Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Highlands
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Highlands
To tereny na północnej Szkocji, gdzie pasma gór i pagórków ciągną się aż po horyzont. Różnorodność flory i fauny jest wręcz zachwycająca. Zielone wzgórza ciągnące się kilometrami urozmaicone są przez liczne jeziora, jak i okalające je lasy. O tych terenach krąży wiele plotek, jednak nie bez przyczyny mugole rzadko zapuszczają się w zalesione tereny okalające jedną z zamkowych ruin bowiem błąka się po nich szyszymora, której jęki i zawodzenie skutecznie odstraszają niemagicznych ludzi. I choć szyszymory to niegroźne magiczne stworzenia, to ich przeszywający jęk z pewnością sprawia, że najodważniejszemu czarodziejowi jeżą się włoski na karku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Nie oglądała się na Pomonę, bo najzwyczajniej w świecie była zbyt zaaferowana obracającym się do nich trollem. Jedyne skojarzenie, jakie z nimi miała, nie było zbyt miłe. Dokładnie pamiętała spotkanie z tym stworzeniem, gdy razem z Garrettem próbowali rozszyfrować zagadkę starego pieńka, w którym, jak się potem okazało, tkwiły przedmioty obarczone klątwą – notabene znosił je do dziury sam troll. Wtedy Weasley prawie został przez niego wyściskany na śmierć. Naprawdę nie chciała paść ofiarą jego wielkich łapsk i wielkiego kotła, w którym pewnie najchętniej ugotowałby z nich zupę.
Chociaż to pewnie byłaby bardzo dobra zupa.
Mimo wszystko słyszała, jak przyjaciółka próbowała sobie radzić z trudną sztuką kontaktów interpersonalnych z trollami. Nie wyszło. I uderzyły w jego nogę. Wielką, tłustą nogę. Eileen poczuła tylko, jak leci do przodu i następuje zderzenie czołowe.
– Merlinie… – burknęła, próbując stanąć na równe nogi, chociaż to było niezwykle trudne, jeśli brać pod uwagę fakt, że prócz nocnego nieba nad Highlands, miała też swoje własne, niesamowicie rozgwieżdżone. – Przepraszamy, panie trollu, naprawdę przepraszamy! Życzymy miłego dnia i smacznych zup z… smacznego!
Nie dokończyła. Chyba wszyscy wiedzieli, że trolle jadły zupy z ludzi.
Musiały szybko się zmienić, więc kiedy tylko przyszła odpowiednia okazja, Eileen przepuściła Pomonę do przodu, samej siadając z tyłu. I dopiero teraz zauważyła, że niemal wszyscy ich wyprzedzili. Nawet Hereward z Sally. Czy oni…
– Pomm, patrz! – wskazała jej palcem scenę przestępstwa. Złodziejstwo! – Oni mają kakao! To nasze kakao?! MACIE KAKAO! – krzyknęła do nich z pretensjami, nie będąc zupełnie świadomą, że te kubki tak wędrowały między uczestnikami wyścigu. I że to nie był ich kubek. – Niedoczekanie. Facere!
Skrzek żmijoptaka, tak charakterystyczny, zmroził jej krew w żyłach. Spojrzała do góry, ale szybko tego pożałowała. Potężne skrzydła przecięły powietrze, niemal zrywając czapki z ich głów.
– Co mam zrobić? – zdziwiła się. – Hej, piękny! – zerknęła w stronę Barty’ego. Nie, nie, to nie do ciebie. Nie tym razem. – Rajski ptaku, halo! My chcemy tylko przejechać, nie rób nam nic, dobrze?!
Złożyła na koniec dłonie przy ustach, tworząc coś na wzór trąbki i wydała z siebie odgłos, który miał przypominać nawoływanie żmijoptaków podczas letniego przesilenia. Nie mylić z tokami.
Chociaż to pewnie byłaby bardzo dobra zupa.
Mimo wszystko słyszała, jak przyjaciółka próbowała sobie radzić z trudną sztuką kontaktów interpersonalnych z trollami. Nie wyszło. I uderzyły w jego nogę. Wielką, tłustą nogę. Eileen poczuła tylko, jak leci do przodu i następuje zderzenie czołowe.
– Merlinie… – burknęła, próbując stanąć na równe nogi, chociaż to było niezwykle trudne, jeśli brać pod uwagę fakt, że prócz nocnego nieba nad Highlands, miała też swoje własne, niesamowicie rozgwieżdżone. – Przepraszamy, panie trollu, naprawdę przepraszamy! Życzymy miłego dnia i smacznych zup z… smacznego!
Nie dokończyła. Chyba wszyscy wiedzieli, że trolle jadły zupy z ludzi.
Musiały szybko się zmienić, więc kiedy tylko przyszła odpowiednia okazja, Eileen przepuściła Pomonę do przodu, samej siadając z tyłu. I dopiero teraz zauważyła, że niemal wszyscy ich wyprzedzili. Nawet Hereward z Sally. Czy oni…
– Pomm, patrz! – wskazała jej palcem scenę przestępstwa. Złodziejstwo! – Oni mają kakao! To nasze kakao?! MACIE KAKAO! – krzyknęła do nich z pretensjami, nie będąc zupełnie świadomą, że te kubki tak wędrowały między uczestnikami wyścigu. I że to nie był ich kubek. – Niedoczekanie. Facere!
Skrzek żmijoptaka, tak charakterystyczny, zmroził jej krew w żyłach. Spojrzała do góry, ale szybko tego pożałowała. Potężne skrzydła przecięły powietrze, niemal zrywając czapki z ich głów.
– Co mam zrobić? – zdziwiła się. – Hej, piękny! – zerknęła w stronę Barty’ego. Nie, nie, to nie do ciebie. Nie tym razem. – Rajski ptaku, halo! My chcemy tylko przejechać, nie rób nam nic, dobrze?!
Złożyła na koniec dłonie przy ustach, tworząc coś na wzór trąbki i wydała z siebie odgłos, który miał przypominać nawoływanie żmijoptaków podczas letniego przesilenia. Nie mylić z tokami.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 8
#1 'k3' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 8
Prowadzili! Oscar w sumie to nie był pewien jak to się działo, trafiało im się w drodze sporo niepowodzeń, jednak ostatecznie byli z przodu! Teraz zależało mu zdecydowanie bardziej niż na starcie, oczywiście była to tylko gra, Oscar jednak zwyczajnie lubił wygrywać.
Zerknął do tyłu, kiedy usłyszał wspomnienie o niewątpliwej legendzie quidditcha.
- Tak, to ten. - stwierdził na pytanie o półolbrzyma. Dalej słuchał słów dzieciaka, który ewidentnie miał mocno ograniczone właśnie to czego w tej chwili powinien mieć najwięcej. Jemu samemu trudno byłoby opowiedzieć czym się zajmował kiedy był mały, było tego za wiele. Głównie oczywiście teatr i zabawa, teatr także w formie zabawy, zajęć było mnóstwo i były fajne, do tego dziadek kiedyś zabrał go na mecz! Eh, a jeszcze w świecie magii było super.
- Bez sensu. W szkole będziesz miał do wszystkiego dostęp. - stwierdził jedynie. O ile oczywiście Brutus do tego czasu się nie dostosuje do rodziny, czy jest jednak sens gdybać? Szkoła to prawdziwa skarbnica i to nie tylko podręcznikowej wiedzy ale też wiedzy o rzeczach faktycznie przydatnych i nieprzydatnych ale fajnych.
- Tak. Chyba tak. - uśmiechnął się na pytania o puchar. Uwielbiał swoją drużynę, bardzo lubił treningi, nawet kiedy w szkole nie wszystko było takie jak powinno, na stadionie było świetnie. Czuł po prostu, że jest wśród swoich. I cieszył się z każdego punktu. - Właściwie to nie wiem co się dzieje z pucharem. - przyznał. Może zabiera go kapitan? Albo zostaje gdzieś w Pokoju Wspólnym? Nigdy nie zwrócił na to uwagi, liczyło się w końcu ZDOBYCIE go. - I tak, jest impreza w Pokoju Wspólnych. Podobno, rok temu wygrali Krukoni.
Dodał, bo i był w drugiej klasie, nie miał więc możliwości obserwować tych tradycji zbyt długo. Nie wątpił jednak, że jest dużo dobrej zabawy, ludzie lubią świętować, chyba Gryfoni szczególnie, to w ich domu ostatecznie ludzie byli chyba najbardziej żywiołowi.
Dalej już milczał, nie wtrącał się do rozmów z jak się okazało żmijoptakiem, choć zagapił się na stworzenie na tyle, że gdyby nie Brutus, pewnie wlecieliby na korzeń - szczególnie, kiedy żmijoptak pojawił się tak blisko!
Tak czy inaczej znów uniósł różdżkę, zamierzając ponownie napędzić sanie.
- Facere.
Wypowiedział wyraźnie, poruszając różdżką.
Zerknął do tyłu, kiedy usłyszał wspomnienie o niewątpliwej legendzie quidditcha.
- Tak, to ten. - stwierdził na pytanie o półolbrzyma. Dalej słuchał słów dzieciaka, który ewidentnie miał mocno ograniczone właśnie to czego w tej chwili powinien mieć najwięcej. Jemu samemu trudno byłoby opowiedzieć czym się zajmował kiedy był mały, było tego za wiele. Głównie oczywiście teatr i zabawa, teatr także w formie zabawy, zajęć było mnóstwo i były fajne, do tego dziadek kiedyś zabrał go na mecz! Eh, a jeszcze w świecie magii było super.
- Bez sensu. W szkole będziesz miał do wszystkiego dostęp. - stwierdził jedynie. O ile oczywiście Brutus do tego czasu się nie dostosuje do rodziny, czy jest jednak sens gdybać? Szkoła to prawdziwa skarbnica i to nie tylko podręcznikowej wiedzy ale też wiedzy o rzeczach faktycznie przydatnych i nieprzydatnych ale fajnych.
- Tak. Chyba tak. - uśmiechnął się na pytania o puchar. Uwielbiał swoją drużynę, bardzo lubił treningi, nawet kiedy w szkole nie wszystko było takie jak powinno, na stadionie było świetnie. Czuł po prostu, że jest wśród swoich. I cieszył się z każdego punktu. - Właściwie to nie wiem co się dzieje z pucharem. - przyznał. Może zabiera go kapitan? Albo zostaje gdzieś w Pokoju Wspólnym? Nigdy nie zwrócił na to uwagi, liczyło się w końcu ZDOBYCIE go. - I tak, jest impreza w Pokoju Wspólnych. Podobno, rok temu wygrali Krukoni.
Dodał, bo i był w drugiej klasie, nie miał więc możliwości obserwować tych tradycji zbyt długo. Nie wątpił jednak, że jest dużo dobrej zabawy, ludzie lubią świętować, chyba Gryfoni szczególnie, to w ich domu ostatecznie ludzie byli chyba najbardziej żywiołowi.
Dalej już milczał, nie wtrącał się do rozmów z jak się okazało żmijoptakiem, choć zagapił się na stworzenie na tyle, że gdyby nie Brutus, pewnie wlecieliby na korzeń - szczególnie, kiedy żmijoptak pojawił się tak blisko!
Tak czy inaczej znów uniósł różdżkę, zamierzając ponownie napędzić sanie.
- Facere.
Wypowiedział wyraźnie, poruszając różdżką.
The member 'Oscar Reid' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'k10' : 5
--------------------------------
#3 'Saneczki' :
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'k10' : 5
--------------------------------
#3 'Saneczki' :
Nie był pewien, jakiej reakcji spodziewał się po otaczających ich chochlikach, ale na pewno nie tego, że pomogą im wyjść na prowadzenie – no, prawie na prowadzenie, saneczki Freda i jakichś dwóch nieznanych mu chłopców mknęły daleko przed nimi, a ich załoga zdawała się radzić sobie wyjątkowo dobrze z trudnymi warunkami. W normalnych okolicznościach zapewne wywołałoby to w nim wrodzoną, siedzącą głęboko w jego naturze skłonność do (czasami niezdrowej) rywalizacji, ale tym razem jego uwagę przyciągnął brodaty mężczyzna z nieuczesaną burzą loków, którego sanie mijali jako ostatnie – ten sam, w którego przez przypadek rzucił śnieżką i ten sam, który tak paskudnie na niego naskarżył, obierając im tym samym cenne punkty. Billy wbił w niego mordercze spojrzenie, właściwie bardziej przejęty samym faktem, że ktoś był świadkiem jego oszustwa, niż tym, że być może kosztowało go to zwycięstwo w wyścigu; gdyby nie znajdowali się na torze, zapewne trudno byłoby mu się powstrzymać przed konfrontacją i miotnięciem w jegomościa jakiegoś mocno złośliwego zaklęcia. Zaczerwienił się cały, częściowo ze wstydu, częściowo z zażenowania, głównie jednak – ze złości, nienawidził, gdy ktoś nazywał go jąkałą. – A żebyś się udławił śniegiem, ty p-p-p… – krzyknął, tłuste przekleństwo utknęło jednak gdzieś po drodze na usta, najprawdopodobniej z korzyścią dla niego – bo dopiero po chwili przypomniał sobie, że tuż obok niego znajdowały się czujne uszy Amelki i Minnie. – Ty puszku pigmejski – dokończył grzecznie, zerkając przy tym kontrolnie na córkę i wracając do śledzenia trasy.
W samą porę, żeby zauważyć wplątujące się w płozy pnącza; wychylił się przez oparcie, w pierwszym odruchu próbując wyciągnąć je siłą, ale te zdawały się tylko mocniej zacisnąć na drewnie. Przez myśl przemknęło mu, żeby podpalić je za pomocą trzymanej w dłoni pochodni, ale na szczęście szybko odrzucił ten pomysł. – Minnie? – zawołał, przenosząc spojrzenie na dziewczynę. – M-m-mogłabyś tu p-p-podejść? N-nie wiem, co z tym z-zrobić – dodał, wskazując na przeklęte chwasty. Nie mogli pozwolić, żeby im teraz przeszkodziły, byli tak niedaleko!
Poniósł się, po raz kolejny gramoląc się do przodu i na wszelki wypadek z powrotem przekazując Minerwie płonącą gałązkę, ale tym razem raczej unikając jej spojrzenia – wciąż było mu odrobinę wstyd za to, że przyłapano go na oszukiwaniu. Bąknął więc coś o zbaczaniu z kursu i usiadł szybko na przodzie, kierując różdżkę na sanie. – Facere! – rzucił; dalej, dalej, saneczki, ostatnia prosta!
W samą porę, żeby zauważyć wplątujące się w płozy pnącza; wychylił się przez oparcie, w pierwszym odruchu próbując wyciągnąć je siłą, ale te zdawały się tylko mocniej zacisnąć na drewnie. Przez myśl przemknęło mu, żeby podpalić je za pomocą trzymanej w dłoni pochodni, ale na szczęście szybko odrzucił ten pomysł. – Minnie? – zawołał, przenosząc spojrzenie na dziewczynę. – M-m-mogłabyś tu p-p-podejść? N-nie wiem, co z tym z-zrobić – dodał, wskazując na przeklęte chwasty. Nie mogli pozwolić, żeby im teraz przeszkodziły, byli tak niedaleko!
Poniósł się, po raz kolejny gramoląc się do przodu i na wszelki wypadek z powrotem przekazując Minerwie płonącą gałązkę, ale tym razem raczej unikając jej spojrzenia – wciąż było mu odrobinę wstyd za to, że przyłapano go na oszukiwaniu. Bąknął więc coś o zbaczaniu z kursu i usiadł szybko na przodzie, kierując różdżkę na sanie. – Facere! – rzucił; dalej, dalej, saneczki, ostatnia prosta!
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'Saneczki' :
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'Saneczki' :
Mogłaby zaklaskać z radości, gdy chór chochlikowy tak ładnie zaśpiewał razem z nimi (albo oni z chochlikami). Na pytanie Billego, pokiwała energicznie głową bo chociaż w jej cienkim głosiku nadal krył się skrywany niepokój, to bardzo chciała zanucić piosenkę! Zaczęła pierwsza, a tatowy głos, tak przyjemnie brzmiał w jej uszach. Uśmiechnęła się szeroko, tak mocno mocno, że aż wiatr zaświszczał między ząbkami! Otulone w przydużą rękawiczkę łapki, podniosła wyżej, pozwalając, by jeden z chochlików usiadł na wierzchu miękkiej materii. A gdy tylko całą chmarą ruszyły z pomocą już bez przeszkód zachichotała radośnie, wychylając się nieco poza saneczkową ławeczkę. Przy tym chwyciła się dłoni Taty, czując się zdecydowanie bezpiecznej, gdy czuła bijące od niego ciepło. Niekoniecznie to z zaczerwienionych już od chłodu palców. Biło od niego, kryjąc się (na pewno!) gdzieś tam w tajemniczym serduszku, o którym słyszała od mamy. Co prawda, mówiła też, że pompuje krew, ale wizja osadzonej w piersi, zabawkowej pompki, była troszeczkę śmieszna.
Na rozdzierający głos kudłatego pana w wyprzedzanych saneczkach - posmutniała. Zacisnęła usteczka mocniej, a drobne paluszki wcisnęły się mocniej w tatową dłoń. I nim słowa Billego dokończyły swoją kwestię, Amelia wysunęła język, pokazując go niemiłemu panu - Pan Kudłac nie moze być puskiem pigmiejskim - pociągnęła mocniej rękaw ojcowskiej kurtki - Puski są kochane - nadęła usteczka, co przy jej dziecięcej fizjonomii, wyglądało raczej komicznie.
Długo na marudzenie czasu nie miała, bo saneczkami zagruchotało i złapała się obiema rączkami za ławeczkę - Co to? - zerkała przez ramię, ale zbyt wiele nie dostrzegła - Roślinka niedobla nas tsyma! - Szepnęła do Minnie, gdy dwójka dorosłych ponownie zamieniła się miejscami. dziewczynka nigdy nie widziała podobnej i zdecydowanie zbyt ruchomej przedstawicielki flory. Ale do tej pory zawsze jakoś sobie radzili! A świadomość, że byli tuż tuż przy macie, napędzał radością jej małe serduszko.
Już niemal instynktownie, pochyliła się do przodu, zatrzymując palce przy tatowym rękawie w nadziei, że jej drobny gest chociaż odrobinę pomoże w kierowaniu saneczek do mety.
Na rozdzierający głos kudłatego pana w wyprzedzanych saneczkach - posmutniała. Zacisnęła usteczka mocniej, a drobne paluszki wcisnęły się mocniej w tatową dłoń. I nim słowa Billego dokończyły swoją kwestię, Amelia wysunęła język, pokazując go niemiłemu panu - Pan Kudłac nie moze być puskiem pigmiejskim - pociągnęła mocniej rękaw ojcowskiej kurtki - Puski są kochane - nadęła usteczka, co przy jej dziecięcej fizjonomii, wyglądało raczej komicznie.
Długo na marudzenie czasu nie miała, bo saneczkami zagruchotało i złapała się obiema rączkami za ławeczkę - Co to? - zerkała przez ramię, ale zbyt wiele nie dostrzegła - Roślinka niedobla nas tsyma! - Szepnęła do Minnie, gdy dwójka dorosłych ponownie zamieniła się miejscami. dziewczynka nigdy nie widziała podobnej i zdecydowanie zbyt ruchomej przedstawicielki flory. Ale do tej pory zawsze jakoś sobie radzili! A świadomość, że byli tuż tuż przy macie, napędzał radością jej małe serduszko.
Już niemal instynktownie, pochyliła się do przodu, zatrzymując palce przy tatowym rękawie w nadziei, że jej drobny gest chociaż odrobinę pomoże w kierowaniu saneczek do mety.
Gość
Gość
The member 'Amelia Bell' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
ONMS poziom III | +70 do rzutu | +10 od marchewki
Dobrze że rzucanie zaklęcia transmtacyjnego wzięła na siebie Charlene. Lunara była pod tym względem beznadziejna! I tym też sposobem, dzięki młodszej dziewczynie, nie zostały znów tak bardzo w tyle. Łuhu! Dawno nie miała takiej porządnej dawki rozrywki! Nawet mogła przymknąć oko na te niedopatrzenia organizatorów - przynajmniej w tej chwili, kiedy raźno mknęły przed siebie. Lunara także miała miała wrażenie, że powoli zbliżały się do końca trasy. Wyścig w końcu nie mógł trwać za długo, brały w nim udział również dzieci! A one były bardziej podatne na zmęczenie, tym bardziej, że niemal co chwila każdej z drużyn towarzyszyły jakieś przygody! Z jednej strony szkoda! Z drugiej, kobieta podzielała odczucia swojej młodszej towarzyszki - też chętnie przysiadłaby pod kocem i z kubkiem kakao. Najlepiej jeszcze prze kominkiem!
Do kolejnej zamiany miejsc w ich parze doszło znów bardzo sprawnie, hop, siup, i Lunara znów siedziała z tyłu.
- Ale osłoń twarz, bo nadal masz całą czerwoną od śniegu! - zawołała do towarzyszki. Myślała, że dojadą do końca już bez dalszych niespodzianek, ale oto tuż obok nich nagle zaczął tańczyć bałwan! W pierwszej chwili Lunara drgnęła zaskoczona, a zaraz potem, w jakimś dziecięcym odruchu, wyrwała mu nos. Uniosła ją zwycięsko nad głowę, niczym jakąś nagrodę, krzycząc "a-ha!" - a potem zaczęła ją chrupać.
Może to była ta marchewka... a może nie... coś jednak sprawiło, że nad ich saniami pojawił się cień, który okazał się... żmijoptakiem. Lunara uniosła głowę, podziwiając zwierzę. Tak szczerze to nie miała z nimi do czynienia zbyt często, była chyba jednak najodpowiedniejszą osobą do tego, by delikatnie dać stworzeniu do zrozumienia, żeby poleciało poszukać wrażeń gdzie indziej. Ugryzła ostatni raz marchewkę, potem schowała ją do kieszeni, unosząc się lekko na saniach. Klasnęła donośnie kilka razy w ręce, usiłując odgonić żmijoptaka - podzielała zdanie Charlene, był piękny ale niestety to nie była odpowiednia pora na podziwianie dzikiej fauny!
Dobrze że rzucanie zaklęcia transmtacyjnego wzięła na siebie Charlene. Lunara była pod tym względem beznadziejna! I tym też sposobem, dzięki młodszej dziewczynie, nie zostały znów tak bardzo w tyle. Łuhu! Dawno nie miała takiej porządnej dawki rozrywki! Nawet mogła przymknąć oko na te niedopatrzenia organizatorów - przynajmniej w tej chwili, kiedy raźno mknęły przed siebie. Lunara także miała miała wrażenie, że powoli zbliżały się do końca trasy. Wyścig w końcu nie mógł trwać za długo, brały w nim udział również dzieci! A one były bardziej podatne na zmęczenie, tym bardziej, że niemal co chwila każdej z drużyn towarzyszyły jakieś przygody! Z jednej strony szkoda! Z drugiej, kobieta podzielała odczucia swojej młodszej towarzyszki - też chętnie przysiadłaby pod kocem i z kubkiem kakao. Najlepiej jeszcze prze kominkiem!
Do kolejnej zamiany miejsc w ich parze doszło znów bardzo sprawnie, hop, siup, i Lunara znów siedziała z tyłu.
- Ale osłoń twarz, bo nadal masz całą czerwoną od śniegu! - zawołała do towarzyszki. Myślała, że dojadą do końca już bez dalszych niespodzianek, ale oto tuż obok nich nagle zaczął tańczyć bałwan! W pierwszej chwili Lunara drgnęła zaskoczona, a zaraz potem, w jakimś dziecięcym odruchu, wyrwała mu nos. Uniosła ją zwycięsko nad głowę, niczym jakąś nagrodę, krzycząc "a-ha!" - a potem zaczęła ją chrupać.
Może to była ta marchewka... a może nie... coś jednak sprawiło, że nad ich saniami pojawił się cień, który okazał się... żmijoptakiem. Lunara uniosła głowę, podziwiając zwierzę. Tak szczerze to nie miała z nimi do czynienia zbyt często, była chyba jednak najodpowiedniejszą osobą do tego, by delikatnie dać stworzeniu do zrozumienia, żeby poleciało poszukać wrażeń gdzie indziej. Ugryzła ostatni raz marchewkę, potem schowała ją do kieszeni, unosząc się lekko na saniach. Klasnęła donośnie kilka razy w ręce, usiłując odgonić żmijoptaka - podzielała zdanie Charlene, był piękny ale niestety to nie była odpowiednia pora na podziwianie dzikiej fauny!
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Lunara Greyback' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
To działa: śpiew Billy'ego i Amelki porwał chochilki i najwyraźniej bardzo im się spodobał; z lekkim niepokojem obserwowała bzyczącą chmarę, ale kiedy tylko zorientowała się, że chochliki zamierzają im pomóc, powtórzyła za Billym słowa, które mogły brzmieć jak coś w rodzaju refrenu:
- Tupu tupu, dzyń dzyń dzyń! - wyśpiewując kolejne głoski w tę samą melodię; sama również potrafiła śpiewać. To działało - na horyzoncie powoli majaczyła już meta. Zimowo-świąteczny nastrój w czerwcu przerwał im jednak przejazd Magnusa. Bo... chwila, czy on powiedział jąkała... ? Minnie ściągnęła brwi i spojrzała przez ramię na sanki szlachcica; teoretycznie cechował się tytułem lorda, widywała jego twarz w gazetach, praktycznie popisał się manierami z chlewu. Obruszyła się jego krzykiem tak bardzo, że nie zwróciła już uwagi na sens jego wypowiedzi i fakt, że Billy troszkę im pomógł; jak dorosły człowiek mógł się zniżać do poziomu pięciolatka - bo w na takim poziomie były podobne wyzwiska i wyśmiewanie się z wad, na które nikt nie ma wpływu?
- Daj spokój, Billy - odparła, wciąż patrząc przed siebie, sanie sunęły przez srebrny snieg, a puszek pigmejski z całą pewnością nie był tym, co Billy chciał powiedzieć. - Nie warto strzępić języka na buraka. - Obejrzała się przez ramię, próbując dostrzec przez ramię prostaka. - Mam nadzieję, że córka pana nie słyszała! - krzyknęła przez świszczący wiatr korzystając z tego, że wciąż nie dzieliła ich wielka odległość; jak można było dawać taki przykład dziecku? Współczuła Alexandrowi, który utknął na saniach z tym cymbałem. Zawołana przez niego obejrzała się przez ramię, po czym przegramoliła się do tyłu, odbierając od czarodzieja powoli płonącą gałązkę, znów otulając ciepłem Amelię, do której uśmiechnęła się ciepło. Nie przyzna tego na głos, bo nie było to wychowawcze, ale dziewczynka miała całkowitą rację, puszki pigmejskie były miłe. Bardziej pasowałby druzgotek - ale jako dobrze wychowana młoda dama nie miała śmiałości mówić o tym głośno.
- Mamy tu kolejną roślinkę? - odparła, pośrednio na pytanie Billy'ego, zagajając dziewczynkę; objęła ją ramieniem, by mogła przyjrzeć się liściom z bliska - sama wychyliła się lekko, usiłując przyjrzeć się chaszczom - i mocno odsuwając od nich płonącą gałązkę, żeby przypadkiem nie zrobić krzywdy dziewczynce. - Prawdziwie żyzna ziemia - bo dopiero co mówiła o buraku.
- Tupu tupu, dzyń dzyń dzyń! - wyśpiewując kolejne głoski w tę samą melodię; sama również potrafiła śpiewać. To działało - na horyzoncie powoli majaczyła już meta. Zimowo-świąteczny nastrój w czerwcu przerwał im jednak przejazd Magnusa. Bo... chwila, czy on powiedział jąkała... ? Minnie ściągnęła brwi i spojrzała przez ramię na sanki szlachcica; teoretycznie cechował się tytułem lorda, widywała jego twarz w gazetach, praktycznie popisał się manierami z chlewu. Obruszyła się jego krzykiem tak bardzo, że nie zwróciła już uwagi na sens jego wypowiedzi i fakt, że Billy troszkę im pomógł; jak dorosły człowiek mógł się zniżać do poziomu pięciolatka - bo w na takim poziomie były podobne wyzwiska i wyśmiewanie się z wad, na które nikt nie ma wpływu?
- Daj spokój, Billy - odparła, wciąż patrząc przed siebie, sanie sunęły przez srebrny snieg, a puszek pigmejski z całą pewnością nie był tym, co Billy chciał powiedzieć. - Nie warto strzępić języka na buraka. - Obejrzała się przez ramię, próbując dostrzec przez ramię prostaka. - Mam nadzieję, że córka pana nie słyszała! - krzyknęła przez świszczący wiatr korzystając z tego, że wciąż nie dzieliła ich wielka odległość; jak można było dawać taki przykład dziecku? Współczuła Alexandrowi, który utknął na saniach z tym cymbałem. Zawołana przez niego obejrzała się przez ramię, po czym przegramoliła się do tyłu, odbierając od czarodzieja powoli płonącą gałązkę, znów otulając ciepłem Amelię, do której uśmiechnęła się ciepło. Nie przyzna tego na głos, bo nie było to wychowawcze, ale dziewczynka miała całkowitą rację, puszki pigmejskie były miłe. Bardziej pasowałby druzgotek - ale jako dobrze wychowana młoda dama nie miała śmiałości mówić o tym głośno.
- Mamy tu kolejną roślinkę? - odparła, pośrednio na pytanie Billy'ego, zagajając dziewczynkę; objęła ją ramieniem, by mogła przyjrzeć się liściom z bliska - sama wychyliła się lekko, usiłując przyjrzeć się chaszczom - i mocno odsuwając od nich płonącą gałązkę, żeby przypadkiem nie zrobić krzywdy dziewczynce. - Prawdziwie żyzna ziemia - bo dopiero co mówiła o buraku.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
The member 'Minnie McGonagall' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Słuchając Brutusa doszedłem do wniosku, że nasza pozycja na czele wyścigu musiała być właśnie jego zasługą – najwyraźniej potok słów lejący się z ust młodego lorda zamarzał pod płozami, torując drogę naszym saniom. Co jakiś czas oglądałem się za siebie, upewniając tym samym, czy nikt nas nie dogania – ale wszyscy pozostawali daleko za naszymi saniami, a ja trochę żałowałem, że nie mogę podsłuchać, co takiego wykrzykują do siebie uczestnicy. Bo zdecydowanie doszło do jakiegoś zatargu między Gwiazdozbiorem a Kościanymi Konikami, których sanie na moment zrównały się w wyścigu. Zaskakujące, że Alex tak sprawnie współpracował z Rowlem... czyżby rycerz zmusił go do tego imperiusem?
Wyręczony przez Oscara poczułem się zwolniony z odpowiedzi, szybko jednak okazało się, że w towarzystwie małego Malfoya nie funkcjonowały pojęcia ciszy i spokoju.
- Nieładnie – przyznałem z śmiertelną powagą. - Ale czasami jeśli czegoś nie wolno, ale bardzo się chce, to można... - dodałem nieco lżejszym tonem, szybko orientując się, że Oscar nadal siedział z przodu i zapewne wszystko słyszał. I, jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało, był moim s y n e m. A żaden s y n nie powinien mieć zakodowanego w głowie tego, co właśnie powiedziałem (no, może poza synem Abraxasa, który miał jeszcze szanse wyjść na ludzi). I nagle poczułem, że jeśli szybko nie sprecyzuję swojej wypowiedzi, w niedalekiej przyszłości obróci się przeciwko mnie. - … tylko trzeba liczyć się z konsekwencjami swoich czynów! - zreflektowałem się, zastanawiając się, czy słowa te nie nabrały zbyt dużej głębi. Tak dużej, że prawie nie było mnie z niej widać.
Trudno było mi oszacowac, czy żmijoptaka przepędził łut szczęścia, czy może raczej moja (i Brutusowa) erudycja. Kiedy odleciał, mogłem z powrotem opaść na siedzisko, a sanie niespodziewanie wypruły do przodu, pędząc z tak zawrotną prędkością, że jedną ręką musiałem przytrzymać się oparcia, drugą instynktownie przytrzymując Brutusa. Chłodny wiatr smagał moje policzki, wpadając do uszu i pod kołnierz, powoli rozpraszając swoje zimne macki po całym moim ciele.
- Dobrana z was drużyna. - Chwalę chłopaków, bo mojemu czujnemu spojrzeniu nie umyka ta cicha współpraca... k u z y n ó w. Czyżby więzy krwi dawały o sobie znać mocniej, niż bym tego chciał? - Tak, uczyłem się retoryki. - Przyznaję zgodnie z prawdą, oszołomiony bystrością osmiolatka. J a k on wyłapywał takie drobne rzeczy? Czasami miałem wrażenie, że dzieci dosłownie chłonęły wszystko niczym gąbki. - Myślę, że twój tata nie ma się czego wstydzić, swoją przemową właśnie sprawiłeś, że żmijoptak zostawił nas w spokoju – wyjaśniam Brutusowi, nieco koloryzując fakty – i błagając Merlina, aby tym razem chłopiec po prostu mi uwierzył. - Trochę zimno bez tych czapek, co? Gdzie te wędrujące kubki z kakao, kiedy są potrzebne... Ale chyba już dojeżdżamy do mety! - Zauważam nagle, gdy na horyzoncie dostrzegam majaczące świetliste punkty, odcinające się od białego puchu. Przed nami jest jeszcze niewielkie wzniesienie, Oscar jednak świetnie radzi sobie z zaklęciem i czuję, że nie muszę go wspomagać. Kontrolnie obracam się do tyłu, sprawdzając, czy nikt nie siedzi nam na ogonie. Ponownie dostrzegam oszukujących Naukowców, ale tym razem odpuszczam im drobne przewinienie.
Wyręczony przez Oscara poczułem się zwolniony z odpowiedzi, szybko jednak okazało się, że w towarzystwie małego Malfoya nie funkcjonowały pojęcia ciszy i spokoju.
- Nieładnie – przyznałem z śmiertelną powagą. - Ale czasami jeśli czegoś nie wolno, ale bardzo się chce, to można... - dodałem nieco lżejszym tonem, szybko orientując się, że Oscar nadal siedział z przodu i zapewne wszystko słyszał. I, jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało, był moim s y n e m. A żaden s y n nie powinien mieć zakodowanego w głowie tego, co właśnie powiedziałem (no, może poza synem Abraxasa, który miał jeszcze szanse wyjść na ludzi). I nagle poczułem, że jeśli szybko nie sprecyzuję swojej wypowiedzi, w niedalekiej przyszłości obróci się przeciwko mnie. - … tylko trzeba liczyć się z konsekwencjami swoich czynów! - zreflektowałem się, zastanawiając się, czy słowa te nie nabrały zbyt dużej głębi. Tak dużej, że prawie nie było mnie z niej widać.
Trudno było mi oszacowac, czy żmijoptaka przepędził łut szczęścia, czy może raczej moja (i Brutusowa) erudycja. Kiedy odleciał, mogłem z powrotem opaść na siedzisko, a sanie niespodziewanie wypruły do przodu, pędząc z tak zawrotną prędkością, że jedną ręką musiałem przytrzymać się oparcia, drugą instynktownie przytrzymując Brutusa. Chłodny wiatr smagał moje policzki, wpadając do uszu i pod kołnierz, powoli rozpraszając swoje zimne macki po całym moim ciele.
- Dobrana z was drużyna. - Chwalę chłopaków, bo mojemu czujnemu spojrzeniu nie umyka ta cicha współpraca... k u z y n ó w. Czyżby więzy krwi dawały o sobie znać mocniej, niż bym tego chciał? - Tak, uczyłem się retoryki. - Przyznaję zgodnie z prawdą, oszołomiony bystrością osmiolatka. J a k on wyłapywał takie drobne rzeczy? Czasami miałem wrażenie, że dzieci dosłownie chłonęły wszystko niczym gąbki. - Myślę, że twój tata nie ma się czego wstydzić, swoją przemową właśnie sprawiłeś, że żmijoptak zostawił nas w spokoju – wyjaśniam Brutusowi, nieco koloryzując fakty – i błagając Merlina, aby tym razem chłopiec po prostu mi uwierzył. - Trochę zimno bez tych czapek, co? Gdzie te wędrujące kubki z kakao, kiedy są potrzebne... Ale chyba już dojeżdżamy do mety! - Zauważam nagle, gdy na horyzoncie dostrzegam majaczące świetliste punkty, odcinające się od białego puchu. Przed nami jest jeszcze niewielkie wzniesienie, Oscar jednak świetnie radzi sobie z zaklęciem i czuję, że nie muszę go wspomagać. Kontrolnie obracam się do tyłu, sprawdzając, czy nikt nie siedzi nam na ogonie. Ponownie dostrzegam oszukujących Naukowców, ale tym razem odpuszczam im drobne przewinienie.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wyraźnie widział zbliżającą się metę - była tuż-tuż, ledwie kilkanaście stóp, sekundy jazdy na prędkich płozach zwrotnych saneczek i już!. Wygraną mieli praktycznie w kieszeni i Brutus uśmiechnął się szeroko, wybuchając przy tym szczerym, radosnym śmiechem, przypominającym dzwonienie malutkich, srebrzystych dzwoneczków. Ależ pysznie się bawił - jak nigdy! Wcale nie przeszkadzało mu, że na sankach było trochę mało miejsca i musiał dziwnie trzymać nóżki, nie martwił się o skradzioną czapkę z miłego materiału, o którą tata na pewno zapyta, ponieważ, kiedy wracał z dalszej wycieczki, ojciec osobiście fatygował się, aby sprawdzić jego stan i zadać kilka kontrolnych pytań, nie przejmował się, że prawie obcy pan, nielegitymujący się szlacheckim nazwiskiem śmie go dotykać. Co więcej, ten ostatni aspekt zachowania wujka Lisa podobał się Brutusowi bardzo! Czuł, że ten mężczyzna z niewiadomych przyczyn dba o jego bezpieczeństwo i dlatego też pozwalał mu na tę poufałość, uciekając wręcz do jego dużych, ciepłych dłoni, zabezpieczających drobne ciałko przed wypadnięciem z niepewnych sanek podczas ostrzejszych zakrętów. Komu innemu na pewno zwróciłby uwagę, iż nie wypada bez wyraźnego zezwolenia odzywać się, a cóż dopiero dotykać lorda - ale to był przecież wujek Lis, któremu Brutus już wiedział, że wszystko wybaczy.
-Łaaał - zapowietrzył się chłopiec, kiedy Oscar krótko potwierdził jego rozbudowane pytanie - tak naprawdę, kiedy Jimmy mi o nim opowiadał, myślałem, że go sobie wymyślił - przyznał, bo nie sądził, że rzeczywiście czarodziej może być tak olbrzymi. Może to ta krew półolbrzymów?
-Wygrywamy! - wykrzyknął uradowany, odwracając się za siebie i przez wątłe ramionko oglądając tumany śniegu, jakie wzbijały ich pędzące sanie. Lubił rywalizację, lubił wygrywać, jak każde dziecko - chociaż grając z Marie, zawsze, ale to zawsze pozwalał siostrze czerpać przyjemność z zajęcia pierwszego miejsca. Był dojrzalszy i był jej starszym bratem, który oprócz dbania o jej bezpieczeństwo, chciał także zapewniać dziewczynce jak najwięcej szczęścia. Marie wyglądała wesoła najpiękniej, a kiedy ona słodko gięła usteczka ku górze, tata patrzący na nich z fotela, czasami też wyrażał swą powściągliwą radość płytkim uśmiechem, jakiego Brutus rzadko miał okazję oglądać.
-Ale to przecież niehonorowe - szepnął młody Malfoy, ze zgrozą wpatrując się we Fredericka. Nie, tym razem nie zgadzał się z wujkiem! Co prawda sam często nie słuchał guwernerów i ich oszukiwał pod względem stanu zadanych na następny dzień lekcji, ale... to nie było nic poważnego - oszukiwanie świadczy o naszej własnej słabości - powiedział cichutko, przypominając sobie, że taką właśnie lekcje dał mu tata. I miał rację, gdyż każda niesubordynacja chłopca kończyła się tragicznie, a on zmagał się z poważnymi wyrzutami sumienia, jeśli tyczyło się to czegoś większego, niźli domowych psot i wygłupów, jakie nie powinny imać się lorda.
-Z nas! Z nas wszystkich! Ratowałeś nas wiele razy, wujku Lisie - poprawił Fredericka Brutus i... zamarł, wytrzeszczając oczy, bo zdał sobie sprawę, że nagle szyja mężczyzny zrobiła się dwa razy dłuższa od normalnej - wujku, bo ty... - ucichł, zapatrzony, jak głowa Foxa jak na komendę wraca na swoje miejsce, a szyja wygląda na całkiem normalną. Ani szczególnie zgrabna, ani za krótka, ani łabędzia, jak u cioci Evandry, ani za gruba, jak u wuja Gordona.
-Jesteś metamorfomagiem? - spytał podniecony, próbując i u siebie wywołać podobny efekt, ale chyba nic z tego nie wyszło, prócz uszu powiększonych prawie dwukrotnie, jakby chciały wyraźniej słyszeć odpowiedź Lisa.
-W szkole nadal będę słuchać taty. Nie mogę okryć naszego nazwiska hańbą i splamić się postępowaniem niegodnym Malfoya - pokręcił głową, odpowiadając Oscarowi, choć nadal z ciekawością zerkał na Fredericka. Ileż on miał jeszcze tajemnic! Wizja Gryfona była co prawda niesamowicie kusząca, ale przecież Brutus doskonale znał swoje obowiązki. Oraz swoje miejsce, które nie pozwalało na samowolę oraz deptanie tradycji, które tata starał się mu wpajać, odkąd tylko stał się na tyle duży, by świadomie przyswajać wiedzę - a co się robi na takich imprezach? Można iść spać później niż o ósmej, ale chodzić w piżamie? - dopytał, bo to było straszliwie interesujące. Jeśli odwlekano porę położenia Brutusa do łóżka, zwykle wiązało się to z eleganckim bankietem, który dusił chłopca sztywnym kołnierzykiem. Na imprezie wolałby więc bawić się w piżamce.
-A gdzie się uczyłeś, wujku? Mnie edukuje pan MacManus i czasami tata sprawdza moje postępy. Pan MacManus twierdzi, że jestem elokwentny, ale że ta elokwencja nie idzie w jakość, tylko w ilość* - powiedział Brutus, przewracając oczami w iście nielordowski sposób i podobnym, równie mało eleganckim gestem ciągnąc Oscara za jedno ramię, by pomóc mu w zapanowaniu nad sankami na tej ostatniej już prostej.
-Łaaał - zapowietrzył się chłopiec, kiedy Oscar krótko potwierdził jego rozbudowane pytanie - tak naprawdę, kiedy Jimmy mi o nim opowiadał, myślałem, że go sobie wymyślił - przyznał, bo nie sądził, że rzeczywiście czarodziej może być tak olbrzymi. Może to ta krew półolbrzymów?
-Wygrywamy! - wykrzyknął uradowany, odwracając się za siebie i przez wątłe ramionko oglądając tumany śniegu, jakie wzbijały ich pędzące sanie. Lubił rywalizację, lubił wygrywać, jak każde dziecko - chociaż grając z Marie, zawsze, ale to zawsze pozwalał siostrze czerpać przyjemność z zajęcia pierwszego miejsca. Był dojrzalszy i był jej starszym bratem, który oprócz dbania o jej bezpieczeństwo, chciał także zapewniać dziewczynce jak najwięcej szczęścia. Marie wyglądała wesoła najpiękniej, a kiedy ona słodko gięła usteczka ku górze, tata patrzący na nich z fotela, czasami też wyrażał swą powściągliwą radość płytkim uśmiechem, jakiego Brutus rzadko miał okazję oglądać.
-Ale to przecież niehonorowe - szepnął młody Malfoy, ze zgrozą wpatrując się we Fredericka. Nie, tym razem nie zgadzał się z wujkiem! Co prawda sam często nie słuchał guwernerów i ich oszukiwał pod względem stanu zadanych na następny dzień lekcji, ale... to nie było nic poważnego - oszukiwanie świadczy o naszej własnej słabości - powiedział cichutko, przypominając sobie, że taką właśnie lekcje dał mu tata. I miał rację, gdyż każda niesubordynacja chłopca kończyła się tragicznie, a on zmagał się z poważnymi wyrzutami sumienia, jeśli tyczyło się to czegoś większego, niźli domowych psot i wygłupów, jakie nie powinny imać się lorda.
-Z nas! Z nas wszystkich! Ratowałeś nas wiele razy, wujku Lisie - poprawił Fredericka Brutus i... zamarł, wytrzeszczając oczy, bo zdał sobie sprawę, że nagle szyja mężczyzny zrobiła się dwa razy dłuższa od normalnej - wujku, bo ty... - ucichł, zapatrzony, jak głowa Foxa jak na komendę wraca na swoje miejsce, a szyja wygląda na całkiem normalną. Ani szczególnie zgrabna, ani za krótka, ani łabędzia, jak u cioci Evandry, ani za gruba, jak u wuja Gordona.
-Jesteś metamorfomagiem? - spytał podniecony, próbując i u siebie wywołać podobny efekt, ale chyba nic z tego nie wyszło, prócz uszu powiększonych prawie dwukrotnie, jakby chciały wyraźniej słyszeć odpowiedź Lisa.
-W szkole nadal będę słuchać taty. Nie mogę okryć naszego nazwiska hańbą i splamić się postępowaniem niegodnym Malfoya - pokręcił głową, odpowiadając Oscarowi, choć nadal z ciekawością zerkał na Fredericka. Ileż on miał jeszcze tajemnic! Wizja Gryfona była co prawda niesamowicie kusząca, ale przecież Brutus doskonale znał swoje obowiązki. Oraz swoje miejsce, które nie pozwalało na samowolę oraz deptanie tradycji, które tata starał się mu wpajać, odkąd tylko stał się na tyle duży, by świadomie przyswajać wiedzę - a co się robi na takich imprezach? Można iść spać później niż o ósmej, ale chodzić w piżamie? - dopytał, bo to było straszliwie interesujące. Jeśli odwlekano porę położenia Brutusa do łóżka, zwykle wiązało się to z eleganckim bankietem, który dusił chłopca sztywnym kołnierzykiem. Na imprezie wolałby więc bawić się w piżamce.
-A gdzie się uczyłeś, wujku? Mnie edukuje pan MacManus i czasami tata sprawdza moje postępy. Pan MacManus twierdzi, że jestem elokwentny, ale że ta elokwencja nie idzie w jakość, tylko w ilość* - powiedział Brutus, przewracając oczami w iście nielordowski sposób i podobnym, równie mało eleganckim gestem ciągnąc Oscara za jedno ramię, by pomóc mu w zapanowaniu nad sankami na tej ostatniej już prostej.
Gość
Gość
Highlands
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja