Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Highlands
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Highlands
To tereny na północnej Szkocji, gdzie pasma gór i pagórków ciągną się aż po horyzont. Różnorodność flory i fauny jest wręcz zachwycająca. Zielone wzgórza ciągnące się kilometrami urozmaicone są przez liczne jeziora, jak i okalające je lasy. O tych terenach krąży wiele plotek, jednak nie bez przyczyny mugole rzadko zapuszczają się w zalesione tereny okalające jedną z zamkowych ruin bowiem błąka się po nich szyszymora, której jęki i zawodzenie skutecznie odstraszają niemagicznych ludzi. I choć szyszymory to niegroźne magiczne stworzenia, to ich przeszywający jęk z pewnością sprawia, że najodważniejszemu czarodziejowi jeżą się włoski na karku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Owszem, Joseph byłby świetną opcją na dobranie się do Zakonu - to chyba znaczyło, że nie powinien sam chodzić po szkockich górach, sam stał się naprawdę łatwym celem w tej chwili. No i nie mówiąc już o tym, że zdecydowanie atak z jego udziałem nie byłby wycelowany właśnie w nią. Były ku temu lepsze obiekty do złapania, nawet dwa, więc więcej pieniędzy by z tego było. Ona była tylko jedna, ale to nie znaczy, że jakieś marne ministralne szuje łatwo by ją dopadły. - O, naprawdę? - Uniosła brew. Zdecydowanie musiał nie wiedzieć co się działo przez te pięć lat. Może chociaż trochę zrzędnie mu ten ciepły uśmieszek, kiedy się dowie? Naprawdę chciałaby to zobaczyć. A właściwie sama chciała to spowodować, by chociaż przez chwilę był zaskoczony. Bo właściwie jej ścieżka zawodowa niespecjalnie wprawiała kogoś w jakiś podziw czy osłupienie. Chyba, że był to Steffen, ale on podziwiał właściwie wszystko. - Mogę Ci z ręką na sercu i całą, nienaruszalną pewnością, że nie mają pojęcia, że się znamy. - Pokręciła lekko głową. Nie wyglądała na zmartwioną ani przejętą jego słowami, choć zapewne całkiem miał rację. Mimo to nadal uważała, że atak na nią tutaj byłby zdecydowanie nieprzemyślany. Nad tymi górami latała nim jeszcze poszła do Hogwartu i znała je bardzo dobrze. - Naprawdę aż tak we mnie nie wierzysz? - Westchnęła aż pod nosem. Już by została złapana? No naprawdę! Jakby zupełnie nie umiała się bronić. - Chcesz się spróbować? Tylko ostrzegam, zostawiam blizny. - Nie miała zamiaru oddawać mu wygranej w tej potyczce słownej, ale przyznać trzeba, podobało jej się, co od razu dało się rozpoznać po szerokim uśmiechu. Poczuła się przez chwilę jak dawniej, kiedy jeszcze spadała z miotły. Kiedy Joseph ją znał, była nie do zrzucenia. A później jednak ją zrzucili i poleciała... W dół. Coraz szybciej w dół.
- Przynajmniej Londyn jest teraz ładniejszy. - Zażartowała w najlepsze. Na pewno nie był teraz piękny... Ani specjalnie zaludniony. Za to Oaza była coraz bardziej wypełniona ludźmi. Czasami aż brakowało rąk, by budować nowe domy. Nie miała zamiaru rozmawiać z nim o Zakonie, więc kiedy to zasugerował tylko wzruszyła ramionami lekko. Nie chciał, to nie miała zamiaru go namawiać. Zupełnie nie o to tutaj chodziło. Jeśli chciałby poświęcić się walce, na pewno już by to zrobił. Ale nie każdy musi tego chcieć. Niektórzy po prostu pragnęli spokoju, jakiegoś choć kawałka normalnego życia. Niektórzy nie chcieli w tej wojnie walczyć - chcieli ją przeżyć. Ona nie wspominała dobrze londyńskiej, kwietniowej nocy. Choć przeprowadziła ewakuację wielu ludzi, wielu też uległo pod jej różdżką. Przyjemne to nie było, nie wspominała tego dobrze... Na pewno od niej nie usłyszy nic co mogłoby zagrozić tej pozornej tajności, której już wiele nie zostało. Byli znani, wszyscy wiedzieli o istnieniu Zakonu, ale mieli też swoje na sumieniu. Wprawdzie wszystko... Dla wyższego dobra?
Jakie to ironiczne.
- Wybacz, ale jeśli chcesz wiedzieć, jednak muszę Ci trochę powiedzieć. - Wyjaśniła, powoli ruszając się z miejsca. Lubiła spacery i miała w nich niezłą wytrzymałość. - Przez jakiś czas jeszcze pracowałam, a później... Byłam w magicznej policji. Przeszłam kurs i pracowałam dla Ministerstwa... Wiesz, wlepiałam mandaty za złe parkowanie miotły w miejscach publicznych. - Uśmiechnęła się z rozbawieniem. - Ale z przyjściem kwietnia kazano nam wyjść na ulice i... doprowadzić Londyn do stanu w jakim teraz jest. Powiedziałam, że nie dołączę się do grupowej zbrodni... Więc zostałam wrogiem publicznym numer jeden. Cała historia. - Zapewne myślał, że to było trochę bardziej skomplikowane... I miał rację! Ale nie miała zamiaru więcej mu mówić. Bo co miała powiedzieć? A właśnie, jeszcze włamałam się do banku Gringotta i ukradłam też kilka innych małych ładunków! Fajnie było. No chyba bez sensu. Z resztą... Kto by chciał się tym chwalić? Poza tym jednak wolała zadbać o to, by jej przyjazny wizerunek jednak został zachowany. Nikt nie musiał wiedzieć co robi po godzinach. Niech Joe tak myśli - że nie byłaby w stanie skopać mu nawet kostki. - Widzisz, tak niewiele wystarczy, żeby ozdobić całe miasto.
Może go trochę uspokoi, może jeszcze bardziej zmartwi, nie wiedziała. To jednak nie był czas, by chciała jakoś mocno... Przejmować się tym wszystkim. Była teraz w towarzystwie. Miłym towarzystwie. - A jak u Ciebie? Widziałam w gazetach, że nieźle Ci idzie. I nadal się trzymasz. Jestem pod wrażeniem.
Posłała mu przekorny uśmiech. - Czyżby? A Daisy? Nadal gra. - Spytała, próbując wywęszyć, co tak naprawdę miał na myśli. - -Widziałam, że spadli w rankindu... Aż przykro patrzeć. Z tego co wiem, Jeremy przeszedł do Tajfunów w zeszłym sezonie. Szkoda, był świetnym ścigającym.
- Przynajmniej Londyn jest teraz ładniejszy. - Zażartowała w najlepsze. Na pewno nie był teraz piękny... Ani specjalnie zaludniony. Za to Oaza była coraz bardziej wypełniona ludźmi. Czasami aż brakowało rąk, by budować nowe domy. Nie miała zamiaru rozmawiać z nim o Zakonie, więc kiedy to zasugerował tylko wzruszyła ramionami lekko. Nie chciał, to nie miała zamiaru go namawiać. Zupełnie nie o to tutaj chodziło. Jeśli chciałby poświęcić się walce, na pewno już by to zrobił. Ale nie każdy musi tego chcieć. Niektórzy po prostu pragnęli spokoju, jakiegoś choć kawałka normalnego życia. Niektórzy nie chcieli w tej wojnie walczyć - chcieli ją przeżyć. Ona nie wspominała dobrze londyńskiej, kwietniowej nocy. Choć przeprowadziła ewakuację wielu ludzi, wielu też uległo pod jej różdżką. Przyjemne to nie było, nie wspominała tego dobrze... Na pewno od niej nie usłyszy nic co mogłoby zagrozić tej pozornej tajności, której już wiele nie zostało. Byli znani, wszyscy wiedzieli o istnieniu Zakonu, ale mieli też swoje na sumieniu. Wprawdzie wszystko... Dla wyższego dobra?
Jakie to ironiczne.
- Wybacz, ale jeśli chcesz wiedzieć, jednak muszę Ci trochę powiedzieć. - Wyjaśniła, powoli ruszając się z miejsca. Lubiła spacery i miała w nich niezłą wytrzymałość. - Przez jakiś czas jeszcze pracowałam, a później... Byłam w magicznej policji. Przeszłam kurs i pracowałam dla Ministerstwa... Wiesz, wlepiałam mandaty za złe parkowanie miotły w miejscach publicznych. - Uśmiechnęła się z rozbawieniem. - Ale z przyjściem kwietnia kazano nam wyjść na ulice i... doprowadzić Londyn do stanu w jakim teraz jest. Powiedziałam, że nie dołączę się do grupowej zbrodni... Więc zostałam wrogiem publicznym numer jeden. Cała historia. - Zapewne myślał, że to było trochę bardziej skomplikowane... I miał rację! Ale nie miała zamiaru więcej mu mówić. Bo co miała powiedzieć? A właśnie, jeszcze włamałam się do banku Gringotta i ukradłam też kilka innych małych ładunków! Fajnie było. No chyba bez sensu. Z resztą... Kto by chciał się tym chwalić? Poza tym jednak wolała zadbać o to, by jej przyjazny wizerunek jednak został zachowany. Nikt nie musiał wiedzieć co robi po godzinach. Niech Joe tak myśli - że nie byłaby w stanie skopać mu nawet kostki. - Widzisz, tak niewiele wystarczy, żeby ozdobić całe miasto.
Może go trochę uspokoi, może jeszcze bardziej zmartwi, nie wiedziała. To jednak nie był czas, by chciała jakoś mocno... Przejmować się tym wszystkim. Była teraz w towarzystwie. Miłym towarzystwie. - A jak u Ciebie? Widziałam w gazetach, że nieźle Ci idzie. I nadal się trzymasz. Jestem pod wrażeniem.
Posłała mu przekorny uśmiech. - Czyżby? A Daisy? Nadal gra. - Spytała, próbując wywęszyć, co tak naprawdę miał na myśli. - -Widziałam, że spadli w rankindu... Aż przykro patrzeć. Z tego co wiem, Jeremy przeszedł do Tajfunów w zeszłym sezonie. Szkoda, był świetnym ścigającym.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
No, Joseph teoretycznie byłby dobrą opcją dobrania się do Zakonu. Teoretycznie - bo w gruncie rzeczy o samej organizacji niewiele wiedział. Jego informacje Ministerstwu by się nie przydały - tego był pewny. W zasadzie sam się dziwił, że nie dostał jeszcze jakiegoś wezwania na przesłuchanie w sprawie nielegalnej działalności swojego rodzeństwa, choć jednocześnie wcale a wcale go to nie martwiło. Im dłużej miał spokój i mógł swobodnie działać, tym lepiej. Teraz tylko z rozwagą dobierał słowa w listach i ich adresatów. Nawet jeśli nie był obserwowany, a jego listy przechwytywane, to lepiej dmuchać na zimne. W końcu wokół nie działo się nic dobrego.
Poniekąd właśnie dlatego napisał do Marcelli, a nie swojej siostry czy Just. Jak sama Figgówa przyznała - niewiele osób wiedziało, że się znali. Choć w normalnych okolicznościach brzmiałoby to zapewne smutno, teraz stanowiło to zaletę, z której Joe skrzętnie skorzystał.
- A nie? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Przecież już w tej chwili miał Marcelkę na wyciągnięcie ręki, sama się wystawiła jak na tacy, więc czemu się dziwiła, że jej to wytykał?
- To nie chodzi o wiarę czy niewiarę w ciebie, po prostu - zaczął też od razu prostować tę kwestię, ale dotarło do niego co dziewczę powiedziało w następnej chwili. Zaskoczenie na jego twarzy zaraz zastąpił rozbawiony uśmiech. Proszę, proszę, w Marcelli wciąż była wola walki godna zawodniczki quidditcha, dobrze!
- Wierzę na słowo - odparł wciąż z tym swoim uśmiechem - ale nie jestem fanem pojedynków z kobietami - przyznał zgodnie z prawdą. Gdyby to od niego zależało to ligi w Klubie Pojedynków byłyby rozdzielone również ze względu na płeć.
- Nie chodzi o to, że uważam, że jesteś słaba w zaklęciach, bo tak nie uważam - tłumaczył dalej, a ostatnie zaznaczył dobitnie, robiąc po tym znaczącą pauzę - po prostu czasami... - jak to dobrze ubrać w słowa...? - ...jak zostajesz sama na boisku, to nieważne już jak dobra jesteś, bo przeciwnik, nawet tak denny jak Armaty z Chudley, ma przewagę liczebną - spojrzał na nią znacząco. - Mogłem tu przyjść z całym zastępem Ministerstwa - dodał, jakby to zacne quidditchowe porównanie było niewystarczające. Owszem, nie przyszedł, ale błędem panny Figg było samo założenie, że tak będzie. Niedocenianie przeciwnika, było zwykle głównym powodem przegranych - wiedział o tym z doświadczenia.
Uśmiechnął się trochę kwaśno na żart Marcelli. Tak, z pewnością Londyn obklejony twarzą Hani stał się urodziwszy... ale nadal to go jakoś nie zachęcało do odwiedzin w stolicy.
Z chęcią za to wysłuchał historii Figgówny, pod koniec której wymsknęło mu się tylko krótkie, zdziwione "och". Tak, chyba spodziewał się, że dzieje Marcelli będą bardziej zawiłe i będzie je opowiadać i opowiadać, a tu w kilku zdaniach zostało mu przedstawione jak z funkcjonariusza policji stać się przestępcą. Nieźle.
- Byłaś... w policji? - powtórzył, bo choć opowieść była prosta i zwięzła, to jednak ta jedna kwestia jakoś nie chciała mu się pomieścić w głowie. Przyglądał się przy tym Marcelli jakby ją pierwszy raz w życiu na oczy widział, a przy okazji miałaby kozie różki na głowie i skrzydła na plecach.
- Z Wędrowców poszłaś do policji? Ty? - dopytywał jak zacięta płyta. Może go robiła w abraksana i zaraz zacznie się śmiać, że udało jej się go nabrać...? Jakoś mu po prostu nie pasowała na policjantkę - taka drobna i... no drobna! Poza tym przejście z jednej branży w drugą tak kompletnie inną? To dopiero musiał być dla niej życiowy skok.
Ale faktycznie - trochę go tym pocieszyła. Skoro do wysłania za czarodziejem listu gończego wystarczyło nie wykonać rozkazu Ministerstwa...
- O, to ja też powinienem tam chyba teraz wisieć - zauważył nagle rozbawiony i parsknął śmiechem. - Bo coś jest z tymi różdżkami, nie? Jakaś rejestracja czy coś... - wyszczerzył się wzruszając ramionami. Ani mu się śniło dawać się gdzieś zapisywać i być na łasce bądź niełasce jakiegoś zapchlonego urzędasa, który jeszcze będzie miał takie widzimisię i skonfiskuje mu różdżkę, bo coś tam. A w życiu Merlina!
- No, trzymam się, trzymam, na razie nie daję się wygryźć żadnym żółtodziobom - uśmiechnął się zawadiacko, raźno maszerując pod górkę i starając się skupiać na swojej sytuacji życiowej sprzed kwietnia. Teraz już nic nie było jak dawniej, a szczególnie rozgrywki qudditcha.
Ech, człowiek tutaj próbuje prawić komplementy, ale oczywiście z kobietami wiecznie to samo - najlepiej, żeby mówić wszystko wprost, tak?
Joe tylko pokręcił rozbawiony jej reakcją głową.
- Tak, Daisy nadal gra - potwierdził krótko jej słowa, wciąż spoglądając na Marcellę z tym swoim zawadiackim uśmiechem nim ponownie wrócił wzrokiem na szlak, coby się od tego patrzenia na kobietę nie wypierdzielić gdzieś na wystającym na drodze kamieniu. I nie, istnienie Daisy nic nie zmieniało, a w szczególności zdania Joeya.
- O, o tym było głośno - przytaknął na temat transferu Jerry'ego do Tajfunów. - Wędrowcom się za to oberwało, bo prasa wieszała na nich psidwaki, że nie mają szans odnieść zwycięstwa, skoro ich najlepsi zawodnicy nawet w nie nie wierzą i spieprzają do innych drużyn - parsknął śmiechem. - Nie wierzę, że komentowali to w ten sposób, durni dziennikarze - potrząsnął głową tak energicznie, że aż mu się kapelusz na łbie przechylił. - Ty wiesz dlaczego się przeniósł, nie? - zerknął rozbawiony na Marcellę. - Do Alice - uśmiechnął się szeroko. - Wprawdzie kryją się równo, ale że pismaki tego nie zwęszyły jeszcze, to jestem w ciężkim szoku - zaśmiał się wesoło. - Zresztą ten byczek, który wszedł za Jeremy'ego daje radę. Długo był jako rezerwowy i chyba dużo się przy tym nauczył... Zaraz... McLaggen? Gregor McLaggen... tak - przypomniał sobie.
Przez chwilę maszerował w ciszy raz po raz oceniając ile jeszcze mają do szczytu. Z dołu szkockie góry wydawały się niskie i płaskie, ale było to tylko złudne wrażenie. I dobrze, bo Joe lubił takie spacery, szkoda, że dawno nie miał na takowy okazji.
- Ale nie odpowiedziałaś na pytanie - zauważył nagle - Przyznaj, że za tym tęsknisz: wiatrem we włosach, krzykiem fanów, adrenaliną... - spojrzał na nią.
Poniekąd właśnie dlatego napisał do Marcelli, a nie swojej siostry czy Just. Jak sama Figgówa przyznała - niewiele osób wiedziało, że się znali. Choć w normalnych okolicznościach brzmiałoby to zapewne smutno, teraz stanowiło to zaletę, z której Joe skrzętnie skorzystał.
- A nie? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Przecież już w tej chwili miał Marcelkę na wyciągnięcie ręki, sama się wystawiła jak na tacy, więc czemu się dziwiła, że jej to wytykał?
- To nie chodzi o wiarę czy niewiarę w ciebie, po prostu - zaczął też od razu prostować tę kwestię, ale dotarło do niego co dziewczę powiedziało w następnej chwili. Zaskoczenie na jego twarzy zaraz zastąpił rozbawiony uśmiech. Proszę, proszę, w Marcelli wciąż była wola walki godna zawodniczki quidditcha, dobrze!
- Wierzę na słowo - odparł wciąż z tym swoim uśmiechem - ale nie jestem fanem pojedynków z kobietami - przyznał zgodnie z prawdą. Gdyby to od niego zależało to ligi w Klubie Pojedynków byłyby rozdzielone również ze względu na płeć.
- Nie chodzi o to, że uważam, że jesteś słaba w zaklęciach, bo tak nie uważam - tłumaczył dalej, a ostatnie zaznaczył dobitnie, robiąc po tym znaczącą pauzę - po prostu czasami... - jak to dobrze ubrać w słowa...? - ...jak zostajesz sama na boisku, to nieważne już jak dobra jesteś, bo przeciwnik, nawet tak denny jak Armaty z Chudley, ma przewagę liczebną - spojrzał na nią znacząco. - Mogłem tu przyjść z całym zastępem Ministerstwa - dodał, jakby to zacne quidditchowe porównanie było niewystarczające. Owszem, nie przyszedł, ale błędem panny Figg było samo założenie, że tak będzie. Niedocenianie przeciwnika, było zwykle głównym powodem przegranych - wiedział o tym z doświadczenia.
Uśmiechnął się trochę kwaśno na żart Marcelli. Tak, z pewnością Londyn obklejony twarzą Hani stał się urodziwszy... ale nadal to go jakoś nie zachęcało do odwiedzin w stolicy.
Z chęcią za to wysłuchał historii Figgówny, pod koniec której wymsknęło mu się tylko krótkie, zdziwione "och". Tak, chyba spodziewał się, że dzieje Marcelli będą bardziej zawiłe i będzie je opowiadać i opowiadać, a tu w kilku zdaniach zostało mu przedstawione jak z funkcjonariusza policji stać się przestępcą. Nieźle.
- Byłaś... w policji? - powtórzył, bo choć opowieść była prosta i zwięzła, to jednak ta jedna kwestia jakoś nie chciała mu się pomieścić w głowie. Przyglądał się przy tym Marcelli jakby ją pierwszy raz w życiu na oczy widział, a przy okazji miałaby kozie różki na głowie i skrzydła na plecach.
- Z Wędrowców poszłaś do policji? Ty? - dopytywał jak zacięta płyta. Może go robiła w abraksana i zaraz zacznie się śmiać, że udało jej się go nabrać...? Jakoś mu po prostu nie pasowała na policjantkę - taka drobna i... no drobna! Poza tym przejście z jednej branży w drugą tak kompletnie inną? To dopiero musiał być dla niej życiowy skok.
Ale faktycznie - trochę go tym pocieszyła. Skoro do wysłania za czarodziejem listu gończego wystarczyło nie wykonać rozkazu Ministerstwa...
- O, to ja też powinienem tam chyba teraz wisieć - zauważył nagle rozbawiony i parsknął śmiechem. - Bo coś jest z tymi różdżkami, nie? Jakaś rejestracja czy coś... - wyszczerzył się wzruszając ramionami. Ani mu się śniło dawać się gdzieś zapisywać i być na łasce bądź niełasce jakiegoś zapchlonego urzędasa, który jeszcze będzie miał takie widzimisię i skonfiskuje mu różdżkę, bo coś tam. A w życiu Merlina!
- No, trzymam się, trzymam, na razie nie daję się wygryźć żadnym żółtodziobom - uśmiechnął się zawadiacko, raźno maszerując pod górkę i starając się skupiać na swojej sytuacji życiowej sprzed kwietnia. Teraz już nic nie było jak dawniej, a szczególnie rozgrywki qudditcha.
Ech, człowiek tutaj próbuje prawić komplementy, ale oczywiście z kobietami wiecznie to samo - najlepiej, żeby mówić wszystko wprost, tak?
Joe tylko pokręcił rozbawiony jej reakcją głową.
- Tak, Daisy nadal gra - potwierdził krótko jej słowa, wciąż spoglądając na Marcellę z tym swoim zawadiackim uśmiechem nim ponownie wrócił wzrokiem na szlak, coby się od tego patrzenia na kobietę nie wypierdzielić gdzieś na wystającym na drodze kamieniu. I nie, istnienie Daisy nic nie zmieniało, a w szczególności zdania Joeya.
- O, o tym było głośno - przytaknął na temat transferu Jerry'ego do Tajfunów. - Wędrowcom się za to oberwało, bo prasa wieszała na nich psidwaki, że nie mają szans odnieść zwycięstwa, skoro ich najlepsi zawodnicy nawet w nie nie wierzą i spieprzają do innych drużyn - parsknął śmiechem. - Nie wierzę, że komentowali to w ten sposób, durni dziennikarze - potrząsnął głową tak energicznie, że aż mu się kapelusz na łbie przechylił. - Ty wiesz dlaczego się przeniósł, nie? - zerknął rozbawiony na Marcellę. - Do Alice - uśmiechnął się szeroko. - Wprawdzie kryją się równo, ale że pismaki tego nie zwęszyły jeszcze, to jestem w ciężkim szoku - zaśmiał się wesoło. - Zresztą ten byczek, który wszedł za Jeremy'ego daje radę. Długo był jako rezerwowy i chyba dużo się przy tym nauczył... Zaraz... McLaggen? Gregor McLaggen... tak - przypomniał sobie.
Przez chwilę maszerował w ciszy raz po raz oceniając ile jeszcze mają do szczytu. Z dołu szkockie góry wydawały się niskie i płaskie, ale było to tylko złudne wrażenie. I dobrze, bo Joe lubił takie spacery, szkoda, że dawno nie miał na takowy okazji.
- Ale nie odpowiedziałaś na pytanie - zauważył nagle - Przyznaj, że za tym tęsknisz: wiatrem we włosach, krzykiem fanów, adrenaliną... - spojrzał na nią.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był na pewno bezpieczniejszy kiedy trzymał się daleko od tego wszystkiego, co mogł zawdzięczać Hani i Benowi, którzy najwyraźniej bronili swojego braciszka. Albo martwili się o jego widoczną na pierwszy rzut oka lekkomyślnością. Przynajmniej ją zapamiętała w jego osobie sprzed lat. Teraz wykazał się wręcz nadopiekuńczością i pomimo tego, że Marcella sama w sobie nie rozdrabiała tego zagadnienia na czynniki pierwsze, można było domyślać się, że próbuje przelać swoją opiekuńczość na nią, tak naprawdę w środku chcąc przekazać te słowa swojemu rodzeństwu i wszystkim bliskim, których zdjęcia znalazły się na listach gończych. Swoją drogą sama nie wiedziała jak poradzić sobie z obroną swoich bliskich. Jej rodzina była zagrożona i trochę rozumiała przez to jak Joseph musi się czuć. Ale nie chciała, by czuł się odpowiedzialny za nią. To ona miała chronić - nie być chroniona. Nieważne jak niska była. - Droczę się z Tobą przecież. - Spojrzała na niego z łagodnozaczepnym uśmiechem. Oczywiście, że nie chciała się bić czy coś, jednak policja bardzo zmieniła jej podejście. Przez ten czas wielokrotnie oberwała od mężczyzny zaklęciem czy kończyną. I Joe miał rację. Mogła zostać powalona z łatwością jeśli byłoby tutaj więcej ludzi, chcących ją zranić. Nie chciała też go martwić, więc zachowała pewność siebie. W ostatnim czasie robiła mnóstwo lekkomyślnych rzeczy, które wydawały się przemyślane, ale wcale takie nie były. Może powinna choć trochę spróbować to zmienić? Niestety świat jej tego specjalnie nie ułatwiał. - Rozumiem. Nie tłumacz się już. - Całkiem urocze, że próbował z całej siły, żeby jej nie urazić. Ale no cóż, wiedziała swoje. I Joseph właśnie miał dowiedzieć się dlaczego była tego aż tak pewna. - Mogłabym mieć wtedy kłopoty, zadecydowanie. Ale jakoś bym z tego wyszła. Wychodziłam z gorszych sytuacji. Poza tym... - Spojrzała na niego przez chwilę łagodniejszym uśmiechem. - Miałabym uwierzyć, że Ty byś mnie sprzedał? Niezbyt przekonujące.
Pamiętała go jako człowieka, który nie był zbyt przekupny. Ale też nie powinna być tego aż tak pewna. Po prostu czuła, że w tym momencie Joseph uzna to za komplement. Co do tego miała sto procent pewności.
Trzeba też zaznaczyć, że uwielbiała chodzenie po górach. Świeże powietrze, wiatr niosący zapach igieł, wspaniałe uczucie. Jedyne co mogło nie być aż tak przyjemne to chłód. Natura zesłała na nią ogromną ciepłolubność. Zaraz obok aktywności fizycznych spędzała czas pod kocykiem przy kominku, z mocną herbatą z mlekiem. - Tak? - Trochę zaskoczyło ją jego zdziwienie. Patrzyła przez chwilę w stronę Joe'ego, nie rozumiejąc czemu aż tak dziwnie zareagował. Chociaż trochę rozumiała. Grając dla Wędrowców była zupełnie inną osobą, a to, kim była dzisiaj było kwestią jej doświadczeń. Wright spotykał ją pełną życia, ciepłą, dowcipną, będącą na samym szczycie swojego życia. I właściwie - on pośrednio ją do tego pchnął. Poznał ją jako zupełnie nieśmiałą Puchonkę, która nie chciała otworzyć się na swoje możliwości, ale w końcu to zrobiła. Z pomocą, trwając w swoim uporze w momencie, kiedy zdecydowała się iść do przodu ciągle miała przed sobą jasną, złotą ścieżkę. Ku drużynie, karierze, adrenalinie, wyżej, dalej. I przeliczyła się. W końcu z samego szczytu droga może prowadzić już tylko w dół. Porażka zabrała jej pewność siebie, wesołość, dowcip. Na bardzo, bardzo długi czas. Dzisiaj już nie grało to tak wielkiej roli, jednak wiele miesięcy nie potrafiła znowu ruszyć do przodu. A świat robił się coraz bardziej skomplikowany. - Potrzebowałam odmiany. Nie wyobrażasz sobie nawet jak trudno jest siedzieć na ławce i patrzeć jak ktoś młodszy i zwinniejszy napawa się miejscem, w którym Ty chciałbyś być... - Sam fakt, że potrafiła już o tym mówić świadczył o tym, że pogodziła się z tą bolesną stratą swojej kariery. - Byłam trochę zazdrosna. Trochę zła. Ale cieszę się, że Jeremy'emu wyszło. Chociaż nie zawsze byłam. - Zaśmiała się do siebie gorzko. - Długo nie pracowałam po odejściu z Wędrowców. Przeprowadziłam się z Wigtown znowu do rodziny - wolała nie wspominać, że z powodu braku pieniędzy. I tak jej wywód robił się trochę żałosny. I wolała urwać tę historie w tej chwili, żeby nie zacząć wspominać o Lorcanie albo swoim ojcu. Zrobiłoby się zdecydowanie zbyt przykro. - Może dosyć o mnie, co? Opowiadaj co się u Ciebie działo. - spytała, spoglądając na niego z zainteresowaniem. Nie zmienił się bardzo poza tym, że miał większą bródkę. Pamiętała dobrze jak nowicjuszki z Patrolu Egzekucyjnego wzdychały do jego zdjęcia w gazetach. Zapewne nie były jedyne, ale i tak nie wspominała, że go zna. Nie wspominała też o swojej poprzedniej karierze. To miał być nowy start. Nowe możliwości. - Żal mi Wędrowców. Chyba nigdy Ci nie mówiłam, ale nawet moja babcia dla nich grała. - Zapewne mówiła, lubiła się tym chwalić za czasów Quidditcha. Miała nawet od niej pamiątkę - srebrny tasak, który jej babcia nosiła na swoje mecze. Taki prawie dziewięćdziesięcioletni! - Dziwisz się? Pismaki zazwyczaj piszą kiedy ktoś puści farbę, a Jeremy ma taki bic, że pewnie wszyscy cykają się, że sprzeda im kuksańca. - Zaśmiała się pod nosem. - Nie znam McLaggena... Ale może zobaczę co o nim pisali. Pewnie teraz zawieszą rozgrywki, co?
Odsunęła pasmo włosów za ucho, żeby grzywka nie wpadała jej na oczy, ale wiatr i tak skutecznie ją rozwiewał. Przymykała co chwilę powieki. - Sugerujesz że brakuje mi adrenaliny... Ciekawe. - Przypomniała sobie jak miesiąc temu prawie spadła z przepaści. Ta, na pewno brakuje jej adrenaliny. - Ale tak... - Przystanęła na chwilę, kiedy wspięli się już na tyle, by móc za sobą zobaczyć bardziej rozległy, zielony, wiosenny teren. - Nadal to kocham. Wiatr we włosach, chmury pod stopami, słońce na twarzy. Z resztą... Wiesz.
Pamiętała go jako człowieka, który nie był zbyt przekupny. Ale też nie powinna być tego aż tak pewna. Po prostu czuła, że w tym momencie Joseph uzna to za komplement. Co do tego miała sto procent pewności.
Trzeba też zaznaczyć, że uwielbiała chodzenie po górach. Świeże powietrze, wiatr niosący zapach igieł, wspaniałe uczucie. Jedyne co mogło nie być aż tak przyjemne to chłód. Natura zesłała na nią ogromną ciepłolubność. Zaraz obok aktywności fizycznych spędzała czas pod kocykiem przy kominku, z mocną herbatą z mlekiem. - Tak? - Trochę zaskoczyło ją jego zdziwienie. Patrzyła przez chwilę w stronę Joe'ego, nie rozumiejąc czemu aż tak dziwnie zareagował. Chociaż trochę rozumiała. Grając dla Wędrowców była zupełnie inną osobą, a to, kim była dzisiaj było kwestią jej doświadczeń. Wright spotykał ją pełną życia, ciepłą, dowcipną, będącą na samym szczycie swojego życia. I właściwie - on pośrednio ją do tego pchnął. Poznał ją jako zupełnie nieśmiałą Puchonkę, która nie chciała otworzyć się na swoje możliwości, ale w końcu to zrobiła. Z pomocą, trwając w swoim uporze w momencie, kiedy zdecydowała się iść do przodu ciągle miała przed sobą jasną, złotą ścieżkę. Ku drużynie, karierze, adrenalinie, wyżej, dalej. I przeliczyła się. W końcu z samego szczytu droga może prowadzić już tylko w dół. Porażka zabrała jej pewność siebie, wesołość, dowcip. Na bardzo, bardzo długi czas. Dzisiaj już nie grało to tak wielkiej roli, jednak wiele miesięcy nie potrafiła znowu ruszyć do przodu. A świat robił się coraz bardziej skomplikowany. - Potrzebowałam odmiany. Nie wyobrażasz sobie nawet jak trudno jest siedzieć na ławce i patrzeć jak ktoś młodszy i zwinniejszy napawa się miejscem, w którym Ty chciałbyś być... - Sam fakt, że potrafiła już o tym mówić świadczył o tym, że pogodziła się z tą bolesną stratą swojej kariery. - Byłam trochę zazdrosna. Trochę zła. Ale cieszę się, że Jeremy'emu wyszło. Chociaż nie zawsze byłam. - Zaśmiała się do siebie gorzko. - Długo nie pracowałam po odejściu z Wędrowców. Przeprowadziłam się z Wigtown znowu do rodziny - wolała nie wspominać, że z powodu braku pieniędzy. I tak jej wywód robił się trochę żałosny. I wolała urwać tę historie w tej chwili, żeby nie zacząć wspominać o Lorcanie albo swoim ojcu. Zrobiłoby się zdecydowanie zbyt przykro. - Może dosyć o mnie, co? Opowiadaj co się u Ciebie działo. - spytała, spoglądając na niego z zainteresowaniem. Nie zmienił się bardzo poza tym, że miał większą bródkę. Pamiętała dobrze jak nowicjuszki z Patrolu Egzekucyjnego wzdychały do jego zdjęcia w gazetach. Zapewne nie były jedyne, ale i tak nie wspominała, że go zna. Nie wspominała też o swojej poprzedniej karierze. To miał być nowy start. Nowe możliwości. - Żal mi Wędrowców. Chyba nigdy Ci nie mówiłam, ale nawet moja babcia dla nich grała. - Zapewne mówiła, lubiła się tym chwalić za czasów Quidditcha. Miała nawet od niej pamiątkę - srebrny tasak, który jej babcia nosiła na swoje mecze. Taki prawie dziewięćdziesięcioletni! - Dziwisz się? Pismaki zazwyczaj piszą kiedy ktoś puści farbę, a Jeremy ma taki bic, że pewnie wszyscy cykają się, że sprzeda im kuksańca. - Zaśmiała się pod nosem. - Nie znam McLaggena... Ale może zobaczę co o nim pisali. Pewnie teraz zawieszą rozgrywki, co?
Odsunęła pasmo włosów za ucho, żeby grzywka nie wpadała jej na oczy, ale wiatr i tak skutecznie ją rozwiewał. Przymykała co chwilę powieki. - Sugerujesz że brakuje mi adrenaliny... Ciekawe. - Przypomniała sobie jak miesiąc temu prawie spadła z przepaści. Ta, na pewno brakuje jej adrenaliny. - Ale tak... - Przystanęła na chwilę, kiedy wspięli się już na tyle, by móc za sobą zobaczyć bardziej rozległy, zielony, wiosenny teren. - Nadal to kocham. Wiatr we włosach, chmury pod stopami, słońce na twarzy. Z resztą... Wiesz.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Próbował jeszcze przez chwilę zachować powagę, ale wystarczyło, że raz zerknął na Marcellę i na ten jej zaczepny uśmieszek i nie obronił się przed odwzajemnieniem go.
Dobrze, dobrze, że się droczy. Joe początkowo też się z nią tylko drażnił, ale chyba właśnie chęć... wyczulenia jej na kwestie bezpieczeństwa zwyciężyły. I może faktycznie coś w tym było? Z chęcią przekazałby je wszystkim swoim bliskim. Choć w przypadku Hani i Benajmina bez wątpienia skończyłoby się na jednej wielkiej awanturze i tyle by z tego było. Nie, może wystarczy jak powie to Marcelli, która, jak go szybko uświadomiła, już miewała spore kłopoty i potrafiła z nich wychodzić. Czy ona znów prosiła się o monolog na ten temat? Joe już nawet otwierał usta znów poważniejąc, kiedy dodała te swoje trzy knuty. Oczywiście, że poczytał je sobie jako komplement! Jego poważna mina poszła w zapomnienie, a na jego twarz znów powrócił uśmiech. Ech, proszę jak dawał się urabiać tej kruszynie...
- Taka jesteś cwana... aż ciężko mi uwierzyć, że nie byłaś w Slytherinie - odparł tylko zadziornie, ale ewidentnie pochlebstwo przypadło mu do gustu. Nikogo by nie sprzedał i to za żadną cenę. Musieliby to z niego wyciągnąć veritaserum albo włażąc mu bezpośrednio do głowy - innych opcji nie było.
I tak, w końcu do niego dotarło dlaczego Marcella tak diametralnie się przebranżowiła. Wystarczyło, że zaczęła mówić o ławce rezerwowych, a po plecach Joey'a przemknął nieprzyjemny dreszcz. Przypomniał sobie jak Młody z drużyny ostrzył sobie pazury na jego miejsce, jak dobijając tych swoich dwudziestu ośmiu lat w Josepha uderzyła myśl, że młodszy nie będzie i lada dzień zastąpią go jakimś świeżakiem. Odepchnął od siebie to wszystko momentalnie, bo do niczego dobrego to nie prowadziło, ale... tak, potrafił sobie chyba wyobrazić jak Marcella mogła się czuć.
- Rozumiem - powiedział ciszej, spoglądając na nią trochę ze smutkiem, ale i z podziwem, bo dała radę. Szczerze wątpił, czy sam by się pozbierał po czymś takim, a ona? A ona dała radę i to jeszcze jak!
- A w tej policji jak było? Podobała ci się ta fucha? - zagadnął jeszcze nim spytała co działo się u niego. Podrapał się po brodzie. W sumie z jego perspektywy to wszystko było po staremu, więc cóż miał jej opowiadać...?
- U mnie? W sumie niewiele się zmieniło - uśmiechnął się szczerze. - Nieprzerwanie trenuję, to wiesz. Hmm... Po prawie dwóch latach w końcu zmieniłem miotłę - to akurat była nowina. Joe bardzo do mioteł się przywiązywał, co w świecie sportowym wcale dobre nie było, bo chodziło o to, żeby mieć jak najnowszy i jak najlepszy sprzęt.
- Wyszła oczywiście spod rąk Hani i jest dosłownie dos-ko-na-ła! Airgid - tak ją nazwał - Jakbyś zobaczyła jaka jest zwrotna i szybka...! Aż rwie się do lotu - oczywiście, musiał się zatrzymać przy miotle, nie byłby sobą. - Co tam jeszcze... mam domek na wsi, niedaleko Puddlemere - żeby mieć blisko do Zjednoczonych, oczywiście - Mogłabyś mnie kiedyś odwiedzić, to bym ci wszystko pokazał - wtrącił jakoś mimochodem, zerkając na nią znów z tym swoim zawadiackim uśmiechem. Szybko jednak powrócił do "opowiadania":
- I gęś. Zamieszkała ze mną i chyba uważa, że ten dom to jej pałac, a ja jestem jej skrzatem domowym - podsumował swoje spostrzeżenia. Właściwie... jakoś nawet nie narzekał na ten układ.
- To się dopiero nazywa STABILIZACJA życiowa, co? - wyszczerzył się do Marcelli pnąc się po coraz bardziej stromej ścieżce do góry. - Nawet prawie się już nie pakuję w kłopoty nie licząc kilku bójek, ataku bahanek i przeróżnych incydentów z anomaliami magicznymi. Dobrze, że już się skończyły. Gdyby nie ten posrany Malfoy, to miałbym życie jak z bajki - podsumował kwaśno. Tak, Malfoy i jego świta psuli dokumentnie wszystko i Joe nie potrafił się cieszyć tym, co miał w chwili obecnej. Przynajmniej tak do końca. Im dłużej żył, tym durniejsi byli rządzący.
- Twoja babcia? - z zamyślenia wyrwało go zwierzenie Marcelli, przez które momentalnie się ożywił. - Nie, nie miałem pojęcia - a może miał, ale już nie pamiętał...? - Czekaj, to ty masz ten tasak, nie? - o brawo, olśnienie. Jak mógł w ogóle zapomnieć? Oczywiście, że pamiętał!
- Wiesz, teraz chyba będą mieli szansę się wybić, więc nie ma co się martwić. Ci, co są na dole tabeli, bardzo szybko mogą wyjść na szczyt... Chyba że jest się w Armatach, wtedy to już psidwak pogrzebany - parsknął śmiechem. Tak, był okropny, ale musiał to wtrącić, nie byłby sobą, gdyby tego nie zrobił. Tylko potem wplotła to o zawieszeniu rozgrywek i... śmiech jakby uwiązł mu w gardle.
- Nie, Ministerstwo nic nie zawiesiło - mruknął po chwili ciszy. Powinien jej powiedzieć o Zjednoczonych, bo Marcella i tak prędzej lub później się o tym dowie. Czemu miałby udawać, że wszystko jest super jak nie do końca takim było?
Tylko póki co zatrzymali się na podwyższeniu, żeby móc głęboko zaczerpnąć haust chłodnego, szkockiego powietrza i podziwiać widok jaki rozciągał im się u stóp, więc Joe odciągnął w czasie swoje "nowiny".
Wybrał doskonałe miejsce, bez dwóch zdań. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego jak bardzo za tym tęsknił. Ze wzgórz przeniósł spojrzenie na Marcellę stojącą obok. Z tymi rozwianymi włosami i lekko zmrużonymi oczami w świetle zachodzącego słońca... Uśmiechnął się zawieszając na niej wzrok chyba na trochę dłużej niż początkowo zamierzał.
- Pięknie wyglądasz, wiesz? Chyba ci tego jeszcze dziś nie powiedziałem - wyrwało mu się tak po prostu, bez większego zastanowienia.
Dobrze, dobrze, że się droczy. Joe początkowo też się z nią tylko drażnił, ale chyba właśnie chęć... wyczulenia jej na kwestie bezpieczeństwa zwyciężyły. I może faktycznie coś w tym było? Z chęcią przekazałby je wszystkim swoim bliskim. Choć w przypadku Hani i Benajmina bez wątpienia skończyłoby się na jednej wielkiej awanturze i tyle by z tego było. Nie, może wystarczy jak powie to Marcelli, która, jak go szybko uświadomiła, już miewała spore kłopoty i potrafiła z nich wychodzić. Czy ona znów prosiła się o monolog na ten temat? Joe już nawet otwierał usta znów poważniejąc, kiedy dodała te swoje trzy knuty. Oczywiście, że poczytał je sobie jako komplement! Jego poważna mina poszła w zapomnienie, a na jego twarz znów powrócił uśmiech. Ech, proszę jak dawał się urabiać tej kruszynie...
- Taka jesteś cwana... aż ciężko mi uwierzyć, że nie byłaś w Slytherinie - odparł tylko zadziornie, ale ewidentnie pochlebstwo przypadło mu do gustu. Nikogo by nie sprzedał i to za żadną cenę. Musieliby to z niego wyciągnąć veritaserum albo włażąc mu bezpośrednio do głowy - innych opcji nie było.
I tak, w końcu do niego dotarło dlaczego Marcella tak diametralnie się przebranżowiła. Wystarczyło, że zaczęła mówić o ławce rezerwowych, a po plecach Joey'a przemknął nieprzyjemny dreszcz. Przypomniał sobie jak Młody z drużyny ostrzył sobie pazury na jego miejsce, jak dobijając tych swoich dwudziestu ośmiu lat w Josepha uderzyła myśl, że młodszy nie będzie i lada dzień zastąpią go jakimś świeżakiem. Odepchnął od siebie to wszystko momentalnie, bo do niczego dobrego to nie prowadziło, ale... tak, potrafił sobie chyba wyobrazić jak Marcella mogła się czuć.
- Rozumiem - powiedział ciszej, spoglądając na nią trochę ze smutkiem, ale i z podziwem, bo dała radę. Szczerze wątpił, czy sam by się pozbierał po czymś takim, a ona? A ona dała radę i to jeszcze jak!
- A w tej policji jak było? Podobała ci się ta fucha? - zagadnął jeszcze nim spytała co działo się u niego. Podrapał się po brodzie. W sumie z jego perspektywy to wszystko było po staremu, więc cóż miał jej opowiadać...?
- U mnie? W sumie niewiele się zmieniło - uśmiechnął się szczerze. - Nieprzerwanie trenuję, to wiesz. Hmm... Po prawie dwóch latach w końcu zmieniłem miotłę - to akurat była nowina. Joe bardzo do mioteł się przywiązywał, co w świecie sportowym wcale dobre nie było, bo chodziło o to, żeby mieć jak najnowszy i jak najlepszy sprzęt.
- Wyszła oczywiście spod rąk Hani i jest dosłownie dos-ko-na-ła! Airgid - tak ją nazwał - Jakbyś zobaczyła jaka jest zwrotna i szybka...! Aż rwie się do lotu - oczywiście, musiał się zatrzymać przy miotle, nie byłby sobą. - Co tam jeszcze... mam domek na wsi, niedaleko Puddlemere - żeby mieć blisko do Zjednoczonych, oczywiście - Mogłabyś mnie kiedyś odwiedzić, to bym ci wszystko pokazał - wtrącił jakoś mimochodem, zerkając na nią znów z tym swoim zawadiackim uśmiechem. Szybko jednak powrócił do "opowiadania":
- I gęś. Zamieszkała ze mną i chyba uważa, że ten dom to jej pałac, a ja jestem jej skrzatem domowym - podsumował swoje spostrzeżenia. Właściwie... jakoś nawet nie narzekał na ten układ.
- To się dopiero nazywa STABILIZACJA życiowa, co? - wyszczerzył się do Marcelli pnąc się po coraz bardziej stromej ścieżce do góry. - Nawet prawie się już nie pakuję w kłopoty nie licząc kilku bójek, ataku bahanek i przeróżnych incydentów z anomaliami magicznymi. Dobrze, że już się skończyły. Gdyby nie ten posrany Malfoy, to miałbym życie jak z bajki - podsumował kwaśno. Tak, Malfoy i jego świta psuli dokumentnie wszystko i Joe nie potrafił się cieszyć tym, co miał w chwili obecnej. Przynajmniej tak do końca. Im dłużej żył, tym durniejsi byli rządzący.
- Twoja babcia? - z zamyślenia wyrwało go zwierzenie Marcelli, przez które momentalnie się ożywił. - Nie, nie miałem pojęcia - a może miał, ale już nie pamiętał...? - Czekaj, to ty masz ten tasak, nie? - o brawo, olśnienie. Jak mógł w ogóle zapomnieć? Oczywiście, że pamiętał!
- Wiesz, teraz chyba będą mieli szansę się wybić, więc nie ma co się martwić. Ci, co są na dole tabeli, bardzo szybko mogą wyjść na szczyt... Chyba że jest się w Armatach, wtedy to już psidwak pogrzebany - parsknął śmiechem. Tak, był okropny, ale musiał to wtrącić, nie byłby sobą, gdyby tego nie zrobił. Tylko potem wplotła to o zawieszeniu rozgrywek i... śmiech jakby uwiązł mu w gardle.
- Nie, Ministerstwo nic nie zawiesiło - mruknął po chwili ciszy. Powinien jej powiedzieć o Zjednoczonych, bo Marcella i tak prędzej lub później się o tym dowie. Czemu miałby udawać, że wszystko jest super jak nie do końca takim było?
Tylko póki co zatrzymali się na podwyższeniu, żeby móc głęboko zaczerpnąć haust chłodnego, szkockiego powietrza i podziwiać widok jaki rozciągał im się u stóp, więc Joe odciągnął w czasie swoje "nowiny".
Wybrał doskonałe miejsce, bez dwóch zdań. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego jak bardzo za tym tęsknił. Ze wzgórz przeniósł spojrzenie na Marcellę stojącą obok. Z tymi rozwianymi włosami i lekko zmrużonymi oczami w świetle zachodzącego słońca... Uśmiechnął się zawieszając na niej wzrok chyba na trochę dłużej niż początkowo zamierzał.
- Pięknie wyglądasz, wiesz? Chyba ci tego jeszcze dziś nie powiedziałem - wyrwało mu się tak po prostu, bez większego zastanowienia.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szach-mat się mówi. Naprawdę ładnie go urobiła i oszczędziła im obojgu monologu, który w ogóle jej nie zmieni, a jego pewnie tylko zmęczy. Mimo wszystko trochę o nim wiedziała, po samych reakcjach na ich gry w Quidditcha - a przecież byli z zupełnie przeciwnych drużynach. A niezależnie od wyniku udawało się wyjść na pomeczową ognistą i nikt nigdy nie miał co siebie specjalnych pretensji. Nadal umieli sobie nawzajem pogratulować dobrego występu, świetnych zwodów czy dobrych technik. Wiedziała, że ktoś, z kim można się tak dogadać pomimo rywalizacji nie będzie sprzedają świnią. No i nie mówiąc o tym, że jednak jego rodzina była w identycznej sytuacji co Marcella. Ciekawe co by zrobił, gdyby ktoś potraktował w taki sposób choćby Hanię!
Pewnie by już zębów nie dał.
- O nienie. - od razu zaprzeczyła rozbawiona. - Tylko Hufflepuff. Borsuki do boju.
Chyba za mocno się wczuła, bo aż wyszczerzyła się zadowolona. Pamiętała te mistrzostwa w jej piatej klasie, gdy jako debiutantka stanęła na boisku. Wtedy pierwszy raz od wielu lat Hufflepuff wygrał mecz półfinałowy ze Slytherinem i w ostatecznych rozgrywkach stanęli przeciwko Gryfonom ku zaskoczeniu absolutnie wszystkich. To był niesamowity czas. Możliwość poczucia na własnej skórze jak to jest wygrać. To był pierwszy raz kiedy miała okazję zrozumieć jak cudownie jest być na szczycie. W tamtym momencie już nawet porażki w meczach, bo nie wygrywali zawsze, raczej pół na pół, nie sprawiały, że Marcella spadała ze swojego małego szczytu. I taką kiedyś ją widział - pewną siebie, wesołą, pijaną swoim sukcesem, wszystko w życiu się układało. Do czasu.
I chyba już zrozumiał, dlaczego do czasu. Doceniała też jego uprzejmość z twierdzeniem, że Wędrowcy bez niej są beznadziejni, ale to nie była prawda. Jeremy sprawiał się o wiele lepiej od niej, był silniejszym zawodnikiem, trudniej było mu wytrącić piłkę, a ona polegała głównie na zwodach i świetnym lataniu na miotle. Szkoda, że odchodził. - Tak, było nawet okej. Raz na wozie raz pod wozem. Najgorsza była chyba praca na zmiany. Raz w dzień raz w nocy, to strasznie męczyło na dłuższą metę. - Nie umiała powiedzieć więcej. Nawet nie chciała mówić jak wielkie poczucie beznadziei przyniosła jej ta robota, zwłaszcza w ostatnich miesiącach przed odejściem. Poszukiwanie zaginionych osób, które nigdy się nie znajdowały, ludzie okradani z ostatnich pieniędzy i skazani na głód. Cień wojny powoli kładł się na nich i sprawiał, że wielu ludzi cierpiało. Stratę, głód. A dzisiaj nie chciała myśleć o tym jak było beznadziejnie. Potrzebowała chwili odpoczynku, by chociaż przez chwilę nie czuć bólu zmęczenia w karku.
Słuchała jego historii. No była o wiele mniej emocjonująca i emocjonalna jednocześnie od jej, ale nie uwazała, że to źle. Czasami miała ochotę, żeby jednak było u niej odrobinkę spokojniej. - Jaki model? - spytała dodatkowo. Nadal niesamowicie interesowała się miotłami, uwielbiała je. I nadal bardzo dużo latała. I bardzo jej to odpowiadało, naprawdę kochała latać. Kiedy dostała zaś zaproszenie do jego domu, momentalnie uniosła brew w górę. - Może kiedyś odwiedzę. W sumie ostatnio często odwiedzam Puddlemere. Znasz Anthony'ego Macmillana? - spytała. Nie musiał przecież osobiście znać się z każdym Macmillanem pomimo mieszkania tak blisko, ale coś czuła, że ich temperamenty bardzo się ze sobą zgrywały. - Gęś? - Zaśmiała się pod nosem. Jakoś bardziej pasował do niego choćby piesek, ale gęś? Zupełnie się tego nie spodziewała. - Och, bahanki zaatakowały też u nas. Ale poradziliśmy sobie z nimi. Teraz się przeprowadziłam do Caithness. Dosyć daleko. Też mam wiejski domek... Bardzo uroczy. Może kiedyś Ci pokażę. - Uśmiechnęła się lekko. - Ale wiesz co, te bójki mógłbyś sobie odpuścić! - Może teraz to ona powinna powiedzieć mu jakąś niesamowitą reprymendę na ten temat?
- Tak. Nazywa się Muireal Parkin... No teraz Figg. Ale gdy grała była jeszcze Parkin. - To nazwisko musiał znać. Marcella była bardzo dumna z tego, że miała w sobie krew założycieli Wędrowców. Dlatego nigdy nie chciałaby być w innej drużynie. To była kwestia wierności swojej własnej krwi! - Tasak? Bo mam swój i mojej babci. Ma już ponad osiemdziesiąt lat! Mogłabym go sprzedać do muzeum.
Zaśmiała się z komentarza o Armatach. Rzeczywiście, miała wrażenie, że szli tam Ci, którzy nie załapali się nigdzie indziej. Ale kto wie, moze kiedyś ich zaskoczą? Nie takie drużyny wychodziły na prowadzenie! A Armaty przynajmniej były w pierwszej lidze.
- To dobrze. Nadal możesz grać. Tylko uważaj na siebie... Widziałam dementory w Londynie. - Uśmiechnęła się trochę bardziej ponuro. Nie podobało jej się, że te stworzenia aż tak po prostu chodziły po mieście. Nie powinny być ku temu używane. Są zbyt niebezpieczne.
Odgarnęła lekko włosy z twarzy, próbując założyć je za ucho, gdy wiatr zawiał mocniej i zwróciła swoje spojrzenie w stronę Wrighta. Widziała jak... przedziwnie teraz na nią patrzył. Ułożyła od razu dłoń na przedramieniu, czując lekkie ciepło na policzkach. Chyba nie powinna tak zareagować. Przecież kiedyś jasno utarli kumplowskie relacje... - Dziękuję. - Nie wiedziała jak zareagować. Ty też? To byłoby trochę głupie. Znaczy był przystojnym mężczyzną, ale powiedzenie o nim, że wygląda pięknie chyba nie jest odpowiednie... - Cieszę się, że mieliśmy okazję... Pogadać i w ogóle. - Nagle zaczęła uciekać wzrokiem gdzieś w bok.
Pewnie by już zębów nie dał.
- O nienie. - od razu zaprzeczyła rozbawiona. - Tylko Hufflepuff. Borsuki do boju.
Chyba za mocno się wczuła, bo aż wyszczerzyła się zadowolona. Pamiętała te mistrzostwa w jej piatej klasie, gdy jako debiutantka stanęła na boisku. Wtedy pierwszy raz od wielu lat Hufflepuff wygrał mecz półfinałowy ze Slytherinem i w ostatecznych rozgrywkach stanęli przeciwko Gryfonom ku zaskoczeniu absolutnie wszystkich. To był niesamowity czas. Możliwość poczucia na własnej skórze jak to jest wygrać. To był pierwszy raz kiedy miała okazję zrozumieć jak cudownie jest być na szczycie. W tamtym momencie już nawet porażki w meczach, bo nie wygrywali zawsze, raczej pół na pół, nie sprawiały, że Marcella spadała ze swojego małego szczytu. I taką kiedyś ją widział - pewną siebie, wesołą, pijaną swoim sukcesem, wszystko w życiu się układało. Do czasu.
I chyba już zrozumiał, dlaczego do czasu. Doceniała też jego uprzejmość z twierdzeniem, że Wędrowcy bez niej są beznadziejni, ale to nie była prawda. Jeremy sprawiał się o wiele lepiej od niej, był silniejszym zawodnikiem, trudniej było mu wytrącić piłkę, a ona polegała głównie na zwodach i świetnym lataniu na miotle. Szkoda, że odchodził. - Tak, było nawet okej. Raz na wozie raz pod wozem. Najgorsza była chyba praca na zmiany. Raz w dzień raz w nocy, to strasznie męczyło na dłuższą metę. - Nie umiała powiedzieć więcej. Nawet nie chciała mówić jak wielkie poczucie beznadziei przyniosła jej ta robota, zwłaszcza w ostatnich miesiącach przed odejściem. Poszukiwanie zaginionych osób, które nigdy się nie znajdowały, ludzie okradani z ostatnich pieniędzy i skazani na głód. Cień wojny powoli kładł się na nich i sprawiał, że wielu ludzi cierpiało. Stratę, głód. A dzisiaj nie chciała myśleć o tym jak było beznadziejnie. Potrzebowała chwili odpoczynku, by chociaż przez chwilę nie czuć bólu zmęczenia w karku.
Słuchała jego historii. No była o wiele mniej emocjonująca i emocjonalna jednocześnie od jej, ale nie uwazała, że to źle. Czasami miała ochotę, żeby jednak było u niej odrobinkę spokojniej. - Jaki model? - spytała dodatkowo. Nadal niesamowicie interesowała się miotłami, uwielbiała je. I nadal bardzo dużo latała. I bardzo jej to odpowiadało, naprawdę kochała latać. Kiedy dostała zaś zaproszenie do jego domu, momentalnie uniosła brew w górę. - Może kiedyś odwiedzę. W sumie ostatnio często odwiedzam Puddlemere. Znasz Anthony'ego Macmillana? - spytała. Nie musiał przecież osobiście znać się z każdym Macmillanem pomimo mieszkania tak blisko, ale coś czuła, że ich temperamenty bardzo się ze sobą zgrywały. - Gęś? - Zaśmiała się pod nosem. Jakoś bardziej pasował do niego choćby piesek, ale gęś? Zupełnie się tego nie spodziewała. - Och, bahanki zaatakowały też u nas. Ale poradziliśmy sobie z nimi. Teraz się przeprowadziłam do Caithness. Dosyć daleko. Też mam wiejski domek... Bardzo uroczy. Może kiedyś Ci pokażę. - Uśmiechnęła się lekko. - Ale wiesz co, te bójki mógłbyś sobie odpuścić! - Może teraz to ona powinna powiedzieć mu jakąś niesamowitą reprymendę na ten temat?
- Tak. Nazywa się Muireal Parkin... No teraz Figg. Ale gdy grała była jeszcze Parkin. - To nazwisko musiał znać. Marcella była bardzo dumna z tego, że miała w sobie krew założycieli Wędrowców. Dlatego nigdy nie chciałaby być w innej drużynie. To była kwestia wierności swojej własnej krwi! - Tasak? Bo mam swój i mojej babci. Ma już ponad osiemdziesiąt lat! Mogłabym go sprzedać do muzeum.
Zaśmiała się z komentarza o Armatach. Rzeczywiście, miała wrażenie, że szli tam Ci, którzy nie załapali się nigdzie indziej. Ale kto wie, moze kiedyś ich zaskoczą? Nie takie drużyny wychodziły na prowadzenie! A Armaty przynajmniej były w pierwszej lidze.
- To dobrze. Nadal możesz grać. Tylko uważaj na siebie... Widziałam dementory w Londynie. - Uśmiechnęła się trochę bardziej ponuro. Nie podobało jej się, że te stworzenia aż tak po prostu chodziły po mieście. Nie powinny być ku temu używane. Są zbyt niebezpieczne.
Odgarnęła lekko włosy z twarzy, próbując założyć je za ucho, gdy wiatr zawiał mocniej i zwróciła swoje spojrzenie w stronę Wrighta. Widziała jak... przedziwnie teraz na nią patrzył. Ułożyła od razu dłoń na przedramieniu, czując lekkie ciepło na policzkach. Chyba nie powinna tak zareagować. Przecież kiedyś jasno utarli kumplowskie relacje... - Dziękuję. - Nie wiedziała jak zareagować. Ty też? To byłoby trochę głupie. Znaczy był przystojnym mężczyzną, ale powiedzenie o nim, że wygląda pięknie chyba nie jest odpowiednie... - Cieszę się, że mieliśmy okazję... Pogadać i w ogóle. - Nagle zaczęła uciekać wzrokiem gdzieś w bok.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Owszem, na boisku byli w przeciwnych drużynach, ale poza nim - zawsze w jednej i Joe był merlińsko przekonany, że to ostatnie się nigdy nie zmieni.
Borsuki do boju, tak? Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie szczeniackich lat w Hogwarcie. Nabrał powietrza do płuc, z dłoni zrobił tubę i ryknął w dół zbocza:
- ...ŚLIZGONI DO GNOJU! - po czym parsknął śmiechem jak dzieciak, kiedy echo poniosło jego okrzyk i powtórzyło raz albo dwa. Oj no, nie mógł się powstrzymać... tak dawno nie miał okazji na popsidwaczenie na Slytherin. Trochę chyba nawet za tym tęsknił, a trzeba dodać, że Joe miał niewiele sentymentów do szkolnych czasów.
Przytaknął tylko, kiedy dość lakonicznie opowiedziała o swojej pracy po odejściu ze świata quidditcha. Marcella chyba nie miała ochoty o tym specjalnie rozprawiać, więc nie ciągnął jej dalej za język. Zresztą trochę ją rozumiał, skoro na koniec potraktowano ją tak, a nie inaczej.
- Teraz pewnie też pracujesz na zmiany - rzucił jeszcze pół żartem, pół serio zanim to w ogóle przemyślał. Nie chciał nic wiedzieć o organizacji, prawda? Więc koniec tematu, Joe. Szczęśliwie można się było szybko skupić na rozmowie o jego nowej miotle. Zachęcony pytaniem Joseph ożywił się momentalnie.
- Model? Najlepszy, bo spod lady - uśmiechnął się do niej zawadiacko. - Nie wiem czy Hania go w ogóle nazwała, jeszcze nie jest w sprzedaży - wyjaśnił, co wcale nie przeszkodziło mu w ciągnięciu dalej:
- Trzonek ma wykonany standardowo z drewna platanowego, jak w mojej różdżce - nie byłby sobą, gdyby tego nie dodał dumnie, jakby to była co najmniej jego zasługa - ale witki ma już jodłowo-sosnowe i to dzięki nim jest taka zwrotna i szybka - wyjaśnił. Ufał Marcelli na tyle, by zdradzać jej tego typu tajemnice zawodowe. Kto jak kto, ale z pewnością ona nie poleciałaby do konkurencji z takimi rewelacjami.
- Przez tą limbę jest też trochę humorzasta... ale to nawet lepiej. Nie lubię jak jest za łatwo - rzucił jeszcze rozbawiony. Tak, od zawsze traktował miotły jak żywe istoty i zupełnie jak swojej różdżce przypisywał ludzkie cechy. Nawet w szkole mówił o "dogadywaniu się" ze swoją miotłą i że bez tego nawet bardzo sprawny zawodnik może okazać się przyczyną porażki całej drużyny. Nadal w to wierzył - powinno się żyć w zgodzie zarówno z miotłą jak i różdżką - to była podstawa sukcesu.
Wprawdzie Marcella nie obiecała, że go odwiedzi, ale i tak ucieszyło go, że to rozważy. Dobre i to. Zdziwił się tylko kiedy wspomniała o Tonym... Uniósł jedną brew spoglądając na dziewczę z zaintrygowaniem.
- Czy go znam? To mój dobry przyjaciel - odrzekł momentalnie, choć ani błysk zaciekawienia w oczach, ani uśmiech nie zniknął z jego twarzy. - Znamy się właściwie od dzieciaka, nasze rodziny się przyjaźnią od pokoleń, więc ciężko byłoby inaczej... a ty? Skąd znasz Tony'ego? I co robisz w Puddlemere...? Oczywiście, jeśli wolno spytać - dodał z rozbawieniem.
I tak, był wposiadaniu związku z gęsią i bardzo to sobie chwalił. Szczerze mówiąc za psami jakoś nigdy specjalnie nie przepadał wbrew pozorom. Jakoś wiecznie ciągnęło go do istot (w tym również kobiet) o raczej trudnym charakterze. Wtedy stanowiły dla niego pewne wyzwanie, prawda? A on uwielbiał wyzwania. I bójki.
- Daj spokój, to tak dla sportu - zaśmiał się, kiedy powiedziała o ich odpuszczaniu. - Odrobina adrenaliny jeszcze nikomu nie zaszkodziła - wzruszył do tego ramionami. No tak, bo jako zawodowy ścigający zdecydowanie cierpiał na brak adrenaliny... Ech, Joe.
- Ale że aż Caithness? Na ładny koniec świata się wyniosłaś... I chyba nigdy mnie tam jeszcze nie zawiało - zamyślił się, ale był tego prawie pewny. Hm, jeśli zostanie zaproszony, to chętnie zaglądnie, a jakże. W ogóle to pięknie - oboje mieli wiejskie domki, jak to się ciekawie złożyło... szkoda, że na dwóch różnych końcach Wielkiej Brytanii...
Ach, Parkin... Proszę, proszę, teraz wszystko było jasne. Pokiwał z uznaniem głową.
- A sprzedałabyś go? - zapytał tak z ciekawości. Tasak tasakiem... ale na ile Marcella była sentymentalna?
Odchrząknął jeszcze, kiedy stwierdziła, że Joe nadal może grać, skoro rozgrywki nie zostały zawieszone przez Ministerstwo.
- No... nie do końca - mruknął w końcu spoglądając dla odmiany na krajobraz. - To znaczy gramy... a przynajmniej trenujemy cały czas - wyjaśnił czym prędzej, coby nie było niedopowiedzeń - Ale ze względu na... sama wiesz co zdecydowaliśmy się w tym roku nie brać udziału w ligowych rozgrywkach - powiedział to w końcu. Z bólem serca, ale tak trzeba było zrobić. Utrata miejsca w tabeli, wypadnięcie z ligi... ale jak mieliby grać dalej? I dla kogo? Dla tych psidwaczych synów, którzy zgotowali parszywy los ludziom takim jak Joe i jego rodzina? Czarodziejom nieczystej krwi i mugolom? Nie, miejsce w tabeli nie było tego warte. Grali nie dla siebie, tylko dla swoich fanów, którzy obecnie byli gnębieni przez Malfoya i jego świtę. Ich brak uczestnictwa w zawodach miał pokazać wyraźnie, że się na to nie zgadzają.
Uśmiechnął się jednak zaraz potem, kiedy Marcella tak uroczo przyjęła od niego komplement. Na Merlina, czy ona się zawstydziła?
- Ja również, Marcy, ja również - powiedział i choć wciąż uśmiechał się szeroko, to jednak wreszcie (choć niezbyt ochoczo) uwolnił ją spod swojego spojrzenia, przed którym tak desperacko próbowała uciec. Przecież nie był sadystą, prawda?
Borsuki do boju, tak? Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie szczeniackich lat w Hogwarcie. Nabrał powietrza do płuc, z dłoni zrobił tubę i ryknął w dół zbocza:
- ...ŚLIZGONI DO GNOJU! - po czym parsknął śmiechem jak dzieciak, kiedy echo poniosło jego okrzyk i powtórzyło raz albo dwa. Oj no, nie mógł się powstrzymać... tak dawno nie miał okazji na popsidwaczenie na Slytherin. Trochę chyba nawet za tym tęsknił, a trzeba dodać, że Joe miał niewiele sentymentów do szkolnych czasów.
Przytaknął tylko, kiedy dość lakonicznie opowiedziała o swojej pracy po odejściu ze świata quidditcha. Marcella chyba nie miała ochoty o tym specjalnie rozprawiać, więc nie ciągnął jej dalej za język. Zresztą trochę ją rozumiał, skoro na koniec potraktowano ją tak, a nie inaczej.
- Teraz pewnie też pracujesz na zmiany - rzucił jeszcze pół żartem, pół serio zanim to w ogóle przemyślał. Nie chciał nic wiedzieć o organizacji, prawda? Więc koniec tematu, Joe. Szczęśliwie można się było szybko skupić na rozmowie o jego nowej miotle. Zachęcony pytaniem Joseph ożywił się momentalnie.
- Model? Najlepszy, bo spod lady - uśmiechnął się do niej zawadiacko. - Nie wiem czy Hania go w ogóle nazwała, jeszcze nie jest w sprzedaży - wyjaśnił, co wcale nie przeszkodziło mu w ciągnięciu dalej:
- Trzonek ma wykonany standardowo z drewna platanowego, jak w mojej różdżce - nie byłby sobą, gdyby tego nie dodał dumnie, jakby to była co najmniej jego zasługa - ale witki ma już jodłowo-sosnowe i to dzięki nim jest taka zwrotna i szybka - wyjaśnił. Ufał Marcelli na tyle, by zdradzać jej tego typu tajemnice zawodowe. Kto jak kto, ale z pewnością ona nie poleciałaby do konkurencji z takimi rewelacjami.
- Przez tą limbę jest też trochę humorzasta... ale to nawet lepiej. Nie lubię jak jest za łatwo - rzucił jeszcze rozbawiony. Tak, od zawsze traktował miotły jak żywe istoty i zupełnie jak swojej różdżce przypisywał ludzkie cechy. Nawet w szkole mówił o "dogadywaniu się" ze swoją miotłą i że bez tego nawet bardzo sprawny zawodnik może okazać się przyczyną porażki całej drużyny. Nadal w to wierzył - powinno się żyć w zgodzie zarówno z miotłą jak i różdżką - to była podstawa sukcesu.
Wprawdzie Marcella nie obiecała, że go odwiedzi, ale i tak ucieszyło go, że to rozważy. Dobre i to. Zdziwił się tylko kiedy wspomniała o Tonym... Uniósł jedną brew spoglądając na dziewczę z zaintrygowaniem.
- Czy go znam? To mój dobry przyjaciel - odrzekł momentalnie, choć ani błysk zaciekawienia w oczach, ani uśmiech nie zniknął z jego twarzy. - Znamy się właściwie od dzieciaka, nasze rodziny się przyjaźnią od pokoleń, więc ciężko byłoby inaczej... a ty? Skąd znasz Tony'ego? I co robisz w Puddlemere...? Oczywiście, jeśli wolno spytać - dodał z rozbawieniem.
I tak, był w
- Daj spokój, to tak dla sportu - zaśmiał się, kiedy powiedziała o ich odpuszczaniu. - Odrobina adrenaliny jeszcze nikomu nie zaszkodziła - wzruszył do tego ramionami. No tak, bo jako zawodowy ścigający zdecydowanie cierpiał na brak adrenaliny... Ech, Joe.
- Ale że aż Caithness? Na ładny koniec świata się wyniosłaś... I chyba nigdy mnie tam jeszcze nie zawiało - zamyślił się, ale był tego prawie pewny. Hm, jeśli zostanie zaproszony, to chętnie zaglądnie, a jakże. W ogóle to pięknie - oboje mieli wiejskie domki, jak to się ciekawie złożyło... szkoda, że na dwóch różnych końcach Wielkiej Brytanii...
Ach, Parkin... Proszę, proszę, teraz wszystko było jasne. Pokiwał z uznaniem głową.
- A sprzedałabyś go? - zapytał tak z ciekawości. Tasak tasakiem... ale na ile Marcella była sentymentalna?
Odchrząknął jeszcze, kiedy stwierdziła, że Joe nadal może grać, skoro rozgrywki nie zostały zawieszone przez Ministerstwo.
- No... nie do końca - mruknął w końcu spoglądając dla odmiany na krajobraz. - To znaczy gramy... a przynajmniej trenujemy cały czas - wyjaśnił czym prędzej, coby nie było niedopowiedzeń - Ale ze względu na... sama wiesz co zdecydowaliśmy się w tym roku nie brać udziału w ligowych rozgrywkach - powiedział to w końcu. Z bólem serca, ale tak trzeba było zrobić. Utrata miejsca w tabeli, wypadnięcie z ligi... ale jak mieliby grać dalej? I dla kogo? Dla tych psidwaczych synów, którzy zgotowali parszywy los ludziom takim jak Joe i jego rodzina? Czarodziejom nieczystej krwi i mugolom? Nie, miejsce w tabeli nie było tego warte. Grali nie dla siebie, tylko dla swoich fanów, którzy obecnie byli gnębieni przez Malfoya i jego świtę. Ich brak uczestnictwa w zawodach miał pokazać wyraźnie, że się na to nie zgadzają.
Uśmiechnął się jednak zaraz potem, kiedy Marcella tak uroczo przyjęła od niego komplement. Na Merlina, czy ona się zawstydziła?
- Ja również, Marcy, ja również - powiedział i choć wciąż uśmiechał się szeroko, to jednak wreszcie (choć niezbyt ochoczo) uwolnił ją spod swojego spojrzenia, przed którym tak desperacko próbowała uciec. Przecież nie był sadystą, prawda?
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ponownie wywołał na jej ustach ciepły uśmiech. Tak żałowała, że kiedy jej gra rozkwitła z małego pączka, który ledwie całkiem nieźle latał na miotle aż to zwodów, które doprowadzały Hufflepuff do zwycięstw, nawet z Gryffindorem. Oczywiście w jej pamięci wyglądało to zupełnie inaczej - ciągle nie pamiętała swojego wkładu. Bo przecież John był na boisku świetny, Taisha latała niemal tak dobrze jakby miała skrzydła. Drużyna, to było najważniejsze wśród nich.
- A Gryfoni na haju? - spytała z rozbawieniem, wiedząc, że pewnie zaraz dostanie straszny opieprz, ale właśnie w tej chwili usłyszała, że krzyk Josepha wywołał odpowiedź ze strony szyszymor - ze zbocza dotarł piskliwy krzyk, na pewno odległy, ale niesiony echem.
Atmosfera jej się udzieliła. Nie chciała traktować tego poważnie, gdy nie musiała. Nie, żeby bagatelizowała sytuację, bo w sumie spędzała jej ona sen z powiek... Ale nie chciała wyglądać na ciągle zmartwioną. Ani tym bardziej na ciągle niewyspaną. Prawdopodobnie to nie wychodziło. - Raczej na pełen etat. - Mruknęła, mając na uwadze, że więcej wiedzieć nie chciał. I nie miała zamiaru mu mówić. Szanowała to, że nie każdy musiał stawać w pierwszym szeregu do walki. Nie sądziła jednak, że to właśnie Joe będzie tym pragnącym spokojnego życia. Naprawdę nie miał o co walczyć?
- Może też powinnam się do niej odezwać. Ostatnio się widziałyśmy... - I bardzo narozrabiałyśmy, to mogłaby powiedzieć, ale wolała nie wspominać o wszystkich złych uczynkach, które zrobiła wraz z jego siostrą. Jeszcze by się zmartwił. - Brzmi naprawdę dobrze, chociaż wolę witki z liściastych drzew. Brzozowe są super, zawsze na takich latałam na boisku. I wyglądają w locie jak biała smuga! - Z tego co pamiętała, jako jedyna wybierała aż tak jasną miotłę na boisku. Była przez to łatwo rozpoznawalna, ale to akurat jej nie przeszkadzało - cała uwaga i tak skupiała się na kaflu. - Platan to też nietypowe drewno na miotłę. Trzonki są zazwyczaj z mocniej zbitych. Ale pewnie Hania dostosowała ją do Ciebie, prawda? - Uśmiechnęła się lekko. Trochę nie podzielała jego opinii o uporze miotły - wolała, kiedy miotła chodziła możliwie jak najpłynniej. Gładko, zupełnie tak jakby scalała się z jej ciałem, nie opierała się nawet przez chwilę. Wtedy mogła skupić się tylko na locie, na wietrze we włosach, szumie wiatru, zupełnie tak, jakby miotły nie było w ogóle.
Jakby mogła sama wzbić się w niebo i dotknąć chmur.
- Pracuję. Ochraniam kuzynkę Anthony'ego, Virginię. - Wyjasniła, czekając prawdopodobnie na zaskoczenie, choć przecież nie powinno już go to dziwić - wiedział, że była policjantką, a policjanci na emeryturze często zostawali ochroniarzami. - I nie mogę powiedzieć. - dodała, gdy spytał o to skąd zna Anthony'ego. - Sam mówiłeś, że nie chcesz wiedzieć.
Uniosła brew, spoglądając na niego. No tak adrenalina. Pewnie gdyby zamienili się miejscami w życiu to jego wskaźnik potrzeby adrenaliny wywaliłby skalę. Musi uwierzyć na słowo - oberwanie stalaktytem w plecy naprawdę sprawia, że adrenaliny na długie miesiące ma się bardzo dość. - Nie martwisz się, że rozwalony nos może zepsuć wrażenie przystojnej twarzy? - Patrzyła na niego przekornie. Okej, może trochę poleciała teraz, ale cóż, nie żeby była wielką fanką pubowych bójek. Wręcz przeciwnie.
- Szkoda. Pobliskie klify są niesamowitym wyzwaniem do latania. Mały błąd i zmywa Cię fala lub zwiewa silna bryza. Unikanie tłuczka to przy tym spacerek. - Zaśmiała się tylko. Uwielbiała loty nad morzem. - Możemy zobaczyć, kiedyś... Jak będzie spokojniej.
Odległość była pojęciem względnym w świecie czarodziejów. Ale że Joseph kupił wiejski domek poza Szkocją? Śmierdzi zdradą.
- No i co? - Spytała, bardzo spokojnie jak na tak nieprzyjemną informację. - Macmillanowie stanęli przeciwko Ministerstwu - pewnie gdybyście nawet mieli świetne wyniki, próbowaliby wam umniejszać, żeby szerzyć bezmózgą propagandę. Ale nadal możesz latać, ćwiczyć, grać. Czy naprawdę potrzebna do tego jest rywalizacja z inną drużyną?
Zazdrościła mu trochę. Czasami miała ochotę znowu dosiąść miotły i zobaczyć czy nie straciła swojego dawnego wigoru. Jednak... Czy to nie byłoby beznadziejnym powrotem do przeszłości? Próbą odwrócenia losu? Cofnięciem się do momentu, gdy życie było piękne i kolorowe, a odcienie szarości stały gdzieś z tyłu i jej zupełnie nie dotyczyły.
Zawiesiła się między nimi jakaś dziwna cisza. Wymienili spojrzenie, które szybko doprowadziły do kolejnego, delikatnego odwrotu z jej strony. Gdy zaś ją uwolnił, ona nadal jakby czuła jego spojrzenie, takie... Dziwne? Nie umiała nazwać tego uczucia, ale zmieniało bicie serca na szybsze. Nie przywykła do komplementów, nie znała wielu słodkich słówek, nigdy nie umiała ich godnie przyjmować, zawsze trwając w niepewnym zawieszeniu. Co powinna zrobić? Ponownie zerknęła w stronę Josepha. - Chłodno się robi... - Próbowała przerwać tę niezręczną ciszę.
- A Gryfoni na haju? - spytała z rozbawieniem, wiedząc, że pewnie zaraz dostanie straszny opieprz, ale właśnie w tej chwili usłyszała, że krzyk Josepha wywołał odpowiedź ze strony szyszymor - ze zbocza dotarł piskliwy krzyk, na pewno odległy, ale niesiony echem.
Atmosfera jej się udzieliła. Nie chciała traktować tego poważnie, gdy nie musiała. Nie, żeby bagatelizowała sytuację, bo w sumie spędzała jej ona sen z powiek... Ale nie chciała wyglądać na ciągle zmartwioną. Ani tym bardziej na ciągle niewyspaną. Prawdopodobnie to nie wychodziło. - Raczej na pełen etat. - Mruknęła, mając na uwadze, że więcej wiedzieć nie chciał. I nie miała zamiaru mu mówić. Szanowała to, że nie każdy musiał stawać w pierwszym szeregu do walki. Nie sądziła jednak, że to właśnie Joe będzie tym pragnącym spokojnego życia. Naprawdę nie miał o co walczyć?
- Może też powinnam się do niej odezwać. Ostatnio się widziałyśmy... - I bardzo narozrabiałyśmy, to mogłaby powiedzieć, ale wolała nie wspominać o wszystkich złych uczynkach, które zrobiła wraz z jego siostrą. Jeszcze by się zmartwił. - Brzmi naprawdę dobrze, chociaż wolę witki z liściastych drzew. Brzozowe są super, zawsze na takich latałam na boisku. I wyglądają w locie jak biała smuga! - Z tego co pamiętała, jako jedyna wybierała aż tak jasną miotłę na boisku. Była przez to łatwo rozpoznawalna, ale to akurat jej nie przeszkadzało - cała uwaga i tak skupiała się na kaflu. - Platan to też nietypowe drewno na miotłę. Trzonki są zazwyczaj z mocniej zbitych. Ale pewnie Hania dostosowała ją do Ciebie, prawda? - Uśmiechnęła się lekko. Trochę nie podzielała jego opinii o uporze miotły - wolała, kiedy miotła chodziła możliwie jak najpłynniej. Gładko, zupełnie tak jakby scalała się z jej ciałem, nie opierała się nawet przez chwilę. Wtedy mogła skupić się tylko na locie, na wietrze we włosach, szumie wiatru, zupełnie tak, jakby miotły nie było w ogóle.
Jakby mogła sama wzbić się w niebo i dotknąć chmur.
- Pracuję. Ochraniam kuzynkę Anthony'ego, Virginię. - Wyjasniła, czekając prawdopodobnie na zaskoczenie, choć przecież nie powinno już go to dziwić - wiedział, że była policjantką, a policjanci na emeryturze często zostawali ochroniarzami. - I nie mogę powiedzieć. - dodała, gdy spytał o to skąd zna Anthony'ego. - Sam mówiłeś, że nie chcesz wiedzieć.
Uniosła brew, spoglądając na niego. No tak adrenalina. Pewnie gdyby zamienili się miejscami w życiu to jego wskaźnik potrzeby adrenaliny wywaliłby skalę. Musi uwierzyć na słowo - oberwanie stalaktytem w plecy naprawdę sprawia, że adrenaliny na długie miesiące ma się bardzo dość. - Nie martwisz się, że rozwalony nos może zepsuć wrażenie przystojnej twarzy? - Patrzyła na niego przekornie. Okej, może trochę poleciała teraz, ale cóż, nie żeby była wielką fanką pubowych bójek. Wręcz przeciwnie.
- Szkoda. Pobliskie klify są niesamowitym wyzwaniem do latania. Mały błąd i zmywa Cię fala lub zwiewa silna bryza. Unikanie tłuczka to przy tym spacerek. - Zaśmiała się tylko. Uwielbiała loty nad morzem. - Możemy zobaczyć, kiedyś... Jak będzie spokojniej.
Odległość była pojęciem względnym w świecie czarodziejów. Ale że Joseph kupił wiejski domek poza Szkocją? Śmierdzi zdradą.
- No i co? - Spytała, bardzo spokojnie jak na tak nieprzyjemną informację. - Macmillanowie stanęli przeciwko Ministerstwu - pewnie gdybyście nawet mieli świetne wyniki, próbowaliby wam umniejszać, żeby szerzyć bezmózgą propagandę. Ale nadal możesz latać, ćwiczyć, grać. Czy naprawdę potrzebna do tego jest rywalizacja z inną drużyną?
Zazdrościła mu trochę. Czasami miała ochotę znowu dosiąść miotły i zobaczyć czy nie straciła swojego dawnego wigoru. Jednak... Czy to nie byłoby beznadziejnym powrotem do przeszłości? Próbą odwrócenia losu? Cofnięciem się do momentu, gdy życie było piękne i kolorowe, a odcienie szarości stały gdzieś z tyłu i jej zupełnie nie dotyczyły.
Zawiesiła się między nimi jakaś dziwna cisza. Wymienili spojrzenie, które szybko doprowadziły do kolejnego, delikatnego odwrotu z jej strony. Gdy zaś ją uwolnił, ona nadal jakby czuła jego spojrzenie, takie... Dziwne? Nie umiała nazwać tego uczucia, ale zmieniało bicie serca na szybsze. Nie przywykła do komplementów, nie znała wielu słodkich słówek, nigdy nie umiała ich godnie przyjmować, zawsze trwając w niepewnym zawieszeniu. Co powinna zrobić? Ponownie zerknęła w stronę Josepha. - Chłodno się robi... - Próbowała przerwać tę niezręczną ciszę.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
10.05 |
Nie był pasjonatem wycieczek. Szczególnie jeśli w grę wchodziło zapuszczanie się w głębokie ostępy górzystych terenów zamieszkanych przez niebezpieczne plemię bezrozumnych olbrzymów. Ale byli przygotowani. A przynajmniej miał taką nadzieję. W chwili gdy zasiadali przy wygodnym stole w rezydencji Shafiqa i wymieniali się wiedzą, jaką udało im się osobno zgromadzić, czuł się w miarę pewnie. Informacji, które znaleźli nie było co prawda wiele, wydawały się jednak wystarczająca do tego, aby odbyć tę wędrówkę. Ciężko jednak ukryć, że samo planowanie wyprawy, połączone z popijaniem herbatki i rozkoszowaniem się przekąskami podanymi w pięknych, zdobionych półmiskach było warunkami znacznie bardziej komfortowymi, niż te, w których obecnie się znaleźli. Natomiast już wyruszenie w dzikie ostępy jednak napełniało już całą masą wątpliwości.
Na całe szczęście nie musieli poruszać się pieszo. Tego jeszcze brakowało, aby upokarzali się w podobny sposób, wspinając się pod górę jak jakieś zwierzęta. Albo mugole. Nie chciał nawet myśleć ile czasu zajęłaby im ta wspinaczka i przedarcie się przez przełęcz. Od czegoś w końcu mieli magię. Craig dobrze wiedział, że latające dywany potrafiły być przydatne - dopiero dziś jednak w pełni potrafił docenić komfort podróży za jego pomocą. Im dalej i im wyżej się zapuszczali, tym chłodniej się robiło. Ponadto pęd powietrza znacząco uprzykrzałby im wygodę podróży. Ale od czego mieli magię? Rzucenie caelum wydało się Burke'owi rozsądnym i naturalnym posunięciem. Siedząc odrobinę niezgrabnie po turecku pilnował, aby podarek, który mieli zamiar ofiarować olbrzymom nie zniszczył ich środka lokomocji. Jednocześnie nie mógł sobie też odmówić obserwowania krajobrazu, który mijali - nie licząc oczywiście lat nauki w Hogwarcie, Craig nie bywał nigdy w Szkocji. Musiał jednak przyznać, że uroda tej okolicy zdecydowanie cieszyła oko.
- Odwiedzałeś już kiedyś tę część Wysp? - zwrócił się z pytaniem do siedzącego obok Shafiqa. Ciekaw był, czy jego przyjaciel miał przyjemność zapuszczać się aż tak daleko. Kraj ten był chłodniejszy i surowszy klimatem nawet niż Anglia, co wielu mogło zniechęcać.
Rzut na caelum klik
Nie był pasjonatem wycieczek. Szczególnie jeśli w grę wchodziło zapuszczanie się w głębokie ostępy górzystych terenów zamieszkanych przez niebezpieczne plemię bezrozumnych olbrzymów. Ale byli przygotowani. A przynajmniej miał taką nadzieję. W chwili gdy zasiadali przy wygodnym stole w rezydencji Shafiqa i wymieniali się wiedzą, jaką udało im się osobno zgromadzić, czuł się w miarę pewnie. Informacji, które znaleźli nie było co prawda wiele, wydawały się jednak wystarczająca do tego, aby odbyć tę wędrówkę. Ciężko jednak ukryć, że samo planowanie wyprawy, połączone z popijaniem herbatki i rozkoszowaniem się przekąskami podanymi w pięknych, zdobionych półmiskach było warunkami znacznie bardziej komfortowymi, niż te, w których obecnie się znaleźli. Natomiast już wyruszenie w dzikie ostępy jednak napełniało już całą masą wątpliwości.
Na całe szczęście nie musieli poruszać się pieszo. Tego jeszcze brakowało, aby upokarzali się w podobny sposób, wspinając się pod górę jak jakieś zwierzęta. Albo mugole. Nie chciał nawet myśleć ile czasu zajęłaby im ta wspinaczka i przedarcie się przez przełęcz. Od czegoś w końcu mieli magię. Craig dobrze wiedział, że latające dywany potrafiły być przydatne - dopiero dziś jednak w pełni potrafił docenić komfort podróży za jego pomocą. Im dalej i im wyżej się zapuszczali, tym chłodniej się robiło. Ponadto pęd powietrza znacząco uprzykrzałby im wygodę podróży. Ale od czego mieli magię? Rzucenie caelum wydało się Burke'owi rozsądnym i naturalnym posunięciem. Siedząc odrobinę niezgrabnie po turecku pilnował, aby podarek, który mieli zamiar ofiarować olbrzymom nie zniszczył ich środka lokomocji. Jednocześnie nie mógł sobie też odmówić obserwowania krajobrazu, który mijali - nie licząc oczywiście lat nauki w Hogwarcie, Craig nie bywał nigdy w Szkocji. Musiał jednak przyznać, że uroda tej okolicy zdecydowanie cieszyła oko.
- Odwiedzałeś już kiedyś tę część Wysp? - zwrócił się z pytaniem do siedzącego obok Shafiqa. Ciekaw był, czy jego przyjaciel miał przyjemność zapuszczać się aż tak daleko. Kraj ten był chłodniejszy i surowszy klimatem nawet niż Anglia, co wielu mogło zniechęcać.
Rzut na caelum klik
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze nikt inny, poza jego rodziną, nie znajdował się w tak dogodnej sytuacji, by razem z nim miał szansę lecieć na latającym dywanie. Przeczuwał jednak, że coś takiego prędzej czy później się wydarzy, a podjęcie decyzji odnośnie nowego, osobistego nabytku przyszło wyjątkowo łatwo. Miejsce, do którego mieli się udać, zgodnie z tym, co ustalili w ostatnich tygodniach, nie należało do najłatwiejszych. Nie tylko przez samych mieszkańców, lecz także położenie. Wspinaczka z pewnością wydawała się interesująca i pełna wrażeń, to zajmowała sporo czasu. A tego [czasu] mieli coraz mniej.
Z trudem przypomniał sobie swój ostatni lot, gdy zasiadł na należnym, niemal honorowym miejscu po turecku, wyjątkowo szczelnie otulając się abają oraz okręcając szal tak, by jednocześnie chronił przed zimnym wiatrem i nie zasłaniał widoku; gdy Craig zajął miejsce obok, sięgnął za krawędź dywanu zakończoną puszystymi frędzlami, po czym stanowczo szarpnął, żądając uniesienia ku górze. Powoli uniósłszy się w powietrze, chwycił za dwa znacznie grubsze frędzle wystające z krawędzi, ciągnąc ku sobie, by tak dostojny środek transportu nie wyrwał ich i niepotrzebnie nie uszkodził, a następnie wolnym ruchem obu rąk poluzował naciąg, popychając dywan do lotu.
W powietrzu, wyjątkowo wysoko, znajdowali się od dobrych kilku godzin. Dotarcie do Szkocji zajmowało czas i prawdopodobnie szybciej byłoby im dostać się tam na miotłach, to wykorzystanie zaklętego dywanu miało swoje plusy. Wprawdzie sześć godzin siedzenia po turecku przyprawiało o ból kręgosłupa oraz sztywność całego ciała, to nie zapomniał ani przez chwilę, jak powinien się zachowywać. Zapomniał za to udzielić odpowiednich wskazówek Burke'owi, choć nie pluł sobie w brodę z tego powodu.
— Zejście na ląd może być trudne — zwrócił się do przyjaciela, ostrzegając go przed tym, co mogło go spotkać. Sam obawiał się, że przydarzy mu się coś podobnego, dlatego w trakcie podróży starał się zachować jakkolwiek ruchomo się dało, nieco zmieniając pozycję co jakiś czas, okazjonalnie poprawiając szal targany wiatrem do czasu rzucenia zaklęcia. Zerknął w niemym podziękowaniu, nieco zniżając ich lot. Obszar, do którego zmierzali z wolna majaczył pod nimi, lecz nie wiedzieli, gdzie konkretnie powinni się udać. Wciąż czekała na nich piesza wędrówka, wszak pojawienie się na latającym dywanie w środku plemienia olbrzymów nie było czymś, co skończyłoby się dobrze. Dlatego z większym wyprzedzeniem przeszukiwał przestrzeń za miejscem, które nadałoby się do bezpiecznego wylądowania.
— Nie, nie miałem... okazji — odpowiedział dość mimochodem, starając się pozostać skupionym na bezpiecznym sterowaniu dywanem, jak i znalezieniu skrawka płaskiej przestrzeni. — Tam wyląduję — odezwał się jakiś czas później, schodząc coraz niżej, aż pod nimi znalazły się pierwsze korony drzew, za którymi czaiło się jedno z wielu jezior. Skrawek łąki oddzielającej wodę od ściany drzew był idealny, jednak finalnie okazał się dosyć wymagający dla Zachary'ego, próbującego bezpiecznie posadzić dywan na trawie.
Z trudem przypomniał sobie swój ostatni lot, gdy zasiadł na należnym, niemal honorowym miejscu po turecku, wyjątkowo szczelnie otulając się abają oraz okręcając szal tak, by jednocześnie chronił przed zimnym wiatrem i nie zasłaniał widoku; gdy Craig zajął miejsce obok, sięgnął za krawędź dywanu zakończoną puszystymi frędzlami, po czym stanowczo szarpnął, żądając uniesienia ku górze. Powoli uniósłszy się w powietrze, chwycił za dwa znacznie grubsze frędzle wystające z krawędzi, ciągnąc ku sobie, by tak dostojny środek transportu nie wyrwał ich i niepotrzebnie nie uszkodził, a następnie wolnym ruchem obu rąk poluzował naciąg, popychając dywan do lotu.
W powietrzu, wyjątkowo wysoko, znajdowali się od dobrych kilku godzin. Dotarcie do Szkocji zajmowało czas i prawdopodobnie szybciej byłoby im dostać się tam na miotłach, to wykorzystanie zaklętego dywanu miało swoje plusy. Wprawdzie sześć godzin siedzenia po turecku przyprawiało o ból kręgosłupa oraz sztywność całego ciała, to nie zapomniał ani przez chwilę, jak powinien się zachowywać. Zapomniał za to udzielić odpowiednich wskazówek Burke'owi, choć nie pluł sobie w brodę z tego powodu.
— Zejście na ląd może być trudne — zwrócił się do przyjaciela, ostrzegając go przed tym, co mogło go spotkać. Sam obawiał się, że przydarzy mu się coś podobnego, dlatego w trakcie podróży starał się zachować jakkolwiek ruchomo się dało, nieco zmieniając pozycję co jakiś czas, okazjonalnie poprawiając szal targany wiatrem do czasu rzucenia zaklęcia. Zerknął w niemym podziękowaniu, nieco zniżając ich lot. Obszar, do którego zmierzali z wolna majaczył pod nimi, lecz nie wiedzieli, gdzie konkretnie powinni się udać. Wciąż czekała na nich piesza wędrówka, wszak pojawienie się na latającym dywanie w środku plemienia olbrzymów nie było czymś, co skończyłoby się dobrze. Dlatego z większym wyprzedzeniem przeszukiwał przestrzeń za miejscem, które nadałoby się do bezpiecznego wylądowania.
— Nie, nie miałem... okazji — odpowiedział dość mimochodem, starając się pozostać skupionym na bezpiecznym sterowaniu dywanem, jak i znalezieniu skrawka płaskiej przestrzeni. — Tam wyląduję — odezwał się jakiś czas później, schodząc coraz niżej, aż pod nimi znalazły się pierwsze korony drzew, za którymi czaiło się jedno z wielu jezior. Skrawek łąki oddzielającej wodę od ściany drzew był idealny, jednak finalnie okazał się dosyć wymagający dla Zachary'ego, próbującego bezpiecznie posadzić dywan na trawie.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odrobinę żałował, że dywan nie posiadał jakiegoś rodzaju zabezpieczeń - zawsze przyjemniej byłoby uciąć sobie małą drzemkę podczas podróży. Chociaż, szczerze powiedziawszy, nie był pewny, czy dałby radę zmrużyć oko. Dywan nie był typowym środkiem transportu, wszelakie ruchy grubo tkanego materiału, na których zalegali, przez cały czas wykonywały drobne ruchy, które sprawiały, że wcale nie czuł się pewnie - szczególnie gdy wyglądał za krawędź i odkrywał, jak wysoko przyszło im lecieć. Nie, latające dywany z pewnością nie zaliczały się do miejsc, które Craig wybrałby na swoją popołudniową drzemkę. Poza tym, szczerze, chyba czułby się trochę winny, gdyby sam oddał się objęciom Morfeusza, skazując jednocześnie Zachary'ego na tak długie czuwanie i kierowanie ich środkiem lokomocji.
Nie odpowiedział głośno na słowa przyjaciela - oboje się zasiedzieli, liczył się więc z tym, że zanim ruszą ku przełęczy, będą musieli najpierw rozprostować kości. Coś mu się zdawało, że tę podróż zapamiętają na długo... i to zarówno z powodu odwiedzin w wiosce olbrzymów, ale również przez skostniałe mięśnie i ścierpnięte szkielety.
- Fascynujące miejsce - ów komentarz dotyczył rzecz jasna okolicy w której się znaleźli. Nie mówił wiele, pozwalając Zachary'emu skupić się na manewrowaniu dywanem. Podobała mu się możliwość latania w podobny sposób, choć szczerze mówiąc, miał nadzieję nie wybierać się ponownie w tak daleką podróż w najbliższej przyszłości. Rozglądając się dookoła, oczekiwał grzecznie aż ich środek transportu posłusznie osiądzie na ziemi. Dziwne to było uczucie, ponownie stanąć na twardej powierzchni po tym, jak ciało przywykło do miękkiego dywanu i czeluści pod nim. Burke rozpoczął krótki spacer dookoła miejsca, które obrali na lądowanie, jednocześnie sięgając do mapy i próbując rozeznać się w ich położeniu.
- Dalej lepiej będzie już iść piechotą - mruknął bardziej do siebie niż do swojego towarzysza. Na szczęście póki nie przekazali olbrzymom swojego podarku, sami mogli z niego korzystać. Na całe szczęście wieczny ogień dawał im możliwość ogrzania się - choć póki jego zaklęcie działało, nie musieli się martwić o niesprzyjające warunki atmosferyczne.
Nie zwlekali dłużej, niż było to absolutnie konieczne. Po kilku chwilach ich ciała były już mniej zastygłe, można więc było podjąć wędrówkę. Im wyżej się wspinali, tym przyroda robiła się bardziej uboga - trawy zastąpił mech, aż koniec końców wstąpili na nagą skałę. Przełęcz stała przed nimi otworem - sroga i w kilku miejscach dość stroma. Musieli stąpać ostrożnie, by nie poślizgnąć się i nie skręcić kostki. Całe szczęście w razie podobnego wypadku Zachary mógł uleczyć każdy uraz, wolał jednak w pierwszej kolejności go nie doświadczać.
Możliwe jednak że wykrakał - choć nie wyrzekł przecież ani słowa - bo kiedy zaszli mniej więcej do połowy przełęczy, po okolicy rozniosło się głuche echo. Za jednym dźwiękiem rozeszły się kolejne i nim Burke zdążył się zorientować, z nawisu skalnego nad nimi zaczął toczyć się ku dwójce czarodziei niewielka lawina kamieni. Prawdziwe zagrożenie stanowił jednak wcale niemały głaz, który toczył się zaraz za nimi. Niestety deprimo, którego użył Craig, a które miało ich uratować przed obrażeniami, nie przyniosło oczekiwanych skutków.
rzut
Nie odpowiedział głośno na słowa przyjaciela - oboje się zasiedzieli, liczył się więc z tym, że zanim ruszą ku przełęczy, będą musieli najpierw rozprostować kości. Coś mu się zdawało, że tę podróż zapamiętają na długo... i to zarówno z powodu odwiedzin w wiosce olbrzymów, ale również przez skostniałe mięśnie i ścierpnięte szkielety.
- Fascynujące miejsce - ów komentarz dotyczył rzecz jasna okolicy w której się znaleźli. Nie mówił wiele, pozwalając Zachary'emu skupić się na manewrowaniu dywanem. Podobała mu się możliwość latania w podobny sposób, choć szczerze mówiąc, miał nadzieję nie wybierać się ponownie w tak daleką podróż w najbliższej przyszłości. Rozglądając się dookoła, oczekiwał grzecznie aż ich środek transportu posłusznie osiądzie na ziemi. Dziwne to było uczucie, ponownie stanąć na twardej powierzchni po tym, jak ciało przywykło do miękkiego dywanu i czeluści pod nim. Burke rozpoczął krótki spacer dookoła miejsca, które obrali na lądowanie, jednocześnie sięgając do mapy i próbując rozeznać się w ich położeniu.
- Dalej lepiej będzie już iść piechotą - mruknął bardziej do siebie niż do swojego towarzysza. Na szczęście póki nie przekazali olbrzymom swojego podarku, sami mogli z niego korzystać. Na całe szczęście wieczny ogień dawał im możliwość ogrzania się - choć póki jego zaklęcie działało, nie musieli się martwić o niesprzyjające warunki atmosferyczne.
Nie zwlekali dłużej, niż było to absolutnie konieczne. Po kilku chwilach ich ciała były już mniej zastygłe, można więc było podjąć wędrówkę. Im wyżej się wspinali, tym przyroda robiła się bardziej uboga - trawy zastąpił mech, aż koniec końców wstąpili na nagą skałę. Przełęcz stała przed nimi otworem - sroga i w kilku miejscach dość stroma. Musieli stąpać ostrożnie, by nie poślizgnąć się i nie skręcić kostki. Całe szczęście w razie podobnego wypadku Zachary mógł uleczyć każdy uraz, wolał jednak w pierwszej kolejności go nie doświadczać.
Możliwe jednak że wykrakał - choć nie wyrzekł przecież ani słowa - bo kiedy zaszli mniej więcej do połowy przełęczy, po okolicy rozniosło się głuche echo. Za jednym dźwiękiem rozeszły się kolejne i nim Burke zdążył się zorientować, z nawisu skalnego nad nimi zaczął toczyć się ku dwójce czarodziei niewielka lawina kamieni. Prawdziwe zagrożenie stanowił jednak wcale niemały głaz, który toczył się zaraz za nimi. Niestety deprimo, którego użył Craig, a które miało ich uratować przed obrażeniami, nie przyniosło oczekiwanych skutków.
rzut
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrzebował kilku dobrych chwil, aby spokojnie posadzić dywan na płaskim podłożu łączki, którą obrał za cel. Istotnie minęło zbyt wiele czasu od ostatniego lotu – czuł niemal każdy mięsień swojego ciała, gdy wreszcie podjął się stanięcia na równych nogach, uparcie starając się zignorować zawroty głowy. Byłī tak charakterystyczne pośród objawów chorobowych po tak długiej podróży. Szczęśliwie nie zbierało mu się na wymioty i liczył, że tak samo było w przypadku Craiga. Nowy nabytek miał posłużyć długo w zamierzeniu, a nie stać się ofiarą praczki już po pierwszym użyciu.
— Dobrze się czujesz? — Postawił kontrole pytanie przed przyjacielem, oczekując szczerej odpowiedzi. Po prostu musiał wiedzieć, jak odczuwał skutki pierwszego lotu na dywanie, traktując to jako wiedzę bezcenną, jeśli pragnął wykorzystywać ten sposób podróży częściej pośród szeregów Rycerzy Walpurgii. W międzyczasie zabrał się za zwijanie dywanu, nie poświęcając dużo uwagi temu, co ich otaczało. Miejsce było bezpieczne, póki co, ale nie mieli bawić tu długo. Wciąż czekała na nich dłuższa, piesza wędrówka do obozu olbrzymów, w której przewodnictwo oddał Burke'owi, na siebie biorąc ciężar transportowania dywanu.
— Jak udało ci się zdobyć wieczny ogień? — zapytał, podczas gdy – powoli i z niemałym wysiłkiem dla Zachary'ego oraz jego ładunku – wchodzili coraz wyżej, niekiedy schodząc nieco niżej dla własnego bezpieczeństwa. Starał się unikać urazów opóźniających wspinaczkę, choć kilka skał przysporzyło mu dość nieprzyjemnych otarć. Nie dbał o nie, znając proste zaklęcia, które je uleczą po wykonaniu zadania. Teraz stanowiły dowód podejmowanego wysiłku, by dotrzeć do celu, do przełęczy wspomnianej gdzieś między urywanymi odpowiedziami rzucanymi w trakcie.
Widok, który zastał, jednoznacznie wprawił Zechariaha w osłupienie. Jego umiłowanie do piaskowych wydm oraz skalnych wzniesień na pustyniach nie zmalało ani trochę – nigdy jednak nie miał szansy ujrzeć czegoś tak unikalnego. Ogrom nierównej, pagórkowatej przestrzeni między dwiema górami. Dostrzegł z daleka zaokrąglone kształty osłonięte gęstymi oparami. Nie wiedział, czy stanowiły stałą dekorację otoczenia, czy były efektem magii; różdżkę wyciągnął przezornie, mając nadzieję, że nie będzie musiał z niej dziś korzystać. Pokojowe nastawienie wiodło prym w planie, który mieli dziś zrealizować. Mimo to oczekiwał trudności wymagających użycia magii. Ta nadarzyła się wcale nie tak długo po tym, jak blisko siebie przedzierali się przez przełęcz pokrytą mgłą. Echo odgłosów, głuchych, jasno zwiastujących kłopoty tylko wzmogły czujność; wzrokiem podążył za Craigiem oraz inkantacją skierowaną w górę. Coś, co toczyło się po stromym zboczu, wyglądało na tyle niebezpiecznie, że prędko powtórzył kroki przyjaciela. — Deprimo — padło z jego ust na tyle zdeterminowanym tonem, iż wiązka zaklęcia pomknęła ku górze, niosąc ze sobą na tyle silny podmuch wiatru, by zmiótł co drobniejsze odłamki z łatwością, a te większe, wraz z głazem, skierował nieco dalej od nich. Gwałtownym chwytem za ramię Craiga zmusił go do zatrzymania się, po czym popchnął w bok, nie chcąc, by jakiś fragment góry spotkał się z jego głową. Sam postąpił podobnie, oddalając się nieco, aż kamiennych opadów z nieba zabrakło. Dopiero wtedy zmusił się do dalszego wędrowania w głąb oparu osłaniającego góry oraz, jak podejrzewał, obozowisko olbrzymów. Musiał przyznać rację ich instynktom. Miejsce takie jak to znajdowało się wyjątkowo daleko od ludzkich siedlisk i było wyjątkowo uciążliwe w przemierzaniu (choć to zapewne kwestia dywanu, który niósł pod pachą).
— To chyba nie te olbrzymy, co? — zapytał dość ostrożnym tonem, gdy dobiegły ich kolejne hałasy, stając się coraz głośniejsze i wyraźniejsze. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie wtargnęli w zupełnie inne miejsce; odgłosy walki, jeśli się nie mylił, nie były tym, co pragnął zastać na miejscu. W palcach obrócił różdżkę, finalnie zaciskając je na rączce nieco mocniej niż zwykle i podążył w stronę dźwięków wydawanych przez żywe istoty. Co do tego miał pewność.
[size=10]rzut kością
— Dobrze się czujesz? — Postawił kontrole pytanie przed przyjacielem, oczekując szczerej odpowiedzi. Po prostu musiał wiedzieć, jak odczuwał skutki pierwszego lotu na dywanie, traktując to jako wiedzę bezcenną, jeśli pragnął wykorzystywać ten sposób podróży częściej pośród szeregów Rycerzy Walpurgii. W międzyczasie zabrał się za zwijanie dywanu, nie poświęcając dużo uwagi temu, co ich otaczało. Miejsce było bezpieczne, póki co, ale nie mieli bawić tu długo. Wciąż czekała na nich dłuższa, piesza wędrówka do obozu olbrzymów, w której przewodnictwo oddał Burke'owi, na siebie biorąc ciężar transportowania dywanu.
— Jak udało ci się zdobyć wieczny ogień? — zapytał, podczas gdy – powoli i z niemałym wysiłkiem dla Zachary'ego oraz jego ładunku – wchodzili coraz wyżej, niekiedy schodząc nieco niżej dla własnego bezpieczeństwa. Starał się unikać urazów opóźniających wspinaczkę, choć kilka skał przysporzyło mu dość nieprzyjemnych otarć. Nie dbał o nie, znając proste zaklęcia, które je uleczą po wykonaniu zadania. Teraz stanowiły dowód podejmowanego wysiłku, by dotrzeć do celu, do przełęczy wspomnianej gdzieś między urywanymi odpowiedziami rzucanymi w trakcie.
Widok, który zastał, jednoznacznie wprawił Zechariaha w osłupienie. Jego umiłowanie do piaskowych wydm oraz skalnych wzniesień na pustyniach nie zmalało ani trochę – nigdy jednak nie miał szansy ujrzeć czegoś tak unikalnego. Ogrom nierównej, pagórkowatej przestrzeni między dwiema górami. Dostrzegł z daleka zaokrąglone kształty osłonięte gęstymi oparami. Nie wiedział, czy stanowiły stałą dekorację otoczenia, czy były efektem magii; różdżkę wyciągnął przezornie, mając nadzieję, że nie będzie musiał z niej dziś korzystać. Pokojowe nastawienie wiodło prym w planie, który mieli dziś zrealizować. Mimo to oczekiwał trudności wymagających użycia magii. Ta nadarzyła się wcale nie tak długo po tym, jak blisko siebie przedzierali się przez przełęcz pokrytą mgłą. Echo odgłosów, głuchych, jasno zwiastujących kłopoty tylko wzmogły czujność; wzrokiem podążył za Craigiem oraz inkantacją skierowaną w górę. Coś, co toczyło się po stromym zboczu, wyglądało na tyle niebezpiecznie, że prędko powtórzył kroki przyjaciela. — Deprimo — padło z jego ust na tyle zdeterminowanym tonem, iż wiązka zaklęcia pomknęła ku górze, niosąc ze sobą na tyle silny podmuch wiatru, by zmiótł co drobniejsze odłamki z łatwością, a te większe, wraz z głazem, skierował nieco dalej od nich. Gwałtownym chwytem za ramię Craiga zmusił go do zatrzymania się, po czym popchnął w bok, nie chcąc, by jakiś fragment góry spotkał się z jego głową. Sam postąpił podobnie, oddalając się nieco, aż kamiennych opadów z nieba zabrakło. Dopiero wtedy zmusił się do dalszego wędrowania w głąb oparu osłaniającego góry oraz, jak podejrzewał, obozowisko olbrzymów. Musiał przyznać rację ich instynktom. Miejsce takie jak to znajdowało się wyjątkowo daleko od ludzkich siedlisk i było wyjątkowo uciążliwe w przemierzaniu (choć to zapewne kwestia dywanu, który niósł pod pachą).
— To chyba nie te olbrzymy, co? — zapytał dość ostrożnym tonem, gdy dobiegły ich kolejne hałasy, stając się coraz głośniejsze i wyraźniejsze. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie wtargnęli w zupełnie inne miejsce; odgłosy walki, jeśli się nie mylił, nie były tym, co pragnął zastać na miejscu. W palcach obrócił różdżkę, finalnie zaciskając je na rączce nieco mocniej niż zwykle i podążył w stronę dźwięków wydawanych przez żywe istoty. Co do tego miał pewność.
[size=10]rzut kością
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Jak nowo narodzone źrebię - odparł, bo ręce i nogi początkowo odmawiały pełni posłuszeństwa, przez co czuł się niepewnie, postępując kilka pierwszych kroków. Ekscesów żołądkowych na szczęście nie uświadczył - podobne problemy zdarzały mu się niezwykle rzadko. Nawykł do stosowania różnych środków lokomocji, więc latający dywan nie miał na niego zgubnego wpływu akurat w tym aspekcie.
- Myślę, że starczy, jeśli powiem, że odezwałem się na Nokturnie do kilku osób, które wisiały mi przysługę? - odpowiedział nieco zdawkowo, nie chcąc zanadto zagłębiać się w szczegóły. Craig znał naprawdę ciekawą grupę ludzi, wspólnymi siłami potrafili znaleźć naprawdę niecodzienne przedmioty - jeśli tylko wymagała tego okazja. Normalnie nie wykorzystywałby tych kontaktów. Dobrze było, gdy inni mieli u niego dług. Okoliczności wymagały jednak, aby pociągnąć za sznurki, nie mogli przecież zanieść olbrzymom byle śmiecia.
Musiał przyznać, że egipski szlachcic targający pod pachą swój latający dywan, był widokiem dość interesującym. Nawet lekko zabawnym, można by rzec. Craig taktownie nie odezwał się jednak w tej materii ani jednym słowem, choć podejrzewał, że podobny obraz będzie go jeszcze przez dłuższy czas nawiedzał w pamięci. Tymczasem skupić się musiał na tym, co miał przed sobą, gdyż każda nierówność terenu mogła przynieść zgubę. Nieudane zaklęcie wprowadziło go w konsternację, miał wrażenie że serce mu na moment zamiera, gdy głaz zbliżał się coraz bardziej - na szczęście jego kompan był bardziej zaradny. Widok głazu, zmieniającego kierunek swojego lotu, mężczyzna odtwarzał w pamięci jeszcze przez kilka sekund po całym zdarzeniu, gdy przywierał ciałem do krawędzi skały, przy której schronił się po Shafiqowym pchnięciu. Dopiero gdy w okolicy ponownie rozbrzmiała cisza, odważył się wyprostować.
- Wyśmienita robota - pochwalił przyjaciela. Sekundę później i mogło być już zdecydowanie mniej ciekawie. Ale przecież ostrzegano ich, że przełęcz bywa niebezpieczna i zdradliwa. Musieli się więc mieć na baczności, bo podobne osuwiska skalne znów mogły targnąć się na ich zdrowie i życie.
- W miejscu takim jak to, spodziewałbym się, że to właśnie raczej one - odpowiedział po cichu, nasłuchując razem z przyjacielem podejrzanych dźwięków. Mgła w tym miejscu była gęsta jak mleko, Burke wyobrażał sobie, że prawdopodobnie z powodu niewielkiej ilości słońca, nie mieli co liczyć na to, by opary rozwiały się, ułatwiając im poszukiwania. Mogli tylko podążać za źródłem przedziwnych hałasów, licząc na to, że trafili w dobre miejsce. Z każdym krokiem czuł jednak coraz większą niepewność - odgłosów walki właściwie należało się spodziewać. Przecież ostrzegano ich o agresji i waleczności plemienia, do którego zmierzali. Jego członkowie na pewno powinni tłuc się ze sobą chociażby dla sportu. Tymczasem dźwięki, które docierały do jego uszu, bardziej przypominały ryk rannego jelenia.
- Nie podoba mi się to - mruknął cicho, próbując więcej dostrzec przy pomocy światła bijącego od wiecznego płomienia. Przystanął na chwilę, chcąc złapać oddech - i gdyby nie refleks, moment później prawdopodobnie nie miałby już głowy, bo oto w jego kierunku śmignęło coś, co najprędzej określiłby mianem kolejnego głazu. Szybko jednak okazało się, że owa skała przyczepiona była do czyjegoś ogromnego, chropowatego ramienia. Olbrzym zamachnął się na nich jeszcze raz, a Burke ponownie wykonał unik, krzykiem ostrzegając jednocześnie Zachary'ego przed niebezpieczeństwem - nie mogli mieć chyba lepszego potwierdzenia, że znaleźli miejsce, którego tak długo poszukiwali.
- Myślę, że starczy, jeśli powiem, że odezwałem się na Nokturnie do kilku osób, które wisiały mi przysługę? - odpowiedział nieco zdawkowo, nie chcąc zanadto zagłębiać się w szczegóły. Craig znał naprawdę ciekawą grupę ludzi, wspólnymi siłami potrafili znaleźć naprawdę niecodzienne przedmioty - jeśli tylko wymagała tego okazja. Normalnie nie wykorzystywałby tych kontaktów. Dobrze było, gdy inni mieli u niego dług. Okoliczności wymagały jednak, aby pociągnąć za sznurki, nie mogli przecież zanieść olbrzymom byle śmiecia.
Musiał przyznać, że egipski szlachcic targający pod pachą swój latający dywan, był widokiem dość interesującym. Nawet lekko zabawnym, można by rzec. Craig taktownie nie odezwał się jednak w tej materii ani jednym słowem, choć podejrzewał, że podobny obraz będzie go jeszcze przez dłuższy czas nawiedzał w pamięci. Tymczasem skupić się musiał na tym, co miał przed sobą, gdyż każda nierówność terenu mogła przynieść zgubę. Nieudane zaklęcie wprowadziło go w konsternację, miał wrażenie że serce mu na moment zamiera, gdy głaz zbliżał się coraz bardziej - na szczęście jego kompan był bardziej zaradny. Widok głazu, zmieniającego kierunek swojego lotu, mężczyzna odtwarzał w pamięci jeszcze przez kilka sekund po całym zdarzeniu, gdy przywierał ciałem do krawędzi skały, przy której schronił się po Shafiqowym pchnięciu. Dopiero gdy w okolicy ponownie rozbrzmiała cisza, odważył się wyprostować.
- Wyśmienita robota - pochwalił przyjaciela. Sekundę później i mogło być już zdecydowanie mniej ciekawie. Ale przecież ostrzegano ich, że przełęcz bywa niebezpieczna i zdradliwa. Musieli się więc mieć na baczności, bo podobne osuwiska skalne znów mogły targnąć się na ich zdrowie i życie.
- W miejscu takim jak to, spodziewałbym się, że to właśnie raczej one - odpowiedział po cichu, nasłuchując razem z przyjacielem podejrzanych dźwięków. Mgła w tym miejscu była gęsta jak mleko, Burke wyobrażał sobie, że prawdopodobnie z powodu niewielkiej ilości słońca, nie mieli co liczyć na to, by opary rozwiały się, ułatwiając im poszukiwania. Mogli tylko podążać za źródłem przedziwnych hałasów, licząc na to, że trafili w dobre miejsce. Z każdym krokiem czuł jednak coraz większą niepewność - odgłosów walki właściwie należało się spodziewać. Przecież ostrzegano ich o agresji i waleczności plemienia, do którego zmierzali. Jego członkowie na pewno powinni tłuc się ze sobą chociażby dla sportu. Tymczasem dźwięki, które docierały do jego uszu, bardziej przypominały ryk rannego jelenia.
- Nie podoba mi się to - mruknął cicho, próbując więcej dostrzec przy pomocy światła bijącego od wiecznego płomienia. Przystanął na chwilę, chcąc złapać oddech - i gdyby nie refleks, moment później prawdopodobnie nie miałby już głowy, bo oto w jego kierunku śmignęło coś, co najprędzej określiłby mianem kolejnego głazu. Szybko jednak okazało się, że owa skała przyczepiona była do czyjegoś ogromnego, chropowatego ramienia. Olbrzym zamachnął się na nich jeszcze raz, a Burke ponownie wykonał unik, krzykiem ostrzegając jednocześnie Zachary'ego przed niebezpieczeństwem - nie mogli mieć chyba lepszego potwierdzenia, że znaleźli miejsce, którego tak długo poszukiwali.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wędrówka z dywanem pod pachą z pewnością powodowała opóźnienia, lecz także zmęczenie, przez które szedł coraz wolniej, zdając sobie sprawę z tego, że jego kondycja nie należała do najlepszej. Nigdy z tego powodu nie narzekał, choć już tu i teraz poprzysiągł sobie, aby zadbać o ten aspekt ciała lepiej, aby w przyszłości podobne przypadki nie miały miejsca.
Surowe przytaknięcie było jedyną odpowiedzią na pochwałę. Musieli iść dalej, skoro zdawało się, że byli już tak blisko u celu podróży. Jeśli rzeczywiście powodem tej niegroźnej lawiny kamieni były olbrzymy, to naprawdę czekało ich coś, z czym mogli nie dać sobie rady. Liczył jednak na zastanie sytuacji, w której będą w stanie wykonać powierzone im zadanie. Mimo całej brutalności jaką olbrzymy w sobie miały, oczekiwał choć namiastki współpracy nie tego, co zastali.
Dotarcie do obozowiska, we względnie bezpiecznych warunkach, upłynęło dość spokojnie. Nie licząc coraz to wyraźniejszych hałasów zwiastujących walkę pośród olbrzymów. Tyle przynajmniej zdołał wywnioskować z otaczających go dźwięków. Było to jak kaskada nieustannych uderzeń przecinana nieszczególnie zrozumiałymi dla Zachary'ego okrzykami. Choć olbrzymy władały angielskim, nie przypuszczał ani przez moment, żeby ćwiczyły ludzki język. Agresywność w ich kierunku, którą poniekąd dostrzegał już z daleka, finalnie została przerwana przez jednego z nich. Nie sprawiło to jednak, że wraz z Craigiem musieli uchylać się przed atakami wyrządzającymi urazy tak wielkie, iż poskładanie ich obojga w tak polowych warunkach byłoby zdarzeniem, którego wolał uniknąć.
— Miłe powitanie — skwitował krótko do przyjaciela, kiedy jakimś cudem uniknął wielkiego kawałka skały sprzężonego z równie wielką kończyną. Z podjętego wysiłku dyszał dosyć ciężko, z wyraźnym strachem w obliczu spoglądając na sceny rozgrywające się w wiosce olbrzymów. Utrzymanie dywanu pod pachą było nad wyraz trudne, w końcu go upuścił z głuchym tąpnięciem, ratując własną skórę. Podniósł chwilę później, gdy olbrzymy skoncentrowały swoją uwagę na krzykach ich przywódcy, gurga, jak księgi określały najsilniejszego olbrzyma w plemieniu. To jego słowa, w uszach Shafiqa brzmiące jak charknięcia, uspokoiły rozwścieczone osobniki. Kolejne stwierdzenie najwyraźniej było skierowane już do nich, jednak Zachary niewiele zrozumiał i musiał wytężyć umysł, by wszystko zrozumieć. Źle się dzieje. Wioska umiera. – dwa sformułowania, które ułożył we własnej głowie, jednak spojrzał na Craiga w nadziei, że jemu udało się zrozumieć znacznie więcej.
Surowe przytaknięcie było jedyną odpowiedzią na pochwałę. Musieli iść dalej, skoro zdawało się, że byli już tak blisko u celu podróży. Jeśli rzeczywiście powodem tej niegroźnej lawiny kamieni były olbrzymy, to naprawdę czekało ich coś, z czym mogli nie dać sobie rady. Liczył jednak na zastanie sytuacji, w której będą w stanie wykonać powierzone im zadanie. Mimo całej brutalności jaką olbrzymy w sobie miały, oczekiwał choć namiastki współpracy nie tego, co zastali.
Dotarcie do obozowiska, we względnie bezpiecznych warunkach, upłynęło dość spokojnie. Nie licząc coraz to wyraźniejszych hałasów zwiastujących walkę pośród olbrzymów. Tyle przynajmniej zdołał wywnioskować z otaczających go dźwięków. Było to jak kaskada nieustannych uderzeń przecinana nieszczególnie zrozumiałymi dla Zachary'ego okrzykami. Choć olbrzymy władały angielskim, nie przypuszczał ani przez moment, żeby ćwiczyły ludzki język. Agresywność w ich kierunku, którą poniekąd dostrzegał już z daleka, finalnie została przerwana przez jednego z nich. Nie sprawiło to jednak, że wraz z Craigiem musieli uchylać się przed atakami wyrządzającymi urazy tak wielkie, iż poskładanie ich obojga w tak polowych warunkach byłoby zdarzeniem, którego wolał uniknąć.
— Miłe powitanie — skwitował krótko do przyjaciela, kiedy jakimś cudem uniknął wielkiego kawałka skały sprzężonego z równie wielką kończyną. Z podjętego wysiłku dyszał dosyć ciężko, z wyraźnym strachem w obliczu spoglądając na sceny rozgrywające się w wiosce olbrzymów. Utrzymanie dywanu pod pachą było nad wyraz trudne, w końcu go upuścił z głuchym tąpnięciem, ratując własną skórę. Podniósł chwilę później, gdy olbrzymy skoncentrowały swoją uwagę na krzykach ich przywódcy, gurga, jak księgi określały najsilniejszego olbrzyma w plemieniu. To jego słowa, w uszach Shafiqa brzmiące jak charknięcia, uspokoiły rozwścieczone osobniki. Kolejne stwierdzenie najwyraźniej było skierowane już do nich, jednak Zachary niewiele zrozumiał i musiał wytężyć umysł, by wszystko zrozumieć. Źle się dzieje. Wioska umiera. – dwa sformułowania, które ułożył we własnej głowie, jednak spojrzał na Craiga w nadziei, że jemu udało się zrozumieć znacznie więcej.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Plemię, do którego ich posłano, było sławne ze swojej agresywności oraz wrogiego nastawienia do ludzi. Craig nie był więc ani trochę zaskoczony powitaniem, jakie olbrzymy im zgotowały. Przeciwnie, spodziewał się raczej zdecydowanie większych niebezpieczeństw, które czekałyby na nich w drodze. A także dużo agresywniejszych prób aby pozbyć się obcych z wioski. Jedna szarża wydawała mu się bardzo skromnym wysiłkiem, tym bardziej że olbrzym, który na nich ruszył, po chwili padł na ziemię, najwyraźniej nie mając siły, aby się podnieść.
- Jak na olbrzymy, to powiedziałbym nawet, że dość ciepłe - odpowiedział przyjacielowi, podnosząc się z ziemi po uniku. Przez jego żyły pędziła adrenalina, napięte mięśnie gotowe były aby w razie potrzeby znów uskoczyć przed morderczym atakiem... który jednak nie nadszedł. Niespodziankom jednak nie było końca. Z pewnym zawahaniem postąpił kilka kroków bliżej, wkraczając na teren obozowiska, kiedy gurg warknięciami kazał się reszcie uspokoić. Sytuacja, którą zastali była - na tyle na ile Craig zdołał zdobyć informacje o olbrzymach - bardzo niecodzienna. Nawet Burke, który nie znał się przecież ani na uzdrawianiu ludzi, ani magicznych stworzeń, mógł dostrzec, że coś było bardzo nie tak. Olbrzymy, które wcześniej z wściekłością rzucały się jedne na drugie, porozsiadały się na ziemi, wyglądając co najmniej żałośnie. Wyglądały na wychudzone i wymęczone. Podobny obrazek reprezentował sobą z resztą sam gurg. Rozglądając się nadal czujnie, Craig podszedł jeszcze kilka kroków, ściskając mocno gałąź z wiecznym ogniem.
Bardzo trudno było zrozumieć gardłowe powarkiwania przywódcy. Całe szczęście, że olbrzym w jakimś stopniu ten angielski znał - choć wyraźnie było słychać, że jego gardło zwyczajnie nie jest skonstruowane tak, by używać ludzkiej mowy, oraz że po prostu nie jest przyzwyczajony do korzystania z tej umiejętności. Krótkie wyjaśnienie, które udało im się wydobyć od olbrzyma, było zastanawiające, jednak wystarczyło rozejrzeć się dookoła i wyciągnąć pewne wnioski, aby choć częściowo pojąć, co się dzieje.
- Coś je wyniszcza - czy był to głód? Choroba? Może szaleństwo opanowało ich umysły? Czy w ogóle stworzenia takie jak olbrzymy mogły popaść w szaleństwo? - Niech to szlag! - warknął, bardziej do siebie, niż do swojego towarzysza. Chore, ledwo żywe olbrzymy na nic im się nie zdadzą! Cała wyprawa właśnie wzięła w łeb!
- Jak na olbrzymy, to powiedziałbym nawet, że dość ciepłe - odpowiedział przyjacielowi, podnosząc się z ziemi po uniku. Przez jego żyły pędziła adrenalina, napięte mięśnie gotowe były aby w razie potrzeby znów uskoczyć przed morderczym atakiem... który jednak nie nadszedł. Niespodziankom jednak nie było końca. Z pewnym zawahaniem postąpił kilka kroków bliżej, wkraczając na teren obozowiska, kiedy gurg warknięciami kazał się reszcie uspokoić. Sytuacja, którą zastali była - na tyle na ile Craig zdołał zdobyć informacje o olbrzymach - bardzo niecodzienna. Nawet Burke, który nie znał się przecież ani na uzdrawianiu ludzi, ani magicznych stworzeń, mógł dostrzec, że coś było bardzo nie tak. Olbrzymy, które wcześniej z wściekłością rzucały się jedne na drugie, porozsiadały się na ziemi, wyglądając co najmniej żałośnie. Wyglądały na wychudzone i wymęczone. Podobny obrazek reprezentował sobą z resztą sam gurg. Rozglądając się nadal czujnie, Craig podszedł jeszcze kilka kroków, ściskając mocno gałąź z wiecznym ogniem.
Bardzo trudno było zrozumieć gardłowe powarkiwania przywódcy. Całe szczęście, że olbrzym w jakimś stopniu ten angielski znał - choć wyraźnie było słychać, że jego gardło zwyczajnie nie jest skonstruowane tak, by używać ludzkiej mowy, oraz że po prostu nie jest przyzwyczajony do korzystania z tej umiejętności. Krótkie wyjaśnienie, które udało im się wydobyć od olbrzyma, było zastanawiające, jednak wystarczyło rozejrzeć się dookoła i wyciągnąć pewne wnioski, aby choć częściowo pojąć, co się dzieje.
- Coś je wyniszcza - czy był to głód? Choroba? Może szaleństwo opanowało ich umysły? Czy w ogóle stworzenia takie jak olbrzymy mogły popaść w szaleństwo? - Niech to szlag! - warknął, bardziej do siebie, niż do swojego towarzysza. Chore, ledwo żywe olbrzymy na nic im się nie zdadzą! Cała wyprawa właśnie wzięła w łeb!
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żaden z nich nie spodziewał się takiej sytuacji – trafienie na olbrzymy schorowane, wyniszczone, oszalałe wręcz z powodu choroby. Nie wiedział, co to mogło być. Przypuszczał jedynie coś wyjątkowo silnego i działającego wyłącznie na olbrzymy; zapewne kwestia magicznej krwi płynącej w żyłach tworzyła ochronną barierę, choć nie mógł oprzeć się myśli, że po powrocie na Wyspę i jego dopadnie nieznane schorzenie. Opuszczenie tego miejsca bez choćby próby pomocy oznaczało porażkę – nie mogli na to pozwolić, on nie mógł. Zdawał sobie sprawę z tego, że Craig nie miał żadnej wiedzy w medycynie, eliksirach czy zielarstwie. Na tym polu musiał działać sam, przyjacielowi mogąc jedynie wydać kilka poleceń, by całą sprawę przyspieszyć.
— Co się wydarzyło? Możemy pomóc. — Padło z jego ust każde słowo wolno, starannie wyartykułowane w kierunku gurga, który uraczył ich krótkimi informacjami o tym, co stało się w wiosce. Dopiero większa ilość szczegółów, których przyswojenie zajęło Zachary'emu nieco czasu, dała pełniejszy ogląd na sytuację: chorobotwórczą sytuację olbrzymów powiązał z obumarciem rośliny rosnącej w regionie. Nie wiedział jeszcze jakiej, ale to dawało tak wiele możliwych ścieżek, w które mógłby zajrzeć, iż rozwiązanie problemu zajęłoby znacznie więcej czasu niż go mieli.
— Zajmij się tym podarkiem, Craig. Poszukam tej rośliny — rzekł w stronę przyjaciela, odłożywszy dywan tuż za nim. Nie chciał, aby którykolwiek z olbrzymów zniszczył środek transportu, a jednocześnie potężny artefakt, który nie był prezentem, lecz własnością Shafiqa, powierzając opiekę nad nim Burke'owi. Opuścił go, wolno kierując się ku schorowanym olbrzymom. Chciał wpierw ocenić sytuację, zdiagnozować wstępne objawy. Zebranie wywiadu w tym wypadku odpuścił sobie, wiedząc, że próba komunikacji zawiodłaby i nie dowiedziałby się wiele. Wizualne oględziny musiały wystarczyć. Wcześniej zgromadzona wiedza na temat olbrzymów nie stała się wielka. Zdołał jedynie prześledzić historyczne rysy, więcej czasu poświęcając na ich budowę, fizjologię, porównując ją do ludzkiej. To dawało podstawy do przypuszczenia, że choroba tworzyła się wewnątrz, skoro ich zewnętrzna powłoka doskonale chroniła przed zaklęciami, a to z kolei pozwoliło wysnuć Zachary'emu teorię, iż olbrzymy padły ofiarą zatrucia.
Przechadzając się po wiosce, jeśli tak mógł nazwać miejsce, w którym mieszkały te istoty, rozglądał się za czymś, co jadały, piły. Nie sądził, aby w swej głupocie spożyły obumarłą roślinę. Trucizna musiała przedostać się w inny sposób, choćby w postaci pyłków albo razem z wodą, jeśli soki roślinne w trakcie obumierania poszły do ziemi. Wieczny, wilgotny opar, przynajmniej w teorii, sprzyjałby takiemu procesowi, lecz nie zakładał absolutnej pewności. Dlatego zdecydował się odnaleźć roślinę podobną do opisu usłyszanego od gurga. Dość długo kręcił się po wiosce, niekiedy wychodząc poza jej obręb, aby odnaleźć dość duże skupisko w pobliżu źródła wody. Wydawało się to całkiem oczywiste: olbrzymy spożywały wodę razem z trucizną. Musiał jednak podjąć konieczne próby, by nabrać przekonania w swoim założeniu.
Cortinula rzucona ostrożnie w kierunku ziemi pozwoliła na wyczarowanie kociołka, dokładnie tego samego, z którego korzystał na Wyspie, warząc swoje eliksiry. Choć nic takiego nie zamierzał robić tutaj, to rozpalił niewielki ogień pod naczyniem i, korzystając z magii, nalał doń wody. Podczas gdy powoli grzała się, zatoczył koło wokół wodopoju, zrywając obumarłe rośliny wraz z korzeniami oraz kilka innych, dość pospolitych ziół i trwa. Nie był w stanie przyrządzić z tego pełnoprawnego eliksiru – najpierw chciał wyekstrahować truciznę, w całości gotując głównego podejrzanego pośród roślin. Obecność trucizny dało się dość łatwo ocenić poprzez opary oraz ich zapach, czego dokonywał ostrożnie, samemu starając się nie zostać ofiarą. Podejrzenia co do toksyny potwierdziły się; oczyścił kociołek nie chcąc więcej z nimi obcować – wyglądały dostatecznie przekonująco, aby uznać obumarłą roślinę za przyczynę dolegliwości i od razu przystąpił do usuwania jej z obrzeży wodopoju, mając w pamięci, by przekazać olbrzymom rozkaz korzystania z innego źródła wody.
— Co się wydarzyło? Możemy pomóc. — Padło z jego ust każde słowo wolno, starannie wyartykułowane w kierunku gurga, który uraczył ich krótkimi informacjami o tym, co stało się w wiosce. Dopiero większa ilość szczegółów, których przyswojenie zajęło Zachary'emu nieco czasu, dała pełniejszy ogląd na sytuację: chorobotwórczą sytuację olbrzymów powiązał z obumarciem rośliny rosnącej w regionie. Nie wiedział jeszcze jakiej, ale to dawało tak wiele możliwych ścieżek, w które mógłby zajrzeć, iż rozwiązanie problemu zajęłoby znacznie więcej czasu niż go mieli.
— Zajmij się tym podarkiem, Craig. Poszukam tej rośliny — rzekł w stronę przyjaciela, odłożywszy dywan tuż za nim. Nie chciał, aby którykolwiek z olbrzymów zniszczył środek transportu, a jednocześnie potężny artefakt, który nie był prezentem, lecz własnością Shafiqa, powierzając opiekę nad nim Burke'owi. Opuścił go, wolno kierując się ku schorowanym olbrzymom. Chciał wpierw ocenić sytuację, zdiagnozować wstępne objawy. Zebranie wywiadu w tym wypadku odpuścił sobie, wiedząc, że próba komunikacji zawiodłaby i nie dowiedziałby się wiele. Wizualne oględziny musiały wystarczyć. Wcześniej zgromadzona wiedza na temat olbrzymów nie stała się wielka. Zdołał jedynie prześledzić historyczne rysy, więcej czasu poświęcając na ich budowę, fizjologię, porównując ją do ludzkiej. To dawało podstawy do przypuszczenia, że choroba tworzyła się wewnątrz, skoro ich zewnętrzna powłoka doskonale chroniła przed zaklęciami, a to z kolei pozwoliło wysnuć Zachary'emu teorię, iż olbrzymy padły ofiarą zatrucia.
Przechadzając się po wiosce, jeśli tak mógł nazwać miejsce, w którym mieszkały te istoty, rozglądał się za czymś, co jadały, piły. Nie sądził, aby w swej głupocie spożyły obumarłą roślinę. Trucizna musiała przedostać się w inny sposób, choćby w postaci pyłków albo razem z wodą, jeśli soki roślinne w trakcie obumierania poszły do ziemi. Wieczny, wilgotny opar, przynajmniej w teorii, sprzyjałby takiemu procesowi, lecz nie zakładał absolutnej pewności. Dlatego zdecydował się odnaleźć roślinę podobną do opisu usłyszanego od gurga. Dość długo kręcił się po wiosce, niekiedy wychodząc poza jej obręb, aby odnaleźć dość duże skupisko w pobliżu źródła wody. Wydawało się to całkiem oczywiste: olbrzymy spożywały wodę razem z trucizną. Musiał jednak podjąć konieczne próby, by nabrać przekonania w swoim założeniu.
Cortinula rzucona ostrożnie w kierunku ziemi pozwoliła na wyczarowanie kociołka, dokładnie tego samego, z którego korzystał na Wyspie, warząc swoje eliksiry. Choć nic takiego nie zamierzał robić tutaj, to rozpalił niewielki ogień pod naczyniem i, korzystając z magii, nalał doń wody. Podczas gdy powoli grzała się, zatoczył koło wokół wodopoju, zrywając obumarłe rośliny wraz z korzeniami oraz kilka innych, dość pospolitych ziół i trwa. Nie był w stanie przyrządzić z tego pełnoprawnego eliksiru – najpierw chciał wyekstrahować truciznę, w całości gotując głównego podejrzanego pośród roślin. Obecność trucizny dało się dość łatwo ocenić poprzez opary oraz ich zapach, czego dokonywał ostrożnie, samemu starając się nie zostać ofiarą. Podejrzenia co do toksyny potwierdziły się; oczyścił kociołek nie chcąc więcej z nimi obcować – wyglądały dostatecznie przekonująco, aby uznać obumarłą roślinę za przyczynę dolegliwości i od razu przystąpił do usuwania jej z obrzeży wodopoju, mając w pamięci, by przekazać olbrzymom rozkaz korzystania z innego źródła wody.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Highlands
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja