nie swoje miejsce. Trzy tygodnie, a nikt wciąż nie wiedział nic, nie miał pojęcia jak zapanować nad anomaliami, które zaburzały magiczną energię w eterze, przez co czary płatały wszystkim, bez względu na czystość krwi, czy status majątkowy, psikusy - zdecydowanie mniej, niż bardziej zabawne. Maxine wielokrotnie doświadczyła już krwotoków z nosa, czasami przy próbie rzucenia zaklęcia targała nią słabość tak straszna, ze rzucała na kolana, a kilkukrotnie znowuż dopadała ją koszmarna migrena. Wszystkim wkoło przytrafiały się takie, bądź jeszcze gorsze przypadki - a Ministerstwo wciąż rozkładało ręce. Desmond była wściekła, czasami poruszała ten temat w gronie znajomych, lecz nierzadko dostawała odpowiedź, że przecież ona sama też nic z tym nie robi - ale przecież to nie była jej rola. Nie była tytanem intelektu, specjalistką od teorii magii i numerologii, a graczem quidditcha, nie pracowała w Departamencie Tajemnic; byli od tego ludzie, żeby wymyślić rozwiązanie. Albo się lenili, albo rozwiązanie nie istniało - Demond sama nie wiedziała co było gorsze.
Po przeszło dwóch tygodniach strasznych burz (podczas tej z dziesiątego maja ich dom z Jean drżał w posadach i bały się, że wiatr porwie go i ciśnie w morskie głębiny), pogoda zdawała się z wolna wracać normalności. Czary wcale, ale przynajmniej zrobiło się ciepło i przyjemnie; czarodzieje wypełźli więc na zewnątrz, a z racji tego, że wciąż obowiązywał dekret tajności, to przestrzeni publicznej dla magicznej społeczności nie było znowuż tak wiele. Dzień upalny, a Pokątna pełna; a wśród nich Maxine, która próbowała maskować swą obecność okrągłymi, mugolskimi okularami przeciwsłonecznymi i kapeluszem z szerokim rondem. Bycie rozpoznawalną czasami ją męczyło, nie mogła nawet w spokoju pobuszować po Esach i Floresach, aby znaleźć prezent dla Jean; choć oczywiście spotykanie fanów zawsze mile łechtało jej ego.
Spotykanie takiej jednej fanki, nie tylko jej, lecz całego quidditcha, było zawsze niezwykle przyjemne. Desmond ucieszyła się niezmiernie, kiedy wpierw dojrzała w tłumie rudość włosów, a po chwili znajomy, śliczny profil - nie łączyła ich bliska przyjaźń, lecz na tyle zażyła znajomość, by zdecydowała się do niej podejść. Od tyłu, by nie tracić elementu zaskoczenia.
- Bu! - krzyknęła cicho, wprost do ucha Rowan, próbując ją przestraszyć; oczywiście nie na poważnie, kiedy ruda odwróciła się ku niej, Maxine uśmiechała się serdecznie i natychmiast wyciągnęła ku niej ramiona, by zamknąć ją w krótkim uścisku. - Cieszę się, że widzę cię całą i zdrową, Rowan - powiedziała natychmiast. W obecnych czasach to wcale nie było takie oczywiste, nawet jeśli miało się czystą krew. - Śpieszysz się gdzieś?
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Powietrze było ciężkie, noszące znamiona lepkości pozostałej po tygodniach nawałnic nawiedzających niemalże całą Anglię. Nawet wiatr, choć zrywał się co jakiś czas w prawdziwie nieśmiałych podmuchach tchnących rześkością, nie był w stanie dostatecznie mocno poruszyć parnej kurtyny, jaka została zarzucona nad Londynem przez upał — tym samym nabranie głębszego oddechu, wydawało się rzeczą wprost niemożliwą i wręcz sugerującą pozostać w jakimś chłodnym pomieszczeniu, chroniącym od jaskrawości promieni słonecznych. Niewielu jednak wydawało się korzystać z tej jakże dobrej rady, bowiem ulica Pokątna zdawała się pękać w szwach. Głośny śmiech mieszał się z podekscytowanymi rozmowami, pełen trwogi szmer szeptów niknął pośród odgłosów kasłania, nawoływań oraz sowich skrzeków. Jaskrawe kolory szat pyszniły się w świetle dnia, ich stonowane odpowiedniki zaś perfekcyjnie wtapiały się w tło, dając odpocząć wymęczonym kolorami oczom. Barwna rzeka niewyraźnych twarzy, być może — a być może i nie — wartych zapamiętania indywiduów wylegała ze wszystkich stron w sposób iście klaustrofobiczny i tylko jedna, dosyć niepozorna osóbka wydawała się nader trwałym elementem, którego ludzka masa wbrew pozorom nie była w stanie ruszyć nawet o milimetr. Prosta sylwetka, uniesiony dumnie podbródek wręcz prowokujący do zaczepek oraz beznamiętne, acz gotowe rozgorzeć gniewem w każdej chwili spojrzenie czarnych niczym noc ślepi tworzyło aurę, nakazującą ostrożne omijanie dziewczęcia stojącego w bezruchu przy witrynie sklepowej.
To nie było zbyt produktywne. Takie stanie w sensie, tracenie czasu na skrzętne kalkulacje i tak prowadzące do znanej i zdecydowanie niechcianej odpowiedzi. Jednakże, kiedy ostatnio panienka Sprout w ogóle posiadała coś takiego jak czas wolny? Dawno, zbyt dawno. Nawet przed tym, jak anomalie zakłóciły porządek magicznego świata, Red nie mogła się poszczycić na tyle bogatym życiem towarzyskim, jakby chciała. Teraz jednak, po nieprzespanych dniach oraz nadprogramowych dyżurach, miała problem z wykonywaniem nawet najprostszych czynności nieograniczających się do przestronnych sal Św. Munga. Na przykład zakupy. Na brodę Merlina i jej rozdwojone końcówki, jak ona tęskniła za zakupami. Nie tymi podstawowymi, zawierającymi coś tak niepraktycznego — w porównaniu do nowiuteńkiej miotły — jak jedzenie, a tymi wprawiającymi serce w drżenie, a sakiewkę w rzewny płacz. Więc w sumie nie było nawet dziwnym, iż Pokątna była pierwszym miejscem, w jakie to zjawił się rudzielec, gdy oświadczono, iż w końcu może odpocząć.
I oto była, w całej swej niewielkiej glorii i chwale, nieświadoma, iż zaraz pewna nad wyraz niebezpieczna stwora postanowi bezwzględnie ją zaatakować.
— ! — było jedyną reakcją dziewczęcia, które wzdrygnęło się wyraźnie a łokieć, kierowany wieloletnią praktyką na starszym rodzeństwie, niemal natychmiast powędrował do tyłu, chcąc ugodzić intruza w żebra. Szczęśliwie Desmond była na tyle odeń oddalona, iż ominął ją tenże okrutny los. Odwracając się, Red była gotowa na prawdziwie zjadliwą odpowiedź, gdy wzrok jej padł na uśmiechniętą Maxine, niemal natychmiast zamykającą ją w swoich ramionach. Odwzajemniła uścisk, odsuwając się o pół kroku — Bzdura! Gdybyś naprawdę się cieszyła, nie próbowałabyś wywołać u mnie ataku serca — prychnęła, zaczesując za ucho rudy kosmyk włosów. Choć w głosie jej przebrzmiewała uraza, tak w kącikach dużych ust błąkała się lekka figlarność — Moja droga, ja się nigdy nie spieszę. To inni zwykle przybywają za wcześnie. Niemniej aktualnie oceniam, czy sprzedaż mojej wątroby na ingrediencje do eliksirów byłaby wystarczająca, abym mogła nabyć tę parę cudeniek — tutaj kciukiem wskazała na witrynę, gdzie pyszniły się doskonałej jakości czarne szpilki, których hasło reklamowe w ogólnym sensie znaczyło tyle, co `nie będziesz chciała odciąć sobie stóp po pięciu krokach` — Niestety, odpowiedzią jest wciąż smutne nie — westchnęła z niekwestionowanym żalem, gdyż wysokie obcasy w jej przypadku miały wyjątkowe znaczenie. Takie, że nie brano cię za pierwszoroczną uczennicę Hogwartu, bezprawnie błąkającą się po korytarzach szpitala (co zdarzyło się tylko raz, a w rzeczywistości nie miało w ogóle miejsca. Jasne?) — I...na wszystkie złote znicze świata, co ty masz na sobie Max? — zapytała w zaintrygowaniu Rowan, zerkając na mugolskie okulary i kapelusz — Tylko mi nie mów, że starasz się wtopić w tłum w czymś takim? Proszę, jeszcze zarzuć na głowę kaptur i usiądź w ciemnym rogu, w jakimś szemranym barze. Zero szans na wykrycie — zapewniła, kręcąc przy tym głową rozbawiona. Jednak czy miała (miała, zawsze miała) prawo krytykować? Wszak nie zaznała nigdy sławy i nie musiała się szczególnie zastanawiać, jak ukryć się przed namolnymi fanami. Co Maxine wychodziło nader beznadziejnie, bowiem właśnie teraz dobrowolnie spędzała czas z namolną fanką — Jednak słodkie słówka na bok, co tu robisz? Nie powinnaś korzystać z dobrej pogody na boisku? Czy też wbrew pozorom, zawodowi gracze mają też inne życie niż quidditch? — spytała pogodnie uzdrowicielka, znacznie milszym tonem. Choć jak wiadomo jest to kompletna bzdura, jako że ona zawsze jest miła. A przynajmniej zawsze, kiedy chce.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie tylko Rowan mogła poszczycić się refleksem, praktykowanym przez wiele lat na młodszym rodzeństwie; Maxine także była starszą siostrą, co prawda było ich z Jean jedynie dwie, to w przeszłości i tak trudno było uniknąć wszelkich sprzeczek, sporów i droczenia się ze sobą. Z pewnością z mniejszą częstotliwością, niż miało to miejsce w domu państwa Sprout, rodzice Maxine i Jean nie tolerowali krnąbrności, harców i psot, byli niezadowoleni keidy dziewczęta odzywały się nieproszone, bądź sprzeczały się ze sobą - oczekiwali od nich bezwzględnego posłuszeństwa, pokory i grzecznego zachowania, które - jak mówili - są miłe Bogu. A później, kiedy Maxine jęła przejawiać moce czardziejskie, chcieli młodszą od niej izolować. Nie mieli jednak oczu i uszu wszędzie, a Max zawsze znalazła sposób, by dotrzeć do młodszej siostry - i doskonale wiedziała kiedy się cofnąć, by nie dostać łokciem pod żebra. Nie mniejsze znaczenie miał tu talent do unikania tłuczków na boisku podczas lotu.
- Może po prostu wiem jak lubisz swoją pracę i pewnie chciałabyś tam teraz wrócić - odpowiedziała z niewinnym uśmiechem, wzruszając ramionami; miała nadzieję, że Red potraktuje jej żart o odsyłaniu do szpitala z przymrużeniem oka. Nie wzięła urazy na poważnie, jeszcze nie - wiedziała, że rude lubią się droczyć. - Oczywiście, masz rację. To ja właściwie też się nigdy nie spóźniam - powiedziała ze śmiechem, pewna, że musi zapamiętać tę prawdę i wygłosić ją, kiedy znowu spóźni się na mecz quidditcha.
Podążyła spojrzeniem za kciukiem Rowan, spoglądając na piękne, czarne buty, dumnie prezentowane za witryną. Niezłe, pomyślała Maxine. Spodobały jej się, lecz po słowach Red wnioskowała, że kosztują fortunę, a ona i tak nie miałaby gdzie w nich chodzić - bo przeciez nie wkładałaby ich do domu, albo na boisko, a tam ostatnimi czasy bywała najczęściej. - Kiedy masz urodziny? - spytała z szelmowskim uśmiechem na ustach. Może i kosztowały więcej, niż by wypadało, ale jeśli sezon dobrze pójdzie, a ona uśmiechnie się do reporterki Czarownicy... Jej skrytka w banku Gringtta całkiem ładnie się zapełni.
- A co mam mieć? Ubrania - żachnęła się Desmond, udając, że nie ma pojęcia o czym mówi. Odkąd zaczęła grać w Srokach, a później transferowała do Harpii z Holyhed, stała się rozpoznowalna - nie przez wszystkich, lecz fanów najpopularniejszego magiczego sportu na świecie nigdy nigdzie nie brakowało. Spotkania z fanami nie zawsze były przyjemne.
Spotkania z antyfanami, rozgoryczonymi faktem, że w drużynie quidditcha gra szlama, jezcze mniej.
- Brakuje mi tylko wydania Proroka Codziennego, by się za nimi zasłonić - dodała rozbawiona, nie decydując się jednak na pozbycie szałowych akcesoriów. - Dali mi przepustkę na kilka godzin, więc muszę z niej skorzystać i napchać się słodyczami. Co ty na to? - spytała, niedbałym gestem wskazując na cukierię obok; na samą myśl o tarcie melasowej ciekła jej ślinka.
- Może po prostu wiem jak lubisz swoją pracę i pewnie chciałabyś tam teraz wrócić - odpowiedziała z niewinnym uśmiechem, wzruszając ramionami; miała nadzieję, że Red potraktuje jej żart o odsyłaniu do szpitala z przymrużeniem oka. Nie wzięła urazy na poważnie, jeszcze nie - wiedziała, że rude lubią się droczyć. - Oczywiście, masz rację. To ja właściwie też się nigdy nie spóźniam - powiedziała ze śmiechem, pewna, że musi zapamiętać tę prawdę i wygłosić ją, kiedy znowu spóźni się na mecz quidditcha.
Podążyła spojrzeniem za kciukiem Rowan, spoglądając na piękne, czarne buty, dumnie prezentowane za witryną. Niezłe, pomyślała Maxine. Spodobały jej się, lecz po słowach Red wnioskowała, że kosztują fortunę, a ona i tak nie miałaby gdzie w nich chodzić - bo przeciez nie wkładałaby ich do domu, albo na boisko, a tam ostatnimi czasy bywała najczęściej. - Kiedy masz urodziny? - spytała z szelmowskim uśmiechem na ustach. Może i kosztowały więcej, niż by wypadało, ale jeśli sezon dobrze pójdzie, a ona uśmiechnie się do reporterki Czarownicy... Jej skrytka w banku Gringtta całkiem ładnie się zapełni.
- A co mam mieć? Ubrania - żachnęła się Desmond, udając, że nie ma pojęcia o czym mówi. Odkąd zaczęła grać w Srokach, a później transferowała do Harpii z Holyhed, stała się rozpoznowalna - nie przez wszystkich, lecz fanów najpopularniejszego magiczego sportu na świecie nigdy nigdzie nie brakowało. Spotkania z fanami nie zawsze były przyjemne.
Spotkania z antyfanami, rozgoryczonymi faktem, że w drużynie quidditcha gra szlama, jezcze mniej.
- Brakuje mi tylko wydania Proroka Codziennego, by się za nimi zasłonić - dodała rozbawiona, nie decydując się jednak na pozbycie szałowych akcesoriów. - Dali mi przepustkę na kilka godzin, więc muszę z niej skorzystać i napchać się słodyczami. Co ty na to? - spytała, niedbałym gestem wskazując na cukierię obok; na samą myśl o tarcie melasowej ciekła jej ślinka.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Czasem, gdy jeszcze ciężar straty nie kładł się cieniem na rodzinę Sproutów, miało się wrażenie, iż jedyne czego mogli wymagać od swych pociech rodzice, było przeżycie oraz względny brak uszczerbku na domowych sprzętach. I chociaż teraz zasady wciąż były nieomal takie same, tak obecnie zawierały w sobie tą jakże nieprzyjemną nutę goryczy, drapiącą dotkliwie podniebienie w wyjątkowo nieprzyjemny sposób — na próżno było weń odnaleźć tamtą beztroskę, dobroduszne rozczulenie, które objawiało się za każdym razem, gdy bardziej temperamentna latorośl — którą mogła być, ale w sumie nie musiała (chociaż w zasadzie była) Red — próbowała utyskiwaniem, krzykiem, pięściami, tudzież flegmą sprawiedliwości wygrać daną sprzeczkę. I chociaż wbrew pozorom oraz tak licznym bliskim nie było ich znowu aż tak wiele — wychowani w duchu sprawiedliwości i wielu przydomowych obowiązków, nie posiadali zbyt licznych wolnych dni, by poświęcić je na kłótnie. A jeśli już, to zwykle polegały na zdobywaniu sojuszników i racjonalnym — ale po prawdzie nie tak znowu bardzo — przekonaniu, że moja racja jest najmojsza. No i na szantażu. A w tych ostatnich Rowan jak nikt inny była wręcz najlepsza. Talent do prowadzenia rozmów z gryzoniami w takich przypadkach się wyjątkowo sprawdzał. Podobnie jak grożenie śliną wiszącą tuż nad twarzą ofiary, gdy ta uparcie odmawiała przyznania jej racji. Tak, to też.
— Hnn... — mruknęła w pierwszej chwili uzdrowicielka, której cała postawa zesztywniała a czarne niczym noc ślepia zostały zmrużone. Lewa ręka pognała nieomal natychmiast na równie lewy bok, lekko uniesione biodro oraz dosyć krytyczny wzrok sugerował niezbyt pozytywne przyjęcie przytyku panny Desmond. Lecz tylko pozornie, bowiem kącik dużych ust drgał lekko, gotowy bezwstydnie wygiąć ładnie skrojone wargi w figlarnym uśmiechu — Oczywiście, w końcu limonkowy to zdecydowanie mój kolor. Dzień bez niego, dniem straconym — przyznała pogodnie, odnosząc się do oficjalnych szat zdobiących sylwetki uzdrowicieli. Nie do końca było to prawdą, bo choć jaskrawa zieleń wydobywała iście ogniste refleksy pośród rudych włosów dziewczątka, tak też podkreślała niezdrową wręcz bladość będącą skutkiem braku przebywania na słońcu wraz z fioletowymi sińcami świadczącymi o wiecznym braku porządnego snu. Chwalcie magię za wszelkie maści na opuchnięte oczy, bo inaczej nieszczęsna Rowan przypominałaby bardziej żabę niźli uroczego, acz nazbyt natrętnego chochlika.
Czarne buty pyszniły się w promieniach słońca, nieustannie mamiąc przechodniów płci pięknej — jednak tak jak podświadomie zgadywała Maxine, kosztowały prawdziwą fortunę, trzy czwarte wątroby oraz złoty ząb dziadka. Nie powstrzymywało to jednak młodziutkiej Sproutówny od przeciągłych westchnień oraz rozważań nad handlem organami wewnętrznymi. Teoretycznie, biorąc pod uwagę jej karierę — miała do nich całkiem niezły dostęp. Czy było już za późno na bliskie spotkanie z Nokturnem?
— A wyobraź sobie, że za nieco ponad miesiąc, a bilety na mecze coraz to droższe... — westchnęła z udawanym żalem, choć smolisty heban oczu wprost lśnił pogodnym rozbawieniem. Buty butami, ale to niziutkie stworzenie miało swoje priorytety. A był nim zdecydowanie quidditch, rodzina oraz znajomi, niekoniecznie — ale w sumie koniecznie — w tej kolejności.
— Och, tak! I jeszcze z twoją twarzą na pierwszej stronie — aż przyklasnęła w zadowoleniu. Zapewne gdzieś na skraju podświadomości, zdawała sobie sprawę, że bycie zawodowym graczem nie składa się jedynie na uwielbienie tłumów oraz na niezliczonych zdjęciach w gazetach. Lecz komuś nieobeznanemu ze światem skąpanym w światłach jupiterów, w dodatku z odpowiednią krwią, nawet jeśli zabrzmi to dosyć podle — wyjątkowo łatwo było zapomnieć o ciemnej stronie popularności (tej na krajową skalę oczywiście!). Zwłaszcza teraz, na upalnej ulicy Pokątnej pośród wesołej atmosfery panującej za dnia.
— Napchać słodyczami? — zapytała z powątpiewaniem — Przecież od tego tak łatwo można utyć, nie wspominając o negatywnych wpływach na organizm oraz totalnym braku odpowiedzialności, żeby tak przed obiadem i...na koronkowe gacie Merlina, koniecznie musimy to zrobić! — oświadczyła Rowan, szczerząc białe ząbki w stronę towarzyszki. Raźnym krokiem zaraz to ruszyła w stronę wskazanej cukierni, myślami błądząc już przy dostępnych łakociach, które nigdy nie będą tak dobre, jak wypieki Daphne, ale Red była skłonna się poświęcić i przekonać się o tym na własnej skórze.
— Hnn... — mruknęła w pierwszej chwili uzdrowicielka, której cała postawa zesztywniała a czarne niczym noc ślepia zostały zmrużone. Lewa ręka pognała nieomal natychmiast na równie lewy bok, lekko uniesione biodro oraz dosyć krytyczny wzrok sugerował niezbyt pozytywne przyjęcie przytyku panny Desmond. Lecz tylko pozornie, bowiem kącik dużych ust drgał lekko, gotowy bezwstydnie wygiąć ładnie skrojone wargi w figlarnym uśmiechu — Oczywiście, w końcu limonkowy to zdecydowanie mój kolor. Dzień bez niego, dniem straconym — przyznała pogodnie, odnosząc się do oficjalnych szat zdobiących sylwetki uzdrowicieli. Nie do końca było to prawdą, bo choć jaskrawa zieleń wydobywała iście ogniste refleksy pośród rudych włosów dziewczątka, tak też podkreślała niezdrową wręcz bladość będącą skutkiem braku przebywania na słońcu wraz z fioletowymi sińcami świadczącymi o wiecznym braku porządnego snu. Chwalcie magię za wszelkie maści na opuchnięte oczy, bo inaczej nieszczęsna Rowan przypominałaby bardziej żabę niźli uroczego, acz nazbyt natrętnego chochlika.
Czarne buty pyszniły się w promieniach słońca, nieustannie mamiąc przechodniów płci pięknej — jednak tak jak podświadomie zgadywała Maxine, kosztowały prawdziwą fortunę, trzy czwarte wątroby oraz złoty ząb dziadka. Nie powstrzymywało to jednak młodziutkiej Sproutówny od przeciągłych westchnień oraz rozważań nad handlem organami wewnętrznymi. Teoretycznie, biorąc pod uwagę jej karierę — miała do nich całkiem niezły dostęp. Czy było już za późno na bliskie spotkanie z Nokturnem?
— A wyobraź sobie, że za nieco ponad miesiąc, a bilety na mecze coraz to droższe... — westchnęła z udawanym żalem, choć smolisty heban oczu wprost lśnił pogodnym rozbawieniem. Buty butami, ale to niziutkie stworzenie miało swoje priorytety. A był nim zdecydowanie quidditch, rodzina oraz znajomi, niekoniecznie — ale w sumie koniecznie — w tej kolejności.
— Och, tak! I jeszcze z twoją twarzą na pierwszej stronie — aż przyklasnęła w zadowoleniu. Zapewne gdzieś na skraju podświadomości, zdawała sobie sprawę, że bycie zawodowym graczem nie składa się jedynie na uwielbienie tłumów oraz na niezliczonych zdjęciach w gazetach. Lecz komuś nieobeznanemu ze światem skąpanym w światłach jupiterów, w dodatku z odpowiednią krwią, nawet jeśli zabrzmi to dosyć podle — wyjątkowo łatwo było zapomnieć o ciemnej stronie popularności (tej na krajową skalę oczywiście!). Zwłaszcza teraz, na upalnej ulicy Pokątnej pośród wesołej atmosfery panującej za dnia.
— Napchać słodyczami? — zapytała z powątpiewaniem — Przecież od tego tak łatwo można utyć, nie wspominając o negatywnych wpływach na organizm oraz totalnym braku odpowiedzialności, żeby tak przed obiadem i...na koronkowe gacie Merlina, koniecznie musimy to zrobić! — oświadczyła Rowan, szczerząc białe ząbki w stronę towarzyszki. Raźnym krokiem zaraz to ruszyła w stronę wskazanej cukierni, myślami błądząc już przy dostępnych łakociach, które nigdy nie będą tak dobre, jak wypieki Daphne, ale Red była skłonna się poświęcić i przekonać się o tym na własnej skórze.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Udanego życia rodzinnego Maxine mogłaby Red jedynie pozazdrościć. Niewątpliwie mieli swe cienie i troski, żyli w cieniu pierwszej wojny czarodziejów, jednakże wzajemna miłość i szacunek przeganiała chmury, rozganiała smutki dnia codziennego. Z tego, co Max było wiadomo, dzieciństwo Red było szczęśliwe, choć nie znały się na tyle dobrze, by mogła być tego absolutnie pewna. Niektórych sekretów się po prostu nie wyjawia. W świecie magii nikt nie wiedział o tajemnicach, które krył rodzinny dom Maxine - i całe szczęście. Prorok Codzienny i Czarownica dopiero wtedy miałyby używanie... Dom państwa Desmond nie był miejscem szczęśliwym. Ich pożycie rodzinne dalekie było od sielanki. Tak długo starali się o dziecko, wymodlili je i wybłagali na klęczkach w kościele, a gdy wreszcie zostali nim obdarowali... Czuli, że to kara. Max zawsze była tak traktowana - jak kara boska. Okazał się inna, krnąbrna, nie tak posłuszna, jakby sobie tego życzyli. A co najgorsze: okazała się czarownicą. Z tym nie potrafili się pogodzić, tego nie potrafili jej wybaczyć. Zawsze to czuła. Osiągnąwszy pełnoletność odcięła się od nich zupełnie, Jean zastąpiła właściwie matkę, lecz bolesnych wspomnień wyprzeć nie potrafiła do dziś. Nie opowiadała o nich nikomu, poniekąd wstydząc się tego, że nawet przez własnych rodziców została odrzucona.
Żyć trzeba jednak dalej, nieważne ile razy runęło niebo.
- Ładnemu we wszystkim ładnie - wyrzekła Maxine, bez cienia złośliwości w głosie, uśmiechając się przy tym ciepło. Przed sobą miała wszak śliczną dziewczynę. Niziutką, lecz bynajmniej nie odbierało jej to uroku. Pięknej buzi i niezwykłych włosów nie jedna panna mogła Red pozazdrościć. Kolor limonkowy postrzegała jako... zabawny. W dzieciństwie przywykła do lekarzy i pielęgniarek w sterylnej bieli, gdy z matką odwiedzała miasto. Pierwsza wizyta w szpitalu św. Munga była po prostu zaskakująca. - O bilety nigdy nie musisz się martwić - odpowiedziała jej ze śmiechem, prędko łapiąc aluzję i puszczając Sproutównie perskie oczko.
Wyobraziła sobie siebie z gazetą w dłoni, zasłaniającą się, a na okładce... jej własna twarz. Parsknęła śmiechem na samą myśl. Jeszcze tylko tego by brakowało, by ktoś zaczął okładkę komentować.
- Szczyt przebiegłości, nikt by się nie spodziewał - powiedziała ironicznie, choć bez kpiny. Popularność w pewnym sensie niezwykle jej... Schlebiała. Desmond lubiła sukces, lubiła fakt, że tylu fanów quidditcha znało jej nazwisko, lecz nie dało się zaprzeczyć, ze sława bywała męcząca.
- No to na co czekamy? - odwzajemniła szczery uśmiech, odsłaniający diastemę, po czym złapała Rowan pod pachę i obie ruszyły ku cukierni. Usiadły przy pierwszym wolnym stoliku, Maxine ściągnęła z głowy kapelusz i położyła go na niezajętym krześle. Wzięła w dłonie kartę i zaczęła studiować ją z taką miną, jakby miała podjąć naprawdę poważną życiową decyzję. - Chyba mam ochotę na ciasto z kremem z lodowych myszy i jagodami, a ty? - spytała towarzyszki, unosząc na nią spojrzenie. Zamówienie zostało po chwili złożone, a one mogły zająć się sobą. - Lepiej opowiedz mi, co słychać u ciebie - zagaiła. Mam nadzieję, że lepiej, niż u mnie.
Żyć trzeba jednak dalej, nieważne ile razy runęło niebo.
- Ładnemu we wszystkim ładnie - wyrzekła Maxine, bez cienia złośliwości w głosie, uśmiechając się przy tym ciepło. Przed sobą miała wszak śliczną dziewczynę. Niziutką, lecz bynajmniej nie odbierało jej to uroku. Pięknej buzi i niezwykłych włosów nie jedna panna mogła Red pozazdrościć. Kolor limonkowy postrzegała jako... zabawny. W dzieciństwie przywykła do lekarzy i pielęgniarek w sterylnej bieli, gdy z matką odwiedzała miasto. Pierwsza wizyta w szpitalu św. Munga była po prostu zaskakująca. - O bilety nigdy nie musisz się martwić - odpowiedziała jej ze śmiechem, prędko łapiąc aluzję i puszczając Sproutównie perskie oczko.
Wyobraziła sobie siebie z gazetą w dłoni, zasłaniającą się, a na okładce... jej własna twarz. Parsknęła śmiechem na samą myśl. Jeszcze tylko tego by brakowało, by ktoś zaczął okładkę komentować.
- Szczyt przebiegłości, nikt by się nie spodziewał - powiedziała ironicznie, choć bez kpiny. Popularność w pewnym sensie niezwykle jej... Schlebiała. Desmond lubiła sukces, lubiła fakt, że tylu fanów quidditcha znało jej nazwisko, lecz nie dało się zaprzeczyć, ze sława bywała męcząca.
- No to na co czekamy? - odwzajemniła szczery uśmiech, odsłaniający diastemę, po czym złapała Rowan pod pachę i obie ruszyły ku cukierni. Usiadły przy pierwszym wolnym stoliku, Maxine ściągnęła z głowy kapelusz i położyła go na niezajętym krześle. Wzięła w dłonie kartę i zaczęła studiować ją z taką miną, jakby miała podjąć naprawdę poważną życiową decyzję. - Chyba mam ochotę na ciasto z kremem z lodowych myszy i jagodami, a ty? - spytała towarzyszki, unosząc na nią spojrzenie. Zamówienie zostało po chwili złożone, a one mogły zająć się sobą. - Lepiej opowiedz mi, co słychać u ciebie - zagaiła. Mam nadzieję, że lepiej, niż u mnie.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Dzieciństwo Rowan pachniało suszonymi ziołami oraz mokrymi piórami hipogryfów, świeżo upieczonym ciastem dopiero co wyjętym z pieca i leśnym poszyciem. Było cichymi szeptami myszy rozbrzmiewającymi w mrokach nocy, przeszywającym krzykiem któregoś z licznego rodzeństwa, kłócącego się o byle bzdurę zajadle. Cechowało się częstym wywracaniem czarnych ślepi, zdzieraniem kolan podczas wspinaczek na drzewa, jak i bójek o to, kto tym razem wsiądzie na dziecięcą miotełkę. Tchnęło ciepłem, energią i życiem. Chaosem kryjącym się w porządku, ładem pośród bałaganu, jakim był świat. Tak, dzieciństwo Rowan było szczęśliwe ponad wszelką miarę — dopiero pierwsze kroki czynione na ścieżce dorosłości, przyniosły ze sobą gorycz, smutek oraz stratę. Nie oznaczało to jednak, iż Maxine winna zazdrościć czegokolwiek niewielkiemu rudzielcowi. Bo to właśnie każde odtrącenie, każde krzywe spojrzenie i nieprzyjemna uwaga od państwa Desmond sprawiała, iż smukła blondynka była tym, kim była. Jej siła charakteru oraz nieustępliwość nie brała się z czystego egoizmu, jak w przypadku — co wstyd przyznać — Red. Bardziej ze szczerego serca, z nieskończonej miłości do młodszej siostry sprawiającej, iż ta była wystarczająco uparta, by wyrwać ją z toksycznych ramion rodziny. Z prostego kręgosłupa moralnego i wiary, że wiatr przyniesie wreszcie dobre zmiany. Bolesne wspomnienia, jakie dzierżyła więc w duszy, niczym ogromne blizny przypominające o każdym najpodlejszym zdarzeniu, mogły być tylko motywacją do tego, żeby walczyć. Walczyć, walczyć, walczyć i zwyciężać. I oto była, popularna szukająca Harpii uwielbiana przez tłumy, z dumnie uniesioną głową. A tuż obok niej stworzenie o nie mniejszym zacięciu, acz pozbawionym tak spektakularnej drogi na szczyt.
— Aw, lizuska — wręcz wyśpiewała te słowa, przywołując na usta prawdziwie rozczulający uśmiech — I to w dodatku moja ulubiona — dodała, mrugając doń żartobliwie. Wzrok po raz ostatni przeniosła na wymarzone szpilki, którym pomachała ledwie opuszkami palców. Z jakiegoś powodu tak przedziwne gesty wobec przedmiotów martwych nader często podnosiły ją na duchu.
— Moja wybawicielka — westchnęła teatralnie, przykładając dłoń do serca. Może było to dziwne, tak wielką wagę przykładać do gry, w której nawet się osobiście nie uczestniczyło. Jednak quidditch to było coś więcej, niż jedynie dyscyplina sportowa. To był oddech, wolność i beztroska. Zjednoczenie pośród tak skłóconych ze sobą czarodziejów, oderwanie myśli od czarnych chmur czających się tuż za rogiem. Było oswobodzeniem emocji drzemiących w piersi, możliwością wykrzyczenia wszystkiego, co ciążyło w niewybredny sposób. Quidditch był dla Rowan wyzwoleniem, zapomnieniem, na które tak rzadko przecież mogła sobie pozwolić. Co prawda nie należała do Zakonu Feniksa, nie wiedziała nawet o jego istnieniu oraz ideach — ale dzierżyła w swoich dłoniach czyiś los. Dzień w dzień. Nie każdy przypadek był dramatyczny, nie musiał się kończyć śmiercią, lecz jeśli ta miała miejsce...jak mogła sobie z tym poradzić? Z tym poczuciem winy, narastającym smutkiem oraz wykańczającym gniewem? Pracując wytrwale, nie miała wystarczającej ilości czasu, by pogodzić się sama ze sobą. Musiał więc jej wystarczyć quidditch.
— Sądząc po jakości artykułów plotkarskich, nawet bym się nie zdziwiła, gdyby w takim przypadku cię przegapiono — przyznała ostrożnie, mając nadzieję, iż nie uraziła przypadkiem towarzyszki. Niemniej doprawdy, rubryki zajmujące się show biznesem przypominały często rynsztok, do którego jedynie wlewano pomyje z kłamstw i tanich afer. A przynajmniej w to chciała wierzyć Sproutówna.
Gdy tylko usiadły przy wybranym stoliku, odrzuciła ogniste kosmyki z ramion, a następnie na wzór Max, przeglądała z ciekawością listę łakoci dostępną w cukierni. Każda nazwa zdawała się przezeń klasyfikowane jako `Daphne robi to najlepiej` oraz `Daphne z pewnością zrobiłaby to lepiej, muszę ją tylko do tego zmusić`. Niemniej jakże kultywowane w rodzinie Sproutów łakomstwo nie pozwoliło na dalszą, wewnętrzną licytację nakazując czym prędzej magomedyczce wybrać.
— Ciasto dyniowe z kwiatami lawendy i syropem z płatków bzu czarnego wygląda...nieźle? Ostatnio kąsające ciasteczka okazały się dla mnie aż nadto zajadłe. Choć nie na długo — mruknęła jakże mrocznie i tajemniczo, ta poskromicielka ciastek wszelakich. Osunęła się zaraz na krześle rozluźniona, niezbyt elgancko, acz wygodnie.
— Praca, praca, praca i jeszcze więcej pracy. Stażyści powoli zaczynają grymasić, że nie mają czasu dla siebie. Zupełnie tak, jakby wierzyli w życie po pracy. Naiwni — pokręciła głową, wyraźnie rozczarowana takim podejściem. Nie chciała poruszać przykrych tematów, zaznaczać jak jest zmęczona oraz jak mało zażywa snu. Jak bardzo anomalie wyniszczają magiczne społeczeństwo — Niedawno urodził się źrebak w naszej hodowli, podobno wygląda nad wyraz niedorzecznie, jednak do teraz nie mogę wyprosić choć jednego zdjęcia. Myślałby kto, że dzięki temu zwabią mnie do domu, zupełnie tak jakby nie wystarczyły mi paczki żywnościowe od Daphne. Nie, muszę się pokazać i poddać szczegółowemu przesłuchaniu. Zemszczę się kiedyś na Sophii i Samuelu, za podsunięcie mamie kilku trików jak skutecznie wyciągać informacje. Chociaż po prawdzie, nie jestem pewna kto w tym przypadku komu pomógł. Wcześniej też radziła sobie nienajgorzej — przewróciła oczętami, choć nie ukrywała ciepła w głosie — Hyacinth został kapitanem drużyny puchonów i wcale a wcale nie byłam aż tak dumna, że wysłałam mu sześciostronicowy list. Wcale. W ogóle. Ni ciut-ciut — paplała, o dziwo nawet nie czując się głupio z taką wylewnością — I prawdopodobnie nie zapytam najlepszej szukającej na świecie, o kilka dobrych rad dla niego — mruknęła niewinnie, trzepocąc przy tym rzęsami — Ale dość o mnie, bo to nudne i niepotrzebne. Co się dzieje u Ciebie? Jak tam Jean? Prognozy na następny sezon? — dopytywała, bo przecież brzydko tak mówić tylko o sobie. A przecież z Red była nader dobrze wychowana pannica, przynajmniej do czasu aż nie zacznie grymasić.
— Aw, lizuska — wręcz wyśpiewała te słowa, przywołując na usta prawdziwie rozczulający uśmiech — I to w dodatku moja ulubiona — dodała, mrugając doń żartobliwie. Wzrok po raz ostatni przeniosła na wymarzone szpilki, którym pomachała ledwie opuszkami palców. Z jakiegoś powodu tak przedziwne gesty wobec przedmiotów martwych nader często podnosiły ją na duchu.
— Moja wybawicielka — westchnęła teatralnie, przykładając dłoń do serca. Może było to dziwne, tak wielką wagę przykładać do gry, w której nawet się osobiście nie uczestniczyło. Jednak quidditch to było coś więcej, niż jedynie dyscyplina sportowa. To był oddech, wolność i beztroska. Zjednoczenie pośród tak skłóconych ze sobą czarodziejów, oderwanie myśli od czarnych chmur czających się tuż za rogiem. Było oswobodzeniem emocji drzemiących w piersi, możliwością wykrzyczenia wszystkiego, co ciążyło w niewybredny sposób. Quidditch był dla Rowan wyzwoleniem, zapomnieniem, na które tak rzadko przecież mogła sobie pozwolić. Co prawda nie należała do Zakonu Feniksa, nie wiedziała nawet o jego istnieniu oraz ideach — ale dzierżyła w swoich dłoniach czyiś los. Dzień w dzień. Nie każdy przypadek był dramatyczny, nie musiał się kończyć śmiercią, lecz jeśli ta miała miejsce...jak mogła sobie z tym poradzić? Z tym poczuciem winy, narastającym smutkiem oraz wykańczającym gniewem? Pracując wytrwale, nie miała wystarczającej ilości czasu, by pogodzić się sama ze sobą. Musiał więc jej wystarczyć quidditch.
— Sądząc po jakości artykułów plotkarskich, nawet bym się nie zdziwiła, gdyby w takim przypadku cię przegapiono — przyznała ostrożnie, mając nadzieję, iż nie uraziła przypadkiem towarzyszki. Niemniej doprawdy, rubryki zajmujące się show biznesem przypominały często rynsztok, do którego jedynie wlewano pomyje z kłamstw i tanich afer. A przynajmniej w to chciała wierzyć Sproutówna.
Gdy tylko usiadły przy wybranym stoliku, odrzuciła ogniste kosmyki z ramion, a następnie na wzór Max, przeglądała z ciekawością listę łakoci dostępną w cukierni. Każda nazwa zdawała się przezeń klasyfikowane jako `Daphne robi to najlepiej` oraz `Daphne z pewnością zrobiłaby to lepiej, muszę ją tylko do tego zmusić`. Niemniej jakże kultywowane w rodzinie Sproutów łakomstwo nie pozwoliło na dalszą, wewnętrzną licytację nakazując czym prędzej magomedyczce wybrać.
— Ciasto dyniowe z kwiatami lawendy i syropem z płatków bzu czarnego wygląda...nieźle? Ostatnio kąsające ciasteczka okazały się dla mnie aż nadto zajadłe. Choć nie na długo — mruknęła jakże mrocznie i tajemniczo, ta poskromicielka ciastek wszelakich. Osunęła się zaraz na krześle rozluźniona, niezbyt elgancko, acz wygodnie.
— Praca, praca, praca i jeszcze więcej pracy. Stażyści powoli zaczynają grymasić, że nie mają czasu dla siebie. Zupełnie tak, jakby wierzyli w życie po pracy. Naiwni — pokręciła głową, wyraźnie rozczarowana takim podejściem. Nie chciała poruszać przykrych tematów, zaznaczać jak jest zmęczona oraz jak mało zażywa snu. Jak bardzo anomalie wyniszczają magiczne społeczeństwo — Niedawno urodził się źrebak w naszej hodowli, podobno wygląda nad wyraz niedorzecznie, jednak do teraz nie mogę wyprosić choć jednego zdjęcia. Myślałby kto, że dzięki temu zwabią mnie do domu, zupełnie tak jakby nie wystarczyły mi paczki żywnościowe od Daphne. Nie, muszę się pokazać i poddać szczegółowemu przesłuchaniu. Zemszczę się kiedyś na Sophii i Samuelu, za podsunięcie mamie kilku trików jak skutecznie wyciągać informacje. Chociaż po prawdzie, nie jestem pewna kto w tym przypadku komu pomógł. Wcześniej też radziła sobie nienajgorzej — przewróciła oczętami, choć nie ukrywała ciepła w głosie — Hyacinth został kapitanem drużyny puchonów i wcale a wcale nie byłam aż tak dumna, że wysłałam mu sześciostronicowy list. Wcale. W ogóle. Ni ciut-ciut — paplała, o dziwo nawet nie czując się głupio z taką wylewnością — I prawdopodobnie nie zapytam najlepszej szukającej na świecie, o kilka dobrych rad dla niego — mruknęła niewinnie, trzepocąc przy tym rzęsami — Ale dość o mnie, bo to nudne i niepotrzebne. Co się dzieje u Ciebie? Jak tam Jean? Prognozy na następny sezon? — dopytywała, bo przecież brzydko tak mówić tylko o sobie. A przecież z Red była nader dobrze wychowana pannica, przynajmniej do czasu aż nie zacznie grymasić.
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
W przypadku Maxine to zupełnie inne zapachy przywodziły na myśl lata spędzone w domu rodzinnym. Jej dzieciństwo pachniało kadzidłami, których używano podczas nabożeństwa i surowym kamieniem, z którego wzniesiono niewielki kościół. Zbożem, o które należało dbać i mokrą ziemią, wymagającą mnóstwa ciężkiej pracy. Brakowało w ni słodyczy, brakowało rozkosznych szeptów; był za to grzmiący z ołtarza pastor, wygrażającymi wszystkim piekłem i krzyki niezadowolonych rodziców. To prawda, to wszystko ją zahartowało; starała się tak twarda i niezniezniszczalna jak ten kamień, z którego zbudowano ich kościół. Upadała wiele razy, lecz nauczyła się wstawać i przeć d przodu, niezależnie od wszystkiego; nabrała uporu i hartu ducha - mimo wszystko zapytana odparłaby, że zamieniłaby to wszystko na szczęście. Na ciepło od matki i czułe spojrzenie ojca. Bo choć pragnęła wszystkiego, co niosła za sobą kariera, sławy, pieniędzy i zapisania się w historii quidditcha, to najskrytszym marzeniem serca było dumne spojrzenie rodziców i ona oraz Jean w ich objęciach. To było jednak głupie marzenie i nie miał szansy na spełnienie; na to przeminął już czas, było za późno. Maxine nie miała innego wyjścia jak próba robienia dobrej miny do złej gry; na całe szczęście wokół niej gromadzili się ludzie tacy, jak Rowan Sprout - którzy ubarwiali tę szarą codzienność.
- Lizuska? - prychnęła cicho śmiechem, robiąc minę mówiącą kto? Ja?, a towarzyszył temu teatralny gest dłoni uniesionej do serca. Posłała Rowan w powietrzu całusa; lubiła sprawiać radość tym, których lubiła i ceniła, a każda kobieta potrzebowała od czasu do czasu posłuchać komplentów.
- To moja natura Gryfonki - odparła ze śmiechem. Nie wyobrażała sobie, aby jej najwierniejszej fanki miało zabraknąć na trybunach! Nikt nie dopingował Harpii z Holyhead tak gorąco jak Rowan Sprout. Maxine czuła się pewniej, gdy wiedziała, że na stadionie obecni są jej bliscy i przyjaciele; Jean zawsze zjawiała się na meczu, aby wspierać siostrę i świadomość, że ona tam jest dodała Maxine wiary we własne możliwości.
- Ostatni to nawet ciekawych plotek nie piszą, a zawsze było chociaż się z czego pośmiać - zaśmiała się Maxine; nie czuła się urażona, ależ skąd. Nie ukrywała, że czasami sama także brała do rąk do pisemko dla kobiet (i śmiała się z bzdur wypisanych o Billym Moore), lecz w ostatnich numerach nie było nawet nic zabawnego - a głównie porady dla młodych dam jak prędko (i dlaczego koniecznie) znaleźć męża. Same nudy!
- Brzmi cudownie - przyznała szczerze; chwilę się zastanawiała, czy nie zmienić swojego zamówienia, ale na to było juz za późno. - Ale jak to... Kąsające? - spytała ostrożnie; czasami wciąż wykazywała się niewiedzą o świecie magicznych. Choć funkcjonowała w nim od czternastu lat, cągle odkrywała jego nowe tajemnice. Zastanawiała się - w co kąsały te ciastka? W język?
- Wierzący w życie prywatne nie mają szansy na sukces, my o tym wiemy - powiedzała ze śmiechem Maxine; wiedziała co mówi. Po ukończeniu Hogwartu nie miała grosza przy duszy i była zdana wyłącznie na samą siebie. Musiała podjąć pracę w pubie Dziurawy Kocioł, a cały wolny czas poświęcała na treningi i latanie po rekrutacjach. Mało wtedy spała, a kontakty towarzyskie ograniczały się do krótkich rozmów ze znajomymi, gdy byli klientami pubu.
- Oooch, naprawdę? - oczy Maxine zalśniły na wspomnienie o źrebaku; sama wychowała się na wsi i ojciec miał zwierzęta, także i klacze, które w ich stajniach wydawąły na świat źrebięta - ich koniec były jednak pozbawione skrzydeł, w przeciwieństwie do aetonanów Sproutów. - W takim wypadku bardzo proszę zrobić dla mnie odbitkę - zażądała tonem nieznoszącym sprzeciwu. Chciała zobaczyć, czy czymś różnią się od swych niemagicznych braci. Oczy zaświeciły się jeszcze bardziej, gdy Sproutówna wyjawiła Max sukces młodszego brata; Desmond aż klasnęła w dłonie z uciechy. - To cudownie! Przekaż mu ode mnie gratulacje! Na jakiej pozycji gra? - nie mgła się powstrzymać, aby nie zacząć dopytywać; wiedziała, że Rowan to zrozumie. Miłość do quidditcha wszak je połączyła i stanowiła silne spoiwo ich relacji. - Może do mnie napisać, jeśli chce - puściła do rudej oczko, mile połechtana pochlebstwem. - U mnie po staremu. W porządku, jeśli można tak powiedzieć. Wiesz, w sumie to u nikogo teraz nie jest w porządku, ale trzymamy się jakoś.
W zasadzie dziwnie było jej teraz tak tu siedzieć, w atmosferze niby beztroskiej i radosnej, podczas gdy na świecie działo się tyle zła. Niedawno tylu ludzi ucierpiało podczas wybuchu magii; to wciąż zakrzątało Maxine głowę.
- Prognozy mogą być jedne - wyrzekła ze śmiertelną powagą. - Pokonamy wszystkich! - zawołała aż za głośno, uderzając otwartą dłonią w stół.
- Lizuska? - prychnęła cicho śmiechem, robiąc minę mówiącą kto? Ja?, a towarzyszył temu teatralny gest dłoni uniesionej do serca. Posłała Rowan w powietrzu całusa; lubiła sprawiać radość tym, których lubiła i ceniła, a każda kobieta potrzebowała od czasu do czasu posłuchać komplentów.
- To moja natura Gryfonki - odparła ze śmiechem. Nie wyobrażała sobie, aby jej najwierniejszej fanki miało zabraknąć na trybunach! Nikt nie dopingował Harpii z Holyhead tak gorąco jak Rowan Sprout. Maxine czuła się pewniej, gdy wiedziała, że na stadionie obecni są jej bliscy i przyjaciele; Jean zawsze zjawiała się na meczu, aby wspierać siostrę i świadomość, że ona tam jest dodała Maxine wiary we własne możliwości.
- Ostatni to nawet ciekawych plotek nie piszą, a zawsze było chociaż się z czego pośmiać - zaśmiała się Maxine; nie czuła się urażona, ależ skąd. Nie ukrywała, że czasami sama także brała do rąk do pisemko dla kobiet (i śmiała się z bzdur wypisanych o Billym Moore), lecz w ostatnich numerach nie było nawet nic zabawnego - a głównie porady dla młodych dam jak prędko (i dlaczego koniecznie) znaleźć męża. Same nudy!
- Brzmi cudownie - przyznała szczerze; chwilę się zastanawiała, czy nie zmienić swojego zamówienia, ale na to było juz za późno. - Ale jak to... Kąsające? - spytała ostrożnie; czasami wciąż wykazywała się niewiedzą o świecie magicznych. Choć funkcjonowała w nim od czternastu lat, cągle odkrywała jego nowe tajemnice. Zastanawiała się - w co kąsały te ciastka? W język?
- Wierzący w życie prywatne nie mają szansy na sukces, my o tym wiemy - powiedzała ze śmiechem Maxine; wiedziała co mówi. Po ukończeniu Hogwartu nie miała grosza przy duszy i była zdana wyłącznie na samą siebie. Musiała podjąć pracę w pubie Dziurawy Kocioł, a cały wolny czas poświęcała na treningi i latanie po rekrutacjach. Mało wtedy spała, a kontakty towarzyskie ograniczały się do krótkich rozmów ze znajomymi, gdy byli klientami pubu.
- Oooch, naprawdę? - oczy Maxine zalśniły na wspomnienie o źrebaku; sama wychowała się na wsi i ojciec miał zwierzęta, także i klacze, które w ich stajniach wydawąły na świat źrebięta - ich koniec były jednak pozbawione skrzydeł, w przeciwieństwie do aetonanów Sproutów. - W takim wypadku bardzo proszę zrobić dla mnie odbitkę - zażądała tonem nieznoszącym sprzeciwu. Chciała zobaczyć, czy czymś różnią się od swych niemagicznych braci. Oczy zaświeciły się jeszcze bardziej, gdy Sproutówna wyjawiła Max sukces młodszego brata; Desmond aż klasnęła w dłonie z uciechy. - To cudownie! Przekaż mu ode mnie gratulacje! Na jakiej pozycji gra? - nie mgła się powstrzymać, aby nie zacząć dopytywać; wiedziała, że Rowan to zrozumie. Miłość do quidditcha wszak je połączyła i stanowiła silne spoiwo ich relacji. - Może do mnie napisać, jeśli chce - puściła do rudej oczko, mile połechtana pochlebstwem. - U mnie po staremu. W porządku, jeśli można tak powiedzieć. Wiesz, w sumie to u nikogo teraz nie jest w porządku, ale trzymamy się jakoś.
W zasadzie dziwnie było jej teraz tak tu siedzieć, w atmosferze niby beztroskiej i radosnej, podczas gdy na świecie działo się tyle zła. Niedawno tylu ludzi ucierpiało podczas wybuchu magii; to wciąż zakrzątało Maxine głowę.
- Prognozy mogą być jedne - wyrzekła ze śmiertelną powagą. - Pokonamy wszystkich! - zawołała aż za głośno, uderzając otwartą dłonią w stół.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Przed wejściem
Szybka odpowiedź