Sala numer jeden
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer jeden
Niedawna wojna zrobiła z Mungiem swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu; pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
Kto by się spodziewał tak niefortunnego zbiegu okoliczności? Liliana wybrała się wraz ze swoją siostrą na bal w Noc Duchów - jak na przyjęcie wróciły do domu wcześnie, acz mimo wszystko późno; dzień później był dniem, w którym należało to wszystko odespać, wszakże brak snu piękności szkodzi. Nie mniej, biedna Yaxley była nie do końca przytomna. W nocy zaś miała dyżur ponieważ jedna ze stażystek się rozchorowała (być może szlajała się rozchełstana po dworze o zbyt późnej porze) i niestety półwila miała ją zastąpić. Nie, nie była z tego faktu ani trochę zadowolona, ale co robić? Podporządkowała się woli przełożonym na wieczór będąc gotową. Miała jedynie nadzieję, że jej obowiązki zostaną chociażby skrócone ze względu na stan fizyczny, lecz kogo ona chciała oszukać? Służba zdrowia zamęczała biednych uzdrowicieli, a kiedy było się stażystą, praw miało się jeszcze mniej, co było odwrotnie proporcjonalne do liczby obowiązków.
Właściwie Liliana była w zupełnie innym miejscu kiedy dostała wezwanie na wypadki przedmiotowe. Nie robiła niczego wymagającego, wszakże w Mungu nie było co chwilę niesamowitych przypadków będących rajem dla kogoś, kto się dopiero uczy. Tak naprawdę to układała fiolki z eliksirami na odpowiednie miejsca, ponieważ magomedycy mieli tendencję do tego, ażeby zostawiać je w zupełnie przypadkowych, niepasujących do siebie miejscach. Szczęśliwie pracowita mróweczka Yaxley zawsze po nich sprzątała, za co powinni być jej dozgonnie wdzięczni! To właśnie sobie myślała stojąca na palcach blondynka kiedy do pokoju wdarł się ktoś postronny informując, że Rosalie właśnie została przyjęta z dusznościami. Mocno zaniepokojone dziewczę rzuciło wszystko w cholerę, byleby zejść na parter w niemal szaleńczym tempie.
Dotarła pędem do sali, do której chwilę później przywieziono jej siostrę. Duszącą się. Lilka przełknęła głośno ślinę doskonale zdając sobie sprawę, że całe to zamieszanie spowodowane jest jej chorobą. Dlaczego tylko się uaktywniła? Tego nie wiedziała, acz postanowiła czym prędzej działać. Zbliżyła się do łóżka, na którym leżała właśnie Rosie i położyła rękę na jej ramieniu.
- Spokojnie, będzie dobrze. - Starała się ją uspokoić. Przywołała nawet na twarz pokrzepiający uśmiech. Kilkanaście sekund później rzeczywiście nie było czym się martwić, bowiem za pomocą zaklęcia udrażniającego drogi oddechowe druga półwila mogła spokojnie oddychać.
- Co się stało? Bierzesz leki? - dopytywała, szukając w szufladzie czegoś na uspokojenie i wzmocnienie.
Właściwie Liliana była w zupełnie innym miejscu kiedy dostała wezwanie na wypadki przedmiotowe. Nie robiła niczego wymagającego, wszakże w Mungu nie było co chwilę niesamowitych przypadków będących rajem dla kogoś, kto się dopiero uczy. Tak naprawdę to układała fiolki z eliksirami na odpowiednie miejsca, ponieważ magomedycy mieli tendencję do tego, ażeby zostawiać je w zupełnie przypadkowych, niepasujących do siebie miejscach. Szczęśliwie pracowita mróweczka Yaxley zawsze po nich sprzątała, za co powinni być jej dozgonnie wdzięczni! To właśnie sobie myślała stojąca na palcach blondynka kiedy do pokoju wdarł się ktoś postronny informując, że Rosalie właśnie została przyjęta z dusznościami. Mocno zaniepokojone dziewczę rzuciło wszystko w cholerę, byleby zejść na parter w niemal szaleńczym tempie.
Dotarła pędem do sali, do której chwilę później przywieziono jej siostrę. Duszącą się. Lilka przełknęła głośno ślinę doskonale zdając sobie sprawę, że całe to zamieszanie spowodowane jest jej chorobą. Dlaczego tylko się uaktywniła? Tego nie wiedziała, acz postanowiła czym prędzej działać. Zbliżyła się do łóżka, na którym leżała właśnie Rosie i położyła rękę na jej ramieniu.
- Spokojnie, będzie dobrze. - Starała się ją uspokoić. Przywołała nawet na twarz pokrzepiający uśmiech. Kilkanaście sekund później rzeczywiście nie było czym się martwić, bowiem za pomocą zaklęcia udrażniającego drogi oddechowe druga półwila mogła spokojnie oddychać.
- Co się stało? Bierzesz leki? - dopytywała, szukając w szufladzie czegoś na uspokojenie i wzmocnienie.
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wstrząs i zdenerwowanie ocierające się wręcz o panikę były tymi uczuciami, które towarzyszyły Colinowi przez całą drogę do Munga. I choć potem nie pamiętał z niej ani jednej chwili, poza spojrzeniem Rosalie i chrapliwymi próbami złapania oddechu, były to jedne z najstraszniejszych minut w jego życiu. Szczególnie że nic, kompletnie nic z tego nie rozumiał, a nagła i zaskakująca reakcja dziewczyny była dla niego całkowitym szokiem. Owszem, ich rozmowa miała wyjątkowo emocjonalny charakter, ale przecież nie mogła wywołać aż tak poważnej reakcji! Rosalie dusiła się na jego oczach, zupełnie bezwolnie poddając się jakiemuś dziwnemu atakowi, a on nie mógł nic zrobić, poza wezwaniem pomocy i oczekiwaniem na jej przybycie.
Zarówno w czasie drogi do szpitala, jak i w samym szpitalu, gdy pilnie przyjęto ich na oddział, kręcił się w kółko, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Na domiar złego dopadło go zmęczenie, które postanowiło się uaktywnić dopiero teraz, wydzierając z niego najmniejszy pierwiastek siły i sprawiając, że opadł bezwładnie na krzesło. Ledwie dostrzegł, jak do sali wbiega inna młoda dziewczyna, ledwie rozpoznał w niej siostrę Rosalie i ledwie słyszał, co mówi. Oparł łokcie na kolanach i schował twarz w dłoniach, próbując nic nie widzieć i nic nie słyszeć. Ta cała sytuacja powoli go przerastała.
- Leki? - odezwał się jednak, gdy ostatnie słowa w końcu do niego dotarły. Podniósł głowę i spojrzał w kierunku łóżka, na którym znajdowała się Rosalie. Jej siostra stała obok, a jej strapiona mina mówiła sama za siebie. Colin podniósł się z miejsca i na lekko chwiejnych nogach podszedł do obu dziewczyn. - O jakich lekach ona mówi? - zapytał, wskazując brodą na Lilianę, a w jego oczach zabłysło groźne podejrzenie. Przestało go interesować całe otoczenie, gdy wpatrywał się w Rosalie oczekując odpowiedzi.
Chociaż tak właściwie już jej nie potrzebował, a wszystko układało się w jedną całość. Przesadzona reakcja, napad duszności i problemy z oddychaniem; zdrowy człowiek tak nie reaguje, nie wpada w tak poważny stan i nie potrzebuje transportu do szpitala. Atak paniki, owszem, ale łatwo go uspokoić, a Rosalie pomogło dopiero zaklęcie wypowiedziane przez jej siostrę. Była chora i to najwyraźniej poważnie. A on o tym nie wiedział. Dotknęło go coś na kształt rozgoryczenia. Najpierw Samael wyraźnie okazał mu brak zaufania, teraz to samo zrobiła Rosalie, zatajając przed nim tak ważną rzecz. Co jeszcze spotka go w ciągu kolejnych dni?
Zarówno w czasie drogi do szpitala, jak i w samym szpitalu, gdy pilnie przyjęto ich na oddział, kręcił się w kółko, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Na domiar złego dopadło go zmęczenie, które postanowiło się uaktywnić dopiero teraz, wydzierając z niego najmniejszy pierwiastek siły i sprawiając, że opadł bezwładnie na krzesło. Ledwie dostrzegł, jak do sali wbiega inna młoda dziewczyna, ledwie rozpoznał w niej siostrę Rosalie i ledwie słyszał, co mówi. Oparł łokcie na kolanach i schował twarz w dłoniach, próbując nic nie widzieć i nic nie słyszeć. Ta cała sytuacja powoli go przerastała.
- Leki? - odezwał się jednak, gdy ostatnie słowa w końcu do niego dotarły. Podniósł głowę i spojrzał w kierunku łóżka, na którym znajdowała się Rosalie. Jej siostra stała obok, a jej strapiona mina mówiła sama za siebie. Colin podniósł się z miejsca i na lekko chwiejnych nogach podszedł do obu dziewczyn. - O jakich lekach ona mówi? - zapytał, wskazując brodą na Lilianę, a w jego oczach zabłysło groźne podejrzenie. Przestało go interesować całe otoczenie, gdy wpatrywał się w Rosalie oczekując odpowiedzi.
Chociaż tak właściwie już jej nie potrzebował, a wszystko układało się w jedną całość. Przesadzona reakcja, napad duszności i problemy z oddychaniem; zdrowy człowiek tak nie reaguje, nie wpada w tak poważny stan i nie potrzebuje transportu do szpitala. Atak paniki, owszem, ale łatwo go uspokoić, a Rosalie pomogło dopiero zaklęcie wypowiedziane przez jej siostrę. Była chora i to najwyraźniej poważnie. A on o tym nie wiedział. Dotknęło go coś na kształt rozgoryczenia. Najpierw Samael wyraźnie okazał mu brak zaufania, teraz to samo zrobiła Rosalie, zatajając przed nim tak ważną rzecz. Co jeszcze spotka go w ciągu kolejnych dni?
Miałam wrażenie, że zaraz odpłynę. Już powoli się poddawałam, kiedy nagle usłyszałam dźwięk zaklęcia i moje płuca jakby nagle odblokowały się. Wzięłam wielki, głęboki oddech otwierając od razu oczy. Już zapomniałam jakie oddychanie może być przyjemne. Spojrzałam na Lilianę z wdzięcznością. Jakikolwiek miałam pogląd na to, że jako młoda dama nie powinna pracować w takim miejscu, to jej umiejętności magiczne nadzwyczaj się przydawały. Cóż, kiedy ja dostawałam chorobę, ona widocznie specjalnie dla mnie, ale i dla innych czarodziejów, otrzymywała więcej umiejętności leczniczej magii.
Podniosłam się lekko, gdy moja siostra zadawała mi pytanie. Musiałam się nad tym przez chwilę zastanowić i z przerażeniem stwierdziłam, że przez to wszystko zapomniałam. Rozmowa z nestorem, podły nastrój, przecież przez kilka godzin przeleżałam w swoim pokoju płacząc w poduszkę. A potem popędziłam do Colina. Lekarstwa nagle stały się dla mnie kwestią drugorzędną.
- Nie wzięłam ich dzisiaj, Lili - odpowiedziałam, ale jakby taka skruszona? - Miałam dzisiaj rozmowę z nestorem i jakoś tak… przepraszam.
Było mi głupio, gdybym je wzięła, to być może sprawy by się tak nie potoczyły. Uspokoiłabym się i wszystko by minęło. A tak nie dość że postawiłam na nogi lorda Fawley’a, szpital z Lilianą na czele, to jeszcze prawie się udusiłam.
- Potem rozmawiałam z lordem Fawley’em i… - przerzuciłam na niego swój wzrok, a widząc jego spojrzenie, poczerwieniałam ze wstydu. - Leki, na klątwę Ondymy. Oh, proszę tak na mnie nie patrzeć, lordzie Fawley. Nikt oprócz rodziny nie wie, że choruję.
Nie był to dla mnie powód do szczęścia, nie czułam potrzeby chwalić się przed kimkolwiek, że jest mi coś tak poważnego. No bo i po co miałabym to robić? Patrzyli by na mnie i uważali tylko, aby nic mi się nie stało. Aby mnie nie zdenerwować, nie zmęczyć, chciałam, żeby wszyscy traktowali mnie normalnie. Chciałam uchodzić za kogoś doskonałego, kogoś bez wad. Taka chciałam być dla ludzi.
- Liliano - zwróciłam się do swojej siostry, patrząc jak przegląda szafeczki w poszukiwaniu czegoś. - Czy ojciec juz… wie?
Głos miałam nie pewny. Nie chciałam, żeby się dowiedział. I już nawet nie chodziło o moje spotkanie z lordem Fawley’em, ale samo to, że nie wzięłam lekarstw i naraziłam się na niebezpieczeństwo. Nie chciałam, aby czuł zawód.
Podniosłam się lekko, gdy moja siostra zadawała mi pytanie. Musiałam się nad tym przez chwilę zastanowić i z przerażeniem stwierdziłam, że przez to wszystko zapomniałam. Rozmowa z nestorem, podły nastrój, przecież przez kilka godzin przeleżałam w swoim pokoju płacząc w poduszkę. A potem popędziłam do Colina. Lekarstwa nagle stały się dla mnie kwestią drugorzędną.
- Nie wzięłam ich dzisiaj, Lili - odpowiedziałam, ale jakby taka skruszona? - Miałam dzisiaj rozmowę z nestorem i jakoś tak… przepraszam.
Było mi głupio, gdybym je wzięła, to być może sprawy by się tak nie potoczyły. Uspokoiłabym się i wszystko by minęło. A tak nie dość że postawiłam na nogi lorda Fawley’a, szpital z Lilianą na czele, to jeszcze prawie się udusiłam.
- Potem rozmawiałam z lordem Fawley’em i… - przerzuciłam na niego swój wzrok, a widząc jego spojrzenie, poczerwieniałam ze wstydu. - Leki, na klątwę Ondymy. Oh, proszę tak na mnie nie patrzeć, lordzie Fawley. Nikt oprócz rodziny nie wie, że choruję.
Nie był to dla mnie powód do szczęścia, nie czułam potrzeby chwalić się przed kimkolwiek, że jest mi coś tak poważnego. No bo i po co miałabym to robić? Patrzyli by na mnie i uważali tylko, aby nic mi się nie stało. Aby mnie nie zdenerwować, nie zmęczyć, chciałam, żeby wszyscy traktowali mnie normalnie. Chciałam uchodzić za kogoś doskonałego, kogoś bez wad. Taka chciałam być dla ludzi.
- Liliano - zwróciłam się do swojej siostry, patrząc jak przegląda szafeczki w poszukiwaniu czegoś. - Czy ojciec juz… wie?
Głos miałam nie pewny. Nie chciałam, żeby się dowiedział. I już nawet nie chodziło o moje spotkanie z lordem Fawley’em, ale samo to, że nie wzięłam lekarstw i naraziłam się na niebezpieczeństwo. Nie chciałam, aby czuł zawód.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Z początku nie dotarło do niej, że Rosalie nie przybyła do szpitala sama. Przejęta losem siostry, pośród różnorakich emocji, a przede wszystkim chęci niesienia pomocy, zignorowała obecność Colina w pomieszczeniu. Dopiero kiedy starsza Yaxley wzięła głęboki wdech, a jej spojrzenie nabrało bardziej przytomny odcień, emocje nieco opadły. Posłała mężczyźnie zdziwione spojrzenie; przecież sądziła, że o wszystkim wie. Nie zamierzała się wtrącać w ich sprawy - nie były one jej sprawami. Zignorowała wewnętrzne poczucie udzielenia w miarę zadowalającej odpowiedzi. Całą swoją uwagę skupiła na pacjentce, która wyraźnie była czymś poruszona, co było przyczyną nawrotu objawów choroby.
Pośrednio również niezażycie leków. Liliana pokręciła lekko głową, na znak dezaprobaty. Nie potrafiła w takiej chwili udzielać siostrze reprymendy, dlatego uśmiechnęła się pokrzepiająco. Rozejrzawszy się wokół dostrzegła jedną z pracownic.
- Lauro, przyniosłabyś lek na klątwę Ondyny? Zrobimy inhalację - zwróciła się do kobiety, która to zaraz zniknęła za drzwiami. Wzrok błękitnych oczu ponownie skierował się na Rosie. Półwila zastanawiała się teraz nad powodem całego tego niefortunnego zamieszania. Co doprowadziło do tego, że zapomniała wziąć medykamentów? To było wszakże bardzo nieroztropne.
- Nestor? - spytała, lekko zdziwiona. - Ustalaliście już datę ślubu? Rozumiem, że jesteś podekscytowana, ale od tego zależy twoje życie, musisz bardziej uważać... - powiedziała zmartwionym głosem. Nie przypuszczała nawet, że chodziło o odmowę. W idealnym świecie Lilki, pełnym romantyzmu oraz szczęścia, zakochani brali ze sobą ślub - był to naturalny etap każdego związku. Zapomniała o rodowych waśniach i politycznych utrudnieniach, zupełnie, jak gdyby żyła w innych czasach.
Nie komentowała tematu niewiedzy o chorobie. Za to usłyszawszy o ojcu zrobiła nietęgą minę. Nie chciała jej straszyć, aczkolwiek...
- Nie sądzę. Jeżeli jednak doszło do ataku podczas rozmowy z nestorem, to pewnie kwestia czasu. Chyba, że nawrót nastąpił później. Szpital powinien poinformować najbliższą osobę, ale skoro ja tu jestem, to chyba nie ma potrzeby... - wyjaśniła najlepiej jak umiała. Czy ojciec powinien o tym wiedzieć? Niekoniecznie.
Pośrednio również niezażycie leków. Liliana pokręciła lekko głową, na znak dezaprobaty. Nie potrafiła w takiej chwili udzielać siostrze reprymendy, dlatego uśmiechnęła się pokrzepiająco. Rozejrzawszy się wokół dostrzegła jedną z pracownic.
- Lauro, przyniosłabyś lek na klątwę Ondyny? Zrobimy inhalację - zwróciła się do kobiety, która to zaraz zniknęła za drzwiami. Wzrok błękitnych oczu ponownie skierował się na Rosie. Półwila zastanawiała się teraz nad powodem całego tego niefortunnego zamieszania. Co doprowadziło do tego, że zapomniała wziąć medykamentów? To było wszakże bardzo nieroztropne.
- Nestor? - spytała, lekko zdziwiona. - Ustalaliście już datę ślubu? Rozumiem, że jesteś podekscytowana, ale od tego zależy twoje życie, musisz bardziej uważać... - powiedziała zmartwionym głosem. Nie przypuszczała nawet, że chodziło o odmowę. W idealnym świecie Lilki, pełnym romantyzmu oraz szczęścia, zakochani brali ze sobą ślub - był to naturalny etap każdego związku. Zapomniała o rodowych waśniach i politycznych utrudnieniach, zupełnie, jak gdyby żyła w innych czasach.
Nie komentowała tematu niewiedzy o chorobie. Za to usłyszawszy o ojcu zrobiła nietęgą minę. Nie chciała jej straszyć, aczkolwiek...
- Nie sądzę. Jeżeli jednak doszło do ataku podczas rozmowy z nestorem, to pewnie kwestia czasu. Chyba, że nawrót nastąpił później. Szpital powinien poinformować najbliższą osobę, ale skoro ja tu jestem, to chyba nie ma potrzeby... - wyjaśniła najlepiej jak umiała. Czy ojciec powinien o tym wiedzieć? Niekoniecznie.
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie mógł zapanować nad gniewem, który ogarnął go z zadziwiającą gwałtownością, gdy kolejno wysłuchiwał tłumaczeń sióstr, a mały chorobowy sekret przestawał był sekretem. Przenosił zagniewane spojrzenie z Rosalie na Lilianę, jakby ta druga była czemuś winna i nerwowo zaciskał dłonie, starając się nie okazać zdenerwowania i nie zdradzić się jakimś niepotrzebnym słowem. Chociaż wszystko się w nim burzyło, a rozgoryczenie postawą Samaela, odmową nestora zlały się w jedno, kumulując się na Merlina ducha winnej Rosalie.
- I zapewne dowiedziałbym się dopiero wtedy, gdy połączylibyśmy się małżeńskim węzłem. Wszak wcześniej nie byłbym członkiem rodziny, lecz nikim - wydusił z siebie przez zęby, starając się, by jego słowa nie miały w sobie ani rozgoryczenia, ani żalu, co jednak nie do końca mu wyszło. Znowu okazał się niewarty tego, by powierzono mu jakąś informację, jakąś tajemnicę, by mu zaufano i tym zaufaniem obdarzono. Po raz kolejny okazało się, że jest człowiekiem, którego można wodzić za nos i mówić o wszystkim - opowiadać ładne bajki, budować wizje wspólnej przyszłości - z wyjątkiem rzeczy naprawdę ważnych. - Nie będzie żadnego ślubu - warknął w stronę Liliany, nie siląc się już na uprzejmość, wyraźnie zły, wyraźnie wzburzony. I wyraźnie zawiedziony. Ten afront bolał bardziej niż odmowa nestora Yaxley'ów, a ból wzmagany był tym mocniej, im bardziej Colin wspominał wczorajszą porażkę; identyczną, jaką poniósł w starciu z drugą osobą, którą cenił równie mocno co Rosalie.
- Nie powinnyście ukrywać tego przed ojcem, lord Yaxley ma prawo wiedzieć, co się dzieje z jego chorą córką - opadł z powrotem na krzesło, nie patrząc już w stronę łóżka, ale chowając twarz w dłoniach. Łokcie oparł na kolanach i schylił głowę, chcąc się odgrodzić od tego wszystkiego. Powoli go to przytłaczało, nie czuł się z tym dobrze; wręcz przeciwnie, zagubienie, ból i odrzucenie atakowały ze zdwojoną siłą. Nie mógł jednak okazać teraz swojej słabości i załamania faktem, że kolejna osoba nie uznała go za wartego zaufania. Nie mógł się teraz rozkleić i sięgnąć po ukrytą za pazuchą piersiówkę, by pociągnąć porządny łyk alkoholu. Musiał podnieść głowę, spojrzeć w oczy Rosalie i udawać, że wcale nie czuje się zraniony i odrzucony. Ponownie tego samego dnia.
- I zapewne dowiedziałbym się dopiero wtedy, gdy połączylibyśmy się małżeńskim węzłem. Wszak wcześniej nie byłbym członkiem rodziny, lecz nikim - wydusił z siebie przez zęby, starając się, by jego słowa nie miały w sobie ani rozgoryczenia, ani żalu, co jednak nie do końca mu wyszło. Znowu okazał się niewarty tego, by powierzono mu jakąś informację, jakąś tajemnicę, by mu zaufano i tym zaufaniem obdarzono. Po raz kolejny okazało się, że jest człowiekiem, którego można wodzić za nos i mówić o wszystkim - opowiadać ładne bajki, budować wizje wspólnej przyszłości - z wyjątkiem rzeczy naprawdę ważnych. - Nie będzie żadnego ślubu - warknął w stronę Liliany, nie siląc się już na uprzejmość, wyraźnie zły, wyraźnie wzburzony. I wyraźnie zawiedziony. Ten afront bolał bardziej niż odmowa nestora Yaxley'ów, a ból wzmagany był tym mocniej, im bardziej Colin wspominał wczorajszą porażkę; identyczną, jaką poniósł w starciu z drugą osobą, którą cenił równie mocno co Rosalie.
- Nie powinnyście ukrywać tego przed ojcem, lord Yaxley ma prawo wiedzieć, co się dzieje z jego chorą córką - opadł z powrotem na krzesło, nie patrząc już w stronę łóżka, ale chowając twarz w dłoniach. Łokcie oparł na kolanach i schylił głowę, chcąc się odgrodzić od tego wszystkiego. Powoli go to przytłaczało, nie czuł się z tym dobrze; wręcz przeciwnie, zagubienie, ból i odrzucenie atakowały ze zdwojoną siłą. Nie mógł jednak okazać teraz swojej słabości i załamania faktem, że kolejna osoba nie uznała go za wartego zaufania. Nie mógł się teraz rozkleić i sięgnąć po ukrytą za pazuchą piersiówkę, by pociągnąć porządny łyk alkoholu. Musiał podnieść głowę, spojrzeć w oczy Rosalie i udawać, że wcale nie czuje się zraniony i odrzucony. Ponownie tego samego dnia.
Nie wiedziałam na kim skupić swój wzrok. Na lordzie Fawley’u czy na Lilianie. Przeskakiwałam to tak z siostry na niego, dopiero po wybuchu złości przez Colina skupiłam na nim na dłużej swoją uwagę. Był na mnie zły, zdenerwowany i rozumiałam to, ale nie jest to powodem, aby tak mnie traktował.
- Jak pan śmie, lordzie Fawley? Wypraszam sobie takie insynuacje - odpowiedziałam ostro, może nawet trochę za bardzo.
Adrenalina ponownie mi skoczyła i ciśnienie, gdy Liliana zaczęła wspominać o dacie ślubu. Spojrzałam na nią ze łzami w oczach, a gdy Colin powiedział, że żadnego ślubu nie będzie - znów się rozpłakałam. Czułam, że siostra jednak będzie musiała zaaplikować mi jakieś środki na uspokojenie, ponieważ sama chyba nie dam rady.
- Nie, moja kochana. Nestor nie zgodził się na nasz związek, ojciec nie wie, że byłam spotkać się z lordem Fawley’em, dlatego jeśli byś mogła, proszę nie mów mu nic - powiedziałam, co jakiś czas pociągając nosem.
Widząc i słysząc z jaką pogardą traktuje mnie teraz lord Fawley, było mi naprawdę przykro. Przecież nie zrobiłam nic złego. Powiedziałabym mu, gdybym tylko miała pewność, że będziemy razem. Nie chciałam go martwić swoim stanem zdrowia, nie chciałam, aby obchodził się ze mną jak z jajkiem. Czy to takie trudne do zrozumienia? Utkwiłam w nim swoje spojrzenie. Zaczęłam się denerwować jeszcze bardziej.
- Co pan sobie myśli, lordzie Fawley? - zapytałam podniesionym głosem, niemal krzycząc. - To ja decyduje kiedy komuś powiem o swojej chorobie, tym bardziej, że nie jest to temat którym lubię się dzielić. Nigdy nie chciałam, aby ktokolwiek widział we mnie osobę chorą, tym bardziej pan. Odkąd pana poznałam, chciałam być idealna, nie martwić lorda swoimi problemami. A teraz obrywa mi się za to, że chciałam dobrze?
Prawie wstałam z łóżka, ale brak sił, nakazał mi znowu na nim usiąść. Byłam na niego zła. Znowu zachowywał się jak obrażona dziewczynka, której zabrana została ulubiona zabaweczka. Jak miało to tak wyglądać, to może nawet dobrze się stało? Szybko jednak odgoniłam te myśli, przecież Colin nie był taki.
- Proszę schować swoją urażoną dumę. Nie jest pan jedyną osobą na tej sali, która czuje się skrzywdzona. Myśli pan, że mi to wszystko jest na rękę? Że nie tego nie przeżywam? Że, na brodę Merlina, nie cierpię?!
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się tak uniosłam. Nie pamiętam kiedy ostatni raz podniosłam głos na mężczyznę. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek wydarzyło się coś takiego? Jednak jego zachowanie powodowało, że aż buzowałam cała od środka. Wystraszyłam się sama siebie. Spuściłam wzrok, otarłam mokre policzki.
- Przepraszam, po prostu jest mi bardzo przykro, że to wszystko się wydarzyło, a mam wrażenie, że pan obarcza mnie tym, jakby to była moja wina. Ja również potrzebuję teraz wsparcia, nie potępienia - powiedziałam już cicho, spokojnie, zwracając się jeszcze do siostry. - Liliano, przepraszam, że musiałaś tego wysłuchiwać.
- Jak pan śmie, lordzie Fawley? Wypraszam sobie takie insynuacje - odpowiedziałam ostro, może nawet trochę za bardzo.
Adrenalina ponownie mi skoczyła i ciśnienie, gdy Liliana zaczęła wspominać o dacie ślubu. Spojrzałam na nią ze łzami w oczach, a gdy Colin powiedział, że żadnego ślubu nie będzie - znów się rozpłakałam. Czułam, że siostra jednak będzie musiała zaaplikować mi jakieś środki na uspokojenie, ponieważ sama chyba nie dam rady.
- Nie, moja kochana. Nestor nie zgodził się na nasz związek, ojciec nie wie, że byłam spotkać się z lordem Fawley’em, dlatego jeśli byś mogła, proszę nie mów mu nic - powiedziałam, co jakiś czas pociągając nosem.
Widząc i słysząc z jaką pogardą traktuje mnie teraz lord Fawley, było mi naprawdę przykro. Przecież nie zrobiłam nic złego. Powiedziałabym mu, gdybym tylko miała pewność, że będziemy razem. Nie chciałam go martwić swoim stanem zdrowia, nie chciałam, aby obchodził się ze mną jak z jajkiem. Czy to takie trudne do zrozumienia? Utkwiłam w nim swoje spojrzenie. Zaczęłam się denerwować jeszcze bardziej.
- Co pan sobie myśli, lordzie Fawley? - zapytałam podniesionym głosem, niemal krzycząc. - To ja decyduje kiedy komuś powiem o swojej chorobie, tym bardziej, że nie jest to temat którym lubię się dzielić. Nigdy nie chciałam, aby ktokolwiek widział we mnie osobę chorą, tym bardziej pan. Odkąd pana poznałam, chciałam być idealna, nie martwić lorda swoimi problemami. A teraz obrywa mi się za to, że chciałam dobrze?
Prawie wstałam z łóżka, ale brak sił, nakazał mi znowu na nim usiąść. Byłam na niego zła. Znowu zachowywał się jak obrażona dziewczynka, której zabrana została ulubiona zabaweczka. Jak miało to tak wyglądać, to może nawet dobrze się stało? Szybko jednak odgoniłam te myśli, przecież Colin nie był taki.
- Proszę schować swoją urażoną dumę. Nie jest pan jedyną osobą na tej sali, która czuje się skrzywdzona. Myśli pan, że mi to wszystko jest na rękę? Że nie tego nie przeżywam? Że, na brodę Merlina, nie cierpię?!
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się tak uniosłam. Nie pamiętam kiedy ostatni raz podniosłam głos na mężczyznę. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek wydarzyło się coś takiego? Jednak jego zachowanie powodowało, że aż buzowałam cała od środka. Wystraszyłam się sama siebie. Spuściłam wzrok, otarłam mokre policzki.
- Przepraszam, po prostu jest mi bardzo przykro, że to wszystko się wydarzyło, a mam wrażenie, że pan obarcza mnie tym, jakby to była moja wina. Ja również potrzebuję teraz wsparcia, nie potępienia - powiedziałam już cicho, spokojnie, zwracając się jeszcze do siostry. - Liliano, przepraszam, że musiałaś tego wysłuchiwać.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Tragikomedia. Z czasem na pewno będzie się z tego śmiać; z tego, że stała w samym oku cyklonu. Pomiędzy dwojgiem skrzywdzonych ludzi, którzy chyba zapomnieli jak się rozmawia. Rozmawia, nie rzuca oskarżeniami. Liliana najbardziej w świecie pragnęła być bezstronna - neutralną górą, opoką w razie nieprzyjemnego obrotu spraw. Lecz to wszystko okazało się być jedynie ogromnym, pobożnym życzeniem, niemożliwym do zrealizowania. Sama nagle poczuła, jak wzbierają w niej emocje. Dwie kąsające strony otoczone grubym murem niezrozumienia, a także niezidentyfikowanego bólu. Dopiero wtedy powoli zaczęło do młodszej Yaxleyówny docierać co tak właściwie się stało. Ślubu miało nie być, nestor postanowił położyć kres miłości dwojga ludzi tylko dlatego, że nie podobało mu się nazwisko kandydata. Przecież nie mógł mieć innego, lepszego powodu, czyż nie?
Poczuła wszechogarniający ją chłód, który otulał miękko jej skórę. To była zgroza, zmartwienie, lęk? Prawdopodobnie zrzuciły się na nią wszystkie negatywne emocje, jakie tylko znał świat, w dodatku lawinowo. Wbrew wszystkiemu utrzymywała żelazny uśmiech przypominający bardziej gipsowy odlew aniżeli wdzięk potomkini wil. Co powinna powiedzieć w tak patowej sytuacji?
- Nie wiedziałam - przyznała tą jedną oczywistość, będącą tylko irytującym wydźwiękiem. - Nie ma sensu się teraz o to kłócić... - dodała, widząc, a także słysząc, że nadchodzi burza. Burza, której być może nie będzie umiała powstrzymać.
Z początku nie wtrącała się w ich spory; niestety odbijały się one na zdrowiu jej siostry, a na to pozwolić nie mogła.
- Proszę baczyć na swoje zachowanie, lordzie Fawley. Jeżeli się pan nie uspokoi, będę zmuszona pana wyprosić. Takie emocje nie wpływają dobrze na chorobę Rosie - dolała oliwy do ognia, siląc się na groźny ton i równie groźną minę. Dajcie spokój, kto by się wystraszył tak słodkiej, puszystej kuleczki o dobrym sercu?
Całość zwieńczyła bezradnym westchnieniem. Włącznie z przeprosinami siostry. Sięgnęła najzwyczajniej w świecie do szuflady wyjmując niewielką fiolkę z przezroczystym płynem. - Wypij to, to na uspokojenie - mruknęła do starszej Yaxley podając jej specyfik. Tylko bez wymówek!
Poczuła wszechogarniający ją chłód, który otulał miękko jej skórę. To była zgroza, zmartwienie, lęk? Prawdopodobnie zrzuciły się na nią wszystkie negatywne emocje, jakie tylko znał świat, w dodatku lawinowo. Wbrew wszystkiemu utrzymywała żelazny uśmiech przypominający bardziej gipsowy odlew aniżeli wdzięk potomkini wil. Co powinna powiedzieć w tak patowej sytuacji?
- Nie wiedziałam - przyznała tą jedną oczywistość, będącą tylko irytującym wydźwiękiem. - Nie ma sensu się teraz o to kłócić... - dodała, widząc, a także słysząc, że nadchodzi burza. Burza, której być może nie będzie umiała powstrzymać.
Z początku nie wtrącała się w ich spory; niestety odbijały się one na zdrowiu jej siostry, a na to pozwolić nie mogła.
- Proszę baczyć na swoje zachowanie, lordzie Fawley. Jeżeli się pan nie uspokoi, będę zmuszona pana wyprosić. Takie emocje nie wpływają dobrze na chorobę Rosie - dolała oliwy do ognia, siląc się na groźny ton i równie groźną minę. Dajcie spokój, kto by się wystraszył tak słodkiej, puszystej kuleczki o dobrym sercu?
Całość zwieńczyła bezradnym westchnieniem. Włącznie z przeprosinami siostry. Sięgnęła najzwyczajniej w świecie do szuflady wyjmując niewielką fiolkę z przezroczystym płynem. - Wypij to, to na uspokojenie - mruknęła do starszej Yaxley podając jej specyfik. Tylko bez wymówek!
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jeśli do tej pory był zirytowany i zagniewany, to teraz jego złość sięgnęła apogeum, spalając się w całej swojej gwałtowności, którą skierował w stronę obu sióstr Yaxley. Zniknęła gdzieś świadomość, że znajdują się w szpitalnej sali, że przez drzwi w każdej chwili może ktoś wejść, że Rosalie spoczywała na łóżku, próbując dojść do siebie, a jej siostra robiła wszystko, by doprowadzić ją do porządku. Zniknęły wszystkie emocje poza gniewem i rozczarowanie, które ogarniały każdy nerw jego ciała, zawładnęły każdą myślą i nie chciałby dopuścić do głosu innych emocji. Zresztą - po co? Skoro w oczach Rosalie nie zrobiła przecież nic złego. Ot, zataiła ważną informację o stanie swojego zdrowia; a gdyby byli w miejscu bardziej publicznym, gdzie wyciągnięcie różdżki i wezwanie pomocy nie wchodziło w grę? Postanowiła go przed faktem dokonanym i to w sytuacji, która bezpośrednio zagrażała jej życiu. A teraz jeszcze miała pretensje, że to on ją źle traktuje. On! Panując nad swoimi emocjami i robiąc wszystko, by nie okazać gniewu!
- Jak śmiem? - niemalże syknął, podnosząc głowę i spoglądając na dziewczynę zmęczonym wzrokiem; mimo gniewu nie był w nastroju do kłótni i wzajemnych oskarżeń. Wiedział zresztą, że Rosalie nigdy nie pojmie, czym go uraziła i zraniła; a on nie był skory tłumaczyć jej swojego przywiązania do Samaela i bólu zdrady, jakiego doświadczył z jego rąk. I którego doświadczał ponownie, silniejszego, odczuwalnego niczym wbicie ostrego sztyletu między żebra - od osoby, którą darzył bezgraniczną miłością, a w której teraz widział jedynie swojego własnego kata. - Nie wspominając o swojej chorobie... naraziłaś na niebezpieczeństwo samą siebie... a mnie na poważne konsekwencje... Gdybyśmy byli gdziekolwiek, w lesie, na ulicy, otoczeni mugolami... nie mógłbym ci w żaden sposób pomóc - poderwał się z krzesła, czerpiąc głębokie oddechy między kolejnymi urywanymi słowami, jakie kierował do Rosalie. Nie mógłby, bo nie wiedziałby, co się dzieje; spanikowałby, pozwolił podstępnemu paraliżowi owładnąć swoim ciałem. Stałby, klęczał, padł na ziemię tylko po to, by patrzeć, jak panna Yaxley dusi się na jego oczach, a on byłby bezbronny, zdezorientowany i przerażony sytuacją, na którą nikt go nigdy nie przygotował.
- Sam wyjdę - warknął jeszcze raz w kierunku młodszej z sióstr, posyłając jej nieprzychylne spojrzenie. W tej chwili towarzystwo ich obu działało mu na nerwy i jeszcze bardziej potęgowało uczucie niesprawiedliwości. - Życzę szybkiego powrotu do zdrowia, panno Yaxley - rzucił w stronę Rosalie i trzasnął drzwiami, wychodząc na korytarz. Z hukiem, ze złością, z wyraźną agresją w każdym swoim ruchu. Co jeszcze przed nim ukrywała? Jakie tajemnice trzymała dla siebie, mimo że były ważne dla ich obojga?
z/t Colineł
- Jak śmiem? - niemalże syknął, podnosząc głowę i spoglądając na dziewczynę zmęczonym wzrokiem; mimo gniewu nie był w nastroju do kłótni i wzajemnych oskarżeń. Wiedział zresztą, że Rosalie nigdy nie pojmie, czym go uraziła i zraniła; a on nie był skory tłumaczyć jej swojego przywiązania do Samaela i bólu zdrady, jakiego doświadczył z jego rąk. I którego doświadczał ponownie, silniejszego, odczuwalnego niczym wbicie ostrego sztyletu między żebra - od osoby, którą darzył bezgraniczną miłością, a w której teraz widział jedynie swojego własnego kata. - Nie wspominając o swojej chorobie... naraziłaś na niebezpieczeństwo samą siebie... a mnie na poważne konsekwencje... Gdybyśmy byli gdziekolwiek, w lesie, na ulicy, otoczeni mugolami... nie mógłbym ci w żaden sposób pomóc - poderwał się z krzesła, czerpiąc głębokie oddechy między kolejnymi urywanymi słowami, jakie kierował do Rosalie. Nie mógłby, bo nie wiedziałby, co się dzieje; spanikowałby, pozwolił podstępnemu paraliżowi owładnąć swoim ciałem. Stałby, klęczał, padł na ziemię tylko po to, by patrzeć, jak panna Yaxley dusi się na jego oczach, a on byłby bezbronny, zdezorientowany i przerażony sytuacją, na którą nikt go nigdy nie przygotował.
- Sam wyjdę - warknął jeszcze raz w kierunku młodszej z sióstr, posyłając jej nieprzychylne spojrzenie. W tej chwili towarzystwo ich obu działało mu na nerwy i jeszcze bardziej potęgowało uczucie niesprawiedliwości. - Życzę szybkiego powrotu do zdrowia, panno Yaxley - rzucił w stronę Rosalie i trzasnął drzwiami, wychodząc na korytarz. Z hukiem, ze złością, z wyraźną agresją w każdym swoim ruchu. Co jeszcze przed nim ukrywała? Jakie tajemnice trzymała dla siebie, mimo że były ważne dla ich obojga?
z/t Colineł
Patrzyłam na niego, nie wiedząc, dlaczego on mnie nie rozumie. Przecież wyjaśniłam czym się kierowałam, a on nadal swoje. Dlaczego był na mnie taki zły? To tak bardzo uraziło go, że nie powiedziałam mu o chorobie?
Zarzucał mi, że nie powiedziałam mu prawdy. A czy ja znałam jego tajemnice? Może sam na coś chorował i mi nie powiedział? Może skrywa coś innego, równie ważnego albo i nawet bardziej, a wyżywa się na mnie, bo przecież łatwiej jest odreagować na kobiecie.
Zwęziłam oczy, posyłając mu lodowate spojrzenie. Może i naraziłam, ale nie wszystko było moją winą. Gdyby lord Fawley potraktował mnie tam w bibliotece inaczej, gdyby od siebie nie odsuwał, pozwolił mi się uspokoić, na pewno wszystko wyglądałoby inaczej. Może teraz kończylibyśmy swoją rozmowę, zwieńczając ją jednym z zakazanych pocałunków, gdzieś za regałem. Tak, aby nikt nic nie widział.
Już miałam mu odpowiadać, sama znowu próbując poderwać się na nogi, kiedy Liliana podała mi środek uspokajający. Westchnęłam głęboko, ciesząc się, że mogę to zrobić. Że też akurat Colin w tym samym momencie stwierdził, że sam wyjdzie. Prawie się tym zakrztusiłam.
- Lordzie Fawley - zaczęłam patrząc, jak kieruje się w stronę drzwi. - Proszę nie wychodzi…
Znikną za nimi, trzaskając potężnie, tak, że aż podskoczyłam na siedzeniu. Przez chwilę siedziałam, nie wiedząc co mam zrobić. Byłam taka zdziwiona jego zachowaniem, nie przypuszczałam, że wyjdzie.
Nagle zapragnęłam pobiec za nim. Złapać go w pasie, przytulić, przyprowadzić tu z powrotem, przeprosić za swoje zachowanie. A on wyszedł.
- Colin! - krzyknęłam za nim.
Zbyt gwałtownie wstałam jednak z łóżka, zakręciło mi się w głowie i opadłam na nie. Wpatrzyłam się w drzwi, licząc na to, że mnie usłyszy i zaraz wróci. Ale nie wracał, dlaczego on nie wracał? W końcu straciłam nadzieję. Ukryłam twarz w dłoniach, chciałam znaleźć się już w domu. Dlaczego on nie wrócił? Ukochany mężczyzna powinien być na każde wezwanie swojej kobiety, a ja go zawołałam, to dlaczego nie pojawił się tu z powrotem? Nie padł u mych nóg i nie zapytał, czy czegoś nie potrzebuje? Dlaczego tak się nie zachowywał, jak prawdziwy książę z powieści? Ze starych historii miłosnych, które tak chętnie czytałam. Czyżby mężczyźni wcale tacy nie byli?
- Lili, czy mogę wrócić od razu do domu? Zrobię inhalację u siebie - powiedziałam, łkając cicho.
Zarzucał mi, że nie powiedziałam mu prawdy. A czy ja znałam jego tajemnice? Może sam na coś chorował i mi nie powiedział? Może skrywa coś innego, równie ważnego albo i nawet bardziej, a wyżywa się na mnie, bo przecież łatwiej jest odreagować na kobiecie.
Zwęziłam oczy, posyłając mu lodowate spojrzenie. Może i naraziłam, ale nie wszystko było moją winą. Gdyby lord Fawley potraktował mnie tam w bibliotece inaczej, gdyby od siebie nie odsuwał, pozwolił mi się uspokoić, na pewno wszystko wyglądałoby inaczej. Może teraz kończylibyśmy swoją rozmowę, zwieńczając ją jednym z zakazanych pocałunków, gdzieś za regałem. Tak, aby nikt nic nie widział.
Już miałam mu odpowiadać, sama znowu próbując poderwać się na nogi, kiedy Liliana podała mi środek uspokajający. Westchnęłam głęboko, ciesząc się, że mogę to zrobić. Że też akurat Colin w tym samym momencie stwierdził, że sam wyjdzie. Prawie się tym zakrztusiłam.
- Lordzie Fawley - zaczęłam patrząc, jak kieruje się w stronę drzwi. - Proszę nie wychodzi…
Znikną za nimi, trzaskając potężnie, tak, że aż podskoczyłam na siedzeniu. Przez chwilę siedziałam, nie wiedząc co mam zrobić. Byłam taka zdziwiona jego zachowaniem, nie przypuszczałam, że wyjdzie.
Nagle zapragnęłam pobiec za nim. Złapać go w pasie, przytulić, przyprowadzić tu z powrotem, przeprosić za swoje zachowanie. A on wyszedł.
- Colin! - krzyknęłam za nim.
Zbyt gwałtownie wstałam jednak z łóżka, zakręciło mi się w głowie i opadłam na nie. Wpatrzyłam się w drzwi, licząc na to, że mnie usłyszy i zaraz wróci. Ale nie wracał, dlaczego on nie wracał? W końcu straciłam nadzieję. Ukryłam twarz w dłoniach, chciałam znaleźć się już w domu. Dlaczego on nie wrócił? Ukochany mężczyzna powinien być na każde wezwanie swojej kobiety, a ja go zawołałam, to dlaczego nie pojawił się tu z powrotem? Nie padł u mych nóg i nie zapytał, czy czegoś nie potrzebuje? Dlaczego tak się nie zachowywał, jak prawdziwy książę z powieści? Ze starych historii miłosnych, które tak chętnie czytałam. Czyżby mężczyźni wcale tacy nie byli?
- Lili, czy mogę wrócić od razu do domu? Zrobię inhalację u siebie - powiedziałam, łkając cicho.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Liliana była mocno zdezorientowana. Za wszelką cenę chciała zachować pełen profesjonalizm, ponieważ lubiła kiedy ludzie brali ją na poważnie. Cóż, w jej przypadku sprawa była dodatkowo utrudniona ze względu na zbyt młodzieńczy wygląd oraz względnie łagodny charakter. Tymczasem zaś Colin krzyczał, albo raczej warczał, Rosalie się wykłócała, a w sali zapanował chaos. Yaxley chciała to czym prędzej zakończyć, lecz zrobił to za nią lord Fawley, który opuścił szpital. Zaraz po nim weszła zdziwiona pracownica, która wróciła z lekami na inhalację. Lilka uśmiechnęła się do niej przepraszająco i podziękowała za, jej zdaniem, nieocenioną pomoc. Zaleciła jej również żeby zostawiła siostry same - przypadek wszakże nie był już jedynie medyczny, ale również rodzinny.
Z ust blondynki wydobyło się ciche westchnięcie. Nie była specjalistką od związków czy romantyczności, jej to przecież nie dotyczyło, nie wkroczyła mentalnie w świat dorosłych, świat ten ją w dużej mierze przerażał. Między innymi przez takie sytuacje.
- Cicho, nie płacz - powiedziała miękkim tonem czując, że taki mógłby ją uspokoić. Nie wiedziała co czuła Rosie, nigdy nie była w takiej sytuacji, a jej zdolność do empatii była wszak mocno ograniczona. Ułożyła również dłoń na jej ramieniu żałując, że nikt jej nie dał odpowiedniego przeszkolenia w kwestii pocieszania. To było jej piętą Achillesową.
- Nie wydaje mi się, żeby to było dobrym pomysłem. Zwłaszcza w tym stanie emocjonalnym, zaraz może znów nadejść atak duszności. Zrobię ci inhalację i dam ci coś uspokajającego, wtedy ewentualnie możesz wrócić do domu - odpowiedziała mając nadzieję, że tym razem tembr głosu zdradzał zdecydowanie oraz nieznoszenie sprzeciwu.
To co robimy, Rosie?
Z ust blondynki wydobyło się ciche westchnięcie. Nie była specjalistką od związków czy romantyczności, jej to przecież nie dotyczyło, nie wkroczyła mentalnie w świat dorosłych, świat ten ją w dużej mierze przerażał. Między innymi przez takie sytuacje.
- Cicho, nie płacz - powiedziała miękkim tonem czując, że taki mógłby ją uspokoić. Nie wiedziała co czuła Rosie, nigdy nie była w takiej sytuacji, a jej zdolność do empatii była wszak mocno ograniczona. Ułożyła również dłoń na jej ramieniu żałując, że nikt jej nie dał odpowiedniego przeszkolenia w kwestii pocieszania. To było jej piętą Achillesową.
- Nie wydaje mi się, żeby to było dobrym pomysłem. Zwłaszcza w tym stanie emocjonalnym, zaraz może znów nadejść atak duszności. Zrobię ci inhalację i dam ci coś uspokajającego, wtedy ewentualnie możesz wrócić do domu - odpowiedziała mając nadzieję, że tym razem tembr głosu zdradzał zdecydowanie oraz nieznoszenie sprzeciwu.
To co robimy, Rosie?
Kwiat przekwita, ciern zostaje
Liliana R. Yaxley
Zawód : stażystka w św. Mungu
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Usiadłszy przed lustrem pewnego razu
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
Chciałam prawdy, jasnej wizji chciałam,
Innej od gładkiego, słodkiego obrazu,
Który w nim dotąd widywałam...
Ujrzałam kobietę dziką, jak wiatr,
Niekobiecymi miotaną żądzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Słowa mojej siostry wcale mnie nie pocieszyły, ba, spowodowały we mnie jeszcze większą złość i rozżalenie. Ona nic nie rozumiała, nie wiedziała jak to jest kochać i gdy ci tą miłość tak brutalnie odbierają. Czasami zazdrościłam jej, że nie posiada w sobie zbyt dużo romantyczności czy empatii i nie przeżywa tego wszystkiego tak mocno jak ja.
W pewnym sensie nie było sensu się z nią sprzeciwiać. Jeżeli nie będzie chciała mnie wypuścić, to postawi szpital na nogi, albo poinformuje ojca.
Przyszła pielęgniarka, przyniosła ze sobą inhalacje. Jedynie myśl, że po niej będę mogła wrócić do domu, dała mi siłę, aby podnieść się i zarzyć leki.
- Ale po tym wracam, proszę - wymmrotałam pod nosem.
Posłusznie nachyliłam się nad misk, wdychając ciepłe powietrze o ziołowym zapachu. Już po kilku wdechach czułam różnicę w oddychaniu. Moje płuca jakby otworzyły się, było mi zdecydownie lepiej. Kochałam oddychanie, a momenty, w których miewałam duszności, powodowały, że całe życie stawało mi przed oczyma. Tak bardzo nie chciałam umierać. Po inhalacji, Liliana podała mi dodatkowe środki uspokajające. Byłam jej za to wdzięczna, miałam nadzieję, że mnie trochę otumanią, położę się do łóżka i będę mogła zasnąć i przespać ten ból i rozgoryczenie, jakie czułm w swoim sercu.
Trwałyśmy we wspólnej ciszy, to chyba nam obu wychodziło najlepiej. Zbytnio nie potrafiłyśmy ze sobą rozmawiać, a mi czasami wstyd było się przyznać, tak samej przed sobą, że żałuję, że nie mam z nią tak dobrych, tak cudownych relacji jak z kochaną Darcy. To przykre, że kuzynka była mi bliższa, niż własna siostra.
- Lili, proszę nie mów nikomu o tym co tu zaszło, sprawa jest już chyba… zakończona. Chciałabym o tym zapomnieć. Nie wracajmy do tego - powiedziałam, chociaż mało pewnie i z pokornie spuszczoną głową.
Musiałam wziąć się garść, schować swoje uczucia głęboko i więcej nie pozwolić im, aby wyszły na światło dzienne. Nie chciałam tego, bolało cholernie, ale musiałam unieść brodę i wypiąć pierś, dla swojej rodziny.
Przy pomocy siostry powstałam z łóżka. Liliana odprowadziła mnie przez cały korytarz, aż do kominka, którym dostałam się do domu.
zt
W pewnym sensie nie było sensu się z nią sprzeciwiać. Jeżeli nie będzie chciała mnie wypuścić, to postawi szpital na nogi, albo poinformuje ojca.
Przyszła pielęgniarka, przyniosła ze sobą inhalacje. Jedynie myśl, że po niej będę mogła wrócić do domu, dała mi siłę, aby podnieść się i zarzyć leki.
- Ale po tym wracam, proszę - wymmrotałam pod nosem.
Posłusznie nachyliłam się nad misk, wdychając ciepłe powietrze o ziołowym zapachu. Już po kilku wdechach czułam różnicę w oddychaniu. Moje płuca jakby otworzyły się, było mi zdecydownie lepiej. Kochałam oddychanie, a momenty, w których miewałam duszności, powodowały, że całe życie stawało mi przed oczyma. Tak bardzo nie chciałam umierać. Po inhalacji, Liliana podała mi dodatkowe środki uspokajające. Byłam jej za to wdzięczna, miałam nadzieję, że mnie trochę otumanią, położę się do łóżka i będę mogła zasnąć i przespać ten ból i rozgoryczenie, jakie czułm w swoim sercu.
Trwałyśmy we wspólnej ciszy, to chyba nam obu wychodziło najlepiej. Zbytnio nie potrafiłyśmy ze sobą rozmawiać, a mi czasami wstyd było się przyznać, tak samej przed sobą, że żałuję, że nie mam z nią tak dobrych, tak cudownych relacji jak z kochaną Darcy. To przykre, że kuzynka była mi bliższa, niż własna siostra.
- Lili, proszę nie mów nikomu o tym co tu zaszło, sprawa jest już chyba… zakończona. Chciałabym o tym zapomnieć. Nie wracajmy do tego - powiedziałam, chociaż mało pewnie i z pokornie spuszczoną głową.
Musiałam wziąć się garść, schować swoje uczucia głęboko i więcej nie pozwolić im, aby wyszły na światło dzienne. Nie chciałam tego, bolało cholernie, ale musiałam unieść brodę i wypiąć pierś, dla swojej rodziny.
Przy pomocy siostry powstałam z łóżka. Liliana odprowadziła mnie przez cały korytarz, aż do kominka, którym dostałam się do domu.
zt
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Najpierw pamiętał tylko ciemność i ciche pulsowanie bólu.
Z czasem czerń nabierała kształtu i faktury, przeobrażała się, zaczynała przypominać rzeczywiste obrazy; pamięć wracała stopniowo, każde kolejne wspomnienie niespiesznie się objawiało, jedna wizja przeobrażała się w drugą, stając się skomplikowaną układanką, której Garrett nie potrafił zrozumieć. I ten ból - wciąż obecny, choć odczuwany jak przez mgłę; przez mgłę oglądał też własne myśli, inne odczucia, wszystkie wrażenia. Znajdując się w stanie przykrej apatii, bardziej wegetował niż egzystował.
Powrócił do życia tydzień później. Wybudziła go starszawa pielęgniarka, która - jak szybko zdołał to ocenić - nigdy nie miała kontaktu z magią. Biedna mugolka jego pierwsze słowa musiała uznać za nieświadome majaczenie - gdzie moja różdżka, czy to Mung, co się dzieje.
Bo działo się - mugolska medycyna ma to do siebie, że pozostawia zbyt wiele czasu na rekonwalescencję, a on cierpiał na jego znaczny niedobór. Szybko odzyskał wspomnienia, ale i tak z ucieczki z Tower pamiętał niewiele ponad wodę, plusk i bolesne uderzenie w głowę.
Czy pozostałych spotkał równie tragiczny los? Jak się czują? Co z Luno i Cressidą?
Miał wiele czasu na rozmyślania - utknął w mugolskim szpitalu na kolejne dwa dłużące się w nieskończoność dni, nie mogąc się ruszyć, nie mogąc wysłać najbliższym sowy; męczyła go bezsenność, a kiedy znał już strukturę przeciwległej jasnej ściany na pamięć, wciąż drażnił własne demony i snuł tragiczne wizje. Gdy tak zniknął bez śladu, na pewno zaniepokoił pozostałych - czy spisali go już na straty, uznając, że utonął gdzieś w odmętach Tamizy?
Być może tak byłoby łatwiej; po tygodniowym maratonie z mugolską medycyną czuł się gorzej niż tragicznie i przerażała go wizja, że niemagiczni muszą męczyć się z tak bezskutecznymi i długotrwałymi kuracjami leczniczymi. Ale gdy wreszcie trafił na szpitalne łóżko w Mungu, wcale nie zrobiło mu się lepiej - eliksiry i zaklęcia odebrały skutecznie ból, ale świadomość, że wkrótce przyjdzie mu zmierzyć się z rzeczywistością, gryzła go już nieco mocniej. Jak wielu zakonników zdążyło już założyć, że zginął, ilu wtajemniczonych bliskich zdążyło go opłakać?
Przynajmniej tyle, że dostał nową ścianę, którą mógł analizować, przygotowując w myśli wiarygodne odpowiedzi na pytania, które pewnie wkrótce padną - od szefa, od rodziny, od wszystkich tych, którzy nigdy nie poznali całej prawdy.
A pełen wymyślanych na poczekaniu kłamstw wywiad lekarski z pewnością będzie doświadczeniem najciekawszym z nich wszystkich.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Z czasem czerń nabierała kształtu i faktury, przeobrażała się, zaczynała przypominać rzeczywiste obrazy; pamięć wracała stopniowo, każde kolejne wspomnienie niespiesznie się objawiało, jedna wizja przeobrażała się w drugą, stając się skomplikowaną układanką, której Garrett nie potrafił zrozumieć. I ten ból - wciąż obecny, choć odczuwany jak przez mgłę; przez mgłę oglądał też własne myśli, inne odczucia, wszystkie wrażenia. Znajdując się w stanie przykrej apatii, bardziej wegetował niż egzystował.
Powrócił do życia tydzień później. Wybudziła go starszawa pielęgniarka, która - jak szybko zdołał to ocenić - nigdy nie miała kontaktu z magią. Biedna mugolka jego pierwsze słowa musiała uznać za nieświadome majaczenie - gdzie moja różdżka, czy to Mung, co się dzieje.
Bo działo się - mugolska medycyna ma to do siebie, że pozostawia zbyt wiele czasu na rekonwalescencję, a on cierpiał na jego znaczny niedobór. Szybko odzyskał wspomnienia, ale i tak z ucieczki z Tower pamiętał niewiele ponad wodę, plusk i bolesne uderzenie w głowę.
Czy pozostałych spotkał równie tragiczny los? Jak się czują? Co z Luno i Cressidą?
Miał wiele czasu na rozmyślania - utknął w mugolskim szpitalu na kolejne dwa dłużące się w nieskończoność dni, nie mogąc się ruszyć, nie mogąc wysłać najbliższym sowy; męczyła go bezsenność, a kiedy znał już strukturę przeciwległej jasnej ściany na pamięć, wciąż drażnił własne demony i snuł tragiczne wizje. Gdy tak zniknął bez śladu, na pewno zaniepokoił pozostałych - czy spisali go już na straty, uznając, że utonął gdzieś w odmętach Tamizy?
Być może tak byłoby łatwiej; po tygodniowym maratonie z mugolską medycyną czuł się gorzej niż tragicznie i przerażała go wizja, że niemagiczni muszą męczyć się z tak bezskutecznymi i długotrwałymi kuracjami leczniczymi. Ale gdy wreszcie trafił na szpitalne łóżko w Mungu, wcale nie zrobiło mu się lepiej - eliksiry i zaklęcia odebrały skutecznie ból, ale świadomość, że wkrótce przyjdzie mu zmierzyć się z rzeczywistością, gryzła go już nieco mocniej. Jak wielu zakonników zdążyło już założyć, że zginął, ilu wtajemniczonych bliskich zdążyło go opłakać?
Przynajmniej tyle, że dostał nową ścianę, którą mógł analizować, przygotowując w myśli wiarygodne odpowiedzi na pytania, które pewnie wkrótce padną - od szefa, od rodziny, od wszystkich tych, którzy nigdy nie poznali całej prawdy.
A pełen wymyślanych na poczekaniu kłamstw wywiad lekarski z pewnością będzie doświadczeniem najciekawszym z nich wszystkich.
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 17.06.16 0:39, w całości zmieniany 2 razy
Zapas trucizn wciąż nie uległ uszczupleniu.
Miał do swej dyspozycji doprawdy szeroki asortyment - nic tylko wybierać spośród tych zabijających w mgnieniu oka i nie zostawiających na ciele żadnego śladu ingerencji, między tymi sprawiającymi, iż konałby tygodniami w najstraszliwszych męczarniach. Były też takie, działające dyskretnie. Wysysały życie niemal niezauważenie, stwarzając pozory choroby, wycieńczenia, osłabienia. Równie cicho odbierały ostatnie tchnienie; cóż, Avery wiedział, z kim robić interesy... może dlatego odwlekał chwilę skosztowania choćby jednego specyfiku, zostawiając je na czarną godzinę.
Ta majacząca na horyzoncie nie rysowała się wprawdzie w barwach jasnych i nie zapowiadała szczęścia, ale Avery wciąż jeszcze zachował pozycję wyprostowaną, cudem nie czołgając się pod bramy Ludlow, aby żebrać o możliwość zobaczenia Lai choćby i na sekundę. W pracy na razie nie miał czasu, aby o niej myśleć. Mimo szczerych chęci, bo przecież krnąbrny umysł i tak podsuwał mu obrazy matki, Samael skupiał się na swoich obowiązkach. Całym pogruchotanym sercem, ponieważ od totalnego szaleństwa chroniła go jedynie harówka na dwie zmiany, pieczołowite wypełnienie stert papierów (pełen werwy odgrzebał dokumentację sprzed bodajże dwóch lat i uzupełniał każdą nieścisłość, równie gorliwie nadzorujących stażystów obarczonych tym żmudnym zadaniem) i napawanie się cierpieniem, jakim przesycone były szpitalne korytarze. Fizycznym i psychicznym, choć ostatnio coraz więcej czasu spędzał poza swoim oddziałem. Gdy kogoś najbardziej potrzebowano, dziwnym trafem akurat go brakło; Samaelowi zdawało się wręcz, iż tylko on urzęduje tu stale, każdego dnia i o każdej porze, przyjmując pacjentów z urazami najdziwniejszymi i zupełnie niewpisującymi się w jego specjalizację. Leczył jednak, praktykując zaklęcia i operacje, z jakimi od dawna nie miał styczności najmniejszej, zaangażowany w konkretny dział magiimedycyny... Święty Mung musiał przechodzić poważny kryzys, oddelegowując go do przypadków nawet niezwykle poważnych i wymagających dużych umiejętności - albo po prostu Avery cieszył się tak olbrzymim zaufaniem ordynatora, iż wolał powierzyć sprawę jemu, niż pierwszemu lepszemu uzdrowicielowi, który ledwo przywdział lekarski kitel. Domyślał się, iż przypadek Weasley'a, sprowadzonego do szpitala w okolicznościach wielkiego rozgardiaszu spocznie na jego barkach, lecz wyjątkowo, nie krzywił się - przynajmniej wiedział, iż Garrett będzie rozsądny i że nie spróbuje podlewać swoimi eliksirami stojących na parapecie roślinek. Przed wizytą pobieżnie wypytał pielęgniarkę - skołowana kobiecina udzieliła mu informacji wystarczających, by Avery nabrał podejrzeń. Nikłych, jątrzących dotychczasowy spokój, aczkolwiek n a d a l bezpodstawnych.
- Napadła cię mugolska klika, jak mniemam? - rzucił tytułem powitania, doskonale wiedząc, iż jego szef nie ma o niczym zielonego pojęcia. Blada twarz Garretta wystająca z poszarzałej pościeli również wskazywała, iż wolałby nie tracić sił na zbędne pogawędki, więc Samael krótko skinął głową, wypełniając kilka rubryk w obszernej karcie Weasley'a. Mógł dodać, że czasami ubolewa nad Ustawą o Tajności - ale sądził, iż Garrett jest na tyle inteligenty, aby zrozumieć. I być może, w odpowiednim czasie również oddać mu przysługę.
- Attrequio - mruknął, celując różdżką w jego lewą nogę, którą postanowił zająć się najpierw. Złamanie otwarte było trudniejsze w opanowaniu a jeszcze nie ocenił, jakie szkody poczyniła mu mugolska medycyna.
Miał do swej dyspozycji doprawdy szeroki asortyment - nic tylko wybierać spośród tych zabijających w mgnieniu oka i nie zostawiających na ciele żadnego śladu ingerencji, między tymi sprawiającymi, iż konałby tygodniami w najstraszliwszych męczarniach. Były też takie, działające dyskretnie. Wysysały życie niemal niezauważenie, stwarzając pozory choroby, wycieńczenia, osłabienia. Równie cicho odbierały ostatnie tchnienie; cóż, Avery wiedział, z kim robić interesy... może dlatego odwlekał chwilę skosztowania choćby jednego specyfiku, zostawiając je na czarną godzinę.
Ta majacząca na horyzoncie nie rysowała się wprawdzie w barwach jasnych i nie zapowiadała szczęścia, ale Avery wciąż jeszcze zachował pozycję wyprostowaną, cudem nie czołgając się pod bramy Ludlow, aby żebrać o możliwość zobaczenia Lai choćby i na sekundę. W pracy na razie nie miał czasu, aby o niej myśleć. Mimo szczerych chęci, bo przecież krnąbrny umysł i tak podsuwał mu obrazy matki, Samael skupiał się na swoich obowiązkach. Całym pogruchotanym sercem, ponieważ od totalnego szaleństwa chroniła go jedynie harówka na dwie zmiany, pieczołowite wypełnienie stert papierów (pełen werwy odgrzebał dokumentację sprzed bodajże dwóch lat i uzupełniał każdą nieścisłość, równie gorliwie nadzorujących stażystów obarczonych tym żmudnym zadaniem) i napawanie się cierpieniem, jakim przesycone były szpitalne korytarze. Fizycznym i psychicznym, choć ostatnio coraz więcej czasu spędzał poza swoim oddziałem. Gdy kogoś najbardziej potrzebowano, dziwnym trafem akurat go brakło; Samaelowi zdawało się wręcz, iż tylko on urzęduje tu stale, każdego dnia i o każdej porze, przyjmując pacjentów z urazami najdziwniejszymi i zupełnie niewpisującymi się w jego specjalizację. Leczył jednak, praktykując zaklęcia i operacje, z jakimi od dawna nie miał styczności najmniejszej, zaangażowany w konkretny dział magiimedycyny... Święty Mung musiał przechodzić poważny kryzys, oddelegowując go do przypadków nawet niezwykle poważnych i wymagających dużych umiejętności - albo po prostu Avery cieszył się tak olbrzymim zaufaniem ordynatora, iż wolał powierzyć sprawę jemu, niż pierwszemu lepszemu uzdrowicielowi, który ledwo przywdział lekarski kitel. Domyślał się, iż przypadek Weasley'a, sprowadzonego do szpitala w okolicznościach wielkiego rozgardiaszu spocznie na jego barkach, lecz wyjątkowo, nie krzywił się - przynajmniej wiedział, iż Garrett będzie rozsądny i że nie spróbuje podlewać swoimi eliksirami stojących na parapecie roślinek. Przed wizytą pobieżnie wypytał pielęgniarkę - skołowana kobiecina udzieliła mu informacji wystarczających, by Avery nabrał podejrzeń. Nikłych, jątrzących dotychczasowy spokój, aczkolwiek n a d a l bezpodstawnych.
- Napadła cię mugolska klika, jak mniemam? - rzucił tytułem powitania, doskonale wiedząc, iż jego szef nie ma o niczym zielonego pojęcia. Blada twarz Garretta wystająca z poszarzałej pościeli również wskazywała, iż wolałby nie tracić sił na zbędne pogawędki, więc Samael krótko skinął głową, wypełniając kilka rubryk w obszernej karcie Weasley'a. Mógł dodać, że czasami ubolewa nad Ustawą o Tajności - ale sądził, iż Garrett jest na tyle inteligenty, aby zrozumieć. I być może, w odpowiednim czasie również oddać mu przysługę.
- Attrequio - mruknął, celując różdżką w jego lewą nogę, którą postanowił zająć się najpierw. Złamanie otwarte było trudniejsze w opanowaniu a jeszcze nie ocenił, jakie szkody poczyniła mu mugolska medycyna.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Samael Avery' has done the following action : rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Na ścianie łuszczył się tynk. Jego grube warstwy kruszyły się miejscami tak mocno, że balansowały na pograniczu odchodzenia płatami. Niespiesznie analizował je zmęczonym, osłabionym spojrzeniem; miał w końcu tak wiele czasu do zmarnowania. Znudziło go już liczenie upływających sekund, znudziło liczenie jęków wykrzywionych z bólu pacjentów, pogubił się też w sprawdzaniu, jak wiele razy obok jego łóżka przechodziły pielęgniarki, które w widoczny sposób próbowały zadbać o wygodę wszystkich chorych. Z różnym skutkiem.
Wbrew pozorom Garrett nie czuł się słabo; szpitalna atmosfera już wiele lat temu przestała działać na niego deprymująco, zwłaszcza od momentu, gdy łóżko w Mungu stało się niemalże jego drugim domem. Raz duszące uczulenie na wieprzowinę, kiedy indziej utrata sporej ilości krwi na aurorskiej misji, czasem wylewające się stadami siniaki spowodowane jego najgorszym przekleństwem, sinicą - nie mógł już zliczyć wszystkich powodów i wizyt w domu uzdrowicieli. Był prawie pewny, że większość (jeżeli nie wszyscy) magomedyków doskonale zna go nie tylko z twarzy i z nazwiska, a także z kolekcji jego niefortunnych przypadłości, które przykuwały go do szpitalnego łóżka przez poprzednie dziesięć lat.
Odwrócił spojrzenie od ściany, gdy tylko w pomieszczeniu rozniósł się dźwięk zbliżających się kroków - powiódł spojrzeniem ku uzdrowicielowi, z jakimś sekundowym opóźnieniem rozpoznając w nim Avery'ego.
- Coś w tym stylu - rzucił zaraz w odpowiedzi, darując sobie powitania; jednak mimo wszystko ulotną chwilę później skinął Samaelowi głową. Nie miał najmniejszego zamiaru wdawać się w szczegóły opowieści - wciąż rozważał na przemian, czy łatwiej okłamywać wszystkich wkoło, zrzucając winę na karb pracy (i tajnych misji?), czy może wysnuć przejmującą historię o nieprzyjemnych osobnikach napadających go w ciemnej uliczce i pragnących z bliżej nieokreślonych pobudek obić go na śmierć - potem puściliby niedoszłe zwłoki wraz z nurtem Tamizy, choć na próżno, skoro trup okazał się żyć.
- Przekwalifikowałeś się, Samaelu, czy znieczulanie nóg połamanym aurorom jest nową metodą leczniczą w magipsychiatrii? - kiedy tylko część bólu ustąpiła (odgoniona wprawnie rzuconym zaklęciem), Garrett wysilił się nawet na żart podkreślony zdawkowym półuśmiechem, choć ten i tak wkrótce zgasł.
Bo co, jeżeli okaże się, że znieczulenie jest zapowiedzią rychłej amputacji?
Wbrew pozorom Garrett nie czuł się słabo; szpitalna atmosfera już wiele lat temu przestała działać na niego deprymująco, zwłaszcza od momentu, gdy łóżko w Mungu stało się niemalże jego drugim domem. Raz duszące uczulenie na wieprzowinę, kiedy indziej utrata sporej ilości krwi na aurorskiej misji, czasem wylewające się stadami siniaki spowodowane jego najgorszym przekleństwem, sinicą - nie mógł już zliczyć wszystkich powodów i wizyt w domu uzdrowicieli. Był prawie pewny, że większość (jeżeli nie wszyscy) magomedyków doskonale zna go nie tylko z twarzy i z nazwiska, a także z kolekcji jego niefortunnych przypadłości, które przykuwały go do szpitalnego łóżka przez poprzednie dziesięć lat.
Odwrócił spojrzenie od ściany, gdy tylko w pomieszczeniu rozniósł się dźwięk zbliżających się kroków - powiódł spojrzeniem ku uzdrowicielowi, z jakimś sekundowym opóźnieniem rozpoznając w nim Avery'ego.
- Coś w tym stylu - rzucił zaraz w odpowiedzi, darując sobie powitania; jednak mimo wszystko ulotną chwilę później skinął Samaelowi głową. Nie miał najmniejszego zamiaru wdawać się w szczegóły opowieści - wciąż rozważał na przemian, czy łatwiej okłamywać wszystkich wkoło, zrzucając winę na karb pracy (i tajnych misji?), czy może wysnuć przejmującą historię o nieprzyjemnych osobnikach napadających go w ciemnej uliczce i pragnących z bliżej nieokreślonych pobudek obić go na śmierć - potem puściliby niedoszłe zwłoki wraz z nurtem Tamizy, choć na próżno, skoro trup okazał się żyć.
- Przekwalifikowałeś się, Samaelu, czy znieczulanie nóg połamanym aurorom jest nową metodą leczniczą w magipsychiatrii? - kiedy tylko część bólu ustąpiła (odgoniona wprawnie rzuconym zaklęciem), Garrett wysilił się nawet na żart podkreślony zdawkowym półuśmiechem, choć ten i tak wkrótce zgasł.
Bo co, jeżeli okaże się, że znieczulenie jest zapowiedzią rychłej amputacji?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Sala numer jeden
Szybka odpowiedź