Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Highlands
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Highlands
To tereny na północnej Szkocji, gdzie pasma gór i pagórków ciągną się aż po horyzont. Różnorodność flory i fauny jest wręcz zachwycająca. Zielone wzgórza ciągnące się kilometrami urozmaicone są przez liczne jeziora, jak i okalające je lasy. O tych terenach krąży wiele plotek, jednak nie bez przyczyny mugole rzadko zapuszczają się w zalesione tereny okalające jedną z zamkowych ruin bowiem błąka się po nich szyszymora, której jęki i zawodzenie skutecznie odstraszają niemagicznych ludzi. I choć szyszymory to niegroźne magiczne stworzenia, to ich przeszywający jęk z pewnością sprawia, że najodważniejszemu czarodziejowi jeżą się włoski na karku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Zadanie jakie otrzymały łączyło w sobie jednocześnie precyzje, bezwzględność, ale także umiejętności potrzebne by finalnie całość ukończyć. Antonia nigdy nie zastanawiała się nad tym czym tak naprawdę dla niej jest odebranie komuś życia. Zabicie człowieka zawsze pozostawia jakiś ślad. Nie mówiła tu o krwi spływającej po dłoniach czy obrazu wijącego się w śmiertelnych spazmach mugola. To był ślad, który wrastał w człowieka tak głęboko, że już na zawsze pozostawał w części świadomości. Bycie mordercą, bycie zwierzęciem, dokonanie gwałtu na naturze. Prawdopodobnie myśl o zakończeniu życia kogoś kto bardziej lub mniej na to zasłużył będzie się za nią ciągnąć przez długi czas. Prawdopodobnie jeszcze niejednokrotnie przyjdzie jej stanąć w takiej sytuacji, a dusze zacznie zbierać jak dzieci kolekcję czekoladowych żab. Antonia jednak była człowiekiem nauczonym bezwzględnego wykonywania powierzonych jej zadań. Często się mówi, że najprostsza droga to ta po trupach do celu. Nie zawsze tak było. Nie była socjopatą chcącym zaspokoić potrzebę zabijania. Borgin wiedziała, że to właśnie jest konieczne do wypełnienia misji, to kolejny próg do pokonania by nie pozwolić Zakonowi przejąć moc anomalii i nie liczyło się dla niej nic innego. Nawet życie drugiego człowieka po prostu przestawało znaczyć cokolwiek. Ręka kobiety nawet nie drgnęła, oczy nawet na chwile się nie zamknęły, a w głowie spokojny puls przypominał jej o bezbłędnym wykonaniu misji.
Kiedy po sztylet sięgnęła towarzysząca jej czarownica, Antonia skupiła wzrok na przebudzającym się chłopcu. Przez myśl jej przeszło, że śmierć jest dla niego wybawieniem. Nie wyobrażała sobie życia z codziennym obrazem wykrwawiającego się obok ojca. Ruch kobiety był pewny, a wypływająca z krtani chłopaka krew nie pozostawiała wątpliwości co do jego końca. Gdy zbrodnia została wykonana, a dusza Williama rozpłynęła się by powrócić na swoje miejsce w gałęzi, Antonia wiedziała, że to ich znak. Teraz już mogły przejść do głównej części ich zadania.
Borgin choć zwykle pewna swoich umiejętności tym razem bała się, że może im się nie udać. Jej może się nie udać. W ostatnim czasie jej magia lubiła zaskakiwać i nie była to wina tylko i wyłącznie anomalii. Brunetka skupiła wzrok na unoszącej różdżkę Dei. Odetchnęła głęboko czując jak zmienia się powietrze wraz z pętaniem dusz. Kiedyś nie pomyślałaby, że kiedykolwiek przyjdzie jej znaleźć się w podobnej sytuacji. Dementor choć teraz już martwy potrafił przerażać. Antonia jednak wiedziała, że to wiedza ją tutaj zaprowadziła, jasność umysłu, który uzyskała właśnie dzięki niej. Wiedzy ufała zawsze, bez względu na to gdzie ją zaprowadziła.
Gdy zadanie, które miała wykonać kobieta się powiodło, Borgin podeszła bliżej i ściskając mocniej różdżkę w dłoni skupiła się na zaklęciu, które miała rzucić. Od tego zależało to czy uda im się zbliżyć do powstrzymania Zakonników czy nie i choć była to pewna presja to jednak Antonia chciała wierzyć, że nie zawiedzie. Nie istniało gorsze uczucie. - Protego Kletva – wypowiedziała z siłą i skupieniem jakiego nie doświadczyła już dawno. Mówią, że nadzieja matką głupich, ale w takich momentach nie można jej zignorować.
| docelowa siła, st 50
Kiedy po sztylet sięgnęła towarzysząca jej czarownica, Antonia skupiła wzrok na przebudzającym się chłopcu. Przez myśl jej przeszło, że śmierć jest dla niego wybawieniem. Nie wyobrażała sobie życia z codziennym obrazem wykrwawiającego się obok ojca. Ruch kobiety był pewny, a wypływająca z krtani chłopaka krew nie pozostawiała wątpliwości co do jego końca. Gdy zbrodnia została wykonana, a dusza Williama rozpłynęła się by powrócić na swoje miejsce w gałęzi, Antonia wiedziała, że to ich znak. Teraz już mogły przejść do głównej części ich zadania.
Borgin choć zwykle pewna swoich umiejętności tym razem bała się, że może im się nie udać. Jej może się nie udać. W ostatnim czasie jej magia lubiła zaskakiwać i nie była to wina tylko i wyłącznie anomalii. Brunetka skupiła wzrok na unoszącej różdżkę Dei. Odetchnęła głęboko czując jak zmienia się powietrze wraz z pętaniem dusz. Kiedyś nie pomyślałaby, że kiedykolwiek przyjdzie jej znaleźć się w podobnej sytuacji. Dementor choć teraz już martwy potrafił przerażać. Antonia jednak wiedziała, że to wiedza ją tutaj zaprowadziła, jasność umysłu, który uzyskała właśnie dzięki niej. Wiedzy ufała zawsze, bez względu na to gdzie ją zaprowadziła.
Gdy zadanie, które miała wykonać kobieta się powiodło, Borgin podeszła bliżej i ściskając mocniej różdżkę w dłoni skupiła się na zaklęciu, które miała rzucić. Od tego zależało to czy uda im się zbliżyć do powstrzymania Zakonników czy nie i choć była to pewna presja to jednak Antonia chciała wierzyć, że nie zawiedzie. Nie istniało gorsze uczucie. - Protego Kletva – wypowiedziała z siłą i skupieniem jakiego nie doświadczyła już dawno. Mówią, że nadzieja matką głupich, ale w takich momentach nie można jej zignorować.
| docelowa siła, st 50
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Antonia Borgin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Lepiła się od krwi - i lubiła to uczucie, czerwona maź przestała ją już łaskotać, obrzydzać, denerwować, nawet gdy już zasychała, pokrywając skórę brunatną skorupką, odpadającą przy gwałtowniejszym ruchu. Przywykła do rdzawego zapachu, do jedynego w swoim rodzaju smaku, gdy trafiała na gorący język, obklejając zęby. Ta, jaką przelały tego wieczoru, była brudna, nie miała co do tego wątpliwości, ale i tak nie wzdrygnęłaby się, spoglądając na siebie w lustrze. Wypełniły wolę zagubionej duszy, która w końcu mogła powrócić do swego więzienia, nie cielesnego, nie fizycznego; do gałęzi, do czegoś co pozostało po rozszarpanym dementorze. Pomieszczenie aż pulsowało potwornymi wspomnieniami, szeptami tych, których pożarto żywcem, pozbawiając ich podstawy jestestwa; wokół niemalże namacalnie kłębiły się przeszłe życia, utracone raz na zawsze, zdradzone pocałunkiem, wysysającym szpik osobowości, uczucia, relacji, wspomnień, lęków i marzeń. Deirdre także lekko drżała na całym ciele mocując się z próbą spętania dusz, palce niezdrowo zbielały, zaciśnięte na ciemnofioletowej różdżce, ale nie opuszczała drewna zitanu głęboko oddychając przez nos. W końcu poczuła, że się powiodło, że może kierować resztkami człowieczej materii, lecz nie był to koniec. Nie musiała nic mówić, Antonia doskonale wiedziała, co należy zrobić dalej - i nie zawiodła, stając obok niej i wypowiadając spokojnym, donośnym tonem odpowiednią inkantację. Protego Kletva, bariera, wzmocniona duszami, ich gwarancja ochrony Azkabanu, otoczenia siły anomalii kokonem bezpieczeństwa, uplecionym z dziesiątek srebrzystych nitek mroku. Wierzyła, że pozostałym Rycerzom się powiedzie, nie dopuszczała do siebie innej myśli, zwłaszcza, gdy dziwne szarpnięcie sprawiło, że obydwie zrozumiały - to koniec. Dokonały tego, pomieszczenie stało się znów spokojne, lodowato zimne, wilgotne, przygnębiające, ale skumulowana wśród prastarych kamieni moc znalazła już swe ujście, mknąc w wybrane dla niej miejsce.
Tsagairt powoli opuściła różdżkę, cały czas czujna, czekając na niespodziewane komplikacje, ale te nie nadeszły. Wokół panowała cisza, przerywana tylko miarowym skapywaniem kropel z niskiego sufitu. Odetchnęła głośno, pełną piersią, przymykając na moment powieki - to było ciężkie starcie, udało się jej spętać wiele dusz, ale kosztowało ją to równie dużo energii. - Dobrze się spisałaś - powiedziała, gdy już otworzyła oczy i spojrzała na Antonię z bladym uśmiechem. Kolejny dowód na to, że Borgin zasłużyła w pełni na miejsce wśród Rycerzy Walpurgii, że była istotną częścią zgromadzenia. Nie musiała dodawać, że ich misja się powiodła, brunetka na pewno wyczuwała to sama, a obydwie nie przepadały za rozmowami o oczywistościach. - Robiłaś to już kiedyś? - spytała po chwili milczenia gładko, mierząc twarz Antonii spokojnym spojrzeniem - chodziło jej o morderstwo, o sztylet zagłębiony w czyjejś szyi, prymitywnie, prosto, bez użycia różdżki. Była ciekawa, czy Borginówna tak świetnie spisała się przy swym morderczym debiucie, czy też miała już w tym jakąś wprawę. - Czas na nas - zasugerowała, odwracając się z powrotem do kamiennego łuku, prowadzącego ku stromym schodkom na powierzchnię. Powinny poinformować resztę Rycerzy Walpurgii o ich sukcesie. Jedno z miejsc zostało przez nie wykorzystane - oby i inni spełnili wolę Czarnego Pana.
Tsagairt powoli opuściła różdżkę, cały czas czujna, czekając na niespodziewane komplikacje, ale te nie nadeszły. Wokół panowała cisza, przerywana tylko miarowym skapywaniem kropel z niskiego sufitu. Odetchnęła głośno, pełną piersią, przymykając na moment powieki - to było ciężkie starcie, udało się jej spętać wiele dusz, ale kosztowało ją to równie dużo energii. - Dobrze się spisałaś - powiedziała, gdy już otworzyła oczy i spojrzała na Antonię z bladym uśmiechem. Kolejny dowód na to, że Borgin zasłużyła w pełni na miejsce wśród Rycerzy Walpurgii, że była istotną częścią zgromadzenia. Nie musiała dodawać, że ich misja się powiodła, brunetka na pewno wyczuwała to sama, a obydwie nie przepadały za rozmowami o oczywistościach. - Robiłaś to już kiedyś? - spytała po chwili milczenia gładko, mierząc twarz Antonii spokojnym spojrzeniem - chodziło jej o morderstwo, o sztylet zagłębiony w czyjejś szyi, prymitywnie, prosto, bez użycia różdżki. Była ciekawa, czy Borginówna tak świetnie spisała się przy swym morderczym debiucie, czy też miała już w tym jakąś wprawę. - Czas na nas - zasugerowała, odwracając się z powrotem do kamiennego łuku, prowadzącego ku stromym schodkom na powierzchnię. Powinny poinformować resztę Rycerzy Walpurgii o ich sukcesie. Jedno z miejsc zostało przez nie wykorzystane - oby i inni spełnili wolę Czarnego Pana.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Antonia miała nadzieje, że zaklęcie, które miała w zamiarze rzucić się powiedzie. To był zawsze los na loterii. Z jednej strony znała własne umiejętności i często nie powinna się obawiać porażki, w końcu z magią bywało tak jak z lataniem na miotle; umiejętność raz nabyta i dobrze wyćwiczona nie ma prawa tak po protu przepaść. Z zaklęciami sprawa nie miała się jednak tak jasno. Czasami udawały jej się zaklęcia, które rzucała jedynie powierzchownie od czasu do czasu, czasami sama zaskoczona patrzyła z jaką siłą mknęły te, które dopiero zaczynała poznawać, ale zdarzało się też tak, że próbowała wyczarować rzeczy, które czarowała niemalże codziennie, a one po prostu nie wychodziły. Teraz to wszystko było jeszcze trudniejsze. Anomalie zaskoczyły ich, sprawiły, że czarodzieje rzadziej używali magii obawiając się skutków jakie niosły ze sobą te nieproszone efekty uboczne. Antonia widziała co może zrobić taka nietrafiona anomalia. W końcu kiedy to wszystko się zaczęło znalazła się w obcym jej kraju, w środku nocy i do tego ranna. Wbrew wszystkiemu uznawała, że przezorny zawsze ubezpieczony. Kiedy po wypowiedzeniu formuły zaklęcia to pomknęło z przewidzianą mu mocą odetchnęła z ulgą. Nie wyobrażała sobie sytuacji, w której wszystkie ich starania poszły na marne. Stała przez chwile gdy to wszystko już się unormowało spoglądając w miejsce gdzie jeszcze niedawno znajdował się ich cel. To było wszystko. Misja została wykonana. Oczywiście pozostał pewien niedosyt i myśl, że można było to zrobić lepiej, ale tak właśnie wyglądała praca na froncie. To nie była kartka papieru, na której wszystko można było idealnie rozrysować i zaplanować. Za każdym działaniem szła odpowiednia konsekwencja, a tych Borgin obawiała się najbardziej.
Słysząc głębokie odetchnięcie wydobywające się z ust jej towarzyszki odwróciła się. Na ustach czarownicy pojawił się delikatny uśmiech. Była spełniona i na pewno można było to po niej zauważyć. Pochwała z ust śmierciożerczyni także dodała jej nieco pewności, że zadanie poszło im dobrze wbrew komplikacji, które gdzieś na ich drodze się pojawiły. Skinęła głową w podziękowaniu. - Dobrze się spisałyśmy. To musiało się udać – odparła chociaż jeszcze kilka minut temu nie była tego wcale taka pewna.
Na kolejne pytanie kobiety wróciła spojrzeniem do wejścia prowadzącego ku ich ofiarom. Teraz tak jakby do niej doszło to co musiały zrobić by znaleźć się w tym miejscu. Nie żałowała, ale krew na dłoniach nadal była zbyt świeża. - Nie – odpowiedziała wracając spojrzeniem do kobiety. - Nie w ten sposób – sprostowała. Tylko czy to było ważne? Od zawsze uważała, że granice są ruchome i należy je dostosować do sytuacji. Bez względu na cenę jaką trzeba za to zapłacić. - Chodźmy – powtórzyła za kobietą i kiedy ruszyły schodami na górę spojrzała jeszcze raz za siebie by upewnić się, że wszystko jest takie jakie powinno. Zniknęła nawet mgła. Nie zostało nic.
z.t x2
Słysząc głębokie odetchnięcie wydobywające się z ust jej towarzyszki odwróciła się. Na ustach czarownicy pojawił się delikatny uśmiech. Była spełniona i na pewno można było to po niej zauważyć. Pochwała z ust śmierciożerczyni także dodała jej nieco pewności, że zadanie poszło im dobrze wbrew komplikacji, które gdzieś na ich drodze się pojawiły. Skinęła głową w podziękowaniu. - Dobrze się spisałyśmy. To musiało się udać – odparła chociaż jeszcze kilka minut temu nie była tego wcale taka pewna.
Na kolejne pytanie kobiety wróciła spojrzeniem do wejścia prowadzącego ku ich ofiarom. Teraz tak jakby do niej doszło to co musiały zrobić by znaleźć się w tym miejscu. Nie żałowała, ale krew na dłoniach nadal była zbyt świeża. - Nie – odpowiedziała wracając spojrzeniem do kobiety. - Nie w ten sposób – sprostowała. Tylko czy to było ważne? Od zawsze uważała, że granice są ruchome i należy je dostosować do sytuacji. Bez względu na cenę jaką trzeba za to zapłacić. - Chodźmy – powtórzyła za kobietą i kiedy ruszyły schodami na górę spojrzała jeszcze raz za siebie by upewnić się, że wszystko jest takie jakie powinno. Zniknęła nawet mgła. Nie zostało nic.
z.t x2
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
13 grudnia
Trzynaście. W ciągu ostatnich miesięcy nie często wracała do Szkocji. Dom rodzinny, chociaż tak bardzo bliski jej sercu, od pewnego czasu stał się miejscem, które niechętnie odwiedzała. Miast ciepłych wspomnień i przełamania tęsknoty za rodziną czekały ją tu zwykle żarliwe dyskusję, które prowokowane były przez ojca Rose. Szanowała jego zdanie, szanowała go jako osobę znacznie bardziej doświadczoną niż ona sama i kochała go z całego serca, jednak w tym wypadku nie była w stanie mu przytaknąć. Nie chciała wracać do domu. Chociaż Londyn nie zawsze był jej przychylny, to w ciągu ostatnich lat stał się jej domem. Nie takim jaki sobie wymarzyła w latach młodości, jednakże zbudowała sobie tam życie. Sama. Zbyt bardzo przyzwyczajona była do niezależności i decydowania o samej sobie, by teraz pozwolić na to aby ktoś rozstrzygał o jej życiu za nią. Nie chciała wracać do łono rodzinnego ogniska, by w ten sam sposób wrócić do punktu wyjścia - oddać się pod protekcję ojca i żyć w sposób w jaki żyć już nie potrafiła.
Nie była ślepa. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Londyn był epicentrum rozgrywających się wydarzeń. Niemniej jednak ukrycie się w Szkocji było jedynie odłożeniem problemów na bok. Prędzej czy później miały one dotrzeć do oddalonej od wielkiego świata polityki wioski i uderzyć również i w nią. Od tego nie było ucieczki. Zresztą. Rose nie chciała uciekać. To czym martwiła się najbardziej było dobro Melanie, dlatego od dłuższego czasu zastanawiała się nad tym czy może nie powinna odesłać ją na kilka tygodni, może miesięcy. U boku dziadka byłaby bezpieczniejsza niż z nią, a tutaj w Szkocji mogła poznać sposób życia, którego nie miała szansy doznać mieszkając w ciasnym mieszkanku na ulicy Pokątnej. Jak bardzo myśl o rozstaniu z córką nie łamałaby jej serca, coraz częściej zastanawiała się nad tym, że być może powinna tak właśnie postąpić. Nawet wbrew sobie. Od czasu, gdy Mel ujawniła swoje zdolności bliskość tak wielu skupisk anomalii zdawały się jej szkodzić. Dlatego też zdecydowała, że na czas zlecenia w Ben Nevis córka pozostanie pod opieką ojca Roselyn. Jak wynikało z listów, Melanie czuła się dobrze w towarzystwie dziadka, tak też uznała, że wydłuży jej pobyt w Szkocji o kilka dni.
Udało jej się ułożyć zmiany w taki sposób, aby wygospodarować dodatkowe dwie noce, które mogłaby spędzić w rodzinnym miasteczku. Dzięki temu mogła zaobserwować to jak dziewczynka czuje się pod opieką dziadka i powoli zasymilować ją z myślą, że być może niedługo znów tu wróci. Tym razem na trochę dłużej. Pan Wright mimo kilku aluzji, nie poruszył tematu powrotu Rose, nie chcąc prowokować kłótni gdy Mel była z nimi.
Pobyt w domu dzięki temu był jej przyjemniejszy, a gdy burza uspokoiła się chociaż na chwilę postanowiła wybrać się na wędrówkę po znanych z dzieciństwa miejscach. Kiedyś kochała długie spacery, na które wyprawiali się wraz z ojcem. Przechadzając się po dobrze znanych ścieżkach na chwilę odnalazła ukojenie w zapachu wilgotnego igliwia, ściółki leśnej i żywicy. Niektóre drogi obrosły już gęstymi zaroślami. Przedzierając się przez nie, na chwilę przystanęła biorąc głęboki, długi oddech. Bezkresny bezgłos, zagłuszany jedynie dźwiękami lasu. Tego właśnie potrzebowała i tego właśnie brakowało jej w zatłoczonym Londynie.
Świst strzały przeciął idealną ciszę, a Rose dograła jego melodię głośnym okrzykiem bólu, którego nie zdołała powstrzymać. Momentalnie opadła na kolana, kompletnie zaskoczona tym co właśnie się stało. Szybko jednak oparła się o najbliższe drzewo i schyliła się, aby zobaczyć co się stało. Bełt strzały wbił się głęboko w jej łydkę, a w zaroślach coś poruszyło się znacznie energiczniej. Uniosła wysoko różdżkę, wyczekując dalszych kroków napastnika.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Odetchną z pewną ulgą, gdy przyszło mu dowiedzieć się, że na kilka dni opuści mury Ludlow. Pogoda nie sprzyjała żadnym podróżom, a na pewno wędrówkom, ale profesja łowcy napawała go czystą satysfakcją. Bliżej mu niż arystokratyczne salony, były zamglone lasy, górzyste ścieżki i wilgotne knieje przemierzanych ścieżek. A wszystko, otulone intensywnym zapachem wolności. Wyrywana podczas wypraw i wciąż wyraźnie popychająca zatopione w piersi serce. Niektórzy twierdzili, ze żaden Avery go nie posiadał, a jednak Dorian czuł je wyraźnie, bijające głośno, dudniąc rytmem oddechów, gdy ścigał się z tropiona zdobyczą. I to wtedy, drapieżny, bardziej dziki uśmiech pojawiał się na wargach szlachcica, niby zwiastun burzy. Ale burza, która wisiała nad głową młodego dziedzica, nie miała za wiele wspólnego z malującym się na jego obliczu wyrazem. Akurat nie padało, ale Dorian wiedział, ze była to tylko kwestia czasu i - przed owa kwestią planował zdążyć.
Obóz, który rozbili, i do którego zdążyli wrócić po okrążeniu terenu, na którym znajdować się miał trop do poszukiwanej bestii. Większość ekipy, kryła się już w magicznie powiększonych namiotach, przygotowywali się do wieczornego spoczynku. prowizoryczne zadaszenie, które zbudowano nad ich obozem pełniło dwie funkcje - ochronną, przed deszczową aurą, także dla kilku wierzchowców oraz - zapewniająca pewną anonimowość, oddzielających ich od obcego spojrzenia. Co prawda, na terenach jak te nie spodziewał się spotkać zbyt wielu ludzi, ale - przezorny, znaczyło ubezpieczony.
- Będziesz polował? - odwrócił się, gdy ich wyprawowy alchemik wyjrzał zza wejścia najbliżej położonego namiotu - Taki plan - skwitował skinieniem, wkładając siodło na wierzchowca, który drobił niespokojnie w miejscu - Jakby coś ciekawego wpadło ci w dłonie, to wiesz, gdzie mnie szukać - sylwetka starszego mężczyzny zniknęła, pozostawiając arystokratę samego ze sobą. Chwilę potem, wsunął na plecy kuszę i ruszył w stronę zacienionej strony polany, potem znikając w lesie.
Zsunął kaptur płaszcza, który odsłonił czerń wilgotnych włosów. Wstrzymał i wierzchowca, który wyjątkowo raźno galopował do tej pory. Przy boku siodła, przytroczone już były dwa króliki, ale Avery szukał jeszcze czegoś większego. Wstrzymał oddech, dostrzegając w zasięgu wzroku szary cień i zbyt charakterystyczny dźwięk. Dzik. Dorian uśmiechnął się, biorąc na cel nieświadome niebezpieczeństwa zwierzę. Musiał wycelować dobrze. Chybiony cel mógł nie tylko spłoszyć zdobycz, ale - równie dobrze rozwścieczyć. I w momencie, w którym miał pociągnąć za spust, wypuszczając cięciwę, zdarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.
Po pierwsze, na ułamek sekundy przed atakiem, dostrzegł między drzewami coś jeszcze. W kolejnej chwili, szum, zwiastujący zbliżającego się,, skrzydlatego drapieżcę, który ścigał zupełnie niewidoczną dla Doriana ofiarę. Wystarczył niefortunny łopot skrzydeł, które trąciły ramię, a wymierzona broń zmieniła trajektorię wypuszczonego bełtu, kończąc swój lot bardzo ludzkim krzykiem bólu. Łowca skrzywił się, bo to wystarczyło, by upatrzony cel w mgnieniu oka pognał gdzieś w bok, a jego własny wierzchowiec wierzgnął zdenerwowany - Ciiii, już, spokojnie - słowa kierował do rumaka, powoli zsuwając się z siodła, chwytając go za wodze i prowadząc w stronę usłyszanego jęku. Nie schował jednak kuszy. Kto niby o tej porze i w takim terenie wybierał się na spacer?
Wysunął się zza kniei, dostrzegając w końcu... pochyloną sylwetkę. Nigdy, by nie pomyślał, że upoluje kobietę... w dosłownym sensie słowa. Moment konsternacji rozświetlił ciemnookie oblicze, gdy przywiązywał wierzchowca do jednego z drzewa - Czy możesz mi wytłumaczyć, Pani, co właściwie robi w takim miejscu? - czuł nieprzyjemnie pulsująca pod skórą emocję, ale nie mogąc jej nazwać, odrzucił, kryjąc za wyuczona konwenansami uprzejmość - absurdalnie wręcz brzmiąc - Proszę mi wybaczyć - nie próbował tłumaczyć. Winny się tłumaczył, a on się takim nie czuł. Przynajmniej, nie miał zamiaru się do tego przyznawać.
Niech to Slazar pochłonie
Obóz, który rozbili, i do którego zdążyli wrócić po okrążeniu terenu, na którym znajdować się miał trop do poszukiwanej bestii. Większość ekipy, kryła się już w magicznie powiększonych namiotach, przygotowywali się do wieczornego spoczynku. prowizoryczne zadaszenie, które zbudowano nad ich obozem pełniło dwie funkcje - ochronną, przed deszczową aurą, także dla kilku wierzchowców oraz - zapewniająca pewną anonimowość, oddzielających ich od obcego spojrzenia. Co prawda, na terenach jak te nie spodziewał się spotkać zbyt wielu ludzi, ale - przezorny, znaczyło ubezpieczony.
- Będziesz polował? - odwrócił się, gdy ich wyprawowy alchemik wyjrzał zza wejścia najbliżej położonego namiotu - Taki plan - skwitował skinieniem, wkładając siodło na wierzchowca, który drobił niespokojnie w miejscu - Jakby coś ciekawego wpadło ci w dłonie, to wiesz, gdzie mnie szukać - sylwetka starszego mężczyzny zniknęła, pozostawiając arystokratę samego ze sobą. Chwilę potem, wsunął na plecy kuszę i ruszył w stronę zacienionej strony polany, potem znikając w lesie.
Zsunął kaptur płaszcza, który odsłonił czerń wilgotnych włosów. Wstrzymał i wierzchowca, który wyjątkowo raźno galopował do tej pory. Przy boku siodła, przytroczone już były dwa króliki, ale Avery szukał jeszcze czegoś większego. Wstrzymał oddech, dostrzegając w zasięgu wzroku szary cień i zbyt charakterystyczny dźwięk. Dzik. Dorian uśmiechnął się, biorąc na cel nieświadome niebezpieczeństwa zwierzę. Musiał wycelować dobrze. Chybiony cel mógł nie tylko spłoszyć zdobycz, ale - równie dobrze rozwścieczyć. I w momencie, w którym miał pociągnąć za spust, wypuszczając cięciwę, zdarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.
Po pierwsze, na ułamek sekundy przed atakiem, dostrzegł między drzewami coś jeszcze. W kolejnej chwili, szum, zwiastujący zbliżającego się,, skrzydlatego drapieżcę, który ścigał zupełnie niewidoczną dla Doriana ofiarę. Wystarczył niefortunny łopot skrzydeł, które trąciły ramię, a wymierzona broń zmieniła trajektorię wypuszczonego bełtu, kończąc swój lot bardzo ludzkim krzykiem bólu. Łowca skrzywił się, bo to wystarczyło, by upatrzony cel w mgnieniu oka pognał gdzieś w bok, a jego własny wierzchowiec wierzgnął zdenerwowany - Ciiii, już, spokojnie - słowa kierował do rumaka, powoli zsuwając się z siodła, chwytając go za wodze i prowadząc w stronę usłyszanego jęku. Nie schował jednak kuszy. Kto niby o tej porze i w takim terenie wybierał się na spacer?
Wysunął się zza kniei, dostrzegając w końcu... pochyloną sylwetkę. Nigdy, by nie pomyślał, że upoluje kobietę... w dosłownym sensie słowa. Moment konsternacji rozświetlił ciemnookie oblicze, gdy przywiązywał wierzchowca do jednego z drzewa - Czy możesz mi wytłumaczyć, Pani, co właściwie robi w takim miejscu? - czuł nieprzyjemnie pulsująca pod skórą emocję, ale nie mogąc jej nazwać, odrzucił, kryjąc za wyuczona konwenansami uprzejmość - absurdalnie wręcz brzmiąc - Proszę mi wybaczyć - nie próbował tłumaczyć. Winny się tłumaczył, a on się takim nie czuł. Przynajmniej, nie miał zamiaru się do tego przyznawać.
Niech to Slazar pochłonie
Ostatnio zmieniony przez Dorian Avery dnia 29.07.19 17:04, w całości zmieniany 1 raz
Dorian Avery
Zawód : Łowca magicznych stworzeń
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
And he'll brace for battle in the night
He'll fight because he knows he cannot hide
He'll fight because he knows he cannot hide
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Szelest dochodzący zza krzaków nasilił się, a chwilę później ukazała się przed nią sylwetka czarnowłosego młodego mężczyzny. W dłoniach trzymał kuszę, prawdopodobnie dokładnie tą, która wystrzeliła strzałę tkwiącą w jej łydce. Na chwilę przed tym jak przemówił, zacisnęła palce na różdżce jeszcze mocniej w gotowości do odparcia ataku. Wszakże czego innego miała się po nim spodziewać? W pierwszym odruchu nie przyszło do głowy, że stać się mogła ofiarą parszywej pomyłki, a sam kusznik pomylił ją… z dzikiem?
Gdy usłyszała jego słowa, zamrugała szybko, zerkając to na niego, to na pulsującą ostrym bólem ranę i wciąż wystającą z niej strzałę. Odpowiedź jaka udzieliła mu była prosta i niedorzecznie szczera. - Spaceruję - powiedziała jakby to nie było nic nadzwyczajnego, że tej porze roku, w takim miejscu, pewna kobieta zdecydowała się na spacer. - A czy możesz wytłumaczyć mi, panie, dlaczego postrzelił mnie pan w nogę? Czy przypominam panu zwierzę łowne? - zapytała, wpatrując się w niego całkiem poważnie. Pokręciła energicznie głową jakby chciała odrzucić od siebie absurd tej całej sytuacji. - Mój ojciec mieszka w miasteczku nieopodal. Znam te lasy dość dobrze - dodała, czując się nieco zobligowana do udzielenia mu szerszej odpowiedzi. Jakby ona była tą, która powinna się teraz tłumaczyć.
Proszę mi wybaczyć
Pokręciła energicznie głową. Nie do końca wiedząc co powinna mu odpowiedzieć. Wprawdzie przeprosił, prawda? Co mógł zrobić więcej? Niemniej jednak w jej łydce wciąż tkwiła strzała, a nawet gotowa była stwierdzić, że miała szczęście, że celem okazała się być jej łydka, a nie inne znacznie wrażliwsze na urazy części ciała.
Osunęła się na zarośnięty mchem pień drzewa i wyprostowała nogę. Należało usunąć ciało obce, ale zdawała sobie sprawę, że będzie to bardzo bolesne doświadczenie. Bełt nie przeszył ciała na wskroś, wciąż tkwił w środku i przy usuwaniu prawdopodobnie rozszarpię ranę jeszcze bardziej. Nie była pewna czy sama jest w stanie zadać sobie tak ból. Wolała nie ryzykować rzucaniem inkantacji przeciwbólowych, bo istniało spore prawdopodobieństwo, że jej zaklęcie zostanie wypaczone anomalią. Chrząknęła więc krótko, spoglądając na mężczyznę, który na tę chwilę - pomijając oczywiście to, że strzelił do niej z kuszy - zdawał się nie mieć złych intencji.
- Czy mógłby mi pan pomóc? - zapytała, nieco niepewnym tonem, wskazując na strzałę.
Gdy usłyszała jego słowa, zamrugała szybko, zerkając to na niego, to na pulsującą ostrym bólem ranę i wciąż wystającą z niej strzałę. Odpowiedź jaka udzieliła mu była prosta i niedorzecznie szczera. - Spaceruję - powiedziała jakby to nie było nic nadzwyczajnego, że tej porze roku, w takim miejscu, pewna kobieta zdecydowała się na spacer. - A czy możesz wytłumaczyć mi, panie, dlaczego postrzelił mnie pan w nogę? Czy przypominam panu zwierzę łowne? - zapytała, wpatrując się w niego całkiem poważnie. Pokręciła energicznie głową jakby chciała odrzucić od siebie absurd tej całej sytuacji. - Mój ojciec mieszka w miasteczku nieopodal. Znam te lasy dość dobrze - dodała, czując się nieco zobligowana do udzielenia mu szerszej odpowiedzi. Jakby ona była tą, która powinna się teraz tłumaczyć.
Proszę mi wybaczyć
Pokręciła energicznie głową. Nie do końca wiedząc co powinna mu odpowiedzieć. Wprawdzie przeprosił, prawda? Co mógł zrobić więcej? Niemniej jednak w jej łydce wciąż tkwiła strzała, a nawet gotowa była stwierdzić, że miała szczęście, że celem okazała się być jej łydka, a nie inne znacznie wrażliwsze na urazy części ciała.
Osunęła się na zarośnięty mchem pień drzewa i wyprostowała nogę. Należało usunąć ciało obce, ale zdawała sobie sprawę, że będzie to bardzo bolesne doświadczenie. Bełt nie przeszył ciała na wskroś, wciąż tkwił w środku i przy usuwaniu prawdopodobnie rozszarpię ranę jeszcze bardziej. Nie była pewna czy sama jest w stanie zadać sobie tak ból. Wolała nie ryzykować rzucaniem inkantacji przeciwbólowych, bo istniało spore prawdopodobieństwo, że jej zaklęcie zostanie wypaczone anomalią. Chrząknęła więc krótko, spoglądając na mężczyznę, który na tę chwilę - pomijając oczywiście to, że strzelił do niej z kuszy - zdawał się nie mieć złych intencji.
- Czy mógłby mi pan pomóc? - zapytała, nieco niepewnym tonem, wskazując na strzałę.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Zazwyczaj nie było mu trudno ocenić spotykanego czarodzieja, czy też czarownicę. patrzył przede wszystkim z perspektywy wyuczonych konwenansów, tradycji, zaprawioną rodowymi naleciałościami i... własnych spostrzeżeń. Wiele rzeczy wciąż mu umykało, ale jako łowca, pracował nad czujną pozycją obserwatora zbliżającego się zagrożenia. Kobieta, którą dostrzegł, nie wpisywała się w schemat szlachcianki, odrzucił więc myśl, że być może - jakimś anomaliowym przypadkiem - popełnił niewybaczalny błąd. I gdyby nie różdżka oraz znaczna uroda, wziąłby ją za szlamowatą mugolkę (kimkolwiek były te stworzenia, szczęśliwie, żadnej do tej pory nie spotkał, a słyszał niezwykłe o nich historie) - Samotne spacery o tej porze i w takim miejscu mogą być niebezpieczne, Pani - szczególnie dla kobiety - chciał dodać, ale powstrzymał słowa. Bez namysłu za to odbił odpowiedź z równą szczerością, żywo podpisującą się echem w trzymanej wciąż kuszy.
Stał wciąż w oddaleniu, nieruchomo, wpatrując się w kobiecą sylwetkę, zupełnie tak, jakby ujawnił się przed nim nowy gatunek magicznego stworzenia. I było w tym odrobinę prawdy. Dorian do tej pory nie spotkał się z tak niecodzienną zdobyczą. Czy powinien się dziwić?
- Celowałem do innej zwierzyny i tylko nieoczekiwana interwencja sprawiła, że moim celem stało się coś innego - w oczach pocieniało mu lekko, bo właśnie przyznawał się do własnej nieudolności - nie mam w zwyczaju polować na ludzi - chociaż podobna kwestia przemknęła mu przez głowę. Z myślą jednak nie podzielił się, chowając własne wizje polowań z tyłu głowy. Kusiły go różne rzeczy, a te związane z łowami były mu bliższe niż cokolwiek innego. Był biegły w znajomości magicznych stworzeń, ale niektóre gatunki wymagały specjalnego traktowania i wyjątkowych metod łownych. Ludzie wpisywali się w tę "wyjątkowość".
Spojrzenie nieznajomej było intensywne, bardziej niż nauczył się spotykać na salonach. Rzeczywistość spotkań poza salonami i towarzystwa niewiast, wykraczała poza standardy, jakie znał - Widać niewystarczająco - zmarszczył ciemne brwi, wciąż zachowując dystans. W głosie jednak zabrzmiało wahanie. Niezależnie od chęci, męska duma nie pozwalała mu zostawić kobiety samej. Nie zawiniła mu, nie znał jej by darzyć nienawiścią. Po prostu obca, krucha istota, którą... zranił - Wciąż jestem zdania, że kobiecie nie godzi się samotnie spacerować w takim miejscu - odetchnął, zaciskając mocniej dłoń najpierw na wciąż trzymanej wodzu, którą przytoczył do drzewa, potem na kuszy, którą zwinnie wsunął na plecy. Ostatecznie rezygnując z plączących się w głowie pomysłów.
Skinął powoli głową, reagując na prośbę - Niestety nie znam się na magii leczniczej - mimo zaprzeczenia, pokonał dzielącą go od kobiety odległość. Konsternacja i absurd sytuacji, rzeczywiście wytrącał go z równowagi i jego własne zachowanie plasowało się nietypowo. Stanął ostrożnie obok i nachylił się lekko, zerkając na wysuniętą nogę i stercząca w łydce strzałę - Jeśli mogę coś zasugerować - przyklęknął tym razem i wyciągając obleczoną w rękawice dłoń, wskazując wybrzuszenie, gdzie - jak widział - znajdowało się zakończenie grotu - Powinien zająć się tym uzdrowiciel, ale aby łatwiej będzie pozbyć się bełtu, bez większego naruszania ciała, powinno się go przebić do końca - zawiesił dłoń w powietrzu, nie próbując nawet dotknąć skóry na nodze. Tym razem mówił rzeczowo, oceniając ranę z perspektywy znanej mu podczas łowów. Zazwyczaj, chcąc uchronić dewastację skóry upolowanego stworzenia do minimum.
Stał wciąż w oddaleniu, nieruchomo, wpatrując się w kobiecą sylwetkę, zupełnie tak, jakby ujawnił się przed nim nowy gatunek magicznego stworzenia. I było w tym odrobinę prawdy. Dorian do tej pory nie spotkał się z tak niecodzienną zdobyczą. Czy powinien się dziwić?
- Celowałem do innej zwierzyny i tylko nieoczekiwana interwencja sprawiła, że moim celem stało się coś innego - w oczach pocieniało mu lekko, bo właśnie przyznawał się do własnej nieudolności - nie mam w zwyczaju polować na ludzi - chociaż podobna kwestia przemknęła mu przez głowę. Z myślą jednak nie podzielił się, chowając własne wizje polowań z tyłu głowy. Kusiły go różne rzeczy, a te związane z łowami były mu bliższe niż cokolwiek innego. Był biegły w znajomości magicznych stworzeń, ale niektóre gatunki wymagały specjalnego traktowania i wyjątkowych metod łownych. Ludzie wpisywali się w tę "wyjątkowość".
Spojrzenie nieznajomej było intensywne, bardziej niż nauczył się spotykać na salonach. Rzeczywistość spotkań poza salonami i towarzystwa niewiast, wykraczała poza standardy, jakie znał - Widać niewystarczająco - zmarszczył ciemne brwi, wciąż zachowując dystans. W głosie jednak zabrzmiało wahanie. Niezależnie od chęci, męska duma nie pozwalała mu zostawić kobiety samej. Nie zawiniła mu, nie znał jej by darzyć nienawiścią. Po prostu obca, krucha istota, którą... zranił - Wciąż jestem zdania, że kobiecie nie godzi się samotnie spacerować w takim miejscu - odetchnął, zaciskając mocniej dłoń najpierw na wciąż trzymanej wodzu, którą przytoczył do drzewa, potem na kuszy, którą zwinnie wsunął na plecy. Ostatecznie rezygnując z plączących się w głowie pomysłów.
Skinął powoli głową, reagując na prośbę - Niestety nie znam się na magii leczniczej - mimo zaprzeczenia, pokonał dzielącą go od kobiety odległość. Konsternacja i absurd sytuacji, rzeczywiście wytrącał go z równowagi i jego własne zachowanie plasowało się nietypowo. Stanął ostrożnie obok i nachylił się lekko, zerkając na wysuniętą nogę i stercząca w łydce strzałę - Jeśli mogę coś zasugerować - przyklęknął tym razem i wyciągając obleczoną w rękawice dłoń, wskazując wybrzuszenie, gdzie - jak widział - znajdowało się zakończenie grotu - Powinien zająć się tym uzdrowiciel, ale aby łatwiej będzie pozbyć się bełtu, bez większego naruszania ciała, powinno się go przebić do końca - zawiesił dłoń w powietrzu, nie próbując nawet dotknąć skóry na nodze. Tym razem mówił rzeczowo, oceniając ranę z perspektywy znanej mu podczas łowów. Zazwyczaj, chcąc uchronić dewastację skóry upolowanego stworzenia do minimum.
Dorian Avery
Zawód : Łowca magicznych stworzeń
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
And he'll brace for battle in the night
He'll fight because he knows he cannot hide
He'll fight because he knows he cannot hide
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Coś ty sobie wyobrażała.
Przeszło jej przez myśl, gdy wzrokiem błądziła między kusznikiem, a bełtem strzały, który przeszył jej łydkę.
Zdawało jej się, że zna te miejsca tak dobrze jak każdą uliczkę miasteczka, które znajdowało się nieopodal. Dorastała tu, trzymała się znanych ścieżek, którymi podążała jako dziecko, a później dziewczyna. Szukała tutaj spokoju, wytchnienia, odpoczynku. Ucieczki od otaczającego ją świata, ale od tamtej pory wiele się zmieniło.
Nie jesteś już dziewczyną.
Powinno zmienić się jej myślenie. Zmienił się również świat, który ją otaczał. Znane z dzieciństwa miejsca nie były już bezpieczne, a wytyczone za czasów młodości ścieżki nie były wolne od zagrożeń. I o to w ten abstrakcyjny sposób otrzymała nauczkę.
Mogło być gorzej.
Mogło. Jednak powinna być mądrzejsza, bardziej rozważna. Bo nie było już bezpiecznych miejsc, utartych ścieżek. Wszystko się zmieniło, a może Rose nie potrafiła nigdy dostrzec tego istoty, a to mimowolnie doprowadziło do sytuacji, w której się znaleźli. Nieprawdopodobnie absurdalnej, a jednak tak samo prawdziwej jak rozrywający ból, który czuła.
- Jak widać ma pan rację - odparła z lekkim przekąsem, sięgając wzrokiem do twarzy mężczyzny. Ani widok różdżki, ani dość nietypowej czarodziejskiej peleryny zdawał się nie wywoływać w nim żadnego zaskoczenia. Nie potrafiła jeszcze określić jednak czy to dobrze czy źle.
Westchnęła ciężko, słuchając jego wyjaśnień. - Kiedyś musi być ten pierwszy raz - powiedziała, wykrzywiając wargi w dość niezręcznym uśmiechu. Próba obrócenia tego w niezbyt zabawny żart, który swoją drogą był dość nie na miejscu, nie był dość dobrą próbą ucieczki przed przedziwną sytuacją, w której się znaleźli. Zawiodłą jednak podstawowa umiejętność myślenia zdań, a późniejszego ich wypowiadania.
- Utrzymuję, że dość dobrze. Nigdy jednak nie zdarzyło mi się… no cóż nic takiego jak dzisiaj - powiedziała, nie chcąc za bardzo wdawać się w dyskusję, a jednak nie chciała też przyznać się do tego, że jej nieznajomość terenu mogła być powodem dzisiejszych wydarzeń.
Gdy jednak usłyszała jego kolejne słowa, wbiła w niego uparte spojrzenie. - Ma pan do niego prawo - odpowiedziała szybko, jednak jej wzrok wyrażał opór. Dawno nikt nie mówił do niej w taki sposób i dawno nikt nie mówił jej co godzi się kobiecie, a co nie. Dawno pogodziła się, że w czasach swojej młodości zrobiła kilka rzeczy, podjęła kilka decyzji, które przekreślały ją w oczach wielu. Nie takich dotyczących samotnych spacerów, a jednak przywodzących znane skojarzenia. Nie lubiła, gdy ktoś mówił jej co jej się godziło, a co nie. Nie lubiła być upominana przez innych. Pewność w jego głosie powodowała dyskomfort.
Sama poprosiła o pomoc, a jednak gdy nieznajomy zbliżał się do niej obserwowała go bacznie. Próbowała poznać jego zamiary, dostrzec jakąś cząstkę osobowości, która kryła się za opanowanym wyrazem jego twarzy. Dopiero gdy nachylił się nad nią, jej wzrok osunął się po zranionej łydce i pokiwała głową na znak, żeby powiedział to co chciał powiedzieć.
Uśmiechnęła się blado. - Tak się składa, że jestem jednym z nich - odpowiedziała, odrywając spojrzenie od zranionej nogi i przenosząc je na mężczyznę. Jego rzeczowy ton w jakiś sposób ją uspokoił. - Tak więc możemy spróbować przełamac strzałę i wyciągnąć ją, żeby lotka nie rozszarpała rany - powiedziała z wahaniem. Wolała nie myśleć o tym, że samo przeciągnięcie drewnianej rurki mogło być bolesne, a co dopiero znacznie szerszego od niej pióra. Nie wspominając o tym, że samo poruszenie strzały mogło być bolesne. Niemniej jednak należało ją usunąć. Zagryzła wargi, dotykając wystającego z łydki drewna. Zagryzła je jeszcze mocniej, gdy poruszając tkwiącą w ranie strzałę poczuła jeszcze większy ból. Gdyby nie anomalię mogłaby rzucić zaklęcie przeciwbólowe, jednak chwila udręki nie warta była zagrożeń związanych z wybuchami nieposłusznej magii.
Przeszło jej przez myśl, gdy wzrokiem błądziła między kusznikiem, a bełtem strzały, który przeszył jej łydkę.
Zdawało jej się, że zna te miejsca tak dobrze jak każdą uliczkę miasteczka, które znajdowało się nieopodal. Dorastała tu, trzymała się znanych ścieżek, którymi podążała jako dziecko, a później dziewczyna. Szukała tutaj spokoju, wytchnienia, odpoczynku. Ucieczki od otaczającego ją świata, ale od tamtej pory wiele się zmieniło.
Nie jesteś już dziewczyną.
Powinno zmienić się jej myślenie. Zmienił się również świat, który ją otaczał. Znane z dzieciństwa miejsca nie były już bezpieczne, a wytyczone za czasów młodości ścieżki nie były wolne od zagrożeń. I o to w ten abstrakcyjny sposób otrzymała nauczkę.
Mogło być gorzej.
Mogło. Jednak powinna być mądrzejsza, bardziej rozważna. Bo nie było już bezpiecznych miejsc, utartych ścieżek. Wszystko się zmieniło, a może Rose nie potrafiła nigdy dostrzec tego istoty, a to mimowolnie doprowadziło do sytuacji, w której się znaleźli. Nieprawdopodobnie absurdalnej, a jednak tak samo prawdziwej jak rozrywający ból, który czuła.
- Jak widać ma pan rację - odparła z lekkim przekąsem, sięgając wzrokiem do twarzy mężczyzny. Ani widok różdżki, ani dość nietypowej czarodziejskiej peleryny zdawał się nie wywoływać w nim żadnego zaskoczenia. Nie potrafiła jeszcze określić jednak czy to dobrze czy źle.
Westchnęła ciężko, słuchając jego wyjaśnień. - Kiedyś musi być ten pierwszy raz - powiedziała, wykrzywiając wargi w dość niezręcznym uśmiechu. Próba obrócenia tego w niezbyt zabawny żart, który swoją drogą był dość nie na miejscu, nie był dość dobrą próbą ucieczki przed przedziwną sytuacją, w której się znaleźli. Zawiodłą jednak podstawowa umiejętność myślenia zdań, a późniejszego ich wypowiadania.
- Utrzymuję, że dość dobrze. Nigdy jednak nie zdarzyło mi się… no cóż nic takiego jak dzisiaj - powiedziała, nie chcąc za bardzo wdawać się w dyskusję, a jednak nie chciała też przyznać się do tego, że jej nieznajomość terenu mogła być powodem dzisiejszych wydarzeń.
Gdy jednak usłyszała jego kolejne słowa, wbiła w niego uparte spojrzenie. - Ma pan do niego prawo - odpowiedziała szybko, jednak jej wzrok wyrażał opór. Dawno nikt nie mówił do niej w taki sposób i dawno nikt nie mówił jej co godzi się kobiecie, a co nie. Dawno pogodziła się, że w czasach swojej młodości zrobiła kilka rzeczy, podjęła kilka decyzji, które przekreślały ją w oczach wielu. Nie takich dotyczących samotnych spacerów, a jednak przywodzących znane skojarzenia. Nie lubiła, gdy ktoś mówił jej co jej się godziło, a co nie. Nie lubiła być upominana przez innych. Pewność w jego głosie powodowała dyskomfort.
Sama poprosiła o pomoc, a jednak gdy nieznajomy zbliżał się do niej obserwowała go bacznie. Próbowała poznać jego zamiary, dostrzec jakąś cząstkę osobowości, która kryła się za opanowanym wyrazem jego twarzy. Dopiero gdy nachylił się nad nią, jej wzrok osunął się po zranionej łydce i pokiwała głową na znak, żeby powiedział to co chciał powiedzieć.
Uśmiechnęła się blado. - Tak się składa, że jestem jednym z nich - odpowiedziała, odrywając spojrzenie od zranionej nogi i przenosząc je na mężczyznę. Jego rzeczowy ton w jakiś sposób ją uspokoił. - Tak więc możemy spróbować przełamac strzałę i wyciągnąć ją, żeby lotka nie rozszarpała rany - powiedziała z wahaniem. Wolała nie myśleć o tym, że samo przeciągnięcie drewnianej rurki mogło być bolesne, a co dopiero znacznie szerszego od niej pióra. Nie wspominając o tym, że samo poruszenie strzały mogło być bolesne. Niemniej jednak należało ją usunąć. Zagryzła wargi, dotykając wystającego z łydki drewna. Zagryzła je jeszcze mocniej, gdy poruszając tkwiącą w ranie strzałę poczuła jeszcze większy ból. Gdyby nie anomalię mogłaby rzucić zaklęcie przeciwbólowe, jednak chwila udręki nie warta była zagrożeń związanych z wybuchami nieposłusznej magii.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
20.05.
To nie był dla niego łatwy czas... ale dla kogo był? Londyn został przejęty przez psychopatów, mugole byli mordowani, a jego głos nie wystarczał, żeby przekonać czarodziejów, że to chyba jednak nie tak powinno wyglądać, że wszyscy byli ludźmi - nieważne czy magiczni czy niemagiczni.
A teraz jeszcze to. Listy gończe za jego najbliższą rodziną i przyjaciółmi. Ponad połowę osób ze zdjęć znał osobiście i pewnie dlatego tak mocno to w niego ugodziło. I już pal licho, że to przed nim ukrywali. Owszem, początkowo wkurzył się również o to, choć szybko doszedł do wniosku, że to najmniejszy z problemów.
Martwił się. Pierwszy raz w swoim życiu się martwił i było to kompletnie mu obce, nieprzyjemne uczucie. Z jednej strony chciał złoić bratu skórę, dopilnować, żeby ich bliscy byli bezpieczni i nieścigani przez rząd, chciał słać do nich wszystkich listy, upewniać się, że niczego im nie brakuje, spotkać się z nimi i przekonać się o tym na własne oczy... A z drugiej strony miał w głowie tę irytująco otrzeźwiającą myśl, że to najgorsze, co mógłby w obecnej sytuacji zrobić - nikomu by to nie pomogło, a jedynie zaszkodziło tym, na których najbardziej mu zależy.
Wysłał więc pełnego bluzgów wyjca do Benjamina, na którego nigdy jeszcze nie był tak wściekły... i tyle. Nie szukał z nimi kontaktu wierząc, że jeśli będą potrzebowali jego pomocy, to zwrócą się o nią sami kiedy i w jaki sposób będą chcieli. Przecież musieli wiedzieć, że zawsze mają w nim wsparcie... prawda?
Sam zaś spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wraz z Kometą 210 czym prędzej poleciał do rodzinnego domu. Musiał ostrzec rodziców przed tym, co mogą zobaczyć i zapewnić, że nie mają się czym martwić, że listy gończe za ich dziećmi to jedna wielka pomyłka, że już pracują nad tym, żeby to odplątać i że Hani i Benowi nic nie grozi. Tak, musiał kłamać, ale co innego mu zostało? Łatwe to nie było, ale przynajmniej miał jakieś zadanie. Coś, co wciąż go odciągało od słania tych nieszczęsnych listów. Czy są bezpieczni? A może już ktoś ich dorwał? Może trzeba zainterweniować w Ministerstwie...? Każdy rozpoczęty do Hani, Charlie, Just czy Jackie list niemal natychmiast palił.
Była jednak jeszcze jedna osoba, z którą mógł się spróbować skontaktować, z którą raczej nikt nie powinien go powiązać, a przynajmniej nie wprost. I może... choć tylko być może znajdowała się obecnie na terenie Szkocji.
Kiedy posyłał starą sowę rodziców z listem, w sumie nie liczył na to, że otrzyma odpowiedź. Raczej nastawiał się, że puchaczka wróci z jego nieotwartą kopertą nie znalazłszy adresata. Tak się jednak nie stało.
Na odwrocie pergaminu nakreślił dosłownie kilka słów, a później deportował się spod drewnianego domku rodziców uprzedzając ich, że może wrócić późno.
Zachodzące za wzgórzami na drugim brzegu jeziora słońce leniwie odbijało się w ciemnej tafli Loch Hope, kiedy Joe przy akompaniamencie cichego trzasku pojawił się na trakcie u podnóża skalistego zbocza Ben Hope. Rozglądnął się wokół czujnie, choć zapewne zupełnie niepotrzebnie. Znajdował się na absolutnym pustkowiu. Drogą wzdłuż góry ruszył dopiero po chwili. Powoli. Nigdzie mu się nie spieszyło i... rzadko miał okazję nacieszyć oko szkockimi krajobrazami, a szkoda. Teraz miał ku temu świetną okazję nawet, jeśli dziewczę wystawi go dziś do wiejącego z północy, chłodnego wiatru. Przez kolejny mocniejszy podmuch, musiał poprawić na głowie swój kapelusz, a minutę później postawił również kołnierz starej, skórzanej kurtki. W Contin dzięki lasom wokół było zdecydowanie cieplej i nie wiało aż tak. Tutaj, morski wiatr niczym niezatrzymywany hulał w najlepsze. Nie, nie przeszkadzało mu to ani trochę - lubił jego orzeźwiający, słony zapach.
To nie był dla niego łatwy czas... ale dla kogo był? Londyn został przejęty przez psychopatów, mugole byli mordowani, a jego głos nie wystarczał, żeby przekonać czarodziejów, że to chyba jednak nie tak powinno wyglądać, że wszyscy byli ludźmi - nieważne czy magiczni czy niemagiczni.
A teraz jeszcze to. Listy gończe za jego najbliższą rodziną i przyjaciółmi. Ponad połowę osób ze zdjęć znał osobiście i pewnie dlatego tak mocno to w niego ugodziło. I już pal licho, że to przed nim ukrywali. Owszem, początkowo wkurzył się również o to, choć szybko doszedł do wniosku, że to najmniejszy z problemów.
Martwił się. Pierwszy raz w swoim życiu się martwił i było to kompletnie mu obce, nieprzyjemne uczucie. Z jednej strony chciał złoić bratu skórę, dopilnować, żeby ich bliscy byli bezpieczni i nieścigani przez rząd, chciał słać do nich wszystkich listy, upewniać się, że niczego im nie brakuje, spotkać się z nimi i przekonać się o tym na własne oczy... A z drugiej strony miał w głowie tę irytująco otrzeźwiającą myśl, że to najgorsze, co mógłby w obecnej sytuacji zrobić - nikomu by to nie pomogło, a jedynie zaszkodziło tym, na których najbardziej mu zależy.
Wysłał więc pełnego bluzgów wyjca do Benjamina, na którego nigdy jeszcze nie był tak wściekły... i tyle. Nie szukał z nimi kontaktu wierząc, że jeśli będą potrzebowali jego pomocy, to zwrócą się o nią sami kiedy i w jaki sposób będą chcieli. Przecież musieli wiedzieć, że zawsze mają w nim wsparcie... prawda?
Sam zaś spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wraz z Kometą 210 czym prędzej poleciał do rodzinnego domu. Musiał ostrzec rodziców przed tym, co mogą zobaczyć i zapewnić, że nie mają się czym martwić, że listy gończe za ich dziećmi to jedna wielka pomyłka, że już pracują nad tym, żeby to odplątać i że Hani i Benowi nic nie grozi. Tak, musiał kłamać, ale co innego mu zostało? Łatwe to nie było, ale przynajmniej miał jakieś zadanie. Coś, co wciąż go odciągało od słania tych nieszczęsnych listów. Czy są bezpieczni? A może już ktoś ich dorwał? Może trzeba zainterweniować w Ministerstwie...? Każdy rozpoczęty do Hani, Charlie, Just czy Jackie list niemal natychmiast palił.
Była jednak jeszcze jedna osoba, z którą mógł się spróbować skontaktować, z którą raczej nikt nie powinien go powiązać, a przynajmniej nie wprost. I może... choć tylko być może znajdowała się obecnie na terenie Szkocji.
Kiedy posyłał starą sowę rodziców z listem, w sumie nie liczył na to, że otrzyma odpowiedź. Raczej nastawiał się, że puchaczka wróci z jego nieotwartą kopertą nie znalazłszy adresata. Tak się jednak nie stało.
Na odwrocie pergaminu nakreślił dosłownie kilka słów, a później deportował się spod drewnianego domku rodziców uprzedzając ich, że może wrócić późno.
Zachodzące za wzgórzami na drugim brzegu jeziora słońce leniwie odbijało się w ciemnej tafli Loch Hope, kiedy Joe przy akompaniamencie cichego trzasku pojawił się na trakcie u podnóża skalistego zbocza Ben Hope. Rozglądnął się wokół czujnie, choć zapewne zupełnie niepotrzebnie. Znajdował się na absolutnym pustkowiu. Drogą wzdłuż góry ruszył dopiero po chwili. Powoli. Nigdzie mu się nie spieszyło i... rzadko miał okazję nacieszyć oko szkockimi krajobrazami, a szkoda. Teraz miał ku temu świetną okazję nawet, jeśli dziewczę wystawi go dziś do wiejącego z północy, chłodnego wiatru. Przez kolejny mocniejszy podmuch, musiał poprawić na głowie swój kapelusz, a minutę później postawił również kołnierz starej, skórzanej kurtki. W Contin dzięki lasom wokół było zdecydowanie cieplej i nie wiało aż tak. Tutaj, morski wiatr niczym niezatrzymywany hulał w najlepsze. Nie, nie przeszkadzało mu to ani trochę - lubił jego orzeźwiający, słony zapach.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W porównaniu z jej ostatnimi dniami, cisza tego miejsca była chłodna, kojąca, przyjemna, i nawet trzask teleportacji nie potrafił wybić Figgówny z rytmu. Nadeszły ciężkie czasy, po niemal miesiącu przebywania w cichych czterech ścianach, nagle jedno wydanie gazety odmieniło całkowicie jej świat. Ale też zmroziło krew w żyłach kobiety, która zaczęła rozumieć, że jej twarz nie odpowiada tylko za nią samą. Momentalnie w ciągu jednej nocy przeniosła swoją siostrę z Hogsmeade razem z całym jej dobytkiem, wszystkimi kotami, które teraz oblegały podwórko Marcelli, bo w domy tylko rozrzucały sierść i to bardziej niż jej ukochane pufki. A na podwórku i w szopie znalazły miejsce dla siebie, bo siostra kategorycznie odmówiła wyjścia gdziekolwiek bez swoich pupili, nawet jeśli została zapewniona, że zaopiekują się nimi kiedy ona się wyprowadzi. Po prostu się uparła. Przez to jej dom na tę chwilę zamienił się w prawdziwe minizoo. Jednak to nie wszystko. Ledwie dzień później pojawiła się kolejna niespodzianka w postaci lady... a właściwie panny Hensley, do niedawna lady Selwyn. Marcella znała cenę ich przyjaźni, a raczej jej niemożliwą do policzenia wartość, dlatego nie wahała się by przyjąć przyjaciółkę w tym trudnym czasie. I tak nagle jej mała chatka na samym końcu znanego świata zmieniła się w miejsce tętniące życiem, ze wszystkimi problemami, jakie mogły sobie stworzyć trzy mieszkające pod jednym dachem kobiety o zupełnie innych przyzwyczajeniach, umiejętnościach i charakterach. Jedno wydanie skorumpowanej, ministralnej gazety, a tyle emocji w jednym. Ale mimo to, że cała sytuacja była spowodowana byciem sprowadzonym do ślepego zaułka, Marcella czuła z tego jakąś wymowną radość. W końcu jej miejsce zamieszkania przypominało dom. No i kolejną kostką w całym domino skutków był ten list, którego bardzo się nie spodziewała. Niesamowite, bo już częściej odzywał się do niej jej brat, który z definicji po prostu miał ją gdzieś. Pięć lat bez żadnego kontaktu poza nawet niespecjalnym sprawdzeniem tabeli wyników Quidditcha. Figg zawsze zerkała na wyniki drużyn jej dobrych znajomych - Harpii, Zjednoczonych i, oczywiście, Wędrowców. Jednak ci ostatni na zawsze zostali w jej serduszku, ale między drużynami trwała na tyle przyjazna rywalizacja, że lubiła patrzeć zarówno na ich porażki, jak i zwycięstwa. I zawsze mogła coś z nich wynieść. Czasami sprawdzała co słychać u Nadii, koleżanki z drużyny. Co u Seliny Lovegood, starej wyjadaczki i prawdziwej niepokornej gwiazdki Harpii. No i u Josepha. Tak łatwo było dowiedzieć się co u niego, wystarczyło sięgnąć po gazetę...
Gdy otrzymała list z konkretnym miejscem, w domu rozpoczęła się prawdziwa kobieca panika. Sukienka, szminka, perfumy, cała masa problemów z doborem butów do okazji. Lucinda i Ella tak bardzo się zaangażowały, że wielkim zaskoczeniem będzie, jeśli naprawdę nie pojawi się na miejscu o północy. Udało się jednak nieco wcześniej niż w środku nocy, jednak słońce już powoli chyliło się ku zachodowi, zostawiając za sobą chłodną, fioletoworóżową łunę na horyzoncie, która gładko otulała pobliskie drzewa. Wiał wiatr, chłodny i lekko szczypiący w muśnięte czerwienią policzki. Cóż, postawiła jednak na typowo swój wygląd - rozpuszczone, krótkie włosy, nabierające bardzo rudego odcienia w rozciągającym się tu świetle, ozdobiona kolorem koszula, którą zabrała Arabelli i gładka, brązowa spódnica i ciężkie buty, które dobrze ochronią przed wszelkimi rozrzuconymi po ścieżce kamieniami. Nie wybroniła jednak swoich okularów, więc przybyła bez nich. Wprawdzie jeśli nie musiała czytać ich brak nie był aż tak uciążliwy.
Musiała przejść kawałek, by spomiędzy drzew w końcu wyłoniła się sylwetka. Nie, żeby narzekała, powolny spacer to też naprawdę rzadka przyjemność ostatnio. Lekko uniosła dłoń, gdy tylko zobaczyła, że mężczyzna odwraca się w jej stronę. Prawie się nie zmienił... No, może miał trochę więcej włosów na twarzy, ale żeby oddać honor, z głowy wcale mu nie ubyło. - Joe... Kopę lat. - Nie wiedziała za mocno jak się przywitać... Tyle lat? Może kiedyś przywitałaby się nawet uściskiem, ale dzisiaj... Podanie ręki wydawało się zbyt oficjalne, ale wszystko co bardziej zażyłe, już zbyt zażyłe.
Gdy otrzymała list z konkretnym miejscem, w domu rozpoczęła się prawdziwa kobieca panika. Sukienka, szminka, perfumy, cała masa problemów z doborem butów do okazji. Lucinda i Ella tak bardzo się zaangażowały, że wielkim zaskoczeniem będzie, jeśli naprawdę nie pojawi się na miejscu o północy. Udało się jednak nieco wcześniej niż w środku nocy, jednak słońce już powoli chyliło się ku zachodowi, zostawiając za sobą chłodną, fioletoworóżową łunę na horyzoncie, która gładko otulała pobliskie drzewa. Wiał wiatr, chłodny i lekko szczypiący w muśnięte czerwienią policzki. Cóż, postawiła jednak na typowo swój wygląd - rozpuszczone, krótkie włosy, nabierające bardzo rudego odcienia w rozciągającym się tu świetle, ozdobiona kolorem koszula, którą zabrała Arabelli i gładka, brązowa spódnica i ciężkie buty, które dobrze ochronią przed wszelkimi rozrzuconymi po ścieżce kamieniami. Nie wybroniła jednak swoich okularów, więc przybyła bez nich. Wprawdzie jeśli nie musiała czytać ich brak nie był aż tak uciążliwy.
Musiała przejść kawałek, by spomiędzy drzew w końcu wyłoniła się sylwetka. Nie, żeby narzekała, powolny spacer to też naprawdę rzadka przyjemność ostatnio. Lekko uniosła dłoń, gdy tylko zobaczyła, że mężczyzna odwraca się w jej stronę. Prawie się nie zmienił... No, może miał trochę więcej włosów na twarzy, ale żeby oddać honor, z głowy wcale mu nie ubyło. - Joe... Kopę lat. - Nie wiedziała za mocno jak się przywitać... Tyle lat? Może kiedyś przywitałaby się nawet uściskiem, ale dzisiaj... Podanie ręki wydawało się zbyt oficjalne, ale wszystko co bardziej zażyłe, już zbyt zażyłe.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Początkowo próbował układać w myślach to, co chciał powiedzieć, albo co powiedzieć powinien... ale bardzo szybko porzucił ten poroniony pomysł. Po pierwsze nigdy nie był dobry w planowaniu, a po drugie chyba do końca nie wierzył, że Figgówna się tu zjawi. W sumie dużo ryzykowała, prawda? Był za nią posłany list gończy na znaczną sumę, a tu nagle dosłownie znikąd dostaje list od przyjaciela z dawnych lat, który jeszcze sam przyznaje, że o liście gończym wie, prawda? I to on wyznaczył miejsce spotkania, nie ona. Wprawdzie "ratowało" go rodzeństwo działające w tej samej organizacji, co ona... ale na ile się tam znali, jak działali - tego Joe nie wiedział. Z jakiegoś powodu też nikt nie raczył go wtajemniczyć w ten cały Zakon - to raczej nie przemawiało na jego korzyść w oczach Marcelli. Kalkulował sobie to wszystko w głowie, a czas nieubłaganie mijał. Ptaki w zaroślach powoli cichły, zaś gdzieś z oddali dobiegł go przeciągły dźwięk... jakby jęk? Nim zlokalizował kierunek, z którego dobiegł - zamilkł, a zastąpił go inny - znajomy trzask teleportacji, na który zareagował błyskawicznie się odwracając. Nawet sięgnął dłonią do schowanej w kieszeni różdżki, nim zdał sobie sprawę jak idiotycznie się zachowuje. Ostrożność ostrożnością, ale dlaczego szykował się na jakąś obławę, skoro umówiony był z...
Marcella Figg wyłoniła się zza ostatnich drzew i początkowo jej nie poznał. Było jej chyba jeszcze o połowę mniej, niż kiedy widział ją po raz ostatni. Zazwyczaj długie włosy spięte w kucyk, teraz radośnie targane przez wiatr sięgały jej może ramion. Naprawdę przez chwilę zastanawiał się czy to ona, ale z każdym kolejnym krokiem zrobionym przez nią w jego stronę nabierał pewności. I chmurniał w oczach - zmarszczył groźnie brwi i taksował ją mocno oceniającym spojrzeniem. Wprawdzie różdżkę zostawił w kieszeni (całe szczęście, bo można by sądzić, że zaraz ją tu wyzwie na pojedynek magiczny), ale naraz się złapał pod bok jedną ręką jak jego własna matka, kiedy coś zbroił (czego nie był akurat świadom).
- No chyba żartujesz, że zjawiasz się tu tak, o! - ofuknął ją zamiast przywitać się jak człowiek. - A gdybym tu na ciebie czekał z jakąś obławą Ministerstwa? Albo był ich wtyką, a ty mi się tu podajesz jak na tacy! Zwariowałaś doszczętnie? Powinnaś mnie jakoś sprawdzić chyba, nie? Że faktycznie jestem tu sam. I że ja to ja, a nie jakiś szpieg podający się za mnie, żeby cię wystawić śmierciożercom...! Ech, zero pomyślunku, zero! - zbeształ ją i pokręcił z dezaprobatą głową jak niezadowolony trener. Ostatecznie jednak westchnął ciężko i nawet spróbował się uśmiechnąć, co jednak wyszło dość kwaśno. Martwił się, no. Jak nie on.
- Powinnaś teraz bardziej uważać - podsumował tą swoją tyradę - ale dobrze jest cię widzieć całą.
Wprawdzie wyglądała teraz jak kruszyna, ale z bliska faktycznie wychodziło na to, że jest cała i zdrowa. A skoro ona - to miał nadzieję, że i reszta tej szalonej bandy. No, może oprócz Skamandera - on mógłby akurat oberwać solidnie jakimś czarnoksięskim zaklęciem po dupsku za to porzucenie Rose. Nędzna kreatura z niego...
Marcella Figg wyłoniła się zza ostatnich drzew i początkowo jej nie poznał. Było jej chyba jeszcze o połowę mniej, niż kiedy widział ją po raz ostatni. Zazwyczaj długie włosy spięte w kucyk, teraz radośnie targane przez wiatr sięgały jej może ramion. Naprawdę przez chwilę zastanawiał się czy to ona, ale z każdym kolejnym krokiem zrobionym przez nią w jego stronę nabierał pewności. I chmurniał w oczach - zmarszczył groźnie brwi i taksował ją mocno oceniającym spojrzeniem. Wprawdzie różdżkę zostawił w kieszeni (całe szczęście, bo można by sądzić, że zaraz ją tu wyzwie na pojedynek magiczny), ale naraz się złapał pod bok jedną ręką jak jego własna matka, kiedy coś zbroił (czego nie był akurat świadom).
- No chyba żartujesz, że zjawiasz się tu tak, o! - ofuknął ją zamiast przywitać się jak człowiek. - A gdybym tu na ciebie czekał z jakąś obławą Ministerstwa? Albo był ich wtyką, a ty mi się tu podajesz jak na tacy! Zwariowałaś doszczętnie? Powinnaś mnie jakoś sprawdzić chyba, nie? Że faktycznie jestem tu sam. I że ja to ja, a nie jakiś szpieg podający się za mnie, żeby cię wystawić śmierciożercom...! Ech, zero pomyślunku, zero! - zbeształ ją i pokręcił z dezaprobatą głową jak niezadowolony trener. Ostatecznie jednak westchnął ciężko i nawet spróbował się uśmiechnąć, co jednak wyszło dość kwaśno. Martwił się, no. Jak nie on.
- Powinnaś teraz bardziej uważać - podsumował tą swoją tyradę - ale dobrze jest cię widzieć całą.
Wprawdzie wyglądała teraz jak kruszyna, ale z bliska faktycznie wychodziło na to, że jest cała i zdrowa. A skoro ona - to miał nadzieję, że i reszta tej szalonej bandy. No, może oprócz Skamandera - on mógłby akurat oberwać solidnie jakimś czarnoksięskim zaklęciem po dupsku za to porzucenie Rose. Nędzna kreatura z niego...
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafiłaby stwierdzić, że jest jej połowa tego, co kiedyś. W życiu, stare czasy zawsze przypominały jej, że powinna zrezygnować z kolejnej porcji lodów, a nawet jeśli z nich nie rezygnowała, to później obwiniała się o każdy kęs i każdy kilogram, który wtedy przybył. To prawdopodobnie już nigdy jej nie wyjdzie jej z głowy, to jakie krzywe zwierciadło siebie samej widziała w odbiciu, że każde małe ciasteczko wydawało się iść w uda i biodra. Taka przypadłość ludzi z problemami z wagą. Dzisiaj nie musiała tak martwić się o zjedzonego pączka, a bardziej o podjadaną konfiturę podczas pieczenia ciasteczek. Głównie dla gości, którzy nawet często ją teraz odwiedzali. Szkocja była zdecydowanie przychylniejsza niż Londyn w tym momencie.
Powietrze pachniało słodyczą wiosny. Szkoda, że niewszędzie nie zostało zabarwione krwią. Tutaj dało się zapomnieć o tym co się działo wokół. Wiatr wesoło tańczył w lekko falowanych włosach kobiety. W pewnym momencie musiała je odsunąć z twarzy, bo ciągle się na nią nasuwały (jakby chciały ją zakryć czy coś... moze to jakaś sugestia?) Jeszcze jej szminkę zupełnie rozmażą po twarzy! A taką ładną wybrała, głęboko czerwoną. Im bardziej się zbliżała tym wiedziała bardziej nieprzekonane spojrzenie Josepha. Aż przystanęła nieco dalej, niepewnie, nie wiedząc czy powinna podchodzić bliżej. Może był zły? Może wisiała mu pieć galeonów i nigdy nie oddała? I teraz jej powie teraz zabiorę Cię do ministerstwa, żeby zabrać odsetki. Problem był tylko jeden. Ona by się tak łatwo do Londynu zawlec nie dała. I w końcu usłyszała wywód. Wywód, który najpierw wywołał u niej zaskoczenie, by po chwili zmienić się w przewrócenie oczami, a na koniec w rozbawiony i delikatnie rozczulony uśmiech. Wysłuchała go do końca, jednak niemal żadnego słowa nie przyjęła aż tak mocno do siebie. Co nie zmienia faktu, że miło było posłuchać, że aż tak o nią dba. Chociaż tyle się nie widzieli. Chociaż podejrzewała, że te słowa nie były do końca do niej. Widziała jakie imiona pojawiły się na plakatach obok jej własnego. - To byłoby głupie. - Zaczęła nagle. - Oni mnie znają. Gdyby chcieli mnie złapać w zasadzkę nie użyliby do tego mojego znajomego, którego nie widziałam pięć lat, ale raczej mojej siostry lub brata. Mam rzucić Cave Inimicum? Czy przestaniesz się wygłupiać? - Splotła ręce na piersi, uśmiechając się z przekorą. Naprawdę prawie nie poznała tego zmartwienia, zapamiętała go raczej jako lekkomyślnego, wesołego, lekkodusznego, pewnego siebie. Najwyraźniej wojna nie zmieniła tylko jej samej. - Ciebie też dobrze widzieć, Joe. Mam nadzieję, że trzymasz się z daleka od szuj z Londynu. A jak już, to chociaż ich skopałeś. - Zapamiętała go jako naprawdę równego człowieka. Ciekawe jak wiele się zmieniło. - Martwi mnie, że pomyślałeś, że mogło być inaczej.
Powietrze pachniało słodyczą wiosny. Szkoda, że niewszędzie nie zostało zabarwione krwią. Tutaj dało się zapomnieć o tym co się działo wokół. Wiatr wesoło tańczył w lekko falowanych włosach kobiety. W pewnym momencie musiała je odsunąć z twarzy, bo ciągle się na nią nasuwały (jakby chciały ją zakryć czy coś... moze to jakaś sugestia?) Jeszcze jej szminkę zupełnie rozmażą po twarzy! A taką ładną wybrała, głęboko czerwoną. Im bardziej się zbliżała tym wiedziała bardziej nieprzekonane spojrzenie Josepha. Aż przystanęła nieco dalej, niepewnie, nie wiedząc czy powinna podchodzić bliżej. Może był zły? Może wisiała mu pieć galeonów i nigdy nie oddała? I teraz jej powie teraz zabiorę Cię do ministerstwa, żeby zabrać odsetki. Problem był tylko jeden. Ona by się tak łatwo do Londynu zawlec nie dała. I w końcu usłyszała wywód. Wywód, który najpierw wywołał u niej zaskoczenie, by po chwili zmienić się w przewrócenie oczami, a na koniec w rozbawiony i delikatnie rozczulony uśmiech. Wysłuchała go do końca, jednak niemal żadnego słowa nie przyjęła aż tak mocno do siebie. Co nie zmienia faktu, że miło było posłuchać, że aż tak o nią dba. Chociaż tyle się nie widzieli. Chociaż podejrzewała, że te słowa nie były do końca do niej. Widziała jakie imiona pojawiły się na plakatach obok jej własnego. - To byłoby głupie. - Zaczęła nagle. - Oni mnie znają. Gdyby chcieli mnie złapać w zasadzkę nie użyliby do tego mojego znajomego, którego nie widziałam pięć lat, ale raczej mojej siostry lub brata. Mam rzucić Cave Inimicum? Czy przestaniesz się wygłupiać? - Splotła ręce na piersi, uśmiechając się z przekorą. Naprawdę prawie nie poznała tego zmartwienia, zapamiętała go raczej jako lekkomyślnego, wesołego, lekkodusznego, pewnego siebie. Najwyraźniej wojna nie zmieniła tylko jej samej. - Ciebie też dobrze widzieć, Joe. Mam nadzieję, że trzymasz się z daleka od szuj z Londynu. A jak już, to chociaż ich skopałeś. - Zapamiętała go jako naprawdę równego człowieka. Ciekawe jak wiele się zmieniło. - Martwi mnie, że pomyślałeś, że mogło być inaczej.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
I bardzo dobrze, Marcella nie przerwała mu ani razu potulnie (o tyle, o ile) słuchając jego wywodu. O to właśnie chodziło! Jeszcze żeby go sobie wzięła głęboko do serca i...
Parsknął cicho, kiedy stwierdziła, że użycie jego osoby przez Ministerstwo, żeby dostać się do niej, byłoby głupie. Tak jakby ostatnie działania władzy były przemyślane, co? Nie, działali po omacku, tworząc tylko coraz większy zamęt. Akurat wykorzystanie Josepha do dobrania się do Zakonu mogłoby być jedną z rozsądniejszych inicjatyw. Ale owszem, Figgówna miała słuszność - Joe zjawił się tu sam z własnej i nieprzymuszonej woli... co wcale nie oznaczało, że zamierzał dać jej tak od razu wygrać w tej słownej potyczce. Nie, wtedy zupełnie nie byłby sobą.
- A jednak... gdyby użyli twojego starego znajomego, już byś została złapana - oświadczył jej unosząc przy tym znacząco jedną brew i tylko uśmieszek, który już mu się błąkał po tym brodatym ryju świadczył o tym, że z groźbami to miało niewiele wspólnego. Fakt faktem założył z góry, że wystarczyłoby zwabić Marcellę w jedno miejsce i już - takie chucherko byłoby łatwym celem. Może nawet różdżki nie trzeba by na nią wyjmować - wystarczyłoby dziewczę przytrzymać jak dziecko i już.
- Może jednak powinienem się zastanowić nad wezwaniem tu kogoś...? - udał, że się zastanawia, choć tego durnego uśmiechu nie potrafił się już pozbyć z twarzy. - Ile za ciebie było? Starczy na pastę Fleetwooda?
Tak, bezwstydnie się z nią droczył i ją prowokował. W tym był przecież specjalistą - w drażnieniu się z kobietami. Igranie z ogniem było jego hobby od zawsze.
- Nigdy nie byłem fanem Londynu - odparł jeszcze dość wymijająco, choć zgodnie z prawdą. Może trochę zmądrzałalbo się zestarzał, ale raczej nie pchał się tak otwarcie w kłopoty.
- Wystarczy, że dwoje Wrightów zdobi wszystkie ściany stolicy - dodał, choć tym razem kwaśno i chyba bardziej do siebie niż do niej. Odwrócił się przy tym, ruchem głowy zachęcając Marcellę, by ruszyła razem z nim traktem wznoszącym się na masyw Ben Hope.
Pewnie zabrzmiało to tak, jakby siedział z założonymi rękami przez cały ten czas... ale tak nie było. Starał się ogarniać ten cały burdel jaki się wytworzył, choć nie tak, żeby się od razu wystawiać władzy na cel. Nie. Jak tylko dowiedział się o Londynie, to pomagał mugolom się z niego wydostać, później też na tyle, na ile mógł. Teraz przybył do Szkocji, żeby dopilnować kwestii, które najwyraźniej wymknęły się jego rodzeństwu spod kontroli. Jasne, wolałby być teraz razem z nimi, a najlepiej jakby po prostu wymienił się miejscami z Hanką... ale było jak było i któreś z nich musiało zachować resztki zdrowego rozsądku. Dziwne tylko, że padło akurat na niego.
Milczał przez chwilę, jakby zbierając myśli.
- Nie chcę o niczym wiedzieć - zaznaczył jednak nagle. Stanowczo. Zerknął na nią jeszcze kątem oka, jakby się upewniając, że to było dla niej jasne. Chodziło mu rzecz jasna o Zakon. Zapewne i bez tego nie rzuciłaby mu garścią informacji o tym jak i czym się zajmują, jakie mają plany i gdzie obecnie przebywają poszukiwane przez władze osoby, bez przesady, nie posądzał jej o taką lekkomyślność. Bardziej rozchodziło się o to, żeby nie musiała sobie tym zaprzątać głowy - nie zamierzał z niej wyciągać żadnych tego typu informacji, co więcej - nawet nie chciał o nich słuchać. Dla dobra ich wszystkich.
Wyrzuciwszy z siebie to jedno zdanie, wyraźnie się rozluźnił i chyba na nowo wracał mu dobry nastrój.
- Powiedz mi lepiej gdzie zniknęłaś jak cię nie było w sportowym światku. Nie licząc twojej obecnej kariery przestępczyni i wroga publicznego numer jeden - ostatnie dodał z wyraźnym przekąsem, jakby bardzo go bawiła wizja wyjętej spod prawa Marcelli. Zresztą większość tych listów gończych wyglądała niepoważnie - niepozorne dziewczęta, kilkoro dzieciaków, a nagrody takie, jakby stanowili poważny problem dla Malfoya. Jak to świadczyło o Ministrze? Raczej nie za dobrze - i to akurat Josepha cieszyło.
- Wędrowcy bez ciebie to leszcze - oświadczył z przekonaniem - aż żal patrzeć jak im skopujemy tyłki przy każdym meczu. No i nie ma tam teraz nawet na kim oka zawiesić - uśmiechnął się zawadiacko do Marcelli. - Trochę czasu minęło... nie myślałaś, żeby wrócić? - zagadnął z ciekawością.
Parsknął cicho, kiedy stwierdziła, że użycie jego osoby przez Ministerstwo, żeby dostać się do niej, byłoby głupie. Tak jakby ostatnie działania władzy były przemyślane, co? Nie, działali po omacku, tworząc tylko coraz większy zamęt. Akurat wykorzystanie Josepha do dobrania się do Zakonu mogłoby być jedną z rozsądniejszych inicjatyw. Ale owszem, Figgówna miała słuszność - Joe zjawił się tu sam z własnej i nieprzymuszonej woli... co wcale nie oznaczało, że zamierzał dać jej tak od razu wygrać w tej słownej potyczce. Nie, wtedy zupełnie nie byłby sobą.
- A jednak... gdyby użyli twojego starego znajomego, już byś została złapana - oświadczył jej unosząc przy tym znacząco jedną brew i tylko uśmieszek, który już mu się błąkał po tym brodatym ryju świadczył o tym, że z groźbami to miało niewiele wspólnego. Fakt faktem założył z góry, że wystarczyłoby zwabić Marcellę w jedno miejsce i już - takie chucherko byłoby łatwym celem. Może nawet różdżki nie trzeba by na nią wyjmować - wystarczyłoby dziewczę przytrzymać jak dziecko i już.
- Może jednak powinienem się zastanowić nad wezwaniem tu kogoś...? - udał, że się zastanawia, choć tego durnego uśmiechu nie potrafił się już pozbyć z twarzy. - Ile za ciebie było? Starczy na pastę Fleetwooda?
Tak, bezwstydnie się z nią droczył i ją prowokował. W tym był przecież specjalistą - w drażnieniu się z kobietami. Igranie z ogniem było jego hobby od zawsze.
- Nigdy nie byłem fanem Londynu - odparł jeszcze dość wymijająco, choć zgodnie z prawdą. Może trochę zmądrzał
- Wystarczy, że dwoje Wrightów zdobi wszystkie ściany stolicy - dodał, choć tym razem kwaśno i chyba bardziej do siebie niż do niej. Odwrócił się przy tym, ruchem głowy zachęcając Marcellę, by ruszyła razem z nim traktem wznoszącym się na masyw Ben Hope.
Pewnie zabrzmiało to tak, jakby siedział z założonymi rękami przez cały ten czas... ale tak nie było. Starał się ogarniać ten cały burdel jaki się wytworzył, choć nie tak, żeby się od razu wystawiać władzy na cel. Nie. Jak tylko dowiedział się o Londynie, to pomagał mugolom się z niego wydostać, później też na tyle, na ile mógł. Teraz przybył do Szkocji, żeby dopilnować kwestii, które najwyraźniej wymknęły się jego rodzeństwu spod kontroli. Jasne, wolałby być teraz razem z nimi, a najlepiej jakby po prostu wymienił się miejscami z Hanką... ale było jak było i któreś z nich musiało zachować resztki zdrowego rozsądku. Dziwne tylko, że padło akurat na niego.
Milczał przez chwilę, jakby zbierając myśli.
- Nie chcę o niczym wiedzieć - zaznaczył jednak nagle. Stanowczo. Zerknął na nią jeszcze kątem oka, jakby się upewniając, że to było dla niej jasne. Chodziło mu rzecz jasna o Zakon. Zapewne i bez tego nie rzuciłaby mu garścią informacji o tym jak i czym się zajmują, jakie mają plany i gdzie obecnie przebywają poszukiwane przez władze osoby, bez przesady, nie posądzał jej o taką lekkomyślność. Bardziej rozchodziło się o to, żeby nie musiała sobie tym zaprzątać głowy - nie zamierzał z niej wyciągać żadnych tego typu informacji, co więcej - nawet nie chciał o nich słuchać. Dla dobra ich wszystkich.
Wyrzuciwszy z siebie to jedno zdanie, wyraźnie się rozluźnił i chyba na nowo wracał mu dobry nastrój.
- Powiedz mi lepiej gdzie zniknęłaś jak cię nie było w sportowym światku. Nie licząc twojej obecnej kariery przestępczyni i wroga publicznego numer jeden - ostatnie dodał z wyraźnym przekąsem, jakby bardzo go bawiła wizja wyjętej spod prawa Marcelli. Zresztą większość tych listów gończych wyglądała niepoważnie - niepozorne dziewczęta, kilkoro dzieciaków, a nagrody takie, jakby stanowili poważny problem dla Malfoya. Jak to świadczyło o Ministrze? Raczej nie za dobrze - i to akurat Josepha cieszyło.
- Wędrowcy bez ciebie to leszcze - oświadczył z przekonaniem - aż żal patrzeć jak im skopujemy tyłki przy każdym meczu. No i nie ma tam teraz nawet na kim oka zawiesić - uśmiechnął się zawadiacko do Marcelli. - Trochę czasu minęło... nie myślałaś, żeby wrócić? - zagadnął z ciekawością.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Highlands
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja