Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Highlands
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Highlands
To tereny na północnej Szkocji, gdzie pasma gór i pagórków ciągną się aż po horyzont. Różnorodność flory i fauny jest wręcz zachwycająca. Zielone wzgórza ciągnące się kilometrami urozmaicone są przez liczne jeziora, jak i okalające je lasy. O tych terenach krąży wiele plotek, jednak nie bez przyczyny mugole rzadko zapuszczają się w zalesione tereny okalające jedną z zamkowych ruin bowiem błąka się po nich szyszymora, której jęki i zawodzenie skutecznie odstraszają niemagicznych ludzi. I choć szyszymory to niegroźne magiczne stworzenia, to ich przeszywający jęk z pewnością sprawia, że najodważniejszemu czarodziejowi jeżą się włoski na karku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Była zła i rozżalona, a dzieci złe i rozżalone najszybciej zdawały sobie sprawę z istnienia świata poza nimi. Dorośli odnajdywali się w tych momentach najlepiej – łapali je na spojrzenie (Miriam, spójrz na mnie) albo słowa (Miriam, posłuchaj mnie) i tłumaczyli, na czym to wszystko polega. A to wszystko zawsze było skomplikowane. Nie takie, jakie sobie wyobrażała. Nie takie, jakie chciała, żeby było. Zawsze inne, odmienne, trudne do zrozumienia. Nie można było dostać kanarka, kiedy się chciało, chociaż była ku temu idealna okazja. Nie można było zjeść słodkiej bułeczki, bo niedawno zjadło się całe dwie, chociaż przecież jeszcze kilka leżało na talerzyku. Ograniczenia nie były tą szczęśliwą, pozytywną stroną otaczającego Miriam świata, ale musiała się z nią skonfrontować, żeby potem docenić ją, gdy nadejdą ciemne, szare chmury i przesłonią wszystkie te jasne barwy, które tak kochała. Póki nauki przekazywane jej były ostrożnie, radziła sobie, nie buntowała się ani nie stawiała, to nie było w jej stylu, ale kiedy nadchodził nagły cios, tak silny, wszystko, co dobre gasło w obliczu zła i dyskomfortu.
Mimo płaczu, słuchała wujka, trąc uparcie oczy drobnymi piąstkami. Nie mogła przez to przebrnąć. W dodatku za każdym razem, gdy przez kurtynę łez zdołała rozpoznać ludzi dookoła i zobaczyła w ich dłoniach klatki z kanarkami, płakała jeszcze głośniej i wtulała się w wujaszka jeszcze bardziej. Wszyscy mieli, tylko ona nie!
– Ale to nie to samo! – pisnęła z żalem. – Frędzel mi ś-śpiewał rano, a tu o – nie mogła zebrać myśli. – A tu nie b-będzie! Będzie cicho, w-wu-jaszkuuu!
Chciała go mieć na wyłączność i na razie nic nie było w stanie ukoić bólu po rozdrapanej ranie. Była wrażliwym dzieckiem, nie w kontekście swojej fizyczności – nie płakała, gdy upadała na ziemię, brudząc i raniąc dłonie na kawałkach żwiru; nie płakała, gdy uderzała się o coś w głowę. Płakała za to, gdy jej młoda dusza darła się na tysiące drobnych kawałeczków i świat nabierał ciemnych, ponurych tonów. Maj przyniósł tych tonów bardzo dużo.
Gdy tata próbował zwrócić na siebie jej uwagę, uścisnęła mocniej wujaszka za szyję, nie chciała odwrócić się w jego stronę.
– Nie chcę rozmawiać – odparła niesamowicie szczerze. Złość wyciszyła płacz. – Pójdziemy na czekoladę? I do zoo?
Potrafiła słuchać, to była jedna z jej największych zalet – słuchanie i wysuwanie odpowiednich wniosków. Jeśli nie było Frędzla, to potrzebowała czegoś w zamian. Inaczej niepocieszenie zamieni się w żywy ból.
Mimo płaczu, słuchała wujka, trąc uparcie oczy drobnymi piąstkami. Nie mogła przez to przebrnąć. W dodatku za każdym razem, gdy przez kurtynę łez zdołała rozpoznać ludzi dookoła i zobaczyła w ich dłoniach klatki z kanarkami, płakała jeszcze głośniej i wtulała się w wujaszka jeszcze bardziej. Wszyscy mieli, tylko ona nie!
– Ale to nie to samo! – pisnęła z żalem. – Frędzel mi ś-śpiewał rano, a tu o – nie mogła zebrać myśli. – A tu nie b-będzie! Będzie cicho, w-wu-jaszkuuu!
Chciała go mieć na wyłączność i na razie nic nie było w stanie ukoić bólu po rozdrapanej ranie. Była wrażliwym dzieckiem, nie w kontekście swojej fizyczności – nie płakała, gdy upadała na ziemię, brudząc i raniąc dłonie na kawałkach żwiru; nie płakała, gdy uderzała się o coś w głowę. Płakała za to, gdy jej młoda dusza darła się na tysiące drobnych kawałeczków i świat nabierał ciemnych, ponurych tonów. Maj przyniósł tych tonów bardzo dużo.
Gdy tata próbował zwrócić na siebie jej uwagę, uścisnęła mocniej wujaszka za szyję, nie chciała odwrócić się w jego stronę.
– Nie chcę rozmawiać – odparła niesamowicie szczerze. Złość wyciszyła płacz. – Pójdziemy na czekoladę? I do zoo?
Potrafiła słuchać, to była jedna z jej największych zalet – słuchanie i wysuwanie odpowiednich wniosków. Jeśli nie było Frędzla, to potrzebowała czegoś w zamian. Inaczej niepocieszenie zamieni się w żywy ból.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Zabawa wreszcie dobiega końca. Po pięknej piosence, jaką zaśpiewaliśmy niedobrym chochlikom, te postanawiają sobie odpuścić i odlatują. Jakby tego było mało - jesteśmy na przedzie! Ściskam szatę tatki trochę podekscytowana, po raz ostatni pomagając mu w sterowaniu wielkimi saniami. Całkowicie nieświadoma nastroju za sobą, tykającej bomby, która za chwilę ma wybuchnąć. Jeszcze te kilka sekund upływa w przyjemnej atmosferze. Jestem prawdziwie zadowolona. Z ostatniego miejsca zajmujemy właśnie drugie. Nasz pojazd bez szwanku przekracza linię mety, a ja unoszę szczęśliwa ręce do góry. Nareszcie koniec. Okraszony sukcesem - czego można chcieć więcej?
- Dziękuję - odpowiadam ojcu i kładę swą dłoń na jego, pozwalając mu tym samym wydostać mnie z sań. Patrzę pod nogi i na suknię, żeby tylko jej nie rozedrzeć, gdyż będzie mi z tego powodu niesamowicie przykro. Kolejne chwile pełne szczęśliwości rozciągają się w czasie - nie zauważam mężczyzny wyskakującego z siedziska niczym oparzony. Trochę to do mnie nie dociera, radość rozpiera mnie tym bardziej, jak w moje ręce wpada klatka z pięknym, żółciutkim kanarkiem. Obserwuję go uważnie wściubiając nosek między kratki i podziwiając jego drobne, trzęsące się ciałko. O nie, musimy szybko wracać do domu!
Troska i ekscytacja szybko zostają urwane. Patrzę na wściekłego lorda Selwyna najpierw ze zdziwieniem - brwi unoszą mi się wyżej, wyżej i jeszcze wyżej, potem zaś mrugam oczkami coraz szybciej, aż sama zaczynam się denerwować. Jak tak można? Co to za zwracanie się do starszych lordów? Jak można tak zaciekle bronić tych wstrętnych szlam? I to publicznie? I jeszcze to porównanie między nimi, a nami… wzdrygam się z oburzenia oraz obrzydzenia jednocześnie, nie potrafię pojąć toku rozumowania tego człowieka. Jakim cudem go jeszcze nie wydziedziczono? Z początku wydawało mi się, że to tylko niegroźne wariacje, ale teraz widzę, że to albo groźna choroba psychiczna, albo skrajna głupota. I nie wiem co gorsze. Zaciskam dłoń równocześnie z tatką, nie mogąc sobie do końca poradzić z rozsadzającymi mnie emocjami. Dawno nie słyszałam takich bredni, aż uszy więdną.
Podziwiam tatkę za opanowanie, gdybym tylko mogła, chyba na jego miejscu zdzieliłabym tego mężczyznę w twarz za tę hańbę. Zamiast tego mogę jedynie posłać mu nieprzyjemne spojrzenie i z tego prawa korzystam kiedy się odwracamy i zmierzamy do domu. Czas najwyższy, lady Chessie musi się ogrzać w jakimś przyjemnym miejscu. I absolutnie nie powinna słuchać tamtego degenerata.
zt.
- Dziękuję - odpowiadam ojcu i kładę swą dłoń na jego, pozwalając mu tym samym wydostać mnie z sań. Patrzę pod nogi i na suknię, żeby tylko jej nie rozedrzeć, gdyż będzie mi z tego powodu niesamowicie przykro. Kolejne chwile pełne szczęśliwości rozciągają się w czasie - nie zauważam mężczyzny wyskakującego z siedziska niczym oparzony. Trochę to do mnie nie dociera, radość rozpiera mnie tym bardziej, jak w moje ręce wpada klatka z pięknym, żółciutkim kanarkiem. Obserwuję go uważnie wściubiając nosek między kratki i podziwiając jego drobne, trzęsące się ciałko. O nie, musimy szybko wracać do domu!
Troska i ekscytacja szybko zostają urwane. Patrzę na wściekłego lorda Selwyna najpierw ze zdziwieniem - brwi unoszą mi się wyżej, wyżej i jeszcze wyżej, potem zaś mrugam oczkami coraz szybciej, aż sama zaczynam się denerwować. Jak tak można? Co to za zwracanie się do starszych lordów? Jak można tak zaciekle bronić tych wstrętnych szlam? I to publicznie? I jeszcze to porównanie między nimi, a nami… wzdrygam się z oburzenia oraz obrzydzenia jednocześnie, nie potrafię pojąć toku rozumowania tego człowieka. Jakim cudem go jeszcze nie wydziedziczono? Z początku wydawało mi się, że to tylko niegroźne wariacje, ale teraz widzę, że to albo groźna choroba psychiczna, albo skrajna głupota. I nie wiem co gorsze. Zaciskam dłoń równocześnie z tatką, nie mogąc sobie do końca poradzić z rozsadzającymi mnie emocjami. Dawno nie słyszałam takich bredni, aż uszy więdną.
Podziwiam tatkę za opanowanie, gdybym tylko mogła, chyba na jego miejscu zdzieliłabym tego mężczyznę w twarz za tę hańbę. Zamiast tego mogę jedynie posłać mu nieprzyjemne spojrzenie i z tego prawa korzystam kiedy się odwracamy i zmierzamy do domu. Czas najwyższy, lady Chessie musi się ogrzać w jakimś przyjemnym miejscu. I absolutnie nie powinna słuchać tamtego degenerata.
zt.
Gość
Gość
Jayden zsiadł z sanek, wzruszając ramionami na pocieszenie. Przecież nie musieli wygrać, a i tak bawił się świetnie. Zresztą poznanie nowych osób było zawsze nowym doświadczeniem. Nauczył się czegoś od nich i pozwolili mu mówić o gwiazdach. A to było już coś! W końcu początkowo nie wyglądali na zachwyconych, ale tacy już chyba byli ci Rosjanie, nieprawdaż? Mimo wszystko wspaniale było przez chwilę obcować z kimś, kto nie pochodził z Wielkiej Brytanii. Nawet słuchanie ich akcentu było całkiem przyjemne dla ucha. Mimo wszystko wyścig był naprawdę wspaniały i nie mógł pozbyć się szerokiego uśmiechu z twarzy. Nawet nie spodziewał się, że Antonin podbiegnie do niego i również wyciągnie małą dłoń jako potwierdzenie i przypieczętowanie ich genialnej współpracy. Demimembinozy miały jeszcze kiedyś podbić świat saneczkowy. Vane był o tym święcie przekonany. Nawet nie wiedział w sumie czy dobrze wymawiał nazwę ich zespołu, ale nie było to aż takie ważne!
- Piątka! - rzucił w ten sam sposób, co jego młody towarzysz, który pomagał mu podczas wyścigu uratować się z niektórych opresji. Za co był mu wdzięczny. Niestety nie mieli tyle czasu, by mógł wyłożyć chłopcu dlaczego wiedza o meteorytach była tak ważna. Przecież to było... Wspaniałe! Aż sam się podekscytował samą myślą o tym. - Kanarek jest twój. Nie musisz się bać, że go zabiorę - zaśmiał się, gdy chłopiec okazał wielkie zainteresowanie małym ptaszkiem. Na pewno miał mu sprawić znacznie więcej radości niż profesorowi. Który zapewne wypuściłby go na wolność, bo przecież trzymanie kogoś w klatce, szczególnie tak pięknego, byłoby okrucieństwem. Ale nie zamierzał o tym wspominać swojemu nieletniemu koledze. Ale w sumie skoro już tak na niego patrzył, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. W sumie dlaczego nie miałby mu podesłać czegoś, co ostatnio przyszło do niego do biura? I to całkiem interesujące zjawisko... Uśmiechnął się delikatnie pod nosem, zapamiętując nazwisko. Dolohov. Pani Dolohov. Tak. Zdecydowanie musiał je zapamiętać. Ale teraz powinien napić się gorącej czekolady!
|zt
- Piątka! - rzucił w ten sam sposób, co jego młody towarzysz, który pomagał mu podczas wyścigu uratować się z niektórych opresji. Za co był mu wdzięczny. Niestety nie mieli tyle czasu, by mógł wyłożyć chłopcu dlaczego wiedza o meteorytach była tak ważna. Przecież to było... Wspaniałe! Aż sam się podekscytował samą myślą o tym. - Kanarek jest twój. Nie musisz się bać, że go zabiorę - zaśmiał się, gdy chłopiec okazał wielkie zainteresowanie małym ptaszkiem. Na pewno miał mu sprawić znacznie więcej radości niż profesorowi. Który zapewne wypuściłby go na wolność, bo przecież trzymanie kogoś w klatce, szczególnie tak pięknego, byłoby okrucieństwem. Ale nie zamierzał o tym wspominać swojemu nieletniemu koledze. Ale w sumie skoro już tak na niego patrzył, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. W sumie dlaczego nie miałby mu podesłać czegoś, co ostatnio przyszło do niego do biura? I to całkiem interesujące zjawisko... Uśmiechnął się delikatnie pod nosem, zapamiętując nazwisko. Dolohov. Pani Dolohov. Tak. Zdecydowanie musiał je zapamiętać. Ale teraz powinien napić się gorącej czekolady!
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ósme miejsce. Ósme, cholerne miejsce; być może powinna cieszyć się, że żałosna raczej próba odgonienia żmijoptaka poprzez ciśnięcie w niego ukradzioną chwilę wcześniej marchewką jednak się powiodła, ale nie mogła. Nie, kiedy pozostawała tak blisko sromotnej przegranej, zajmując na mecie miejsce jedynie o dwa dalsze od ostatniego. Porażka smakowała gorzko- wydęła lekko usta w wyrazie skrajnego niezadowolenia, z daleka obserwując Billy'ego, który uplasował się na szóstym miejscu, i na poczekaniu obmyślając plan wydostania się z Highlands niezauważoną.
Mimo przegranej finalnie dzielnie zebrała się w sobie, produkując na ustach szeroki, dziarski uśmiech, którym poczęstowała siedzącego za nią Bojczuka.
-Zawsze mogliśmy być dziesiąci- Odparła najbardziej pocieszającym i radosnym tonem, na jaki było ją stać; zabrzmiało to jednak raczej groteskowo, niż podniośle, dlatego skrzywiła się lekko i machnęła ręką, porzucając próby pozostania bohaterską. Z pewnym trudem wygramoliła się z sanek. Wyrzucenie buta, które podczas trasy wydawało jej się wybitnym wręcz pomysłem, po zejściu na ziemię (tym metaforycznym i całkiem dosłownym) okazało się być jednak dość problematycznym. Podskakując niecierpliwie na jednej nodze, drugą radośnie majtając w powietrzu, skinęła dłonią na Bojczuka.
-Szybko, potrzebuję Twojego męskiego ramienia- Oznajmiła dziarsko tonem absolutnie nieznoszącym sprzeciwu. Przeskoczywszy nieco w jego stronę, bezceremonialnie uchwyciła się rękawa jego płaszcza, wolną dłonią poklepując go jeszcze silnie po plecach w wyrazie nie do końca zapewne zrozumiałych podziękowań za wyścig i za pomoc.
-Merlinie, kanarki!- Ucieszyła się, dostrzegając cytrynowożółte, ćwierkające głośno zbiorowisko na rękach organizatorów.- Mogę? Nauczę go śpiewać wszystkie piosenki Jastrzębi, mogę?
Poniewczasie przypomniała sobie o ogólnoprzyjętych zasadach kultury, dlatego uśmiechnęła się jeszcze promiennie, nieco nieprzytomnie bąkając- Proszę- żeby powoli, aczkolwiek uparcie zacząć przesuwać się w stronę organizatorów. Z entuzjazmem odebrała z ich rąk świergoczącego donośnie ptaka, nie bacząc na widoczną na ich twarzach konsternację, spowodowaną pewnie dziurą w rajstopach, która pyszniła się na posiniaczonym kolanie i o której to dawno zdążyła już zapomnieć.
-A teraz- Poinstruowała wciąż dzielnie trwającego u jej boku Johnatana- musisz pomóc mi wydostać się stąd tak, żeby nie zobaczył mnie pewien Moore. A najlepiej cała trójka Moore'ów. Hej, w drogę!
Ostatnią, naglącą uwagę skierowała już w stronę zajmujących całą szerokość drogi dzieci, które pisnęły pod nosem i umknęły, co prawda pozwalając jej przedrzeć się przez tłum, ale też w widowiskowy sposób zwracając na nich uwagę. Wymamrotała pod nosem paskudne przekleństwo, czując łapiącą ją powoli zadyszkę i coraz bardziej rozpaczliwe wrzynanie się pazurków kanarka w skórę jej własnej dłoni.
-No, komu w drogę, temu czas- Zarządziła radośnie, mocniej opatulając się połami płaszcza.- Co prawda kolejkę Ognistej obiecałam Ci za wygraną, ale za pomoc też Ci się należy. Piątek w Dziurawym Kotle?
Uśmiechnęła się i pożegnała Bojczuka niedźwiedzim uściskiem, z lekkim niepokojem spoglądając na kanarka, który pod wpływem ucisku zamilkł nagle- tuż po tym ponownie rozpoczął jednak wygrywanie tej samej melodii.
Nie przestał też ani w momencie teleportacji, ani wtedy, kiedy stanęła już pod drzwiami własnego domu, nie milknąc zasadniczo przez najbliższe pół doby.
| zt
Mimo przegranej finalnie dzielnie zebrała się w sobie, produkując na ustach szeroki, dziarski uśmiech, którym poczęstowała siedzącego za nią Bojczuka.
-Zawsze mogliśmy być dziesiąci- Odparła najbardziej pocieszającym i radosnym tonem, na jaki było ją stać; zabrzmiało to jednak raczej groteskowo, niż podniośle, dlatego skrzywiła się lekko i machnęła ręką, porzucając próby pozostania bohaterską. Z pewnym trudem wygramoliła się z sanek. Wyrzucenie buta, które podczas trasy wydawało jej się wybitnym wręcz pomysłem, po zejściu na ziemię (tym metaforycznym i całkiem dosłownym) okazało się być jednak dość problematycznym. Podskakując niecierpliwie na jednej nodze, drugą radośnie majtając w powietrzu, skinęła dłonią na Bojczuka.
-Szybko, potrzebuję Twojego męskiego ramienia- Oznajmiła dziarsko tonem absolutnie nieznoszącym sprzeciwu. Przeskoczywszy nieco w jego stronę, bezceremonialnie uchwyciła się rękawa jego płaszcza, wolną dłonią poklepując go jeszcze silnie po plecach w wyrazie nie do końca zapewne zrozumiałych podziękowań za wyścig i za pomoc.
-Merlinie, kanarki!- Ucieszyła się, dostrzegając cytrynowożółte, ćwierkające głośno zbiorowisko na rękach organizatorów.- Mogę? Nauczę go śpiewać wszystkie piosenki Jastrzębi, mogę?
Poniewczasie przypomniała sobie o ogólnoprzyjętych zasadach kultury, dlatego uśmiechnęła się jeszcze promiennie, nieco nieprzytomnie bąkając- Proszę- żeby powoli, aczkolwiek uparcie zacząć przesuwać się w stronę organizatorów. Z entuzjazmem odebrała z ich rąk świergoczącego donośnie ptaka, nie bacząc na widoczną na ich twarzach konsternację, spowodowaną pewnie dziurą w rajstopach, która pyszniła się na posiniaczonym kolanie i o której to dawno zdążyła już zapomnieć.
-A teraz- Poinstruowała wciąż dzielnie trwającego u jej boku Johnatana- musisz pomóc mi wydostać się stąd tak, żeby nie zobaczył mnie pewien Moore. A najlepiej cała trójka Moore'ów. Hej, w drogę!
Ostatnią, naglącą uwagę skierowała już w stronę zajmujących całą szerokość drogi dzieci, które pisnęły pod nosem i umknęły, co prawda pozwalając jej przedrzeć się przez tłum, ale też w widowiskowy sposób zwracając na nich uwagę. Wymamrotała pod nosem paskudne przekleństwo, czując łapiącą ją powoli zadyszkę i coraz bardziej rozpaczliwe wrzynanie się pazurków kanarka w skórę jej własnej dłoni.
-No, komu w drogę, temu czas- Zarządziła radośnie, mocniej opatulając się połami płaszcza.- Co prawda kolejkę Ognistej obiecałam Ci za wygraną, ale za pomoc też Ci się należy. Piątek w Dziurawym Kotle?
Uśmiechnęła się i pożegnała Bojczuka niedźwiedzim uściskiem, z lekkim niepokojem spoglądając na kanarka, który pod wpływem ucisku zamilkł nagle- tuż po tym ponownie rozpoczął jednak wygrywanie tej samej melodii.
Nie przestał też ani w momencie teleportacji, ani wtedy, kiedy stanęła już pod drzwiami własnego domu, nie milknąc zasadniczo przez najbliższe pół doby.
| zt
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chcąc nie chcąc zaczynałem czuć się zmęczony dzisiejszym dniem. Miało być przecież tak przyjemnie - wspólne wyjście z Archibaldem i Miriam na sanki przy pięknej pogodzie. Zamiast tego zaczęło się Rowlem, zaś kończyło stypą po kanarku. Byłem wciąż poirytowany po tej okropnej kłótni i dopiero spojrzenie Archibalda uświadomiło mi, że nie powinienem mieszać się i w ten konflikt, a zwłaszcza w metody wychowawcze Prewettów. Z którymi zresztą się zgadzałem, ale... właśnie, ale. Widok Miriam zanoszącej się płaczem łamał mi serce, a świadomość że i ja niechcący uczyniłem z Achiego tego złego sprawiała, że zdecydowałem się na podjęcie szczytowych wysiłków w celu załagodzenia wynikłego konfliktu.
- Rozumiem, Miriam - pogłaskałem wtulającą się we mnie małą czarownicę po głowie i westchnąłem. Mógłbym zacząć jej prawić o tym, jak to świat jest pełen muzyki, lecz nie był to właściwy czas na takie dywagacje. Teraz była zraniona i jej serduszko potrzebowało odrobinę ochłonąć, a takie wywody tylko mogłyby pogorszyć sprawę, bo: to nie to samo. - Ale twój tata ma rację, nie możecie przygarnąć wszystkich zwierzątek na świecie. Nie zmieściłyby się wam w domu - powiedziałem, a choć rezydencja w Dorset była pokaźna to przecież i Miriam musiała wiedzieć, że była to prawda. W końcu córka mojego kuzyna była naprawdę inteligentnym dzieckiem. - Pójdziemy na czekoladę i do zoo, ale - Mircia, popatrz na mnie - pod jednym warunkiem - powiedziałem, szukając wzrokiem jej zaszklonych od łez, zapłakanych ocząt. - Jak usiądziemy przy stoliku w kawiarni to porozmawiasz z tatą tak jak cię o to prosi i postarasz się nie płakać tylko posłuchasz spokojnie, jak na małą damę przystało, co papa ma ci do powiedzenia. A na pewno są to mądre rzeczy, bo innych nigdy w życiu od twojego taty nie usłyszałem. Zgoda? - zapytałem dziewczynkę, pytająco unosząc do góry jedną brew. Choć z zewnątrz wydawać by się mogło, ze jestem całkiem spokojny, tak wewnątrz dygotałem. Wendelino, jakby jeszcze Miriam miała być dziś obdarta z dziecięcej radości chyba nie wytrzymałbym nerwowo.
- Rozumiem, Miriam - pogłaskałem wtulającą się we mnie małą czarownicę po głowie i westchnąłem. Mógłbym zacząć jej prawić o tym, jak to świat jest pełen muzyki, lecz nie był to właściwy czas na takie dywagacje. Teraz była zraniona i jej serduszko potrzebowało odrobinę ochłonąć, a takie wywody tylko mogłyby pogorszyć sprawę, bo: to nie to samo. - Ale twój tata ma rację, nie możecie przygarnąć wszystkich zwierzątek na świecie. Nie zmieściłyby się wam w domu - powiedziałem, a choć rezydencja w Dorset była pokaźna to przecież i Miriam musiała wiedzieć, że była to prawda. W końcu córka mojego kuzyna była naprawdę inteligentnym dzieckiem. - Pójdziemy na czekoladę i do zoo, ale - Mircia, popatrz na mnie - pod jednym warunkiem - powiedziałem, szukając wzrokiem jej zaszklonych od łez, zapłakanych ocząt. - Jak usiądziemy przy stoliku w kawiarni to porozmawiasz z tatą tak jak cię o to prosi i postarasz się nie płakać tylko posłuchasz spokojnie, jak na małą damę przystało, co papa ma ci do powiedzenia. A na pewno są to mądre rzeczy, bo innych nigdy w życiu od twojego taty nie usłyszałem. Zgoda? - zapytałem dziewczynkę, pytająco unosząc do góry jedną brew. Choć z zewnątrz wydawać by się mogło, ze jestem całkiem spokojny, tak wewnątrz dygotałem. Wendelino, jakby jeszcze Miriam miała być dziś obdarta z dziecięcej radości chyba nie wytrzymałbym nerwowo.
Dzisiejszy dzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Archibald dokładnie go zaplanował, żeby Miriam mogła na chwilę zapomnieć o dręczących ją problemach. W wyobraźni Archibalda sześcioletnie dziecko miało się tylko bawić i odkrywać świat, a nie walczyć z przeciwnościami losu. Zdawał sobie sprawę, że anomalie muszą być dla niej wyczerpujące. Tym bardziej wymarzył sobie taki jeden beztroski dzień: ot, rozpoczęty sankami z ulubionym wujkiem i zakończony czymkolwiek by sobie wymarzyła. Oprócz kanarka. To był tylko niewielki ptaszek, a Miriam ostatnio wiele wycierpiała, ale Archibald nie mógł się na wszystko zgadzać. I tak był zbyt uległy, jednak z takimi rudymi urwisami inaczej się nie dało. Westchnął cicho, powstrzymując się przed przerwaniem tłumaczeń Aleksandra - w tym momencie miał zdecydowanie większą szansę na wysłuchanie. Archibald, chcąc nie chcąc, stał się w tym momencie złym policjantem, jakby to sprytnie ujął niejeden mugol. - Co ty na to, Miriam? - Zapytał delikatnie, bojąc się, że jego głos może spowodować nawrót ataku płaczu. Uniósł kąciki ust w lekkim uśmiechu, obserwując jej reakcję. Nie mogła nie zgodzić się na zoo i gorącą czekoladę - uwielbiała słodycze, a zwierzęta kochała całym swoim niewielkim serduszkiem. Chciał dodać, że nad tym kanarku to jeszcze się zastanowi, ale ostatecznie ugryzł się w język. Chyba lepszym rozwiązaniem było nieporuszanie tego tematu, a pomyśleć to sobie faktycznie pomyśli, może tym razem zrobi wyjątek i pozwoli jej na to nieszczęsne zwierzę. - Chodźmy stąd - mruknąłem do Aleksandra, jednocześnie rozglądając się za Magnusem, ale ten już gdzieś zniknął. Rzucił kuzynowi spojrzenie, które przekazywało sobą całe rozczarowanie dzisiejszym wyścigiem. Doprawdy, gorzej to się skończyć nie mogło. Potem jednak zwolnił, by iść tuż za Aleksem i tym samym mieć na oku córkę. Rowle Rowlem, najpierw musiał pogodzić się z własnym dzieckiem. - Przepraszam, Mirciu - powiedział w końcu, na moment rezygnując z roli surowego ojca, bo serce mu się krajało jak patrzył na tę smutną twarz. Najchętniej sam by wziął ją na ręce, ale podejrzewał, że teraz się na to nie zgodzi, więc zrównał się z Aleksem i wszyscy razem przenieśli się do kawiarni. Co prawda dzień zaczął się fatalnie, ale jeszcze była nadzieja na miłe zakończenie.
z/t x3
z/t x3
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Właściwie o dziwio, cała przygoda skończyła się strasznie szybko. No i jakoś też tak wyszło, że nie udało nam się wygrać, ale jakoś nie bardzo się tym przejmowałam. Bo liczyła się przecież radość, którą nam sam ten wyścig przyniósł. Więc pewnie złapałam dłoń kuzyna Archibalda i wyskoczyłam z sań prosto na śnieg, który zaskrzypiał pod moimi nogami.
- Kubka gorącej czekolady nie odmawiam nigdy. - zapewniłam z uśmiechem kuzyna. Nie śpieszyło mi się do pustego mieszkania. Znaczy z pewnością znalazłabym sobie coś do robienia bo do robienia zawsze coś było, ale spędzenie czasu z rodziną było równie zajmujące i ciekawe.
Zamrugałam kilka razy zdziwiona obserwując zmianę na twarzy kuzyna, jego kolejne słowa sprawiły że przeniosłam wzrok na Miriam spoglądając na nią ostrożnie. Następne zdanie sprawiło, że moje wargi rozwarły się w zdziwieniu i zakłopotaniu. Wiedziałam, że Bren będzie niepocieszony z kolejnego lokatora, ale nie zamierzałam sprzeczać się o to, kto powinien zabrać ptaszka. Z niepewną miną powędrowałam za kuzynem, załzawione oczy Mirki zdecydowanie sprawiały, że serce krajało się w środku. Westchnęłam cicho przystając. Czy powinna spróbować pocieszyć dziewczynkę, czy też rozsądnie wycofać się po cichu zabierając sprzed jej oczy latające stworzenie. Drżąca broda Miriam jednocześnie rozczulała, jak i była zabawna i jak nigdy postanowiłam jednak nie robić nic, jedynie stojąc. Byłam dziwnie ciekawa tego, jak rozegra się ta sytuacja. Przekręciłam lekko głowę obserwując jak dwójka dorosłych mężczyzn przekonuje - czy też przekonać próbuje - małego skrzata do własnych racji, który - o dziwo - znalazł sposób jak zyskać coś, straciwszy kanarka. Zaśmiała się wewnątrz, Mirka była sprytna i mądra - wiedziałam nie od dziś. Ale ostatecznie zdecydowałam nie wybierać się z nimi - ani do kawiarni, ani do zoo. Dlatego nim zebrali się do odejścia, podeszłam do Mirki i kucnęłam przed nią, dając jej lekkiego prztyczka w nos. - Nos do góry i uśmiech na usta, tak się zawsze łatwiej idzie. - powiedziała do niej, po czym podniosła się spoglądając na kuzyna. - Jednak wrócę do domu, przypomniałam sobie, że miałam dzisiaj do skończenia jeden fascynujący rozdział o sklątkach. Do zobaczenia! - pożegnałam się machając wolną dłonią i ruszając w drogę powrotną do domu.
/ zt
- Kubka gorącej czekolady nie odmawiam nigdy. - zapewniłam z uśmiechem kuzyna. Nie śpieszyło mi się do pustego mieszkania. Znaczy z pewnością znalazłabym sobie coś do robienia bo do robienia zawsze coś było, ale spędzenie czasu z rodziną było równie zajmujące i ciekawe.
Zamrugałam kilka razy zdziwiona obserwując zmianę na twarzy kuzyna, jego kolejne słowa sprawiły że przeniosłam wzrok na Miriam spoglądając na nią ostrożnie. Następne zdanie sprawiło, że moje wargi rozwarły się w zdziwieniu i zakłopotaniu. Wiedziałam, że Bren będzie niepocieszony z kolejnego lokatora, ale nie zamierzałam sprzeczać się o to, kto powinien zabrać ptaszka. Z niepewną miną powędrowałam za kuzynem, załzawione oczy Mirki zdecydowanie sprawiały, że serce krajało się w środku. Westchnęłam cicho przystając. Czy powinna spróbować pocieszyć dziewczynkę, czy też rozsądnie wycofać się po cichu zabierając sprzed jej oczy latające stworzenie. Drżąca broda Miriam jednocześnie rozczulała, jak i była zabawna i jak nigdy postanowiłam jednak nie robić nic, jedynie stojąc. Byłam dziwnie ciekawa tego, jak rozegra się ta sytuacja. Przekręciłam lekko głowę obserwując jak dwójka dorosłych mężczyzn przekonuje - czy też przekonać próbuje - małego skrzata do własnych racji, który - o dziwo - znalazł sposób jak zyskać coś, straciwszy kanarka. Zaśmiała się wewnątrz, Mirka była sprytna i mądra - wiedziałam nie od dziś. Ale ostatecznie zdecydowałam nie wybierać się z nimi - ani do kawiarni, ani do zoo. Dlatego nim zebrali się do odejścia, podeszłam do Mirki i kucnęłam przed nią, dając jej lekkiego prztyczka w nos. - Nos do góry i uśmiech na usta, tak się zawsze łatwiej idzie. - powiedziała do niej, po czym podniosła się spoglądając na kuzyna. - Jednak wrócę do domu, przypomniałam sobie, że miałam dzisiaj do skończenia jeden fascynujący rozdział o sklątkach. Do zobaczenia! - pożegnałam się machając wolną dłonią i ruszając w drogę powrotną do domu.
/ zt
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Był pod wrażeniem - to mało powiedziane. W gruncie rzeczy chyba spodziewał się, że Fox sobie żartuje i zwyczajnie zaraz miną Moore'a, albo ten spojrzy na nich jak na kretynów. Ostatecznie ile obcych osób musi go co chwila zagadywać to o zdjęcie, to o autograf, czy inne pierdoły? Tak się jednak nie stało i okazało się nawet, że Frederick mówił prawdę. No - to było zakończenie wyścigu jakiego zdecydowanie się nie spodziewał. Trochę jednak go wcięło więc na powitanie w pierwszej chwili jedynie skinął głową, trochę nie wiedząc co powiedzieć. Patrzył to na jednego to na drugiego kiedy wymieniali kilka zdań, później zerknął na dziewczynkę która kręciła się pod nogami Moore'a. Jego córka? Albo po prostu dziewczynka z jaką go sparowano, inna krewniaczka? Nie ważne z resztą. Uśmiechnął się też nieznacznie do niejakiej Sally.
Po krótkim przywitaniu jednak nie zawracali im zbytnio głowy, było zimno i wszyscy chcieli się rozejść, jemu i Brutusowi z kolei obiecano kakao jako, że ich magiczny kubek po raz kolejny zniknął. Zerknął więc za swoim idolem ostatni raz kiedy ten znikał wraz ze swoim towarzystwem i sam ruszył za Foxem, szczerze ciesząc się całym tym dniem.
zt Oscar, Fox, Brutus, Sally, Billy, Amelka <3
Po krótkim przywitaniu jednak nie zawracali im zbytnio głowy, było zimno i wszyscy chcieli się rozejść, jemu i Brutusowi z kolei obiecano kakao jako, że ich magiczny kubek po raz kolejny zniknął. Zerknął więc za swoim idolem ostatni raz kiedy ten znikał wraz ze swoim towarzystwem i sam ruszył za Foxem, szczerze ciesząc się całym tym dniem.
zt Oscar, Fox, Brutus, Sally, Billy, Amelka <3
| 8 września
Szkocja powitała je niezbyt przychylnie - męczącą mżawką, powoli przemakającą przez materiał płaszczy i gęstą mgłą, rozlewającą się niczym mleko po rozległych terenach, niegdyś otaczających budzący podziw zamek. Dziś z Dingwall Castle pozostało przygnębiające nic, kilkadziesiąt nierównych kamieni, porośniętych mchem, rozsypujących się w proch, po części zawilgłych. Obserwowanie degradacji niegdyś potężnego budynku kiedyś sprawiłoby Deirdre przykrość: kochała historię magii, legendy dotyczące królów oraz władców - żałowałaby zaprzepaszczonego dziedzictwa, lecz najbardziej, obróconej w nicość biblioteki. Deirdre powoli obchodziła resztki zniszczonych murów, do jakich doprowadził ich eliksir tropiący. Antonia stąpała tuż obok, w milczeniu - doskonale się nie dogadywały, na razie ceniąc swoją milczącą obecność. W pewien pokrętny, nieoczywisty dla postronnych sposób, cieszyła ją obecność Borginówny. Kobiety, utalentowanej badaczki run: owszem, mieszanej krwi, ale do tej pory przysłużyła się jako członek Rycerzy Walpurgii, broniąc nadłamanego idiotycznym zachowaniem innych przedstawicielek płci pięknej ich honoru. Kojarzyły się nie od dziś, Tsagairt nie obawiała się więc wspólnej misji.
- Widzisz coś? - spytała krótko, rzeczowo, nie musząc uściślać, że chodzi jej o coś konkretnego. Strzęp materiału, dziwną aurę, niepokojące zapadlisko w wilgotnej ziemi. Sama nic takiego nie spostrzegła, mgła przenikała ją na wskroś utrudniając także wypatrzenie szczegółów. Ruszyła nieco w bok, z głową skrytą pod kapturem i dłońmi schowanymi w długich rękawach płaszcza, sama przypominając dementora. Zgrabnie przekroczyła wystające z ziemi fundamenty i skręciła w bok, za wielki krzak obumarłej leszczyny. Nagle zatrzymała się gwałtownie, spostrzegła bowiem kamienne schodki, prowadzące gdzieś w dół, w miejsce, w którym przed setkami lat mogły znajdować się zamkowe piwnice. Podniosła do góry rękę a trupioblada dłoń wychynęła z fałd materiału - nie zamierzała krzyczeć, by przywołać Antonię, nie tylko dlatego, że mogłoby to ściągnąć uwagę innych, ale powrzaskiwanie na kobietę zostawiała zacietrzewionym mężczyznom. Wiedziała, że brunetka zauważy to przywołanie; wkrótce znalazła się tuż przy niej. - Chyba znalazłam wejście - powiedziała cicho, ostrożnie schodząc po kamiennych stopniach. Im głębiej się znajdowały, tym ciemniej i zimniej się wokół nich robiło, jakby przez ziemię przesączał się deszcz, zaległy tam na kilka wieków, rozpuszczający się tuż nad ich głowami, by zalać je mroczną posoką. Lekko obejrzała się do tyłu, chcąc upewnić się, że Borgin podąża jej śladem - i przy okazji postarać się zapamiętać drogę powrotną. Mocniej ujęła w dłoń różdżkę i ruszyła dalej, w nieznane i w mrok, oblepiający ją tak ściśle, jak robił to przemoczony płaszcz.
Szkocja powitała je niezbyt przychylnie - męczącą mżawką, powoli przemakającą przez materiał płaszczy i gęstą mgłą, rozlewającą się niczym mleko po rozległych terenach, niegdyś otaczających budzący podziw zamek. Dziś z Dingwall Castle pozostało przygnębiające nic, kilkadziesiąt nierównych kamieni, porośniętych mchem, rozsypujących się w proch, po części zawilgłych. Obserwowanie degradacji niegdyś potężnego budynku kiedyś sprawiłoby Deirdre przykrość: kochała historię magii, legendy dotyczące królów oraz władców - żałowałaby zaprzepaszczonego dziedzictwa, lecz najbardziej, obróconej w nicość biblioteki. Deirdre powoli obchodziła resztki zniszczonych murów, do jakich doprowadził ich eliksir tropiący. Antonia stąpała tuż obok, w milczeniu - doskonale się nie dogadywały, na razie ceniąc swoją milczącą obecność. W pewien pokrętny, nieoczywisty dla postronnych sposób, cieszyła ją obecność Borginówny. Kobiety, utalentowanej badaczki run: owszem, mieszanej krwi, ale do tej pory przysłużyła się jako członek Rycerzy Walpurgii, broniąc nadłamanego idiotycznym zachowaniem innych przedstawicielek płci pięknej ich honoru. Kojarzyły się nie od dziś, Tsagairt nie obawiała się więc wspólnej misji.
- Widzisz coś? - spytała krótko, rzeczowo, nie musząc uściślać, że chodzi jej o coś konkretnego. Strzęp materiału, dziwną aurę, niepokojące zapadlisko w wilgotnej ziemi. Sama nic takiego nie spostrzegła, mgła przenikała ją na wskroś utrudniając także wypatrzenie szczegółów. Ruszyła nieco w bok, z głową skrytą pod kapturem i dłońmi schowanymi w długich rękawach płaszcza, sama przypominając dementora. Zgrabnie przekroczyła wystające z ziemi fundamenty i skręciła w bok, za wielki krzak obumarłej leszczyny. Nagle zatrzymała się gwałtownie, spostrzegła bowiem kamienne schodki, prowadzące gdzieś w dół, w miejsce, w którym przed setkami lat mogły znajdować się zamkowe piwnice. Podniosła do góry rękę a trupioblada dłoń wychynęła z fałd materiału - nie zamierzała krzyczeć, by przywołać Antonię, nie tylko dlatego, że mogłoby to ściągnąć uwagę innych, ale powrzaskiwanie na kobietę zostawiała zacietrzewionym mężczyznom. Wiedziała, że brunetka zauważy to przywołanie; wkrótce znalazła się tuż przy niej. - Chyba znalazłam wejście - powiedziała cicho, ostrożnie schodząc po kamiennych stopniach. Im głębiej się znajdowały, tym ciemniej i zimniej się wokół nich robiło, jakby przez ziemię przesączał się deszcz, zaległy tam na kilka wieków, rozpuszczający się tuż nad ich głowami, by zalać je mroczną posoką. Lekko obejrzała się do tyłu, chcąc upewnić się, że Borgin podąża jej śladem - i przy okazji postarać się zapamiętać drogę powrotną. Mocniej ujęła w dłoń różdżkę i ruszyła dalej, w nieznane i w mrok, oblepiający ją tak ściśle, jak robił to przemoczony płaszcz.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Droga do Dingwall Castle była niczym podróż po mapie historii. Antonia znała te wszystkie miejsca. Niektóre jedynie z książek i podań, które w końcu były dla niej codziennością, niektóre zdążyła odwiedzić kierowana własną ciekawością. O Dingwall słyszała naprawdę wiele, ale nigdy nie miała okazji odwiedzenia murów zamku. Misja jaką dostały wraz z Tsagairt wymagała pełnego skupienia dlatego kobieta pozwoliła sobie jedynie na krótką chwile zachwytu i żalu nad tym co przyszło jej tutaj zobaczyć.
Choć w jej myślach najtrudniejszą częścią misji miało być znalezienie miejsca, w którym znajdowały się szczątki dementora to jednak reszta nie kreowała się jasnych brawach. Antonia po prostu nie ufała ludziom w tak dużym stopniu by ze spokojem w ciemno iść im śladem. Nie mówiła tu o Dei bo znały własne umiejętności i Borgin wiedziała, że lepszej współpracy nie mogła sobie zaplanować. Obie były kobietami w świecie pełnym mężczyzn nauczonych żyć z pogardą względem płci pięknej. Większość jej działań dla Czarnego Pana obejmowała współpracę z mężczyznami i niejednokrotnie się na nich zawiodła, niejednokrotnie musiała ratować sytuacje bądź wykonać większość pracy sama. Nic dziwnego, że obawiała się o działanie eliksiru bo choć sama prawdopodobnie nie byłaby w stanie go wykonać to jednak wolałaby mieć świadomość, że wyszedł od pewnych i zaufanych dłoni.
Rozejrzała się w skupieniu po otoczeniu. Nie była fanem zbędnej paplaniny i cieszył ją fakt, że Tsagairt także. Było dziwnie mroźno jak na obecną porę roku, a mugole, których minęły przez drogę wydawali się być tym faktem całkowicie niewzruszeni. Ciekawiło ją jak wielu przychodzi tutaj w poszukiwaniu przygód. W końcu wszyscy byli tchórzami, ale żyli też tacy, u których głupota wygrywała i mylnie była uważana za odwagę.
Na pytanie czarownicy Borgin pokręciła głową. - Sprawdzę tam – powiedziała pół szeptem. Nie spodziewała się, że spotkają kogoś na swojej drodze, ale zawsze była zwolennikiem konspiracji, działania w cieniu niżeli chaosu, wrzasków, niepotrzebnej opieszałości. Znała takich czarnoksiężników i zwykle nie wychodziło im to na dobre.
Antonia w pewien sposób podziwiała ciemnowłosą. Była śmierciożercą, jedną z najbardziej zaufanych. Borgin chciałaby dojść do podobnego poziomu i prawdopodobnie zrobiłaby to jednocześnie dla sprawy, ale także dla siebie. By zmyć z siebie to co splamione.
Zrobiła parę kroków rozglądając się po otoczeniu co jakiś czas jednak wracając spojrzeniem do towarzyszki. Nauczyła się już, że podczas takich eskapad lepiej nie rozdzielać się bezmyślnie. Widząc, że czarownica przywołuje ją dłonią, Borgin podeszła zainteresowana. Schody wyglądały na bardzo stare, bardzo niebezpieczne w swej konstrukcji, ale to było jedyne wejście do ruin jakie udało się im znaleźć, a więc jedyne jakie miały. Antonia zacisnęła mocniej dłoń na różdżce mając ją w pogotowiu. Kiedy zeszły na sam dół w Borgin uderzył smród padliny, rozkładających się szczątków, śmierci. Skrzywiła się na chwile odwracając policzek. Pomimo tego, że mgła przysłaniała im widoczność czarownica czuła, że znajdowały się w dobrym miejscu. - Czujesz to? - zapytała kiedy jej żołądek wrócił na miejsce. - Na pewno jesteśmy w dobrym miejscu – dodała choć nie potrzebowały potwierdzenia. Borgin zrobiła kolejny krok do przodu zatapiając się w mgle.
Choć w jej myślach najtrudniejszą częścią misji miało być znalezienie miejsca, w którym znajdowały się szczątki dementora to jednak reszta nie kreowała się jasnych brawach. Antonia po prostu nie ufała ludziom w tak dużym stopniu by ze spokojem w ciemno iść im śladem. Nie mówiła tu o Dei bo znały własne umiejętności i Borgin wiedziała, że lepszej współpracy nie mogła sobie zaplanować. Obie były kobietami w świecie pełnym mężczyzn nauczonych żyć z pogardą względem płci pięknej. Większość jej działań dla Czarnego Pana obejmowała współpracę z mężczyznami i niejednokrotnie się na nich zawiodła, niejednokrotnie musiała ratować sytuacje bądź wykonać większość pracy sama. Nic dziwnego, że obawiała się o działanie eliksiru bo choć sama prawdopodobnie nie byłaby w stanie go wykonać to jednak wolałaby mieć świadomość, że wyszedł od pewnych i zaufanych dłoni.
Rozejrzała się w skupieniu po otoczeniu. Nie była fanem zbędnej paplaniny i cieszył ją fakt, że Tsagairt także. Było dziwnie mroźno jak na obecną porę roku, a mugole, których minęły przez drogę wydawali się być tym faktem całkowicie niewzruszeni. Ciekawiło ją jak wielu przychodzi tutaj w poszukiwaniu przygód. W końcu wszyscy byli tchórzami, ale żyli też tacy, u których głupota wygrywała i mylnie była uważana za odwagę.
Na pytanie czarownicy Borgin pokręciła głową. - Sprawdzę tam – powiedziała pół szeptem. Nie spodziewała się, że spotkają kogoś na swojej drodze, ale zawsze była zwolennikiem konspiracji, działania w cieniu niżeli chaosu, wrzasków, niepotrzebnej opieszałości. Znała takich czarnoksiężników i zwykle nie wychodziło im to na dobre.
Antonia w pewien sposób podziwiała ciemnowłosą. Była śmierciożercą, jedną z najbardziej zaufanych. Borgin chciałaby dojść do podobnego poziomu i prawdopodobnie zrobiłaby to jednocześnie dla sprawy, ale także dla siebie. By zmyć z siebie to co splamione.
Zrobiła parę kroków rozglądając się po otoczeniu co jakiś czas jednak wracając spojrzeniem do towarzyszki. Nauczyła się już, że podczas takich eskapad lepiej nie rozdzielać się bezmyślnie. Widząc, że czarownica przywołuje ją dłonią, Borgin podeszła zainteresowana. Schody wyglądały na bardzo stare, bardzo niebezpieczne w swej konstrukcji, ale to było jedyne wejście do ruin jakie udało się im znaleźć, a więc jedyne jakie miały. Antonia zacisnęła mocniej dłoń na różdżce mając ją w pogotowiu. Kiedy zeszły na sam dół w Borgin uderzył smród padliny, rozkładających się szczątków, śmierci. Skrzywiła się na chwile odwracając policzek. Pomimo tego, że mgła przysłaniała im widoczność czarownica czuła, że znajdowały się w dobrym miejscu. - Czujesz to? - zapytała kiedy jej żołądek wrócił na miejsce. - Na pewno jesteśmy w dobrym miejscu – dodała choć nie potrzebowały potwierdzenia. Borgin zrobiła kolejny krok do przodu zatapiając się w mgle.
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Milcząca obecność Antonii dodawała Deirdre pewności siebie. W końcu ktoś kompetentny, do tego kobieta, jedna z niewielu, które zasługiwały na miejsce w szeregach Rycerzy Walpurgii. Wspomnienie ostatniego spotkania w Fantasmagorii, gdzie większość przedstawicielek płci pięknej boleśnie zawiodła, pulsowało żywym obrazem w jej głowie - Yvette swoim idiotycznym zachowaniem zniszczyła prawie wszystko, znów pozwalając imbecylom, takim jak Salazar lub Elijah, sprowadzać je do roli ozdoby lub zabawki, odłożonej na niepasujące miejsce. Odbudowanie postumentu, na którym powinny stać - o ile na niego zapracują - się wydłuży, ale Tsagairt wykazywała się świętą cierpliwością. Co nie oznaczało, że żałowała pojawienia się Yvette, Marianny i Elizabeth w ich gronie. Cóż, naprawią to, razem - także z utalentowaną Borgin, pojawiającą się tuż u jej boku przed mrocznym wejściem do podziemi.
Każdy kolejny stopień przybliżał je nie tylko do ciemności, ale i do uduszenia się: nie tylko z niedoboru powietrza, ale przede wszystkim z powodu jego nasycenia trudnym do zniesienia swądem, smrodem rozkładu, silniejszym niż na nokturnowych uliczkach. Ktoś - lub coś - musiało wyzionąć tu ducha jakiś czas temu, zgnilizna, pleśń, zepsute mięso; wyczuwała to w każdym oddechu. Zrobiło się jej niedobrze, lecz przez ostatnie tygodnie osiągnęła mistrzostwo w powstrzymywaniu mdłości. Zatrzymała się tylko na moment, wciągając głośno powietrze przez rozchylone usta. - Tak - odparła tylko krótko: to nie było złudzenie ani senna mara, skoro obydwie skręcały się z obrzydzenia, to coś musiało istnieć naprawdę.
Gdy znalazły się już na dole, zostawiając za sobą wąskie schody, Deirdre uniosła wyżej różdżkę. - Lumos - wyszeptała, chcąc rzucić nieco światła na scenerię pomieszczenia. Niskiego i trójkątnego. Rozejrzała się uważnie dookoła, wpatrując się w kamienne ściany - przeszył ją dreszcz, nieprzyjemne drgnienie deja vu, rozpoznawała podobną fakturę, czarny mech porastający szczeliny. Zrobiła kilka kroków do przodu a pot wystąpił na jej czoło: wspomnienia więzienie ciągle pozostawały żywe i chociaż nie przejmowały nad nią kontroli, to dalej wywoływały w niej dyskomfort. - To przypomina w pewien sposób Azkaban. W miniaturze - podzieliła się spostrzeżeniem, odwracając się przodem do Antonii. I wtedy, oprócz towarzyszki, dostrzegła także - zapewne - źródło okropnej woni. Na środku pomieszczenia bieliły się kości, z mięsem, żółcią, ropą; dziwna gałąź, żywa i zarazem martwa tkanka. Deirdre zamarła, wpatrując się w to...zjawisko? Poruszało się, pulsowało - i nagle, na jego powierzchni pojawiły się dziwne zawijasy, coś przypominającego pismo, możliwe, że runy - ale nie znała się na nich w ogóle. - Potrafisz to odczytać? - spytała, podnosząc wzrok na Antonię. Dobrze, że miała ją ze sobą, miała nadzieję, że Borginówna dostrzeże w tych zawijasach jakiś sens, mogący udzielić im wskazówki, co powinny czynić dalej. Musiały sprostać tej misji, ustrzec źródło mocy przed zakusami miłośników szlam.
Każdy kolejny stopień przybliżał je nie tylko do ciemności, ale i do uduszenia się: nie tylko z niedoboru powietrza, ale przede wszystkim z powodu jego nasycenia trudnym do zniesienia swądem, smrodem rozkładu, silniejszym niż na nokturnowych uliczkach. Ktoś - lub coś - musiało wyzionąć tu ducha jakiś czas temu, zgnilizna, pleśń, zepsute mięso; wyczuwała to w każdym oddechu. Zrobiło się jej niedobrze, lecz przez ostatnie tygodnie osiągnęła mistrzostwo w powstrzymywaniu mdłości. Zatrzymała się tylko na moment, wciągając głośno powietrze przez rozchylone usta. - Tak - odparła tylko krótko: to nie było złudzenie ani senna mara, skoro obydwie skręcały się z obrzydzenia, to coś musiało istnieć naprawdę.
Gdy znalazły się już na dole, zostawiając za sobą wąskie schody, Deirdre uniosła wyżej różdżkę. - Lumos - wyszeptała, chcąc rzucić nieco światła na scenerię pomieszczenia. Niskiego i trójkątnego. Rozejrzała się uważnie dookoła, wpatrując się w kamienne ściany - przeszył ją dreszcz, nieprzyjemne drgnienie deja vu, rozpoznawała podobną fakturę, czarny mech porastający szczeliny. Zrobiła kilka kroków do przodu a pot wystąpił na jej czoło: wspomnienia więzienie ciągle pozostawały żywe i chociaż nie przejmowały nad nią kontroli, to dalej wywoływały w niej dyskomfort. - To przypomina w pewien sposób Azkaban. W miniaturze - podzieliła się spostrzeżeniem, odwracając się przodem do Antonii. I wtedy, oprócz towarzyszki, dostrzegła także - zapewne - źródło okropnej woni. Na środku pomieszczenia bieliły się kości, z mięsem, żółcią, ropą; dziwna gałąź, żywa i zarazem martwa tkanka. Deirdre zamarła, wpatrując się w to...zjawisko? Poruszało się, pulsowało - i nagle, na jego powierzchni pojawiły się dziwne zawijasy, coś przypominającego pismo, możliwe, że runy - ale nie znała się na nich w ogóle. - Potrafisz to odczytać? - spytała, podnosząc wzrok na Antonię. Dobrze, że miała ją ze sobą, miała nadzieję, że Borginówna dostrzeże w tych zawijasach jakiś sens, mogący udzielić im wskazówki, co powinny czynić dalej. Musiały sprostać tej misji, ustrzec źródło mocy przed zakusami miłośników szlam.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ruiny takie jak te niejednego śmiałka mogły wystraszyć na śmierć. Sama ich lokacja pobudzała wyobraźnię, a silna magia i odór zwłok skutecznie odrzucał wszelkich poszukiwaczy przygód. Borgin także nie uważała tego miejsca za najlepsze przez nią odwiedzone, ale przecież to nie miała być wycieczka krajoznawcza. Przyszły tutaj w konkretnym celu i z konkretnym rezultatem miały stąd wyjść.
Kiedy Dei rozpaliła różdżkę i rozgoniła towarzyszący im mrok, Antonia musiała na chwile przymknąć oczy. Przyzwyczaiła się już do panujących ciemności, nawet nie pomyślała, żeby ów stan rzeczy zmienić. Gęsta mgła nadal je otulała pozwalając dojrzeć tylko to co było na wyciągnięcie ręki i ten fakt utrudniał im poruszanie się.
Słysząc głos kobiety skupiła się na leżących łachmanach. Odór zwłok dementora był ciężki do zniesienia, ale po chwili już tak nie paraliżował. Znalezienie ich nie było tak trudne jak się wcześniej tego spodziewała, ale kobieta nie pozwoliła sobie na odetchnięcie z ulgą. Wiedziała, że jeszcze dużo przed nimi. Na kolejne słowa czarownicy, Borgin uniosła delikatnie brew. - Azkaban? - powtórzyła za kobietą. Ten fakt mógł zadziwić. Antonia nigdy nie była w Azkabanie i naprawdę nie chciałaby się tam znaleźć. Ostatnia misja Rycerzy właśnie w tym miejscu była udana, a Borgin naprawdę musiała się namęczyć by wraz z innymi rycerzami zablokować teleportacje. Tak czy inaczej to była bardzo trudna misja i choć wierzyła w umiejętności śmierciożerców to jednak potrafiła sobie wyobrazić ile to ich kosztowało. Ją kosztowało bardzo dużo.
Borgin zrobiła krok w stronę dementora skupiając wzrok na tym co z niego zostało. Powyginana gałąź wydawała się słuchać tego o czym kobiety mówią i im odpowiadać na zadawane pytania. Wyryte znaki runiczne były bardzo stare. Teraz używało się o wiele mniej rozwiniętych form. Brunetka uniosła różdżkę i rozpaliła lumos by lepiej się przyjrzeć wyrytym runom. - To z nami rozmawia – odpowiedziała nie odrywając wzroku jakby czekając na ciąg dalszy. Po chwili wcześniej wyryte runy zniknęły, a ich miejsce zastąpiły nowe, silniejsze. - On… - zaczęła lekko zdezorientowana całą sytuacją. - … mówi w imieniu legionu umarłych. - dodała spoglądając na czarownicę lekko zagubionym wzrokiem. - Umknęła mu jedna z dusz, która wróci dopiero wtedy gdy powtórzy zbrodnie popełnione za życia. - zaczęła podchodząc w stronę kobiety. Antonia nie wiedziała czy potrzebują każdej duszy noszonej przez dementora by wykonać zadanie. Chciała zapytać o to czarownicę, ale w tym samym momencie powietrze jakby zgęstniało i zrobiło się o wiele chłodniej, a smród śmierci stał się bardziej drażliwy, wyraźniejszy. Zaalarmowana dziwnym przeczuciem odwróciła się w tym samym momencie, w którym pojawiła się zjawa.
Kiedy Dei rozpaliła różdżkę i rozgoniła towarzyszący im mrok, Antonia musiała na chwile przymknąć oczy. Przyzwyczaiła się już do panujących ciemności, nawet nie pomyślała, żeby ów stan rzeczy zmienić. Gęsta mgła nadal je otulała pozwalając dojrzeć tylko to co było na wyciągnięcie ręki i ten fakt utrudniał im poruszanie się.
Słysząc głos kobiety skupiła się na leżących łachmanach. Odór zwłok dementora był ciężki do zniesienia, ale po chwili już tak nie paraliżował. Znalezienie ich nie było tak trudne jak się wcześniej tego spodziewała, ale kobieta nie pozwoliła sobie na odetchnięcie z ulgą. Wiedziała, że jeszcze dużo przed nimi. Na kolejne słowa czarownicy, Borgin uniosła delikatnie brew. - Azkaban? - powtórzyła za kobietą. Ten fakt mógł zadziwić. Antonia nigdy nie była w Azkabanie i naprawdę nie chciałaby się tam znaleźć. Ostatnia misja Rycerzy właśnie w tym miejscu była udana, a Borgin naprawdę musiała się namęczyć by wraz z innymi rycerzami zablokować teleportacje. Tak czy inaczej to była bardzo trudna misja i choć wierzyła w umiejętności śmierciożerców to jednak potrafiła sobie wyobrazić ile to ich kosztowało. Ją kosztowało bardzo dużo.
Borgin zrobiła krok w stronę dementora skupiając wzrok na tym co z niego zostało. Powyginana gałąź wydawała się słuchać tego o czym kobiety mówią i im odpowiadać na zadawane pytania. Wyryte znaki runiczne były bardzo stare. Teraz używało się o wiele mniej rozwiniętych form. Brunetka uniosła różdżkę i rozpaliła lumos by lepiej się przyjrzeć wyrytym runom. - To z nami rozmawia – odpowiedziała nie odrywając wzroku jakby czekając na ciąg dalszy. Po chwili wcześniej wyryte runy zniknęły, a ich miejsce zastąpiły nowe, silniejsze. - On… - zaczęła lekko zdezorientowana całą sytuacją. - … mówi w imieniu legionu umarłych. - dodała spoglądając na czarownicę lekko zagubionym wzrokiem. - Umknęła mu jedna z dusz, która wróci dopiero wtedy gdy powtórzy zbrodnie popełnione za życia. - zaczęła podchodząc w stronę kobiety. Antonia nie wiedziała czy potrzebują każdej duszy noszonej przez dementora by wykonać zadanie. Chciała zapytać o to czarownicę, ale w tym samym momencie powietrze jakby zgęstniało i zrobiło się o wiele chłodniej, a smród śmierci stał się bardziej drażliwy, wyraźniejszy. Zaalarmowana dziwnym przeczuciem odwróciła się w tym samym momencie, w którym pojawiła się zjawa.
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Krótkie pytanie, będące właściwie jedynie przywołaniem nazwy najokrutniejszego czarodziejskiego więzienia, zawierało w sobie głębsze znaczenie. Instynktowny strach, niechęć, dystans, tak, jakby to słowo niosło ze sobą skażenie, uwarzoną na brudnej krwi truciznę, mogącą przesączyć się przez skórę tych, którzy przebywali wśród dementorów. Potworne, mieszające się z jawą koszmary ustąpiły a złowrogie cienie, szepczące do ucha makabryczne sugestie rozmyły się z czasem, lecz Deirdre i tak czuła się nieswojo w tym niskim pomieszczeniu. - Aura, kamienie, szczeliny, piwnica na bazie trójkąta - wyjaśniła zdawkowo i cicho, skupiając swój wzrok na dziwnej, niepokojącej gałęzi, obrośniętej zepsutym mięsem. Powoli przyzwyczajała się do nieznośnego odoru, przestała marszczyć nos; musiała skupić się na zadaniu, zrozumieć, co też działo się przed ich oczami, gdzie podziały się zagubione dusze i czym mogły je nakarmić, zwabić do siebie, by posiąść je raz na zawsze. Uginając do własnych celów, odrobinę jak przy anomalii, tu jednak miały do czynienia z czymś względnie żywym - a ludzkie emocje zawsze wiązały się z nieprzewidywalnością. Tsagairt wolała sytuacje skrajnie niebezpieczne, ale proste, możliwe do przewidzenia i opanowania, tutaj musiała zdać się na instynkt, bacznie przyglądając się zalanej krwistymi literami gałęzi.
Gdy tylko Antonia się odezwała, odcyfrowując runy, Deirdre podniosła na nią wzrok, cierpliwie czekając, aż kobiecie uda się przetłumaczyć zdanie do końca. Legion umarłych, posłaniec, poszukiwania zaginionej duszy. To brzmiało nierealnie, mrocznie - a chłód przeszył ciało Azjatki. Blade palce owinęły się wokół różdżki tak ściśle, że aż rozbolały ją opuszki. Pamiętała spotkanie ze zjawą w Azkabanie, chluszczące wody zalewające narożną komnatę, żądanie mężczyzny, truciznę zalewającą gardło dogorywającej istoty. Wszędzie napotykała śmierć, coraz bestialską i trudniejszą do pojęcia, straszną i - pomimo lepiącego niepokoju - fascynującą. - Powinnyśmy wymierzyć sprawiedliwość, by sprowadzić i wykorzystać duszę - powiedziała po chwili zastanowienia, wcale jednak nie będąc pewną tej interpretacji. Kolejna nie zdążyła wyrwać się z jej ust, Antonia odwróciła się gwałtownie a Dei uczyniłą to sekundę później, stając prawie twarzą w twarz z ponurym duchem, echem dawnego jestestwa. Odurzająca woń zgnilizny znów prawie przyprawiła ją o mdłości; musiała unieść rękaw szaty do ust i nosa, by choć trochę się od niej odseparować. - Kim jesteś, sir? - spytała zdecydowanie, nieco stłumionym głosem, starając się oddychać jak najpłycej. Pamiętała o uprzejmości wobec duchów, poszanowaniu zjaw, nawet tych, które miały później wykorzystać do wzmocnienia ochrony Azkabanu. W pomieszczeniu zrobiło się zimniej, odpowiedź nie nadeszła, przynajmniej pozornie, bowiem chwilę później Borgin znów się odezwała, cytując wypowiedź zaszyfrowaną w krwawych znakach. Znały już jego imię i winę - a zjawa widocznie chciała, by za nią ruszyły. Przez moment zawahała się, to mogła być pułapka. - Bądź czujna - przestrzegła Antonię, decydując się na ruszenie za duchem. Kamienne korytarze doprowadziły ich do zamglonych drzwi: po przekroczeniu progu Deirdre zamrugała gwałtownie, próbując przystosować się do zupełnie odmiennych realiów. Spodziewała się zawilgłego zaułka, zniszczonych beczek, sypiącego się sufitu, brudu i szczurów - zamiast tego znalazły się w salonie, pokoju gościnnym, pokoju hotelowym: miejscu jakich wiele. Większą część pokoju zajmowało łoże, na którym leżały dwa ciała. Tsagairt zesztywniała, od razu kierując różdżkę w ich stronę - nie poruszali się. Bezszelestnie podeszła bliżej, przyglądając się pogrążonym we śnie ludziom. Ubranym dziwnie, niedorzecznie, śmiesznie; nie znała się na mugolskim świecie, ale z pewnością nie miały do czynienia z czarodziejami. Chłopiec miał ciemne włosy, loczki przesłaniały pulchną buzię, mężczyzna zaś, szczupły, z eleganckim żabotem, spał na brzuchu, przyciskając policzek do puchowej poduszki. Wydawali się głęboko pogrążeni w krainie marzeń sennych, nie obudzili się, przynajmniej na razie. Deirdre przeniosła spojrzenie na Williama - zjawa emanowała lodowatą energią, czymś złym i zarazem silnym: zatrzymała się przy nocnym stoliku, nieudolnie przenikając niematerialną dłonią przez sztylet. Intencje wydały się jasne, musiały dopełnić dzieła, pomóc mu w dokonaniu podwójnego morderstwa. Uśmiechnęła się lekko, przenosząc spojrzenie czarnych, matowych oczu na Antonię, stojącą bliżej sztyletu, po stronie śpiącego mężczyzny. - Czyń honory - powiedziała delikatnie, pozornie tylko rozluźniona perspektywą odebrania życia - pozostawała czujna, trzymała różdżkę w dłoni, gotowa w każdej chwili zareagować, ale wierzyła, że Antonia bez problemów zatopi ostrze w szyi mężczyzny, wypełniając część postawionego przed nimi zadania.
Gdy tylko Antonia się odezwała, odcyfrowując runy, Deirdre podniosła na nią wzrok, cierpliwie czekając, aż kobiecie uda się przetłumaczyć zdanie do końca. Legion umarłych, posłaniec, poszukiwania zaginionej duszy. To brzmiało nierealnie, mrocznie - a chłód przeszył ciało Azjatki. Blade palce owinęły się wokół różdżki tak ściśle, że aż rozbolały ją opuszki. Pamiętała spotkanie ze zjawą w Azkabanie, chluszczące wody zalewające narożną komnatę, żądanie mężczyzny, truciznę zalewającą gardło dogorywającej istoty. Wszędzie napotykała śmierć, coraz bestialską i trudniejszą do pojęcia, straszną i - pomimo lepiącego niepokoju - fascynującą. - Powinnyśmy wymierzyć sprawiedliwość, by sprowadzić i wykorzystać duszę - powiedziała po chwili zastanowienia, wcale jednak nie będąc pewną tej interpretacji. Kolejna nie zdążyła wyrwać się z jej ust, Antonia odwróciła się gwałtownie a Dei uczyniłą to sekundę później, stając prawie twarzą w twarz z ponurym duchem, echem dawnego jestestwa. Odurzająca woń zgnilizny znów prawie przyprawiła ją o mdłości; musiała unieść rękaw szaty do ust i nosa, by choć trochę się od niej odseparować. - Kim jesteś, sir? - spytała zdecydowanie, nieco stłumionym głosem, starając się oddychać jak najpłycej. Pamiętała o uprzejmości wobec duchów, poszanowaniu zjaw, nawet tych, które miały później wykorzystać do wzmocnienia ochrony Azkabanu. W pomieszczeniu zrobiło się zimniej, odpowiedź nie nadeszła, przynajmniej pozornie, bowiem chwilę później Borgin znów się odezwała, cytując wypowiedź zaszyfrowaną w krwawych znakach. Znały już jego imię i winę - a zjawa widocznie chciała, by za nią ruszyły. Przez moment zawahała się, to mogła być pułapka. - Bądź czujna - przestrzegła Antonię, decydując się na ruszenie za duchem. Kamienne korytarze doprowadziły ich do zamglonych drzwi: po przekroczeniu progu Deirdre zamrugała gwałtownie, próbując przystosować się do zupełnie odmiennych realiów. Spodziewała się zawilgłego zaułka, zniszczonych beczek, sypiącego się sufitu, brudu i szczurów - zamiast tego znalazły się w salonie, pokoju gościnnym, pokoju hotelowym: miejscu jakich wiele. Większą część pokoju zajmowało łoże, na którym leżały dwa ciała. Tsagairt zesztywniała, od razu kierując różdżkę w ich stronę - nie poruszali się. Bezszelestnie podeszła bliżej, przyglądając się pogrążonym we śnie ludziom. Ubranym dziwnie, niedorzecznie, śmiesznie; nie znała się na mugolskim świecie, ale z pewnością nie miały do czynienia z czarodziejami. Chłopiec miał ciemne włosy, loczki przesłaniały pulchną buzię, mężczyzna zaś, szczupły, z eleganckim żabotem, spał na brzuchu, przyciskając policzek do puchowej poduszki. Wydawali się głęboko pogrążeni w krainie marzeń sennych, nie obudzili się, przynajmniej na razie. Deirdre przeniosła spojrzenie na Williama - zjawa emanowała lodowatą energią, czymś złym i zarazem silnym: zatrzymała się przy nocnym stoliku, nieudolnie przenikając niematerialną dłonią przez sztylet. Intencje wydały się jasne, musiały dopełnić dzieła, pomóc mu w dokonaniu podwójnego morderstwa. Uśmiechnęła się lekko, przenosząc spojrzenie czarnych, matowych oczu na Antonię, stojącą bliżej sztyletu, po stronie śpiącego mężczyzny. - Czyń honory - powiedziała delikatnie, pozornie tylko rozluźniona perspektywą odebrania życia - pozostawała czujna, trzymała różdżkę w dłoni, gotowa w każdej chwili zareagować, ale wierzyła, że Antonia bez problemów zatopi ostrze w szyi mężczyzny, wypełniając część postawionego przed nimi zadania.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Antonia potrafiła odczytać wijące się na gałęzi runy, interpretowała je w końcu w najprostszy sposób tak by żadne ze znaczeń jej nie umknęło. Pomimo tego nie potrafiła pojąć natury dementora. Dla niej ta magia była obca i tajemnicza. W jednym pocałunku skradał więcej niżeli ona byłaby w stanie serią zaklęć. Nie udawała, że jest inaczej. Zdawała sobie sprawę z tego, że towarzysząca jej czarownica przez swoje doświadczenie i wiedzę była w stanie odpowiedzieć jej na pytania, których sama pojąć nie była w stanie. Borgin nie należała do osób, które lubią szczycić się brakiem wiedzy, ale wiedziała, że są rzeczy ważniejsze niż samopoczucie czy nawet duma. Jeżeli chodziło o poszerzanie własnych horyzontów i umiejętności potrafiła się przełamać niemalże do wszystkiego. Szczerze gardziła ludźmi, którzy uważali, że pozjadali wszystkie rozumy tak naprawdę nie mając o niczym bladego pojęcia. Na słowa kobiety, Antonia skinęła głową. Takie też przecież było ich zadanie. Sprowadzenie duszy znowu do gałęzi, a następnie przejęcie mocy tkwiącej w rozpadających się zwłokach dementora.
Kiedy kobieta obróciła się by dojrzeć źródła odczuwanego niepokoju, przed nimi pojawił się mężczyzna. Choć Borgin wiedziała, że ten jest zjawą to jego cielesność była zaskoczeniem. Duchy jakie zdarzało jej się spotkać na swojej drodze były mało widoczne, swoją postacią przypominały cień. Mężczyzna przed nimi był czymś więcej niż zwykłym niebytem, a siła z jaką powrócił do świata rzeczywistego po prostu ją zaskoczyła. Chwile po pojawieniu się mężczyzny na gałęzi ponownie pojawiły się runy. Antonia na głos przeczytała personalia mężczyzny i gdy Dei ruszyła w krok za nim, czarownica zrobiła to samo. Nie myślała nad tym gdzie mężczyzna je prowadzi. Starała się z jak największym skupieniem rozglądać za czyhającą na nie pułapką. Przestała wierzyć już komukolwiek. Przestała wierzyć w zamiary ludzi lub w to, że coś w tym świecie przyjdzie jej bez wysiłku. Tak po prostu i bez wyrzeczeń. Kiedy w końcu dotarły do dużego pomieszczenia służącego prawdopodobnie jednocześnie za salon jak i sypialnię, Antonia jedynie odetchnęła głębiej. Nie spodziewała się, że w tych ruinach znajdą tego typu miejsca. Wchodząc tu jedyne czego się spodziewała to sufitów dosłownie lecących na głowę.
Antonia zatrzymała się przed łóżkiem patrząc na śpiące w nim postacie mężczyzny i chłopca. Nie pasowali do tego miejsca i czasu, który zdawał się tu zatrzymać. Zbrodnia jakiej dokonał William przeszła teraz w ręce kobiet i tylko ponowne jej dokonanie miało przenieść duszę do gałęzi a tym samym zakończyć jedną z części powierzonego im zadania.
Czarownica wiedziała, że mugole zostali tu przeniesieni całkowicie nieświadomie. Nie mieli bladego pojęcia o tym co działo się obok nich, czego byli częścią. Kobieta widząc jak duch próbuje sięgnąć po sztylet ruszyła w jego stronę i zamknęła go szczelnie w obu dłoniach. Skinęła głową w stronę stojącej obok chłopca czarownicy. Mężczyzna wydał z siebie jeszcze jedno senne mruknięcie zanim Antonia uniosła sztylet nad głowę i używając przy tym jak największej siły zatopiła go w sercu mugola. Nie mogła się pomylić, a on nie mógł tego przeżyć. Odczekała jeszcze chwile po czym wyciągnęła sztylet pozwalając by krew zabarwiła biel prześcieradła i podała go kobiecie. Bez słowa bo nie były tutaj potrzebne.
Kiedy kobieta obróciła się by dojrzeć źródła odczuwanego niepokoju, przed nimi pojawił się mężczyzna. Choć Borgin wiedziała, że ten jest zjawą to jego cielesność była zaskoczeniem. Duchy jakie zdarzało jej się spotkać na swojej drodze były mało widoczne, swoją postacią przypominały cień. Mężczyzna przed nimi był czymś więcej niż zwykłym niebytem, a siła z jaką powrócił do świata rzeczywistego po prostu ją zaskoczyła. Chwile po pojawieniu się mężczyzny na gałęzi ponownie pojawiły się runy. Antonia na głos przeczytała personalia mężczyzny i gdy Dei ruszyła w krok za nim, czarownica zrobiła to samo. Nie myślała nad tym gdzie mężczyzna je prowadzi. Starała się z jak największym skupieniem rozglądać za czyhającą na nie pułapką. Przestała wierzyć już komukolwiek. Przestała wierzyć w zamiary ludzi lub w to, że coś w tym świecie przyjdzie jej bez wysiłku. Tak po prostu i bez wyrzeczeń. Kiedy w końcu dotarły do dużego pomieszczenia służącego prawdopodobnie jednocześnie za salon jak i sypialnię, Antonia jedynie odetchnęła głębiej. Nie spodziewała się, że w tych ruinach znajdą tego typu miejsca. Wchodząc tu jedyne czego się spodziewała to sufitów dosłownie lecących na głowę.
Antonia zatrzymała się przed łóżkiem patrząc na śpiące w nim postacie mężczyzny i chłopca. Nie pasowali do tego miejsca i czasu, który zdawał się tu zatrzymać. Zbrodnia jakiej dokonał William przeszła teraz w ręce kobiet i tylko ponowne jej dokonanie miało przenieść duszę do gałęzi a tym samym zakończyć jedną z części powierzonego im zadania.
Czarownica wiedziała, że mugole zostali tu przeniesieni całkowicie nieświadomie. Nie mieli bladego pojęcia o tym co działo się obok nich, czego byli częścią. Kobieta widząc jak duch próbuje sięgnąć po sztylet ruszyła w jego stronę i zamknęła go szczelnie w obu dłoniach. Skinęła głową w stronę stojącej obok chłopca czarownicy. Mężczyzna wydał z siebie jeszcze jedno senne mruknięcie zanim Antonia uniosła sztylet nad głowę i używając przy tym jak największej siły zatopiła go w sercu mugola. Nie mogła się pomylić, a on nie mógł tego przeżyć. Odczekała jeszcze chwile po czym wyciągnęła sztylet pozwalając by krew zabarwiła biel prześcieradła i podała go kobiecie. Bez słowa bo nie były tutaj potrzebne.
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gościnna sypialnia wypełniona była ciepłem, przesycona specyficznym zapachem spokojnego, długiego snu oraz - w groteskowym kontraście - odurzającym odorem zgnilizny. Znajdowały się gdzieś w środku czasów, w dziwnym miejscu jednocześnie starym i nowym, obciążonym nieznaną klątwą, na wskroś mugolskim, na co wskazywały ubrania spoczywających na materacu ludzi, ale jednocześnie w pełni magicznym. Znajdowały się przecież w podziemiach, zapomnianych przez Merlina i tutejszych mieszkańców. Nikt nie wniósłby tutaj pokaźnego łoża z kolumienkami, nie rozpostarłby dywanu, nie ustawiłby dla gości karafki z wodą i winem. Znalazły się na scenie, wśród martwych didaskaliów i jeszcze żywych ofiar, czekających na sąd ostateczny. Na dopełnienie swego marnego losu maluczkich, brudnych, głupich, pozbawionych prawdziwej potęgi - Deirdre bez mrugnięcia przyglądała się spokojnie śpiącym, nawet na moment nie przenosząc spojrzenia na Antonię. Wiedziała, że sobie poradzi, że jest silna i bezwzględna. Dziś nie musiały walczyć, dziś musiały udowodnić swą bezwzględność, makabryczną brutalność skierowaną wobec niewinnych i nieświadomych.
Sztylet świsnął w powietrzu, sekundę później zastąpiony obrzydliwym charkotem, chlupotem krwi, szamotaniną w pościeli. Deirdre uśmiechnęła się lekko, przysiadając na drugiej stronie łóżka, tuż przy chłopcu - obudził się prawie od razu, synchronicznie z momentem, w którym jego ojciec, leżący tuż obok tracił życie. Krew zalała łóżko, ciepła, świeża; metaliczny zapach uderzył ją w nozdrza. - Cii, spokojnie, to tylko zły sen - wyszeptała z doskonale odegraną czułością, odgarniając ze spoconego czółka chłopca miękkie włosy. Spoglądał rozbieganym, przerażonym spojrzeniem to na nią, to na dogorywającego tuż obok mężczyznę. Duch stojący nieopodal był nierzeczywisty, ale w pewien sposób żywy - a ojciec dziecka martwy, lecz należący do realności. Truchło opuszczane przez ostatnie tchnienie. Tsagairt łagodnie przejęła nóż od Borgin, lepki już od krwi: dalej gładziła chłopca po głowie, po pulchnej buzi, po szyi pulsującej tętnem. - To tylko zły sen, kochanie - powtórzyła tak uspokajająco, że prawie sama w to uwierzyła.
Nie czuła nic, gdy wbijała ostrze w gardło pięcioletniego dziecka, nieco mocując się z rękojeścią, gdy to natrafiło na ścięgna krtań i kręgosłup. Krew trysnęła, zalewając jej ręce i przód sukni, ale nawet się nie wzdrygnęła. Upewniła się tylko, że dokonały zadośćuczynienia i że obydwaj mugole nie żyją, po czym przeniosła lodowate spojrzenie na zamieniającego się w czarny obłok ducha. - To chyba już - powiedziała cicho, spoglądając na Antonię. Wstała z łóżka, nie ocierając twarzy ani ubrania z krwi, i powróciła wraz z Borgin do poprzedniego pomieszczenia. Pełnego dusz, pełnego mocy, którą miały spętać - Deirdre odetchnęła głęboko, mocno ściskając w dłoni różdżkę. Bała się, że zawiedzie, że chociaż doszły już tak daleko, zebrana przez nie moc nie będzie wystarczająca. Skupiła się z całych sił, skoncentrowała na porośniętej ohydnym mięsem gałęzi, na sile wibrującej w powietrzu, na energii życiowej, skumulowanej w pochłoniętych przez dementora duszach, dawnych życiach, historiach, doświadczeniach. Potrzebowała każdego elementu, każdego detalu, by wykorzystać je do wzniesienia skutecznej obrony, mającej osłonić cenne dla nich czarnomagiczne źródło.
| wysoka moc, st 70
Sztylet świsnął w powietrzu, sekundę później zastąpiony obrzydliwym charkotem, chlupotem krwi, szamotaniną w pościeli. Deirdre uśmiechnęła się lekko, przysiadając na drugiej stronie łóżka, tuż przy chłopcu - obudził się prawie od razu, synchronicznie z momentem, w którym jego ojciec, leżący tuż obok tracił życie. Krew zalała łóżko, ciepła, świeża; metaliczny zapach uderzył ją w nozdrza. - Cii, spokojnie, to tylko zły sen - wyszeptała z doskonale odegraną czułością, odgarniając ze spoconego czółka chłopca miękkie włosy. Spoglądał rozbieganym, przerażonym spojrzeniem to na nią, to na dogorywającego tuż obok mężczyznę. Duch stojący nieopodal był nierzeczywisty, ale w pewien sposób żywy - a ojciec dziecka martwy, lecz należący do realności. Truchło opuszczane przez ostatnie tchnienie. Tsagairt łagodnie przejęła nóż od Borgin, lepki już od krwi: dalej gładziła chłopca po głowie, po pulchnej buzi, po szyi pulsującej tętnem. - To tylko zły sen, kochanie - powtórzyła tak uspokajająco, że prawie sama w to uwierzyła.
Nie czuła nic, gdy wbijała ostrze w gardło pięcioletniego dziecka, nieco mocując się z rękojeścią, gdy to natrafiło na ścięgna krtań i kręgosłup. Krew trysnęła, zalewając jej ręce i przód sukni, ale nawet się nie wzdrygnęła. Upewniła się tylko, że dokonały zadośćuczynienia i że obydwaj mugole nie żyją, po czym przeniosła lodowate spojrzenie na zamieniającego się w czarny obłok ducha. - To chyba już - powiedziała cicho, spoglądając na Antonię. Wstała z łóżka, nie ocierając twarzy ani ubrania z krwi, i powróciła wraz z Borgin do poprzedniego pomieszczenia. Pełnego dusz, pełnego mocy, którą miały spętać - Deirdre odetchnęła głęboko, mocno ściskając w dłoni różdżkę. Bała się, że zawiedzie, że chociaż doszły już tak daleko, zebrana przez nie moc nie będzie wystarczająca. Skupiła się z całych sił, skoncentrowała na porośniętej ohydnym mięsem gałęzi, na sile wibrującej w powietrzu, na energii życiowej, skumulowanej w pochłoniętych przez dementora duszach, dawnych życiach, historiach, doświadczeniach. Potrzebowała każdego elementu, każdego detalu, by wykorzystać je do wzniesienia skutecznej obrony, mającej osłonić cenne dla nich czarnomagiczne źródło.
| wysoka moc, st 70
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Highlands
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja