Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Niedawna wojna zrobiła z Mungiem swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu; pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Powietrze było ciężkie od zapachów krwi i maści na poparzenia, którą pozostawiła otwartą na stoliku nocnym u pacjentki, która wyciągała szyję, by dojrzeć co dzieje się z młodą dziewczyną, przyniesioną na wolne łóżko. Zbyt gęste, by nim swobodne oddychać, przyprawiające o niespokojne bicie serca i strach czający się gdzieś z tyłu czaszki, którego nie mogła do siebie dopuścić. Sądziła, że nigdy się do tego zapachu nie przyzwyczai, choroby i śmierci, lecz już wiele lat temu przestała marszczyć przez to nos. Opatrywała już wiele ran, także tych odniesionych w pojedynkach, lecz nigdy nie przestawała się zastanawiać - dlaczego ludzie robią to drugim ludziom? Te myśli dopadały ją zwykle już po fakcie, gdy pacjent pogrążał się w spokojnym śnie, zapewnionym przez eliksir, teraz pozostawiała skupiona i opanowana - chwila zawahania, czy myśli nie na temat, mogły zaważyć na powodzeniu zaklęcia.
- Powiadomimy go - zapewniła jeszcze Jackie, a koniec wierzbowej różdżki rozbłysł jasnym, białym blaskiem.
Światło zaklęcie leczniczego objęło ramię i bok, jaśniejsze, niż się spodziewała, lecz nie towarzyszyło temu nic niepokojącego, wprost przeciwnie. Uważnym spojrzeniem niebieskich oczu śledziła działanie swych czarów, obserwując jak rany zaczynają się zasklepiać, a skóra materializować - po kilku uderzeniach serca zostały po nich jedynie czerwone pręgi, które będą na zawsze już szpecić ciało Jackie.
Zignorowała skrzywienie panny Rineheart, gdy wypowiadała jej imię. Nie był ani czas, ani miejsce na prywatne animozje. Wysłuchała jej, a twarz Poppy spowił cień zmartwienia, gdy Jackie zamknęła jej nadgarstek w silnym uścisku. Nie odpowiedziała już aurorce, zwróciła się jedynie do towarzyszącego im innego uzdrowiciela.
- Musze wysłać list, znajdź sowę i wróć tu - poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu, po chwili zwróciła się znów ku Jackie. Położyła dłonie na ramionach aurorki, by zmusić ją do położenia się na łóżku. Rany miała wciąż zbyt poważne, by choćby na chwilę mogła ją zostać. Ściągnęła z niej lepką od krwi szatę, odsłoniła brzuch i uda. - Nie umiem wyczarować patronusa. Sieć Fiuu nadal nie działa - wyjawiła jej szeptem, a do zmartwionego tonu głosu wkradło się zawstydzenie. Nie panowała nad zaklęciami z dziedziny obrony przed czarną magią na tyle biegle, by zdołała przekazać panu Rineheart wiadomość.
Serce stanęło jej na moment na myśl o Benjaminie, który pozostał sam na cmentarz z ludźmi, którzy doprowadzili Jackie do podobnego stanu.
Nie, on sobie poradzi, był tak silny. Musiał. Potrząsnęła głowa, jakby chciała w ten sposób przegnać ponure myśli.
- Próbowałaś się teleportować? - spytała z przyganą, choć było to pytanie retoryczne - widziała przecież, że to rany po rozszczepieniu. Uniosła znów różdżkę, by jej koniec skierować na rany na brzuchu i lewym udzie. -Curatio Vulnera Maxima - powiedziała spokojnie.
- Powiadomimy go - zapewniła jeszcze Jackie, a koniec wierzbowej różdżki rozbłysł jasnym, białym blaskiem.
Światło zaklęcie leczniczego objęło ramię i bok, jaśniejsze, niż się spodziewała, lecz nie towarzyszyło temu nic niepokojącego, wprost przeciwnie. Uważnym spojrzeniem niebieskich oczu śledziła działanie swych czarów, obserwując jak rany zaczynają się zasklepiać, a skóra materializować - po kilku uderzeniach serca zostały po nich jedynie czerwone pręgi, które będą na zawsze już szpecić ciało Jackie.
Zignorowała skrzywienie panny Rineheart, gdy wypowiadała jej imię. Nie był ani czas, ani miejsce na prywatne animozje. Wysłuchała jej, a twarz Poppy spowił cień zmartwienia, gdy Jackie zamknęła jej nadgarstek w silnym uścisku. Nie odpowiedziała już aurorce, zwróciła się jedynie do towarzyszącego im innego uzdrowiciela.
- Musze wysłać list, znajdź sowę i wróć tu - poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu, po chwili zwróciła się znów ku Jackie. Położyła dłonie na ramionach aurorki, by zmusić ją do położenia się na łóżku. Rany miała wciąż zbyt poważne, by choćby na chwilę mogła ją zostać. Ściągnęła z niej lepką od krwi szatę, odsłoniła brzuch i uda. - Nie umiem wyczarować patronusa. Sieć Fiuu nadal nie działa - wyjawiła jej szeptem, a do zmartwionego tonu głosu wkradło się zawstydzenie. Nie panowała nad zaklęciami z dziedziny obrony przed czarną magią na tyle biegle, by zdołała przekazać panu Rineheart wiadomość.
Serce stanęło jej na moment na myśl o Benjaminie, który pozostał sam na cmentarz z ludźmi, którzy doprowadzili Jackie do podobnego stanu.
Nie, on sobie poradzi, był tak silny. Musiał. Potrząsnęła głowa, jakby chciała w ten sposób przegnać ponure myśli.
- Próbowałaś się teleportować? - spytała z przyganą, choć było to pytanie retoryczne - widziała przecież, że to rany po rozszczepieniu. Uniosła znów różdżkę, by jej koniec skierować na rany na brzuchu i lewym udzie. -Curatio Vulnera Maxima - powiedziała spokojnie.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
| 168/214 (-10); obrażenia: 15 - osłabienie, 20 - tłuczone, 16 - cięte (lewy bok)
Nie mogła pogodzić się z tym, jak się zachowała. W swoim mniemaniu została tchórza, uciekając z pola walki, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę też z tego, że zostając na miejscu byłaby dla Bena tylko i wyłącznie niepotrzebnym ciężarem. Znowu nie radziła sobie z własną dumą, z własnym poczuciem obowiązku, które teraz szczypały i boleśnie gryzły odsłonięte części jej pokaleczonego ciała. Ciągle przemykające przed oczami obrazy były jak kolejne sztylety, tym razem niewidzialne, wbijające się w jej umysł z niewiarygodną siłą. Ben był jak żywy filar, zbudowany z twardego kamienia, zdolny do największych poświęceń, ale nawet najtwardszy, najbardziej wytrzymały filar mógł paść pod naporem uderzeń i ran. Miała jednak nadzieję na to, że wytrzyma jak najwięcej.
Mijały cenne sekundy – sekundy zamieniające się w minuty. Czas przelatywał jej między palcami, a ona znów została postawiona w pozycji bezradnej i bezsilnej. Mięśnie drżały, naprawiane przez magię, spajane najczystszą energią. Uzdrowicielka odbudowywała jej zranione ciało, ale mimo wszystko Jackie wciąż czuła się słaba. Straciła dużo krwi. Nie musiała znać się na ludzkiej anatomii, żeby wiedzieć, że takie obrażenia ucinały z łatwością czarodziejską nić życia.
Pamiętała tamto zdarzenie. Nie chciała się przyznawać, że przez naukę oklumencji była wtedy wrakiem człowieka i wszystkie ruchy, wszystkie gesty były poza jej kontrolą.
– Dziękuję – śledziła jej ruchy mętnym spojrzeniem. Opadła na łóżko, bo nie miała sił przeciwstawiać się zaleceniom Pomfrey. Ból był mniejszy, ale to nie znaczyło, że całkiem zniknął. Podążyła wzrokiem za mężczyzną, którego wysłała po sowę. Nieprzychylnym spojrzeniem obdarowała też kobietę, która ciekawie zaglądała do jej łóżka. Nie powinno ją to obchodzić. – Próbowałam się ratować – sprostowała szybko, niemal wchodząc jej w słowo. Nabrała powietrza, czując jak kolejne rany zasklepiają się na jej oczach. – Abesio nie zadziałało… anomalia… anomalia była blisko – szeptała, stwarzając jak najbardziej osobistą przestrzeń dla siebie i Poppy. Obie były w Zakonie Feniksa. Obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, czym były i jak groźne były anomalie. Zwłaszcza dla mugoli. – Zaatakowało nas dwóch czarodziejów z wyraźną chęcią… poranienia nas. Dwukrotnie dostałam Lamino. Protego… zdawało się być za słabe w… okolicy anomalii. Wody… mogłabym dostać wody?
Nie mogła pogodzić się z tym, jak się zachowała. W swoim mniemaniu została tchórza, uciekając z pola walki, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę też z tego, że zostając na miejscu byłaby dla Bena tylko i wyłącznie niepotrzebnym ciężarem. Znowu nie radziła sobie z własną dumą, z własnym poczuciem obowiązku, które teraz szczypały i boleśnie gryzły odsłonięte części jej pokaleczonego ciała. Ciągle przemykające przed oczami obrazy były jak kolejne sztylety, tym razem niewidzialne, wbijające się w jej umysł z niewiarygodną siłą. Ben był jak żywy filar, zbudowany z twardego kamienia, zdolny do największych poświęceń, ale nawet najtwardszy, najbardziej wytrzymały filar mógł paść pod naporem uderzeń i ran. Miała jednak nadzieję na to, że wytrzyma jak najwięcej.
Mijały cenne sekundy – sekundy zamieniające się w minuty. Czas przelatywał jej między palcami, a ona znów została postawiona w pozycji bezradnej i bezsilnej. Mięśnie drżały, naprawiane przez magię, spajane najczystszą energią. Uzdrowicielka odbudowywała jej zranione ciało, ale mimo wszystko Jackie wciąż czuła się słaba. Straciła dużo krwi. Nie musiała znać się na ludzkiej anatomii, żeby wiedzieć, że takie obrażenia ucinały z łatwością czarodziejską nić życia.
Pamiętała tamto zdarzenie. Nie chciała się przyznawać, że przez naukę oklumencji była wtedy wrakiem człowieka i wszystkie ruchy, wszystkie gesty były poza jej kontrolą.
– Dziękuję – śledziła jej ruchy mętnym spojrzeniem. Opadła na łóżko, bo nie miała sił przeciwstawiać się zaleceniom Pomfrey. Ból był mniejszy, ale to nie znaczyło, że całkiem zniknął. Podążyła wzrokiem za mężczyzną, którego wysłała po sowę. Nieprzychylnym spojrzeniem obdarowała też kobietę, która ciekawie zaglądała do jej łóżka. Nie powinno ją to obchodzić. – Próbowałam się ratować – sprostowała szybko, niemal wchodząc jej w słowo. Nabrała powietrza, czując jak kolejne rany zasklepiają się na jej oczach. – Abesio nie zadziałało… anomalia… anomalia była blisko – szeptała, stwarzając jak najbardziej osobistą przestrzeń dla siebie i Poppy. Obie były w Zakonie Feniksa. Obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, czym były i jak groźne były anomalie. Zwłaszcza dla mugoli. – Zaatakowało nas dwóch czarodziejów z wyraźną chęcią… poranienia nas. Dwukrotnie dostałam Lamino. Protego… zdawało się być za słabe w… okolicy anomalii. Wody… mogłabym dostać wody?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Nie ma za co dziękować - odpowiedziała natychmiast Poppy. Taki był przecież jej obowiązek, nie tylko zawodowy, nie jedynie powinność wobec Zakonu Feniksa i jego członków - lecz zwyczajny, ludzki, by pomóc innym, gdy tego potrzebują, korzystając przy tym z całej swojej wiedzy i umiejętności. Dostrzegłszy, gdzie patrzy Jackie, odwróciła się od niej na chwilę, gdy zaklęcie zostało już rzucone, a rany po rozszczepieniu przez nieudaną teleportację zasklepiały się i znikały pod wpływem czarów, aby złapać za parawan i zasunąć go energicznym ruchem, zapewniając im tym samym więcej prywatności. - Rozumiem - odpowiedziała spokojnie Poppy, a jej twarz spowił cień zmartwienia. Skoro próbowała teleportować się przy pomocy zaklęcia tak blisko źródła magicznej anomalii, to nie dziwne, że doszło do rozszczepienia - było to wysoce nierozsądne, lecz uzdrowicielce daleko było do oceniania. Gdyby nie musiała, z pewnością by tego nie zrobiła - choć z drugiej strony... Ta dziewczyna kiedyś ni stąd, ni zowąd, bez powodu wymierzyła jej taki cios, że złamała jej nos.
Nie wiedziała czego ma się po niej spodziewać.
- Tak, oczywiście - przytaknęła. Najcięższe z ran zostały uleczone, krwawienie zostało zatamowane, mogła więc wyjść zza parawanu i podejść do najbliższego nocnego stolika, na którym stał dzbanek i czysta szklanka. Poparzona czarownica świdrowała ją tak wścibskim spojrzeniem. - Powinna pani wypoczywać. Mam pani przynieść eliksir na sen, czy zaśnie pani sama? - spytała surowo, a do głosu wkradła się przygana i sugestia, że bardzo nieładnie tak podsłuchiwać.
Wróciła do Jackie z szklanką zimnej wody, którą podsunęła pod usta, by pomóc się jej napić. - Dobrze zrobiłaś, że... - przez chwilę szukała w myśli odpowiedniego słowa, wrodzony takt nie pozwolił jej użyć słowa uciekłaś, by nie pogłębić wyrzutów sumienia Jackie, które najpewniej ją dręczyły i nie trzeba było być legilimentą, by się tego domyślić - ... że tu przyszłaś. Wykrwawiłabyś się i martwa byś mu nie pomogła - szepnęła łagodnie, uśmiechając się blado, chcąc Jackie pocieszyć. - Och, gdzie on się podziewa... - jęknęła ze zniecierpliwieniem, zerkając w stronę drzwi, mężczyzna powinien wrócić już z tą sową. Odsunęła szatę Jackie, sprawdzając, czy rany zostały uleczone prawidłowo, dostrzegła skaleczenia na lewym boku aurorki, które umknęły dotychczasowym czarom. - Curatio Vulnera - powtórzyła raz jeszcze, a gdy zaklęcie zaklęcie zostało rzucone usłyszała za plecami huknięcie sowy.
Rozłożyła skrzydła i poszybowała ku okiennicy, gdzie przysiadła na parapecie, by z wyciągniętą nóżką oczekiwać na list. Uzdrowiciel, który wyłonił się zza parawanu, podał pannie Pomfrey rolkę pergaminu i pióro, a przekonawszy się, że nie potrzebuje pomocy przy pannie Rineheart, znów zniknął - pacjentów po wczorajszym pożarze nie brakowało. Nie trącac więcej czasu podeszła do nocnego stolika, by szybko naskrobać kilka słów - i jeszcze szybciej podejść do sowy, której przywiązała do nóżki złożoną karteczkę.
- Zanieś to Kieranowi Rineheart, pośpiesz się - szepnęła, a uszatka błotna huknęła na znak zgody i odleciała czym prędzej.
Nie wiedziała czego ma się po niej spodziewać.
- Tak, oczywiście - przytaknęła. Najcięższe z ran zostały uleczone, krwawienie zostało zatamowane, mogła więc wyjść zza parawanu i podejść do najbliższego nocnego stolika, na którym stał dzbanek i czysta szklanka. Poparzona czarownica świdrowała ją tak wścibskim spojrzeniem. - Powinna pani wypoczywać. Mam pani przynieść eliksir na sen, czy zaśnie pani sama? - spytała surowo, a do głosu wkradła się przygana i sugestia, że bardzo nieładnie tak podsłuchiwać.
Wróciła do Jackie z szklanką zimnej wody, którą podsunęła pod usta, by pomóc się jej napić. - Dobrze zrobiłaś, że... - przez chwilę szukała w myśli odpowiedniego słowa, wrodzony takt nie pozwolił jej użyć słowa uciekłaś, by nie pogłębić wyrzutów sumienia Jackie, które najpewniej ją dręczyły i nie trzeba było być legilimentą, by się tego domyślić - ... że tu przyszłaś. Wykrwawiłabyś się i martwa byś mu nie pomogła - szepnęła łagodnie, uśmiechając się blado, chcąc Jackie pocieszyć. - Och, gdzie on się podziewa... - jęknęła ze zniecierpliwieniem, zerkając w stronę drzwi, mężczyzna powinien wrócić już z tą sową. Odsunęła szatę Jackie, sprawdzając, czy rany zostały uleczone prawidłowo, dostrzegła skaleczenia na lewym boku aurorki, które umknęły dotychczasowym czarom. - Curatio Vulnera - powtórzyła raz jeszcze, a gdy zaklęcie zaklęcie zostało rzucone usłyszała za plecami huknięcie sowy.
Rozłożyła skrzydła i poszybowała ku okiennicy, gdzie przysiadła na parapecie, by z wyciągniętą nóżką oczekiwać na list. Uzdrowiciel, który wyłonił się zza parawanu, podał pannie Pomfrey rolkę pergaminu i pióro, a przekonawszy się, że nie potrzebuje pomocy przy pannie Rineheart, znów zniknął - pacjentów po wczorajszym pożarze nie brakowało. Nie trącac więcej czasu podeszła do nocnego stolika, by szybko naskrobać kilka słów - i jeszcze szybciej podejść do sowy, której przywiązała do nóżki złożoną karteczkę.
- Zanieś to Kieranowi Rineheart, pośpiesz się - szepnęła, a uszatka błotna huknęła na znak zgody i odleciała czym prędzej.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
| 191/214 (-5); obrażenia: 15 - osłabienie, 13 - tłuczone
Ceniła sobie prywatność, dlatego z ulgą przyjęła fakt, że uzdrowicielka tak trafnie rozpoznała kierunek, w którym uciekło jej spojrzenie. Zamknęło oczy, krzywiąc się, kiedy wszystkie rozerwane włókna jej ciała splatały się znów w jeden, silny warkocz. Kolejne czerwone pręgi przyozdobiły jej jasną skórę, przypominając jej o strachu, jaki czuła w czasie pierwszej, dłuższej rekonwalescencji po akcji. Z początku nie mogła się z tym pogodzić – z bólem, z dyskomfortem, jaki towarzyszył jej przy każdym dotknięciu kruchej, ledwo co zrośniętej skóry. Czuła się, jakby włożyła gryzący sweter – każdy ruch był cholernie nieprzyjemny. Teraz każda szrama była dla niej dowodem na to, że używała swoich sił przeciwko tym, którym należało się sprzeciwiać i którym należało się stawiać, nawet kosztem własnego zdrowia.
Życia.
Wzięła głęboki wdech, a powietrze wypuściła nieco drżącym strumieniem. Metaliczny posmak krwi czuła nawet teraz, chociaż minęło już kilka minut. Uniosła się lekko, żeby napić się wody. Uchwyciła szklankę palcami, ale nie była w stanie do końca trzymać ją sama. Skinęła głową w ramach podziękowania.
– Uciekłam? – weszła jej w słowo, ocierając usta prawą dłonią, tą czystą. – Ale myślimy podobnie. Masz rację, nie przydałabym mu się na nic, gdybym tam została w takim stanie. – odpowiedziała niechętnie, wzrokiem błądząc po nierównościach parawanu. Zaraz jednak przeniosła go na twarz Poppy. W tej chwili nawet nie starała się oczyścić w jej oczach po tamtym nieszczęśliwym zdarzeniu. Gdyby chciała, musiałaby opowiedzieć jej o legilimencji. Chciała? Nie. Dlatego odcinała się do tamtego zdarzenia, nie wierzyła w wybaczenie. Syknęła, czując, jak tkanki po raz kolejny ściągają się w jedno. Mętnym spojrzeniem sięgnęła sowy i przez chwilę śledziła ruchy Poppy, ale nim sowa odleciała, Jackie miała już zamknięte oczy. Ciągły stres trzymał jej ciało w ryzach, ale powoli docierały do niej nawoływania z krainy snów. Zmęczenie gryzło w przesłoniętą skórę. – Jak wygląda sytuacja po wczorajszym pożarze?
Jej udało się stamtąd uciec. Ale innym?
– Widziałaś kogoś z Zakonu? – ściszyła swój głos do wymaganego minimum.
Ceniła sobie prywatność, dlatego z ulgą przyjęła fakt, że uzdrowicielka tak trafnie rozpoznała kierunek, w którym uciekło jej spojrzenie. Zamknęło oczy, krzywiąc się, kiedy wszystkie rozerwane włókna jej ciała splatały się znów w jeden, silny warkocz. Kolejne czerwone pręgi przyozdobiły jej jasną skórę, przypominając jej o strachu, jaki czuła w czasie pierwszej, dłuższej rekonwalescencji po akcji. Z początku nie mogła się z tym pogodzić – z bólem, z dyskomfortem, jaki towarzyszył jej przy każdym dotknięciu kruchej, ledwo co zrośniętej skóry. Czuła się, jakby włożyła gryzący sweter – każdy ruch był cholernie nieprzyjemny. Teraz każda szrama była dla niej dowodem na to, że używała swoich sił przeciwko tym, którym należało się sprzeciwiać i którym należało się stawiać, nawet kosztem własnego zdrowia.
Życia.
Wzięła głęboki wdech, a powietrze wypuściła nieco drżącym strumieniem. Metaliczny posmak krwi czuła nawet teraz, chociaż minęło już kilka minut. Uniosła się lekko, żeby napić się wody. Uchwyciła szklankę palcami, ale nie była w stanie do końca trzymać ją sama. Skinęła głową w ramach podziękowania.
– Uciekłam? – weszła jej w słowo, ocierając usta prawą dłonią, tą czystą. – Ale myślimy podobnie. Masz rację, nie przydałabym mu się na nic, gdybym tam została w takim stanie. – odpowiedziała niechętnie, wzrokiem błądząc po nierównościach parawanu. Zaraz jednak przeniosła go na twarz Poppy. W tej chwili nawet nie starała się oczyścić w jej oczach po tamtym nieszczęśliwym zdarzeniu. Gdyby chciała, musiałaby opowiedzieć jej o legilimencji. Chciała? Nie. Dlatego odcinała się do tamtego zdarzenia, nie wierzyła w wybaczenie. Syknęła, czując, jak tkanki po raz kolejny ściągają się w jedno. Mętnym spojrzeniem sięgnęła sowy i przez chwilę śledziła ruchy Poppy, ale nim sowa odleciała, Jackie miała już zamknięte oczy. Ciągły stres trzymał jej ciało w ryzach, ale powoli docierały do niej nawoływania z krainy snów. Zmęczenie gryzło w przesłoniętą skórę. – Jak wygląda sytuacja po wczorajszym pożarze?
Jej udało się stamtąd uciec. Ale innym?
– Widziałaś kogoś z Zakonu? – ściszyła swój głos do wymaganego minimum.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Nie to miałam na myśli - odpowiedziała łagodnie; nie skłamała, było to przecież zgodne z prawdą. Uciekali tchórze, a Jackie Rinheart nie była przecież tchórzem - nie wątpiła w to, że miała w sobie ogromne pokłady odwagi, odwagi, której pannie Pomfrey najpewniej by zabrakło. Nie mogło być jednak inaczej, gdy ma się takiego ojca jak Kieran Rineheart. Znała go i darzyła szacunkiem, nawet sympatią, choć czasami naprawdę trudno było go lubić. Bardzo dużo krzyczał, bywał szorstki i nieprzyjemny, a tego nie potrafiła zaakceptować i głosem stanowczym, lecz spokojnym wyrażała swoją dezaprobatę. Wiedziała jednak, ze serce ma po właściwiej stronie; nie wątpiła, że tak samo było w przypadku jego córki, chciała poświęcić wszak życie na walkę ze złem, także dołączyła do Zakonu Feniksa i bez zawahania kładła na szali własne życie.
Panna Rineheart nie była złą osobą, lecz mimo to nie darzyła jej sympatią. Pamiętała tamten dzień dokładnie, choć nie wskazałaby, czy miało to miejsce rok, czy może dwa lata temu. Pracowała już wtedy jako uzdrowicielka, świeżo po stażu; panowało zamieszanie, nagle pojawiło się tylu pacjentów w trudnym stanie, nie wiedziała w co włożyć ręce, a zbliżywszy się do panny Rineheart usłyszała jedynie krzyki, że jest opieszała i niezaradna, a potem poczuła jej pięść na własnym nosie. Bolało niezwykle, obficie polała się krew, a panna Pomfrey sama wymagała pomocy. Nigdy nie zrozumiała powodów, dla których Jackie to zrobiła. Wtedy miała w oczach coś szalonego. Uważała ten wybryk za karygodny i godny potępienia, lecz gdyby tylko panna Rineheart zdecydowała się choćby przeprosić... Poppy nie potrafiłaby odmówić. Miała wyjątkowo miękkie serce i ogromne pokłady naiwności. Wybaczyłaby i nie gniewała się, choć od sympatii byłaby daleka; aurorka nigdy nie zdecydowała się jednak na ten krok, nawet od momentu, w którym zasiadały przy jednym stole podczas spotkań Zakonu Feniksa. Nie przeprosiła nigdy, uraza więc nie zniknęła.
Któż to widział, by kobieta używała sięgała po rozwiązania siłowe? Toż to nie wypada, naprawdę.
- Wiem, że Ministerstwo wezwało Margaux Vance z Francji w trybie pilnym. Zdążyła mnie powiadomić, bym także jej pomogła. Wiem, że Jessa Diggory także jest bezpieczna. Nie wiem, czy ją pamiętasz... Ofiar było jednak bardzo dużo - szepnęła, nie potrafiąc nawet ukrywać strachu, który nosiła w sobie. Spojrzenie niebieskich oczu uzdrowicielki skupiło się na licznych stłuczeniach, które szpeciły ciało aurorki. Jeszcze raz sięgnęła po różdżkę, by wyrzec słowa inkantacji: - Episkey.
Panna Rineheart nie była złą osobą, lecz mimo to nie darzyła jej sympatią. Pamiętała tamten dzień dokładnie, choć nie wskazałaby, czy miało to miejsce rok, czy może dwa lata temu. Pracowała już wtedy jako uzdrowicielka, świeżo po stażu; panowało zamieszanie, nagle pojawiło się tylu pacjentów w trudnym stanie, nie wiedziała w co włożyć ręce, a zbliżywszy się do panny Rineheart usłyszała jedynie krzyki, że jest opieszała i niezaradna, a potem poczuła jej pięść na własnym nosie. Bolało niezwykle, obficie polała się krew, a panna Pomfrey sama wymagała pomocy. Nigdy nie zrozumiała powodów, dla których Jackie to zrobiła. Wtedy miała w oczach coś szalonego. Uważała ten wybryk za karygodny i godny potępienia, lecz gdyby tylko panna Rineheart zdecydowała się choćby przeprosić... Poppy nie potrafiłaby odmówić. Miała wyjątkowo miękkie serce i ogromne pokłady naiwności. Wybaczyłaby i nie gniewała się, choć od sympatii byłaby daleka; aurorka nigdy nie zdecydowała się jednak na ten krok, nawet od momentu, w którym zasiadały przy jednym stole podczas spotkań Zakonu Feniksa. Nie przeprosiła nigdy, uraza więc nie zniknęła.
Któż to widział, by kobieta używała sięgała po rozwiązania siłowe? Toż to nie wypada, naprawdę.
- Wiem, że Ministerstwo wezwało Margaux Vance z Francji w trybie pilnym. Zdążyła mnie powiadomić, bym także jej pomogła. Wiem, że Jessa Diggory także jest bezpieczna. Nie wiem, czy ją pamiętasz... Ofiar było jednak bardzo dużo - szepnęła, nie potrafiąc nawet ukrywać strachu, który nosiła w sobie. Spojrzenie niebieskich oczu uzdrowicielki skupiło się na licznych stłuczeniach, które szpeciły ciało aurorki. Jeszcze raz sięgnęła po różdżkę, by wyrzec słowa inkantacji: - Episkey.
Ostatnio zmieniony przez Poppy Pomfrey dnia 07.05.18 23:45, w całości zmieniany 1 raz
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
| 214/214; obrażenia: 15 - osłabienie
Zawiedzione oczekiwania piekły, paliły żywym ogniem, powoli wżerając się w najgłębiej położone części ciała. Im nie wystarczyły już same myśli, spalone na popiół, stanowiące tylko jaśniejące chwilami paprochy; potrzebowały serca, a potem duszy, żeby objąć je i zdusić do końca. Dlatego wydawała się taka zgorzkniała, z twarzy przypominając raczej starą, zmurszałą sekretarkę od parzenia kawy niż młodą, ambitną aurorkę. Od zawsze ojciec wpajał jej, że najważniejszy jest obowiązek. Z początku jego słowa były dla niej spalonym ziarnem, które nigdy nie zakiełkuje, nie wyda owoców – przed zakończeniem Hogwartu, kiedy podjęła decyzję o zostaniu aurorem (zdawało jej się, że podjęła ją sama, a tak naprawdę podjął ją za nią ojciec jakieś kilka lat wcześniej), zdała sobie sprawę, że owe ziarno nie było spalone, potrzebowało po prostu więcej czasu, by przepchnąć się przez czarną warstwę gleby i dać o sobie znać. Coraz bardziej stawała się jego lustrzanym odbiciem, przejęła drobne gesty, mimikę twarzy, to samo, chłodne spojrzenie, które przekazywane było tylko innym kolorem tęczówek. Te jej, choć należały do matki, dawno już przestały jaśnieć typowo kobiecym blaskiem.
Zamknęła oczy, godząc się z obrazami pod nimi przepływającymi. Przykryła je wierzchem dłoni. Jej ciało błagało o odpoczynek, wołało o niego, ale zwarty i wciąż chcący działać umysł na to nie pozwalał. Dlatego chociaż leżała, wszystkie mięśnie miała sztywne. Zostawiła już temat ucieczki. Słuchała jej, ale bez kontaktu wzrokowego. Wydawało jej się, że to pomaga uzdrowicielom w ich pracy.
Margaux Vance. Kojarzyła to nazwisko i dość charakterystyczne imię, pewnie z szeregów Zakonu Feniksa. Jessa. Hogwart, wspólne przeżycia na boisku, znów Zakon Feniksa. Ale co z resztą?
– Rozumiem – odparła, teraz nieco spokojniej. – Świetnie sobie radzicie – zdawkowe słowa pochwały miały za zadanie podnieść ją na duchu, ale Jackie nigdy nie była zdolną aktywistką społeczną. – Ale to dopiero początek, nie opuszczaj gardy. Zresztą, do kogo ja to mówię – skrzywiła się, czując odchodzący ucisk bólu w miejscu, gdzie znikały siniaki. Kiedy zaklęcia przestało działać, podniosła się do siadu. Najwyraźniej zrobiła to za szybko, bo zakręciło jej się w głowie. Sapnęła cicho. – Teraz jeszcze bardziej musimy uważać. Płonące Ministerstwo to atak na nasze życie. Nigdy jeszcze nie widziałam tak potężnej czarnej magii… Szatańska Pożoga obejmowała cały budynek – jeszcze długo będzie słyszała w swojej głowie te cierpiętnicze wrzaski, jęki obolałych, okrutnie mocno poranionych czarodziejów i czarownic.
Uniosła wzrok, kiedy na parapecie, z którego jeszcze przed chwilą odlatywała jedna sowa, usiadła druga. Tą doskonale znała. Zerknęła na Poppy, kontrolnie, jakby chciała się zapytać, czy może pozwolić sowie wlecieć nieco głębiej, ale szaropióra przyjaciółka rozłożyła skrzydła i bezszelestnie przysiadła na metalowym wezgłowiu łóżka, zanim padło słowo pozwolenia. Jackie odplątała z jej nóżki list i odgoniła ją dłonią, by ta odleciała. Nie zostawiła po sobie nawet śladu. Szybko odwiązała list i rozwinęła go. Ledwie przebiegła wzrokiem po literach.
– Benowi nic nie jest. Żyje. Udało mu się ich powalić. – szepnęła z wyraźną ulgą. – Udało mu się.
Zawiedzione oczekiwania piekły, paliły żywym ogniem, powoli wżerając się w najgłębiej położone części ciała. Im nie wystarczyły już same myśli, spalone na popiół, stanowiące tylko jaśniejące chwilami paprochy; potrzebowały serca, a potem duszy, żeby objąć je i zdusić do końca. Dlatego wydawała się taka zgorzkniała, z twarzy przypominając raczej starą, zmurszałą sekretarkę od parzenia kawy niż młodą, ambitną aurorkę. Od zawsze ojciec wpajał jej, że najważniejszy jest obowiązek. Z początku jego słowa były dla niej spalonym ziarnem, które nigdy nie zakiełkuje, nie wyda owoców – przed zakończeniem Hogwartu, kiedy podjęła decyzję o zostaniu aurorem (zdawało jej się, że podjęła ją sama, a tak naprawdę podjął ją za nią ojciec jakieś kilka lat wcześniej), zdała sobie sprawę, że owe ziarno nie było spalone, potrzebowało po prostu więcej czasu, by przepchnąć się przez czarną warstwę gleby i dać o sobie znać. Coraz bardziej stawała się jego lustrzanym odbiciem, przejęła drobne gesty, mimikę twarzy, to samo, chłodne spojrzenie, które przekazywane było tylko innym kolorem tęczówek. Te jej, choć należały do matki, dawno już przestały jaśnieć typowo kobiecym blaskiem.
Zamknęła oczy, godząc się z obrazami pod nimi przepływającymi. Przykryła je wierzchem dłoni. Jej ciało błagało o odpoczynek, wołało o niego, ale zwarty i wciąż chcący działać umysł na to nie pozwalał. Dlatego chociaż leżała, wszystkie mięśnie miała sztywne. Zostawiła już temat ucieczki. Słuchała jej, ale bez kontaktu wzrokowego. Wydawało jej się, że to pomaga uzdrowicielom w ich pracy.
Margaux Vance. Kojarzyła to nazwisko i dość charakterystyczne imię, pewnie z szeregów Zakonu Feniksa. Jessa. Hogwart, wspólne przeżycia na boisku, znów Zakon Feniksa. Ale co z resztą?
– Rozumiem – odparła, teraz nieco spokojniej. – Świetnie sobie radzicie – zdawkowe słowa pochwały miały za zadanie podnieść ją na duchu, ale Jackie nigdy nie była zdolną aktywistką społeczną. – Ale to dopiero początek, nie opuszczaj gardy. Zresztą, do kogo ja to mówię – skrzywiła się, czując odchodzący ucisk bólu w miejscu, gdzie znikały siniaki. Kiedy zaklęcia przestało działać, podniosła się do siadu. Najwyraźniej zrobiła to za szybko, bo zakręciło jej się w głowie. Sapnęła cicho. – Teraz jeszcze bardziej musimy uważać. Płonące Ministerstwo to atak na nasze życie. Nigdy jeszcze nie widziałam tak potężnej czarnej magii… Szatańska Pożoga obejmowała cały budynek – jeszcze długo będzie słyszała w swojej głowie te cierpiętnicze wrzaski, jęki obolałych, okrutnie mocno poranionych czarodziejów i czarownic.
Uniosła wzrok, kiedy na parapecie, z którego jeszcze przed chwilą odlatywała jedna sowa, usiadła druga. Tą doskonale znała. Zerknęła na Poppy, kontrolnie, jakby chciała się zapytać, czy może pozwolić sowie wlecieć nieco głębiej, ale szaropióra przyjaciółka rozłożyła skrzydła i bezszelestnie przysiadła na metalowym wezgłowiu łóżka, zanim padło słowo pozwolenia. Jackie odplątała z jej nóżki list i odgoniła ją dłonią, by ta odleciała. Nie zostawiła po sobie nawet śladu. Szybko odwiązała list i rozwinęła go. Ledwie przebiegła wzrokiem po literach.
– Benowi nic nie jest. Żyje. Udało mu się ich powalić. – szepnęła z wyraźną ulgą. – Udało mu się.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przyjrzała się twarzy Jackie badawczo, podejrzliwie, próbując doszukać się śladów, ironi, czy kpiny. Po chwili westchnęła ciężko. - Jesteśmy dalecy od świetnego radzeni sobie... - przyznała szczerze; pacjentów mieli mnóstwo, do pracy brakowało rąk, niektórzy czekali po kilka godzin. Jackie miała szczęście, że zastała ją akurat wolną: jeszcze dwa kwadranse wcześniej była w stanie niemal krytycznym. Skrzywiła się lekko na słowo garda, nie była przecież żołnierzem, lecz puściła to mimo uszu; zrozumiała, co aurorka miała na myśli. Stała czujność w obecnych czasach była zwyczajną koniecznością. Obejzzawszy skórę Rineheart nie doszukała sie innych ran, mogło odetchnąć spokojnie - ale tego nie uczyniła, by gdy aurorka opowiedziała jej, co działo się ostatniej nocy Poppy wydała z siebie zduszony okrzyk, zasłoniła usta dłonią. Z wrażenia przysiadła na łóżku, aż cała drżała. - Szatańska pożoga? - powtórzyła niemal głucho. Tego nie wiedziała, sądziła, że to pożar... Czuła się naprawdę przerażona. Czarnoksiężnicy w Ministerstwie Magii? W ustach tak jej zaschło, kością w gardle stanęło powietrze, że nie mogła przełknąć śliny. Tak się zdumiała, tak zamyśliła nad okrucieństwem tego świata, rozpacając w myślach, ze tak musiało być, że nawet nie zwróciła uwagi, gdy sowa wleciała do sali chorych; nie powinna, lecz była zbyt pochłonięta myślami, by zaprotestować. Z zamyślenia wyrwały ją słowa Jackie. Jeden z kamieni spadł pannie Pomfrey z serca.
- Och, Merlinie, dzięki ci... - odetchnęła głęboko, czując jak nogi stają się miekkie; tak bardzo się o niego martwiła, lecz może niepotrzebnie - był tak silnym, utalentowanym czarodziejem. - Bardzo się cieszę... - szepnęła Poppy, nie potrafiąc powstrzymać kilku łez, które spłynęły po policzkach, gdy zaszkliły się oczy - ze szczęscia, że Ben żyje. Otarła je prędko rękawem, po czym podniosła się z łóżka, wygładzając spódnicę.
- W takim wypadku będziesz mogła spać spokojnie. Nie wypuszczę cię tej nocy. Musisz odpocząć - zarządziła uzdrowicielka, a ton jej głosu nagle diametralnie się zmienił - mówiła bardzo stanowczo, tonem nieznoszącym sprzeciwu. - W szafce nocnej jest czysta koszula nocna, przebierz się - zarządziła, gestem wskazując na biały mebel. - Polecę, by przyniesiono ci kolację... Musisz odzyskać siły. Nie, nie ma mowy, nie wstawaj. Masz odpoczywać. To zalecenie uzdrowicielskie - powiedziała natychmiast, gdy Jackie ledwo otworzyła usta. Poppy uniosła różdżkę, po raz ostatni juz dziś. - Lexis - szepnęła. - To pomoże ci dotrzymać obietnicy.
Jackie była zdecydowanie w zbyt gorącej wodzie kąpana.
- Och, Merlinie, dzięki ci... - odetchnęła głęboko, czując jak nogi stają się miekkie; tak bardzo się o niego martwiła, lecz może niepotrzebnie - był tak silnym, utalentowanym czarodziejem. - Bardzo się cieszę... - szepnęła Poppy, nie potrafiąc powstrzymać kilku łez, które spłynęły po policzkach, gdy zaszkliły się oczy - ze szczęscia, że Ben żyje. Otarła je prędko rękawem, po czym podniosła się z łóżka, wygładzając spódnicę.
- W takim wypadku będziesz mogła spać spokojnie. Nie wypuszczę cię tej nocy. Musisz odpocząć - zarządziła uzdrowicielka, a ton jej głosu nagle diametralnie się zmienił - mówiła bardzo stanowczo, tonem nieznoszącym sprzeciwu. - W szafce nocnej jest czysta koszula nocna, przebierz się - zarządziła, gestem wskazując na biały mebel. - Polecę, by przyniesiono ci kolację... Musisz odzyskać siły. Nie, nie ma mowy, nie wstawaj. Masz odpoczywać. To zalecenie uzdrowicielskie - powiedziała natychmiast, gdy Jackie ledwo otworzyła usta. Poppy uniosła różdżkę, po raz ostatni juz dziś. - Lexis - szepnęła. - To pomoże ci dotrzymać obietnicy.
Jackie była zdecydowanie w zbyt gorącej wodzie kąpana.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Spojrzała po sobie, doszukując się oznak jakichkolwiek więcej ran. Spod przeciętej zaklęciem szaty wyzierał na nią zakrwawiony bandaż, którym zawsze osłaniała swoje piersi, całkiem rezygnując z tak popularnej wśród czarownic bielizny. Nie potrzebowała jej, w czasie akcji tylko uwierała i irytowała nierównymi wcięciami. Przeniosła wzrok na Poppy, gdy dostrzegła jej reakcję na wieść o Szatańskiej Pożodze. Sama zdziwiła się, że magomedycy, tak naprawdę pierwsi w linii informacji, nie wiedzieli o niczym. A może niepotrzebnie na starcie generalizowała i tylko Poppy nie była świadoma zagrożenia, jakie objęło Ministerstwo. Czarna magia tak potężna jak ta z wczoraj była dla Jackie obcym zjawiskiem, chociaż przecież miała za sobą nie tylko kurs aurorski, który doskonale ją przygotował na „tego typu” przypadki, ale i lata nauki w Hogwarcie, gdzie przecież też poruszano temat najpotężniejszych czarnoksiężników chodzących po tej ziemi. Człowiek tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy z wagi problemu, dopóki ten problem nie pojawi się przed jego oczami.
Nie zaniesie się zapachem śmierci, spalenizny, gnijącego mięsa. Nie będzie żywy i realny.
Powiedziała jej już, żeby nie opuszczała gardy, nie chciała tłumaczyć, z jak wielką siłą mieli wczoraj do czynienia, kto i w jaki sposób zginął. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz, panno Pomfrey. Zwłaszcza, że z taką wrażliwością reagujesz na cierpienia innych. To dla Jackie również było obce – wrodzona emocjonalność. Czujność rozbudziła się w niej na dobre, kiedy Poppy wspomniała o jej noclegu tutaj.
– Co?! – oburzyła się. – Ja muszę tam wracać, do cholery! – na nic były jej krzyki, panna Pomfrey najwyraźniej jej nie słuchała. Gwałtownie podniosła się do siadu, ale zamiast wstać i na przekór wszystkiemu iść do przodu, niemal upadła na podłogę. Wszystkie mięśnie, choć odbudowane, wciąż były sztywne jak kłoda i okrutnie bolały. Ledwo wzięła oddech, natychmiast wracając do pozycji leżącej. Posłała uzdrowicielce nienawistne spojrzenie, ale posłuchała. Działanie zaklęcia na nieszczęście znała. Jednak zbyt wiele razy lądowała w Mungu. – Zostaw mi chociaż sowę – sapnęła drętwo.
Musiała napisać ojcu sowę, odpisać Benowi. Sytuacja została zażegnana, a aktorzy chwilowo zeszli ze sceny swojego teatru.
Nie zaniesie się zapachem śmierci, spalenizny, gnijącego mięsa. Nie będzie żywy i realny.
Powiedziała jej już, żeby nie opuszczała gardy, nie chciała tłumaczyć, z jak wielką siłą mieli wczoraj do czynienia, kto i w jaki sposób zginął. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz, panno Pomfrey. Zwłaszcza, że z taką wrażliwością reagujesz na cierpienia innych. To dla Jackie również było obce – wrodzona emocjonalność. Czujność rozbudziła się w niej na dobre, kiedy Poppy wspomniała o jej noclegu tutaj.
– Co?! – oburzyła się. – Ja muszę tam wracać, do cholery! – na nic były jej krzyki, panna Pomfrey najwyraźniej jej nie słuchała. Gwałtownie podniosła się do siadu, ale zamiast wstać i na przekór wszystkiemu iść do przodu, niemal upadła na podłogę. Wszystkie mięśnie, choć odbudowane, wciąż były sztywne jak kłoda i okrutnie bolały. Ledwo wzięła oddech, natychmiast wracając do pozycji leżącej. Posłała uzdrowicielce nienawistne spojrzenie, ale posłuchała. Działanie zaklęcia na nieszczęście znała. Jednak zbyt wiele razy lądowała w Mungu. – Zostaw mi chociaż sowę – sapnęła drętwo.
Musiała napisać ojcu sowę, odpisać Benowi. Sytuacja została zażegnana, a aktorzy chwilowo zeszli ze sceny swojego teatru.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Liczba ofiar była ogromna; szatańska pożoga nadal trawiła Ministerstwo Magii, a Szpital św. Munga juz był pełen poszkodowanych w pożarze. Chaos, chaos i jeszcze raz chaos, a przede wszystkim - panika. Co się stało i dlaczego? Poppy w pewnym sensie wolała po prostu... Nie słuchać. Musiała pozostać skupiona na pracy, na pacjentach, na tym co robi; anomalie wciąż szalały w całym kraju, utrudniając działanie magii, a nawet jeśli energia na terenie szpitala była ustabilizowana - skąd miała wiedzieć, czy nagle to wszystko nie runie jak domek z kart? Ostatnie tygodnie pokazywały, że wszystko jest możliwe i w każdej chwili powinni być przygotowani na najgorsze. Licho nie śpi. Magia lecznicza była dziedziną złożoną i skomplikowaną, wymagającą niezwykłej koncentracji, aby nie uczynić pacjentowi jeszcze większej krzywdy. Dlatego nie ruszała jeszcze Proroka Codziennego, który widziała na stolikach i szafkach nocnych; pacjenci szeptali o liście zaginionych, gdzieniegdzie słychać było łkanie, bo znalazło się na niej znajome nazwisko. Poppy nie mogła sobie w tym momencie pozwolić na dekocentrację, a była świadoma jak miękkie ma serce. Dała tego pokaz siadając na łóżku Jackie i roniąc kilka łez.
- Bardzo proszę, abyś się uspokoiła - powiedziała chłodno Poppy. Nie miała zamiaru tolerować podnoszenia na nią głosu, bo było to wyjątkowo niegrzeczne i niewdzięczne, biorąc pod uwagę, że właśnie doprowadziła ją do stanu używalności. Nie oczekiwała, rzecz jasna, podziękowań, lecz zwykłej uprzejmości. No tak, ale czegóż mogła się spodziewać po krzykaczce, która na dzień dobry traktuje inne kobiety prawym sierpowym? - Musisz odpocząć - powtórzyła stanowczo, podchodząc do łóżka Rineheart; na bladym czole pojawiła się zmarszczka, wyraźnie świadcząca, że zaczyna się irytować. Oczy miała wilgotne, ale doprawdy - Jackie była bardzo niesforna. Kiedy wreszcie się położyła, Poppy naciągnęła na nią kołdrę, jakby postępowała z dzieckiem. - Zostawię, ale masz przypilnować, aby nie naprzykrzała się innym pacjentom - poleciła uzdrowicielka. - Wszyscy potrzebujecie o d p o c z y n k u.
Nie każ mi tu wracać z eliksirem.
Na całe szczęście najwyraźniej Jackie nie znała tak dobrze działania zaklęcia, które na nią rzuciła. Bardzo dobrze, zdołała ją przechytrzyć. Wychodząc z sali chorych Poppy uśmiechnęła się lekko, choć była daleka od radości.
| zt x2
- Bardzo proszę, abyś się uspokoiła - powiedziała chłodno Poppy. Nie miała zamiaru tolerować podnoszenia na nią głosu, bo było to wyjątkowo niegrzeczne i niewdzięczne, biorąc pod uwagę, że właśnie doprowadziła ją do stanu używalności. Nie oczekiwała, rzecz jasna, podziękowań, lecz zwykłej uprzejmości. No tak, ale czegóż mogła się spodziewać po krzykaczce, która na dzień dobry traktuje inne kobiety prawym sierpowym? - Musisz odpocząć - powtórzyła stanowczo, podchodząc do łóżka Rineheart; na bladym czole pojawiła się zmarszczka, wyraźnie świadcząca, że zaczyna się irytować. Oczy miała wilgotne, ale doprawdy - Jackie była bardzo niesforna. Kiedy wreszcie się położyła, Poppy naciągnęła na nią kołdrę, jakby postępowała z dzieckiem. - Zostawię, ale masz przypilnować, aby nie naprzykrzała się innym pacjentom - poleciła uzdrowicielka. - Wszyscy potrzebujecie o d p o c z y n k u.
Nie każ mi tu wracać z eliksirem.
Na całe szczęście najwyraźniej Jackie nie znała tak dobrze działania zaklęcia, które na nią rzuciła. Bardzo dobrze, zdołała ją przechytrzyć. Wychodząc z sali chorych Poppy uśmiechnęła się lekko, choć była daleka od radości.
| zt x2
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
2 VII, po pojedynku
| PŻ: 75/244 (-50); obrażenia: 19 – odmrożenia, 39 – poparzenia, 111 – tłuczone
Ten pojedynek najzwyczajniej w świecie nie poszedł po jego myśli. Jego problemem nie był brak umiejętności, choćby z racji swego wieku nabył wiele doświadczenia. Zresztą, był aurorem, całe życie wprawiał się w walce. Na arenie nie okazał słabości, a przynajmniej w to właśnie wierzył, w końcu uniknął emocjonalnego podejścia do przebiegu całej potyczki. Również brakowało w jego postawie brawury, tak charakteryzującej często młodzieniaszków zaślepionych wizją szybkiego zwycięstwa. Winą za porażkę mógł obarczyć swój brak szczęścia. Oczywiście, nigdy nie lubił spychać całej odpowiedzialności za niepowodzenia na los, fatum czy niesprawiedliwość świata, jednak nie potrafił inaczej wyjaśnić dlaczego różdżka zawodziła go nawet przy najprostszych zaklęciach. Magia od zarania dziejów bywała kapryśna, w ostatnich miesiącach nieustannie, jednak tego dnia naprawdę robiła wszystko na przekór, nawet na chwilę nie poddając się jego woli. Choć czasem mimo wszystko współpracowała. Kilka niepowodzeń na samym początku starcia zdążyło przechylić szalę zwycięstwa. Gorycz porażki wciąż ciążyła mu na języku, ale świadomość, że to był tylko klubowy pojedynek, pozwalała nie przejmować się jego końcowym wynikiem.
Przynajmniej nie był aż tak bardzo pokiereszowany skoro udało mu się dotrzeć do Munga o własnych siłach. Nie mógł ukryć, że był nieco poobijany, gdzieniegdzie poparzony, zaś cały prawy bok nosił ślady odmrożenia, jednak to wydawało się tak bardzo niegroźne przez pryzmat tych wszystkich razy, gdy na własnej skórze poznał działanie czarnomagicznych zaklęć. Ileż razy krwawił, ignorował ból złamanych kości, desperacko unikał myślenia o naderwanych ścięgnach. Mnogość blizn na jego ciele mówiła sama ze siebie.
Wylądował w jednej z tych szpitalnych sal wyposażonych po kilka łóżek, których nie pofatygowano się odgrodzić od siebie parawanami, aby zapewnić minimum prywatności pacjentom. Niezbyt zwrócił uwagę na to, że ulokowano go na oddziale, gdzie zajmowano się przede wszystkim obrażeniami doznanymi wskutek wypadków przedmiotowych. Opadł na jedno z łóżek, krzywiąc się przy tym boleśnie, jednak nie śmiał narzekać. Kazano mu czekać, więc czekał cierpliwie, spojrzeniem sunąc po całym pomieszczeniu. Całkiem wygodnie było milczeć, choć zdołał już odzyskać zdolność mowy, którą odebrała mu panna Sprout zaklęciem. Najwidoczniej panny z tej rodziny miały charakter.
| PŻ: 75/244 (-50); obrażenia: 19 – odmrożenia, 39 – poparzenia, 111 – tłuczone
Ten pojedynek najzwyczajniej w świecie nie poszedł po jego myśli. Jego problemem nie był brak umiejętności, choćby z racji swego wieku nabył wiele doświadczenia. Zresztą, był aurorem, całe życie wprawiał się w walce. Na arenie nie okazał słabości, a przynajmniej w to właśnie wierzył, w końcu uniknął emocjonalnego podejścia do przebiegu całej potyczki. Również brakowało w jego postawie brawury, tak charakteryzującej często młodzieniaszków zaślepionych wizją szybkiego zwycięstwa. Winą za porażkę mógł obarczyć swój brak szczęścia. Oczywiście, nigdy nie lubił spychać całej odpowiedzialności za niepowodzenia na los, fatum czy niesprawiedliwość świata, jednak nie potrafił inaczej wyjaśnić dlaczego różdżka zawodziła go nawet przy najprostszych zaklęciach. Magia od zarania dziejów bywała kapryśna, w ostatnich miesiącach nieustannie, jednak tego dnia naprawdę robiła wszystko na przekór, nawet na chwilę nie poddając się jego woli. Choć czasem mimo wszystko współpracowała. Kilka niepowodzeń na samym początku starcia zdążyło przechylić szalę zwycięstwa. Gorycz porażki wciąż ciążyła mu na języku, ale świadomość, że to był tylko klubowy pojedynek, pozwalała nie przejmować się jego końcowym wynikiem.
Przynajmniej nie był aż tak bardzo pokiereszowany skoro udało mu się dotrzeć do Munga o własnych siłach. Nie mógł ukryć, że był nieco poobijany, gdzieniegdzie poparzony, zaś cały prawy bok nosił ślady odmrożenia, jednak to wydawało się tak bardzo niegroźne przez pryzmat tych wszystkich razy, gdy na własnej skórze poznał działanie czarnomagicznych zaklęć. Ileż razy krwawił, ignorował ból złamanych kości, desperacko unikał myślenia o naderwanych ścięgnach. Mnogość blizn na jego ciele mówiła sama ze siebie.
Wylądował w jednej z tych szpitalnych sal wyposażonych po kilka łóżek, których nie pofatygowano się odgrodzić od siebie parawanami, aby zapewnić minimum prywatności pacjentom. Niezbyt zwrócił uwagę na to, że ulokowano go na oddziale, gdzie zajmowano się przede wszystkim obrażeniami doznanymi wskutek wypadków przedmiotowych. Opadł na jedno z łóżek, krzywiąc się przy tym boleśnie, jednak nie śmiał narzekać. Kazano mu czekać, więc czekał cierpliwie, spojrzeniem sunąc po całym pomieszczeniu. Całkiem wygodnie było milczeć, choć zdołał już odzyskać zdolność mowy, którą odebrała mu panna Sprout zaklęciem. Najwidoczniej panny z tej rodziny miały charakter.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Od piątej rano była na nogach. Zbudziła się o świcie, lecz zdawało jej się, że to środek nocy; tak było ciemno i ponuro na zewnątrz. Londyn tonął w lodowatej mgle, która przyniosła im tylko cienie smutku. W ostatnich dniach działo się tak wiele, że prawdziwym zdziwieniem odkryła, że zapomniała kupić pieczywa i wędliny; spiżarnię miała zupełnie pustą. Musiała na śniadanie zadowolić się kawą z mlekiem, która postawiła ją na nogi. Błędnym Rycerzem dostała się do Szpitala św. Munga; w ostatnich dniach nikt nie mógł się teleportować, a jeśli próbował - skutkowało to bolesnym rozszczepieniem. W magicznym autobusie panowała grobowa atmosfera; nikt nie potrafił otrząsnąć się po tym, co ostatnio miało miejsce. Krzyki ofiar pożaru wciąż śniły jej się po nocach.
Zapomniała o tej pełnej smutku ciszy, gdy dotarła do szpitala. Pomimo szóstej rano było na korytarzach głośno. Wciąż docierali ranni, czarodzieje, którzy ucierpieli podczas zamachu na Ministerstwo Magii, wrzeszczeli z bólu; niektórych trzeba było wprowadzić w stan śpiączki, bo eliksiry przeciwbólowe nie zdawały egzaminy. Rany po czarnej magii rządziły się innymi, niezwykle chaotycznymi prawami; wykazywały odporność na standardowe lekarstwa.
Nie wiedziała w co włożyć ręce. Latała od sali do sali; ledwie skończyła obchód, a natychmiast znajdowano jej kolejne zajęcie. Nie narzekała, ależ skąd, przywykła do ciężkiej pracy, bardzo często harowała ponad siły; wszyscy mieli ją za delikatną i wątłą, lecz przywykła do długich dyżurów i braku przerwy. Po wielu godzinach znajoma niemal siłą zaciągnęła ją do pokoju socjalnego. Dopiero wtedy, gdy w nozdrza niemal brutalnie wdarła się cudowna woń gorącej zupy cebulowej i świeżego pieczywa Poppy poczuła jak bardzo jest głodna... Żołądek niemal zapadł się w sobie boleśnie. Z wdzięcznością opadła na fotel i kiedy tylko zjadła pierwszą łyżkę z hukiem otwarły się drzwi.
Pojawił się kolejny pacjent, pilnie potrzebujący pomocy. Poppy niemal machinalnie wyciągnęła rękę, powstrzymując Emmę od ruszenia się z miejsca. - Ja pójdę - odezwała się łagodnie, odkładając łyżkę. Nic się jej nie stanie, niedługo wróci.
Musiała zejść na inne piętro. Na urazach pozaklęciowych wszystkie łóżka były już zajęte... Co wyraźnie świadczyło o chaosie, który obecnie miał miejsce. Śpieszyła się, niemal biegła; nie chciała, by pacjent czekał. Przekazano jej informację, że to ranny z Klubu Pojedynków, pokręciła więc głową z dezaprobatą - sądziła, że obecnie wstrzymano spotkania. Na łóżku, tym samym łóżku, na którym zaledwie kilka dni temu spoczywała Jackie, siedział teraz jej ojciec - na pierwszy rzut oka mogła już stwierdzić, że nieźle oberwał.
- Panie Rineheart! - przywitała go łagodnym, ciepłym uśmiechem, od razu sięgając po różdżkę; dzień dobry mogłoby być wyjątkowo nie na miejscu. - Klub Pojedynków? - spytała, aby to potwierdzić. Bez wahania przysunęła koniec własnej różdżki i wyrzekła pewnie: - Subsisto Dolorem Maxima!
Auror nie był w stanie krytycznym, lecz rany miał rozległe i niewątpliwie bolesne, a do tego - różnego rodzaju, uleczenie ich zajmie chwilę, a nie chciała by cierpiał. I wiedziała, że nie przyznałby się do tego, tylko zaciskał zęby. Dlatego pytanie go o to uznała za zbędne i przeszła od razu do działania.
- Któż pana tak urządził? - spytała Poppy, aby przegonić ciszę.
Zapomniała o tej pełnej smutku ciszy, gdy dotarła do szpitala. Pomimo szóstej rano było na korytarzach głośno. Wciąż docierali ranni, czarodzieje, którzy ucierpieli podczas zamachu na Ministerstwo Magii, wrzeszczeli z bólu; niektórych trzeba było wprowadzić w stan śpiączki, bo eliksiry przeciwbólowe nie zdawały egzaminy. Rany po czarnej magii rządziły się innymi, niezwykle chaotycznymi prawami; wykazywały odporność na standardowe lekarstwa.
Nie wiedziała w co włożyć ręce. Latała od sali do sali; ledwie skończyła obchód, a natychmiast znajdowano jej kolejne zajęcie. Nie narzekała, ależ skąd, przywykła do ciężkiej pracy, bardzo często harowała ponad siły; wszyscy mieli ją za delikatną i wątłą, lecz przywykła do długich dyżurów i braku przerwy. Po wielu godzinach znajoma niemal siłą zaciągnęła ją do pokoju socjalnego. Dopiero wtedy, gdy w nozdrza niemal brutalnie wdarła się cudowna woń gorącej zupy cebulowej i świeżego pieczywa Poppy poczuła jak bardzo jest głodna... Żołądek niemal zapadł się w sobie boleśnie. Z wdzięcznością opadła na fotel i kiedy tylko zjadła pierwszą łyżkę z hukiem otwarły się drzwi.
Pojawił się kolejny pacjent, pilnie potrzebujący pomocy. Poppy niemal machinalnie wyciągnęła rękę, powstrzymując Emmę od ruszenia się z miejsca. - Ja pójdę - odezwała się łagodnie, odkładając łyżkę. Nic się jej nie stanie, niedługo wróci.
Musiała zejść na inne piętro. Na urazach pozaklęciowych wszystkie łóżka były już zajęte... Co wyraźnie świadczyło o chaosie, który obecnie miał miejsce. Śpieszyła się, niemal biegła; nie chciała, by pacjent czekał. Przekazano jej informację, że to ranny z Klubu Pojedynków, pokręciła więc głową z dezaprobatą - sądziła, że obecnie wstrzymano spotkania. Na łóżku, tym samym łóżku, na którym zaledwie kilka dni temu spoczywała Jackie, siedział teraz jej ojciec - na pierwszy rzut oka mogła już stwierdzić, że nieźle oberwał.
- Panie Rineheart! - przywitała go łagodnym, ciepłym uśmiechem, od razu sięgając po różdżkę; dzień dobry mogłoby być wyjątkowo nie na miejscu. - Klub Pojedynków? - spytała, aby to potwierdzić. Bez wahania przysunęła koniec własnej różdżki i wyrzekła pewnie: - Subsisto Dolorem Maxima!
Auror nie był w stanie krytycznym, lecz rany miał rozległe i niewątpliwie bolesne, a do tego - różnego rodzaju, uleczenie ich zajmie chwilę, a nie chciała by cierpiał. I wiedziała, że nie przyznałby się do tego, tylko zaciskał zęby. Dlatego pytanie go o to uznała za zbędne i przeszła od razu do działania.
- Któż pana tak urządził? - spytała Poppy, aby przegonić ciszę.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź