Czarny Kot
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Czarny Kot
"Czarny Kot" znajduje się w dzielnicy Borough of Enfield, gdzieś nad Tamizą, wśród licznych mugolskich teatrów, kin, muzeów oraz sklepów. Dlaczego właściciele wybrali akurat taką lokalizację? Dlaczego nie założyli lokalu w czarodziejskiej części miasta? Krążą różne plotki na ten temat, jednak najprawdopodobniejszym wytłumaczeniem będzie to nawiązujące do buntu przeciwko panującym normom społecznym. Zrobili to, bo takie mają do tego prawo. Tak, obłożyli go zaklęciami ochronnymi, skryli przed oczami wścibskich mugoli, jednak jedynie z przymusu, by nie podpaść władzy.
Wejście do "Czarnego Kota" znajduje się nie od strony ulicy, a z jednego ze ślepych zaułków, dodatkowo chronione jest hasłem. Lokal został umiejscowiony w piwnicy, dlatego najpierw należy pokonać krótkie kamienne schodki, by dostać się do jego wnętrza. Przy drzwiach wisi nieco podniszczony szyld, który może przywieść na myśl plakat bohemy francuskiej.
W "Czarnym Kocie" wiecznie panuje półmrok, rozświetlany jedynie blaskiem lewitujących świec i lampionów. Powietrze jest gęste, przesycone zapachem tytoniu oraz piołunu. Wysoko zawieszone sufity, kamienne ściany, niewielka ilość ozdób - to wszystko tworzy dosyć oszczędny, nieco ascetyczny wystrój wnętrza. Okolica przy kontuarze zawsze jest gęściej zaludniona, zaś miejsca znajdujące się w odleglejszych mu pomieszczeniach - puste.
Wejście do "Czarnego Kota" znajduje się nie od strony ulicy, a z jednego ze ślepych zaułków, dodatkowo chronione jest hasłem. Lokal został umiejscowiony w piwnicy, dlatego najpierw należy pokonać krótkie kamienne schodki, by dostać się do jego wnętrza. Przy drzwiach wisi nieco podniszczony szyld, który może przywieść na myśl plakat bohemy francuskiej.
W "Czarnym Kocie" wiecznie panuje półmrok, rozświetlany jedynie blaskiem lewitujących świec i lampionów. Powietrze jest gęste, przesycone zapachem tytoniu oraz piołunu. Wysoko zawieszone sufity, kamienne ściany, niewielka ilość ozdób - to wszystko tworzy dosyć oszczędny, nieco ascetyczny wystrój wnętrza. Okolica przy kontuarze zawsze jest gęściej zaludniona, zaś miejsca znajdujące się w odleglejszych mu pomieszczeniach - puste.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem, widząc, że Silvester utkwił wzrok w niej (jak myślała) zamiast oglądać się za młodą kelnerką. Sprawiło jej to pewną satysfakcję, chociaż dawniej, kiedy byli przyjaciółmi w Ameryce, pewnie po prostu rzuciłaby jakąś żartobliwą uwagą, nie przykładając do tego prawdziwej wagi. Czemu więc teraz nagle uświadomiła sobie, że ten moment, gdy kilka minut temu spojrzał na tamtą dziewczynę, wzbudził w niej ukłucie zazdrości? Przecież byli przyjaciółmi, niczego sobie wcześniej nie obiecywali (poza przyjaźnią) i wspierali się podczas kolejnych przelotnych związków i rozczarowań.
Wcale nie powiedziała tego tylko z grzeczności, chociaż wewnątrz nieco się zmieszała. Zatuszowała to zręcznie, dopijając końcówkę drinka.
- Nie powiedziałabym tego, choć faktycznie, macie sporo wspólnego – puściła do niego oczko. Poważnie wątpiła, by ktoś taki jak Wood pozostał bez rodziny. Zapewne niejedna się za nim oglądała, w ministerstwie nie brakowało przecież młodziutkich stażystek. Jeśli już, prędzej pomyślałaby, że to ona skończy sama. – Nie wątpię, że będzie ciekawie. Czy jakiekolwiek nasze wspólne przedsięwzięcie mogłoby być nudne?
W tym momencie do ich stolika znowu powróciła młoda czarownica, niosąc zamówienie złożone przez mężczyznę. Alice leciutko zmarszczyła brwi, patrząc, jak Silvester sam przygotowuje im drinki, zapewne mocniejsze niż to, co piła chwilę temu.
- Zawsze mogę wrócić autobusem lub taksówką – poddała się; pokusa wspólnego picia z przyjacielem, jak za dawnych czasów, była zbyt silna, a ona miała zbyt słabą wolę, by odmówić. – Teleportacja po alkoholu... Cóż, kiedy poprzedni raz tego próbowałam, nie dość, że pojawiłam się kilkanaście kilometrów od właściwego miejsca, to jeszcze zostawiłam za sobą brwi i buty, wolę nie myśleć, że następnym razem mogłabym zostawić połowę ciała.
Zaśmiała się; tamta sytuacja była mimo wszystko zabawna, kiedy zaportowała się w złym miejscu (szczęśliwie nie na czyjejś głowie, ani nie tuż przed maską jadącego samochodu), na bosaka i bez brwi. Ale równie dobrze mogłaby mieć mniej szczęścia i się poważniej rozszczepić. Panicznie się tego bała i to był powód, dla którego korzystała z teleportacji tak rzadko i tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne. Miała traumę po nauce tej umiejętności, kiedy to faktycznie się rozszczepiła i tylko dzięki szybkiej reakcji dorosłych czarodziejów nic groźnego jej się nie stało.
Chwyciła szklankę i napiła się. Mówi się trudno, naprawdę mogła wrócić autobusem, a po autko stawić się jutro. Zostawiła je w końcu w raczej bezpiecznym miejscu. A teraz najważniejsza była dobra zabawa ze starym kumplem.
- Wiesz, co dobre – rzekła z zadowoleniem. Pod wpływem mocniejszego trunku atmosfera jeszcze bardziej się rozluźniła. Rozmawiali na różne tematy i momentami niemal mogłaby uwierzyć, że siedzą w jakiejś nowojorskiej knajpce, jak kilka miesięcy temu. Nawet nie zauważali upływu czasu, nie zwracali uwagi na innych klientów, siedząc przy swoim stoliku na uboczu i racząc się kolejnymi porcjami drinków. – Pamiętasz tamten wieczór, kiedy po jednym ze spotkań szliśmy razem przez Central Park i uparłam się, że chcę się wspiąć na najwyższe drzewo i zobaczyć, czy widać stamtąd Piątą Aleję? Byłam wtedy taka pijana, dobrze, że mi to wyperswadowałeś – zagadała w którymś momencie podczas takiego wspominania smaczków z przeszłości. Alkohol miał na nią rozweselający wpływ, więc nic dziwnego, że cały czas się uśmiechała. – Albo gdy pojechaliśmy za miasto i zapomnieliśmy, gdzie zostawiłam auto? Szukaliśmy go chyba przez godzinę...
Chwyciła butelkę i sama dolała najpierw jemu, a potem sobie kolejną porcję.
Wcale nie powiedziała tego tylko z grzeczności, chociaż wewnątrz nieco się zmieszała. Zatuszowała to zręcznie, dopijając końcówkę drinka.
- Nie powiedziałabym tego, choć faktycznie, macie sporo wspólnego – puściła do niego oczko. Poważnie wątpiła, by ktoś taki jak Wood pozostał bez rodziny. Zapewne niejedna się za nim oglądała, w ministerstwie nie brakowało przecież młodziutkich stażystek. Jeśli już, prędzej pomyślałaby, że to ona skończy sama. – Nie wątpię, że będzie ciekawie. Czy jakiekolwiek nasze wspólne przedsięwzięcie mogłoby być nudne?
W tym momencie do ich stolika znowu powróciła młoda czarownica, niosąc zamówienie złożone przez mężczyznę. Alice leciutko zmarszczyła brwi, patrząc, jak Silvester sam przygotowuje im drinki, zapewne mocniejsze niż to, co piła chwilę temu.
- Zawsze mogę wrócić autobusem lub taksówką – poddała się; pokusa wspólnego picia z przyjacielem, jak za dawnych czasów, była zbyt silna, a ona miała zbyt słabą wolę, by odmówić. – Teleportacja po alkoholu... Cóż, kiedy poprzedni raz tego próbowałam, nie dość, że pojawiłam się kilkanaście kilometrów od właściwego miejsca, to jeszcze zostawiłam za sobą brwi i buty, wolę nie myśleć, że następnym razem mogłabym zostawić połowę ciała.
Zaśmiała się; tamta sytuacja była mimo wszystko zabawna, kiedy zaportowała się w złym miejscu (szczęśliwie nie na czyjejś głowie, ani nie tuż przed maską jadącego samochodu), na bosaka i bez brwi. Ale równie dobrze mogłaby mieć mniej szczęścia i się poważniej rozszczepić. Panicznie się tego bała i to był powód, dla którego korzystała z teleportacji tak rzadko i tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne. Miała traumę po nauce tej umiejętności, kiedy to faktycznie się rozszczepiła i tylko dzięki szybkiej reakcji dorosłych czarodziejów nic groźnego jej się nie stało.
Chwyciła szklankę i napiła się. Mówi się trudno, naprawdę mogła wrócić autobusem, a po autko stawić się jutro. Zostawiła je w końcu w raczej bezpiecznym miejscu. A teraz najważniejsza była dobra zabawa ze starym kumplem.
- Wiesz, co dobre – rzekła z zadowoleniem. Pod wpływem mocniejszego trunku atmosfera jeszcze bardziej się rozluźniła. Rozmawiali na różne tematy i momentami niemal mogłaby uwierzyć, że siedzą w jakiejś nowojorskiej knajpce, jak kilka miesięcy temu. Nawet nie zauważali upływu czasu, nie zwracali uwagi na innych klientów, siedząc przy swoim stoliku na uboczu i racząc się kolejnymi porcjami drinków. – Pamiętasz tamten wieczór, kiedy po jednym ze spotkań szliśmy razem przez Central Park i uparłam się, że chcę się wspiąć na najwyższe drzewo i zobaczyć, czy widać stamtąd Piątą Aleję? Byłam wtedy taka pijana, dobrze, że mi to wyperswadowałeś – zagadała w którymś momencie podczas takiego wspominania smaczków z przeszłości. Alkohol miał na nią rozweselający wpływ, więc nic dziwnego, że cały czas się uśmiechała. – Albo gdy pojechaliśmy za miasto i zapomnieliśmy, gdzie zostawiłam auto? Szukaliśmy go chyba przez godzinę...
Chwyciła butelkę i sama dolała najpierw jemu, a potem sobie kolejną porcję.
Chyba nie myślała, że pozwoli jej samej wracać taksówką czy autobusem. Niereformowalna, jak zwykle. Zawsze wiedział, że nie przepada za teleportacją, tak rozumiał, że ma z nią złe doświadczenia. Jednak uważał też, że w tej materii brak jej pewności siebie. Ale to już sprawa do naprawienia przy innych okolicznościach. Teraz jest czas relaksu i wspomnień zza oceanu. A potem on kulturalnie (choć pewnie nieco chwiejnie) odwiezie ją taksówką czy tam autobusem do mieszkania. To dobry plan. Teraz kilka głębszych.
Dookoła nich lokal to zapełniali to opuszczali kojeni goście, nikt nie zwracał uwagi i oni nie zaprzątali sobie nikim głowy. Ona siedziała roześmiana, on czasami żywo gestykulował opowiadając coś zapamiętale. Siedzieli też już inaczej, nie naprzeciw siebie, tylko bliżej. Na tyle by móc bez kręczu szyi widzieć swoje twarze i na tyle by być blisko kiedy któreś z nich schodziło do szeptu. Poziom wypełnienia butelki był ich klepsydrą. I tak z każdym kolejnym łykiem wspominali co rusz inne swoje perypetie.
- Pamiętam, dobrze Alice tamtą eskapadę. Choć jednak numerem jeden był wtedy twój taniec w fontannie. - Uciął na krótką chwilę. - No dobra, nasz taniec. - Właściwie to nie był pewien czy można to nazwać tańcem, raczej podskokami. Potem oczywiście zrobiło im się zimno i na gwałt poszukiwali ciepłego miejsca. Jedyna sucha rzecz jaką mieli to jego kurtkę (przezornie ją zdjął), on grał twardziela więc Elliott miała ją dla siebie. Dotąd nie ma pojęcia jakim cudem trafili do mieszkania któregoś z nich. Zapewne chłodna nowojorska noc lekko ich otrzeźwiła. Pamięta za to sam poranek gdy wyszedł połamany z wanny i siorbiąc nosem przywitał się z równie zakatarzoną Alice.
- Taaak, to na pewno wygrywa w zestawieniu nowojorskich, nocnych przygód. - Powiedział bardziej do siebie i pokiwał przy tym głową. - A skoro dziękujesz mi za ratunek od drzewa to ja muszę ci również podziękować. Za to, że w Las Vegas wyciągnęłaś mnie siłą z kasyna. Chyba faktycznie miałem wtedy mniejsze szczęście w kartach niż mi się zdawało. - Cóż, wtedy dostał od niej w twarz. I była niezwykle zdenerwowana, obrażona. Zmarszczył czoło, przed oczami przewinęło mu się całe tamto zdarzenie. Jak mógł zapomnieć. - I jeszcze raz przepraszam za tamto. To było głupie. - Bo bardziej dostał nie za grę, a za to, że ją zostawił w samochodzie, tylko na momencik... Cóż... czekała na niego mniej więcej tyle co kiedyś szukali jej auta na parkingu. I ona właśnie o tym zaczęła mówić, ciekawe czy też doszła do tego tematu w podobnie pokrętny sposób co on? Kojarzył tylko fakt samego zdarzenia i tego, że potem ją przedrzeźniał z tego powodu.
- To pamiętam tylko w zarysach, gdzie właściwie wtedy jechaliśmy? - Miał pustkę w głowie. Skwapliwie przyjął następną bez gazu szklankę. Miał już po prostu przelać część jej zawartości do siebie ale się wstrzymał. - Wiesz, jestem zawsze trochę nostalgiczny i tak dalej. I zawsze sobie myślę, że gdyby nie tamta stłuczka to mój pobyt w stanach byłby dużo nudniejszy. Kling! - Stuknął swoim szkłem w jej. Kilka razy w ich towarzyskiej historii już podobny toast wygłosił. Trudno. Jak coś jest ważne to i częściej się to powinno doceniać i chwalić. Chwalić... czym to Alice miała się jeszcze pochwalić. Jak rwała sobie z kimś pióra, jakby ją tu podejść by opowiedziała o tym incydencie.
- Przyznaj się, z kim się ostatnio poszarpałaś? I co z niej, jego zostało? - Płeć jej adwersarza wyleciała mu z głowy.
Dookoła nich lokal to zapełniali to opuszczali kojeni goście, nikt nie zwracał uwagi i oni nie zaprzątali sobie nikim głowy. Ona siedziała roześmiana, on czasami żywo gestykulował opowiadając coś zapamiętale. Siedzieli też już inaczej, nie naprzeciw siebie, tylko bliżej. Na tyle by móc bez kręczu szyi widzieć swoje twarze i na tyle by być blisko kiedy któreś z nich schodziło do szeptu. Poziom wypełnienia butelki był ich klepsydrą. I tak z każdym kolejnym łykiem wspominali co rusz inne swoje perypetie.
- Pamiętam, dobrze Alice tamtą eskapadę. Choć jednak numerem jeden był wtedy twój taniec w fontannie. - Uciął na krótką chwilę. - No dobra, nasz taniec. - Właściwie to nie był pewien czy można to nazwać tańcem, raczej podskokami. Potem oczywiście zrobiło im się zimno i na gwałt poszukiwali ciepłego miejsca. Jedyna sucha rzecz jaką mieli to jego kurtkę (przezornie ją zdjął), on grał twardziela więc Elliott miała ją dla siebie. Dotąd nie ma pojęcia jakim cudem trafili do mieszkania któregoś z nich. Zapewne chłodna nowojorska noc lekko ich otrzeźwiła. Pamięta za to sam poranek gdy wyszedł połamany z wanny i siorbiąc nosem przywitał się z równie zakatarzoną Alice.
- Taaak, to na pewno wygrywa w zestawieniu nowojorskich, nocnych przygód. - Powiedział bardziej do siebie i pokiwał przy tym głową. - A skoro dziękujesz mi za ratunek od drzewa to ja muszę ci również podziękować. Za to, że w Las Vegas wyciągnęłaś mnie siłą z kasyna. Chyba faktycznie miałem wtedy mniejsze szczęście w kartach niż mi się zdawało. - Cóż, wtedy dostał od niej w twarz. I była niezwykle zdenerwowana, obrażona. Zmarszczył czoło, przed oczami przewinęło mu się całe tamto zdarzenie. Jak mógł zapomnieć. - I jeszcze raz przepraszam za tamto. To było głupie. - Bo bardziej dostał nie za grę, a za to, że ją zostawił w samochodzie, tylko na momencik... Cóż... czekała na niego mniej więcej tyle co kiedyś szukali jej auta na parkingu. I ona właśnie o tym zaczęła mówić, ciekawe czy też doszła do tego tematu w podobnie pokrętny sposób co on? Kojarzył tylko fakt samego zdarzenia i tego, że potem ją przedrzeźniał z tego powodu.
- To pamiętam tylko w zarysach, gdzie właściwie wtedy jechaliśmy? - Miał pustkę w głowie. Skwapliwie przyjął następną bez gazu szklankę. Miał już po prostu przelać część jej zawartości do siebie ale się wstrzymał. - Wiesz, jestem zawsze trochę nostalgiczny i tak dalej. I zawsze sobie myślę, że gdyby nie tamta stłuczka to mój pobyt w stanach byłby dużo nudniejszy. Kling! - Stuknął swoim szkłem w jej. Kilka razy w ich towarzyskiej historii już podobny toast wygłosił. Trudno. Jak coś jest ważne to i częściej się to powinno doceniać i chwalić. Chwalić... czym to Alice miała się jeszcze pochwalić. Jak rwała sobie z kimś pióra, jakby ją tu podejść by opowiedziała o tym incydencie.
- Przyznaj się, z kim się ostatnio poszarpałaś? I co z niej, jego zostało? - Płeć jej adwersarza wyleciała mu z głowy.
Gość
Gość
Alice z pewnością nie pogardziłaby opcją z odwiezieniem, jeśli by się tak bardzo upierał, by upewnić się, że dotarła na miejsce. Zawsze to kilkanaście minut z przyjacielem dłużej. Wiedziała, że próby wyperswadowania mu tego spełzłyby na niczym. Zawsze upierał się, żeby dostarczać ją do domu. Czasami zostawał nawet na dłużej, kiedy to z kolei ona nie chciała puszczać go w takim stanie w drogę powrotną.
W którymś momencie usiedli obok siebie zamiast po przeciwnych stronach stolika. Nawet nie zauważyła, kiedy, pewnie w środku którejś z opowieści sama się przesiadła, żeby mógł lepiej ją słyszeć.
- Ach, taniec w fontannie! Jak mogłabym o tym zapomnieć? – Późny wieczór, a oni dwoje wleźli do parkowej fontanny, nic sobie nie robiąc z nielicznych o tej porze mugoli. Oboje młodzi, szaleni i spragnieni dobrej zabawy. Na trzeźwo pewnie nie poczynaliby sobie aż tak odważnie, ale udało im się czmychnąć, zanim ktokolwiek wyciągnął konsekwencje ich wybryku. Cali mokrzy i zziębnięci, ale zadowoleni z siebie. Dobrze, że to był jakiś stosunkowo ciepły miesiąc. – Tamto też pamiętam... Coś długo nie wracałeś, więc postanowiłam się po ciebie pofatygować. – Zmarszczyła leciutko piegowaty nosek. Rzeczywiście, była wtedy wkurzona na kumpla; nawet nie o to, że był tak lekkomyślny, a o to, że śmiał zostawić ją samą w aucie (niby na chwilę!) a sam poszedł zażywać rozrywek. Bez niej! – Było głupie, ale na szczęście szybko się zreflektowałeś i wróciłeś ze mną do wozu. Choć może ten policzek z mojej strony był lekką przesadą. – Zamyśliła się na moment, próbując sobie przypomnieć, gdzie byli, kiedy zgubiła swoje autko. – To chyba był wypad nad morze? Tak mi się wydaje. Pamiętam, że spędziliśmy cały dzień na plaży... A potem szukaliśmy mojego wozu, by wrócić do miasta. Swoją drogą, wtedy zgubiłam chyba także moje ulubione okulary słoneczne. Ich, w przeciwieństwie do auta, nigdy nie odnalazłam.
Uniosła szklankę, stukając jej brzegiem o jego; ręka nieco jej się omsknęła i przez chwilę obawiała się, że uszczerbiła brzeg naczynia, ale na szczęście było całe.
- Też nie żałuję tamtej stłuczki. Warto było poobijać przód auta, żeby cię poznać. – Wgniecioną maskę i tak można było naprawić kilkoma szybkimi zaklęciami, a zdobyta przyjaźń była dużo cenniejsza. – Och, a tamta sytuacja... To była dawna znajoma z Hogwartu, spotkałyśmy się w pubie na przedmieściach, zupełnym przypadkiem. Miałam wtedy wyjątkowo zły dzień... I jej uwagi na temat mojego ojca szybko mnie rozjuszyły. Próbowałam użyć na niej tego zaklęcia faszerującego ślimakami, zawsze chciałam zobaczyć jego efekt, ale je odbiła... A gdy wyrzucono nas na zewnątrz, najzwyczajniej w świecie okładałyśmy się w błocie, póki nie przerwał nam jej znajomy, który się napatoczył. Wróciłam do swojego auta... a potem już się nie widziałyśmy.
Zaśmiała się znowu. W takim stanie sytuacja z Greyback wydawała jej się iście komiczna. Kilka nieporadnych zaklęć, później bójka w błocie, niczym dwójka mugolskich dzieciaków, a nie dorosłe czarownice... Obie były niezbyt rosłe, więc poza siniakami i zadrapaniami nic sobie nie zrobiły. A początkowa bójka o honor ojca Alice szybko przeistoczyła się w zwykłą chęć zwycięstwa nad tą drugą i o wyjście z sytuacji z twarzą.
- Zrobiłbyś to samo na moim miejscu? Czy raczej wolałbyś uciekać się do racjonalnych argumentów? – zapytała nagle; mimo wszystko trudno było jej sobie wyobrazić Silvestra jako uczestnika bójki. Zawsze wydawał jej się raczej tym rozsądniejszym, który potrafił studzić jej emocje.
W którymś momencie usiedli obok siebie zamiast po przeciwnych stronach stolika. Nawet nie zauważyła, kiedy, pewnie w środku którejś z opowieści sama się przesiadła, żeby mógł lepiej ją słyszeć.
- Ach, taniec w fontannie! Jak mogłabym o tym zapomnieć? – Późny wieczór, a oni dwoje wleźli do parkowej fontanny, nic sobie nie robiąc z nielicznych o tej porze mugoli. Oboje młodzi, szaleni i spragnieni dobrej zabawy. Na trzeźwo pewnie nie poczynaliby sobie aż tak odważnie, ale udało im się czmychnąć, zanim ktokolwiek wyciągnął konsekwencje ich wybryku. Cali mokrzy i zziębnięci, ale zadowoleni z siebie. Dobrze, że to był jakiś stosunkowo ciepły miesiąc. – Tamto też pamiętam... Coś długo nie wracałeś, więc postanowiłam się po ciebie pofatygować. – Zmarszczyła leciutko piegowaty nosek. Rzeczywiście, była wtedy wkurzona na kumpla; nawet nie o to, że był tak lekkomyślny, a o to, że śmiał zostawić ją samą w aucie (niby na chwilę!) a sam poszedł zażywać rozrywek. Bez niej! – Było głupie, ale na szczęście szybko się zreflektowałeś i wróciłeś ze mną do wozu. Choć może ten policzek z mojej strony był lekką przesadą. – Zamyśliła się na moment, próbując sobie przypomnieć, gdzie byli, kiedy zgubiła swoje autko. – To chyba był wypad nad morze? Tak mi się wydaje. Pamiętam, że spędziliśmy cały dzień na plaży... A potem szukaliśmy mojego wozu, by wrócić do miasta. Swoją drogą, wtedy zgubiłam chyba także moje ulubione okulary słoneczne. Ich, w przeciwieństwie do auta, nigdy nie odnalazłam.
Uniosła szklankę, stukając jej brzegiem o jego; ręka nieco jej się omsknęła i przez chwilę obawiała się, że uszczerbiła brzeg naczynia, ale na szczęście było całe.
- Też nie żałuję tamtej stłuczki. Warto było poobijać przód auta, żeby cię poznać. – Wgniecioną maskę i tak można było naprawić kilkoma szybkimi zaklęciami, a zdobyta przyjaźń była dużo cenniejsza. – Och, a tamta sytuacja... To była dawna znajoma z Hogwartu, spotkałyśmy się w pubie na przedmieściach, zupełnym przypadkiem. Miałam wtedy wyjątkowo zły dzień... I jej uwagi na temat mojego ojca szybko mnie rozjuszyły. Próbowałam użyć na niej tego zaklęcia faszerującego ślimakami, zawsze chciałam zobaczyć jego efekt, ale je odbiła... A gdy wyrzucono nas na zewnątrz, najzwyczajniej w świecie okładałyśmy się w błocie, póki nie przerwał nam jej znajomy, który się napatoczył. Wróciłam do swojego auta... a potem już się nie widziałyśmy.
Zaśmiała się znowu. W takim stanie sytuacja z Greyback wydawała jej się iście komiczna. Kilka nieporadnych zaklęć, później bójka w błocie, niczym dwójka mugolskich dzieciaków, a nie dorosłe czarownice... Obie były niezbyt rosłe, więc poza siniakami i zadrapaniami nic sobie nie zrobiły. A początkowa bójka o honor ojca Alice szybko przeistoczyła się w zwykłą chęć zwycięstwa nad tą drugą i o wyjście z sytuacji z twarzą.
- Zrobiłbyś to samo na moim miejscu? Czy raczej wolałbyś uciekać się do racjonalnych argumentów? – zapytała nagle; mimo wszystko trudno było jej sobie wyobrazić Silvestra jako uczestnika bójki. Zawsze wydawał jej się raczej tym rozsądniejszym, który potrafił studzić jej emocje.
Ucieszył się że i ona miło wspomina tamten spacer po parku. Choć dotąd zachodził w głowę jakim cudem udało się jej go namówić. Zazwyczaj to on był tym hamulcem, czasami nawet oskarżanym przez nią wprost o psucie zabawy. Naprawdę ciekawe jak do tego doszło. Zawsze istnieje opcja, że to był jego genialny pomysł. Nie... raczej nie możliwe. Niech niepamięć przykryje tą kwestię. Grunt, że dzięki temu przeżył coś zwariowanego, coś dającego niczym niezmąconą radość. Rozpamiętywał jeszcze przez chwilę tamte dzieje. Pociągnął łyk ze swojej szklanki. Myśl o tych mniej chwalebnych czynach jeszcze powodowała u niego lekki rumieniec.
- Ale wiesz, dzięki temu policzkowi wierzę ci bezgranicznie gdy mówisz, że uczestniczyłaś w bójce. - Mrugnął do niej i nieznacznie pokazał jej czubek języka. Wiedział, że to dziecinne ale jakoś pod wpływem alkoholu wychodzą z ludzi różne zachowania. - Niestety nie widziałem wtedy twoich okularów i nie dam ci ich teraz na pamiątkę. - Odrzekł na wpół chytrze. - Ale jak chcesz to mogę poprosić mamę by przysłała słoiczek piasku stamtąd. - Dobry nastrój go nie opuszczał. - Swoją drogą... Czy ten pobyt na plaży to nie był najdłuższy okres kiedy byliśmy razem trzeźwi? Tak, wiem - uogólniam, przepraszam. Po prostu czasami mam wrażenie, że większość rzeczy robiliśmy z rozkołysanym obrazem. Albo ja mam w tej chwili wybiórczą pamięć. - Zrobił kolejny łyk, chyba będzie musiał nieco zwolnić. Tak... na najbliższą godzinę to jego jedyna porcja. Słuchał uważnie historii o bójce i uczestniczącej w niej brawurce. Podniósł palec do góry. - Pierwsza myśl, nawet nie próbuj z ciekawości z tymi ślimakami na mnie. - Uniósł drugi palec. - Kolejna, jako facet muszę oświadczyć, że jestem ciekaw tych zapasów. - Popatrzył na nią roześmianym wzrokiem. - A trzecia. Co się działo, że miałaś tak zły dzień? - Lubił wychwytywać takie rzucone przypadkiem uwagi, zawsze dowiadywał się z nich ciekawych rzeczy. - I czwarta - pokazał pięć palców - dlaczego tak bronisz personaliów tej kobiety. Posłał jej przeszywający wzrok. Bardzo był ciekaw kto dokładnie obraził jej ojca. Nie wiedział co zrobi z tą informacją ale wiedział na jaką osobę należy uważać. I by przypadkiem nie być miłym dla niegodnej tego damy.
- Nie wiem Alice co bym zrobił. Znaczy - poprawił się - nie uderzyłbym kobiety. Ale gdyby to był mężczyzna to nie mam pojęcia. Zapewne starałbym się go zignorować. No chyba, że tak jak w twoim przypadku byłbym w gorszym nastroju albo ktoś obraziłby mi bliską osobę. I myślę, że poradziłbym sobie, za małego często się biłem z kolegami. - Zastanowił się czy odpowiedział na całe pytanie. - A jeśli chodzi o racjonalne argumenty, wierzysz, że w przypadku takich osób one coś dadzą? - Silvester w każdym bądź razie absolutnie nie wierzył aby osoba szkalująca innych zmieniła zdanie pod wpływem dyskusji.
///Przepraszam ale mój mózg wyszedł i stoi gdzieś obok///
- Ale wiesz, dzięki temu policzkowi wierzę ci bezgranicznie gdy mówisz, że uczestniczyłaś w bójce. - Mrugnął do niej i nieznacznie pokazał jej czubek języka. Wiedział, że to dziecinne ale jakoś pod wpływem alkoholu wychodzą z ludzi różne zachowania. - Niestety nie widziałem wtedy twoich okularów i nie dam ci ich teraz na pamiątkę. - Odrzekł na wpół chytrze. - Ale jak chcesz to mogę poprosić mamę by przysłała słoiczek piasku stamtąd. - Dobry nastrój go nie opuszczał. - Swoją drogą... Czy ten pobyt na plaży to nie był najdłuższy okres kiedy byliśmy razem trzeźwi? Tak, wiem - uogólniam, przepraszam. Po prostu czasami mam wrażenie, że większość rzeczy robiliśmy z rozkołysanym obrazem. Albo ja mam w tej chwili wybiórczą pamięć. - Zrobił kolejny łyk, chyba będzie musiał nieco zwolnić. Tak... na najbliższą godzinę to jego jedyna porcja. Słuchał uważnie historii o bójce i uczestniczącej w niej brawurce. Podniósł palec do góry. - Pierwsza myśl, nawet nie próbuj z ciekawości z tymi ślimakami na mnie. - Uniósł drugi palec. - Kolejna, jako facet muszę oświadczyć, że jestem ciekaw tych zapasów. - Popatrzył na nią roześmianym wzrokiem. - A trzecia. Co się działo, że miałaś tak zły dzień? - Lubił wychwytywać takie rzucone przypadkiem uwagi, zawsze dowiadywał się z nich ciekawych rzeczy. - I czwarta - pokazał pięć palców - dlaczego tak bronisz personaliów tej kobiety. Posłał jej przeszywający wzrok. Bardzo był ciekaw kto dokładnie obraził jej ojca. Nie wiedział co zrobi z tą informacją ale wiedział na jaką osobę należy uważać. I by przypadkiem nie być miłym dla niegodnej tego damy.
- Nie wiem Alice co bym zrobił. Znaczy - poprawił się - nie uderzyłbym kobiety. Ale gdyby to był mężczyzna to nie mam pojęcia. Zapewne starałbym się go zignorować. No chyba, że tak jak w twoim przypadku byłbym w gorszym nastroju albo ktoś obraziłby mi bliską osobę. I myślę, że poradziłbym sobie, za małego często się biłem z kolegami. - Zastanowił się czy odpowiedział na całe pytanie. - A jeśli chodzi o racjonalne argumenty, wierzysz, że w przypadku takich osób one coś dadzą? - Silvester w każdym bądź razie absolutnie nie wierzył aby osoba szkalująca innych zmieniła zdanie pod wpływem dyskusji.
///Przepraszam ale mój mózg wyszedł i stoi gdzieś obok///
Gość
Gość
Sama czasem zastanawiała się, jak to się stało, że tamtego dnia do tego stopnia wrzucił na luz. Zazwyczaj większość bardziej pogiętych akcji była jej pomysłem, ponieważ Alice uwielbiała się dobrze bawić, zresztą często wydawała się wyznawać zasadę „najpierw coś robię, potem myślę”. Często też namawiała do swoich dziwnych pomysłów innych, lub sama próbowała robić szalone rzeczy; Silvester powstrzymał ją od wielu głupot, i dobrze, że to robił, bo niektóre mogłyby wcale nie skończyć się dobrze. A mówi się, że to mężczyźni są bardziej lekkomyślni i ryzykanccy! Cóż, jak widać, w ich przypadku było na odwrót.
- To dobrze, bo naprawdę uczestniczyłam w bójce. Żeby to w jednej w swoim życiu... – Wywróciła oczami. – Szkoda, naprawdę je lubiłam. Od ich czasu miałam już kilka innych, ale... Cóż, sentymenty. – Kolejny wybuch śmiechu. – Pewnie nie pozwoliłbyś nam aż tak często chodzić pijanym, bo już dawno wyrzuciliby nas z pracy. Za to w wolne dni... Cóż, szaleliśmy. Może to te szalone dni najbardziej utkwiły ci w pamięci i dlatego zapominasz o tych bardziej zwyczajnych? Takie też mieliśmy. Cóż, dorosłe życie. Odpowiedzialność. – To drugie słowo niemal wypluła. Nie lubiła być dojrzała i odpowiedzialna. Przecież była młoda, chciała się bawić. Zwłaszcza wtedy; w Anglii chyba nieco spokorniała, może dlatego, że nie miała zbyt wielu znajomych, a już na pewno nie takich do szaleństw.
A po chwili przekrzywiła głowę leciutko na bok, obserwując go uważnie.
- Spokojnie, na tobie tego nie przetestuję – obiecała; może jeszcze kiedyś trafi się jakiś tester ciekawych uroków, któremu nie będzie odpowiadało jej pochodzenie. – Miałam zły dzień... Cóż, praca. I ojciec. Wyjątkowo źle się czuł, więc byłam rozkojarzona w pracy i dostałam ochrzan. Pojechałam za miasto, by odreagować w knajpie... A potem to już samo się potoczyło, wystarczyło parę jej uwag.
Gdy zapytał o nazwisko jej przeciwniczki, zagryzła wargę. W zasadzie nie wyznała go tylko dlatego, że nie chciała, by Silvester niepotrzebnie zawracał sobie głowę czy próbował jej szukać. Z pewnością nie darzyła Greyback sympatią, na pewno nie po tym, co powiedziała o jej ojcu. Mogła wybaczyć dużo rzeczy, ale nie obrażanie Thomasa Elliotta. Pod wpływem jego spojrzenia jednak ustąpiła (zwłaszcza, że była zmiękczona kilkoma drinkami).
- Niech ci będzie. To była Bellona Greyback. Znałam ją przelotnie jeszcze z Hogwartu. – Kolejne przewrócenie oczami. – Ale obiecaj, że nie będziesz robił żadnych głupot i szukał jej.
Upiła następny łyk, na moment zerkając w okno, za którym było widać niezbyt ruchliwą ulicę. Nie wątpiła w to, że Silvester był dobrze wychowany i znacznie rozsądniejszy od niej. Jednak nie był też tak nieudolny i miękki, by pozwalać sobą pomiatać.
- Wątpię, żeby coś dały. Ludzie zaślepieni uprzedzeniami są nieprzemakalni na żadne argumenty – rzekła. Już nie raz się o tym przekonała. A że była niecierpliwa i w gorącej wodzie kąpana, wolała uciekać się do pięści (lub różdżki) zamiast silić się na czcze dyskusje. No chyba, że była na z góry straconej pozycji, wtedy chcąc nie chcąc, musiała ustąpić. Zawsze jednak, gdy widziała choć cień szansy, starała się walczyć o swoje. – Pewnie nie doczekamy czasów, kiedy czysta krew przestanie mieć znaczenie. Musimy więc liczyć się z tym, że dla niektórych zawsze będziemy osobami drugiej kategorii, i zawsze ktoś będzie mieć do nas pretensje. Ale teraz tkwimy w tym wszystkim razem i dzięki temu będzie nam łatwiej mierzyć się z rzeczywistością.
Nagle wyciągnęła rękę w kierunku jego dłoni spoczywającej na blacie i ścisnęła ją przelotnie, wiedziona nagłym impulsem.
/zt
- To dobrze, bo naprawdę uczestniczyłam w bójce. Żeby to w jednej w swoim życiu... – Wywróciła oczami. – Szkoda, naprawdę je lubiłam. Od ich czasu miałam już kilka innych, ale... Cóż, sentymenty. – Kolejny wybuch śmiechu. – Pewnie nie pozwoliłbyś nam aż tak często chodzić pijanym, bo już dawno wyrzuciliby nas z pracy. Za to w wolne dni... Cóż, szaleliśmy. Może to te szalone dni najbardziej utkwiły ci w pamięci i dlatego zapominasz o tych bardziej zwyczajnych? Takie też mieliśmy. Cóż, dorosłe życie. Odpowiedzialność. – To drugie słowo niemal wypluła. Nie lubiła być dojrzała i odpowiedzialna. Przecież była młoda, chciała się bawić. Zwłaszcza wtedy; w Anglii chyba nieco spokorniała, może dlatego, że nie miała zbyt wielu znajomych, a już na pewno nie takich do szaleństw.
A po chwili przekrzywiła głowę leciutko na bok, obserwując go uważnie.
- Spokojnie, na tobie tego nie przetestuję – obiecała; może jeszcze kiedyś trafi się jakiś tester ciekawych uroków, któremu nie będzie odpowiadało jej pochodzenie. – Miałam zły dzień... Cóż, praca. I ojciec. Wyjątkowo źle się czuł, więc byłam rozkojarzona w pracy i dostałam ochrzan. Pojechałam za miasto, by odreagować w knajpie... A potem to już samo się potoczyło, wystarczyło parę jej uwag.
Gdy zapytał o nazwisko jej przeciwniczki, zagryzła wargę. W zasadzie nie wyznała go tylko dlatego, że nie chciała, by Silvester niepotrzebnie zawracał sobie głowę czy próbował jej szukać. Z pewnością nie darzyła Greyback sympatią, na pewno nie po tym, co powiedziała o jej ojcu. Mogła wybaczyć dużo rzeczy, ale nie obrażanie Thomasa Elliotta. Pod wpływem jego spojrzenia jednak ustąpiła (zwłaszcza, że była zmiękczona kilkoma drinkami).
- Niech ci będzie. To była Bellona Greyback. Znałam ją przelotnie jeszcze z Hogwartu. – Kolejne przewrócenie oczami. – Ale obiecaj, że nie będziesz robił żadnych głupot i szukał jej.
Upiła następny łyk, na moment zerkając w okno, za którym było widać niezbyt ruchliwą ulicę. Nie wątpiła w to, że Silvester był dobrze wychowany i znacznie rozsądniejszy od niej. Jednak nie był też tak nieudolny i miękki, by pozwalać sobą pomiatać.
- Wątpię, żeby coś dały. Ludzie zaślepieni uprzedzeniami są nieprzemakalni na żadne argumenty – rzekła. Już nie raz się o tym przekonała. A że była niecierpliwa i w gorącej wodzie kąpana, wolała uciekać się do pięści (lub różdżki) zamiast silić się na czcze dyskusje. No chyba, że była na z góry straconej pozycji, wtedy chcąc nie chcąc, musiała ustąpić. Zawsze jednak, gdy widziała choć cień szansy, starała się walczyć o swoje. – Pewnie nie doczekamy czasów, kiedy czysta krew przestanie mieć znaczenie. Musimy więc liczyć się z tym, że dla niektórych zawsze będziemy osobami drugiej kategorii, i zawsze ktoś będzie mieć do nas pretensje. Ale teraz tkwimy w tym wszystkim razem i dzięki temu będzie nam łatwiej mierzyć się z rzeczywistością.
Nagle wyciągnęła rękę w kierunku jego dłoni spoczywającej na blacie i ścisnęła ją przelotnie, wiedziona nagłym impulsem.
/zt
Ostatnio zmieniony przez Alice Elliott dnia 09.04.16 22:01, w całości zmieniany 1 raz
Och, oczywiście - nie bywał tu od dawna. Niemniej jednak układy kamieniczek - równomierne ułożenie cegieł na ścianach budujących owe proste, do bólu podobne budynki, mugolskie ulice, to wszystko, atmosfera, szum, gwar, rozmowy (!) - tak doskonale przez niego pamiętane sprawiały, że jakby na nowo ożywał. Ile to już minęło?
Długo. Stanowczo zbyt długo.
Wpuszczany przez źrenice półmrok pozbawiał widziane kształty ostrości; mimo to, szedł dalej, bez zawahania, regularnie pokonując dzielącą go odległość. Tęsknił za tym wszystkim; za ostatnim życiem, które ostatnio jakby zniknęło, przepadło. Całość - przez te chorobliwe (i nie bez powodu tak określone) komplikacje, na które spuszczał mniej lub bardziej ostentacyjną zasłonę milczenia. Szczególnie w obecności córki, jakiej zamartwiać nie chciał - była zbyt młoda, zbyt dobra, ech, na te trudne czasy. Choć dystans miał do siebie duży, także czuł nacisk ze stron wszelakich, tę truciznę rozpylaną w atmosferze, układy, miliony i tryliony układów z Ministerstwa. Na samą myśl, niemal odruchowo wzruszył ramionami. Co zrobić. Właśnie - co zrobić?
Teraz jednak nie była pora na zmartwienia; nie, kiedy mógł się spotkać ze starym przyjacielem (no, nie aż tak starym, w końcu byli w tym samym wieku a on na pewno nie czuł w swoim nastroju dekadentyzmu). I kiedy wszedł do środka lokalu, jak zdołali uzgodnić, od razu dym z papierosów doszczętnie wniknął mu w płuca. Lekki uśmiech, towarzyszący wspomnieniom, był trudny acz możliwy do wychwycenia. Czarny Kot nie zmienił się ani trochę. Najwyraźniej na to wyglądało. I jego klimat jak zwykle mu się udzielał, wyciągnął więc czym prędzej papierosa z kieszeni, zapalając go za pomocą zapalniczki, t a k, zapalniczki, bo ten pomysł z pocieraniem był dla niego głupi i poniekąd śmieszny. O wiele ciekawiej wyglądało się, zanurzając koniuszek papierosa w drobnym płomieniu ognia. A potem - potem należało tylko czerpać czystą przyjemność z drapania w gardło i wypuszczania przy każdym wydechu bladych, unoszących się kłębów. Ze zdecydowaniem szedł w kierunku określonego stolika; szybko zarazem rozumiejąc, że drapanie w gardle wzmagane ogólnie krążącym tutaj powietrzem staje się uciążliwe, momentalnie przechodząc w gwałtowny odruch kaszlu.
- Niech mnie - mruknął, jakby mówił owe stwierdzenie do siebie samego. - Aż tak bardzo odwykłem? - No tak. W końcu był po c h o r o b i e i w takowych miejscach nie bywał. W pracy również nie bywał, bo chorzy do pracy nie chodzą.
Długo. Stanowczo zbyt długo.
Wpuszczany przez źrenice półmrok pozbawiał widziane kształty ostrości; mimo to, szedł dalej, bez zawahania, regularnie pokonując dzielącą go odległość. Tęsknił za tym wszystkim; za ostatnim życiem, które ostatnio jakby zniknęło, przepadło. Całość - przez te chorobliwe (i nie bez powodu tak określone) komplikacje, na które spuszczał mniej lub bardziej ostentacyjną zasłonę milczenia. Szczególnie w obecności córki, jakiej zamartwiać nie chciał - była zbyt młoda, zbyt dobra, ech, na te trudne czasy. Choć dystans miał do siebie duży, także czuł nacisk ze stron wszelakich, tę truciznę rozpylaną w atmosferze, układy, miliony i tryliony układów z Ministerstwa. Na samą myśl, niemal odruchowo wzruszył ramionami. Co zrobić. Właśnie - co zrobić?
Teraz jednak nie była pora na zmartwienia; nie, kiedy mógł się spotkać ze starym przyjacielem (no, nie aż tak starym, w końcu byli w tym samym wieku a on na pewno nie czuł w swoim nastroju dekadentyzmu). I kiedy wszedł do środka lokalu, jak zdołali uzgodnić, od razu dym z papierosów doszczętnie wniknął mu w płuca. Lekki uśmiech, towarzyszący wspomnieniom, był trudny acz możliwy do wychwycenia. Czarny Kot nie zmienił się ani trochę. Najwyraźniej na to wyglądało. I jego klimat jak zwykle mu się udzielał, wyciągnął więc czym prędzej papierosa z kieszeni, zapalając go za pomocą zapalniczki, t a k, zapalniczki, bo ten pomysł z pocieraniem był dla niego głupi i poniekąd śmieszny. O wiele ciekawiej wyglądało się, zanurzając koniuszek papierosa w drobnym płomieniu ognia. A potem - potem należało tylko czerpać czystą przyjemność z drapania w gardło i wypuszczania przy każdym wydechu bladych, unoszących się kłębów. Ze zdecydowaniem szedł w kierunku określonego stolika; szybko zarazem rozumiejąc, że drapanie w gardle wzmagane ogólnie krążącym tutaj powietrzem staje się uciążliwe, momentalnie przechodząc w gwałtowny odruch kaszlu.
- Niech mnie - mruknął, jakby mówił owe stwierdzenie do siebie samego. - Aż tak bardzo odwykłem? - No tak. W końcu był po c h o r o b i e i w takowych miejscach nie bywał. W pracy również nie bywał, bo chorzy do pracy nie chodzą.
I show not your face but your heart's desire
Wreszcie nadszedł ten dzień! Miał się spotkać ze swym dawnym znajomym, Thomasem Elliottem. Tak się cieszył na tę chwilę! Brakowało mu go. Naprawdę mu go brakowało! Nie myślał o tym, bo Thomas nie był jakąś dziewczyną, za którą mógłby tęsknić, nie był też bratem (choć w przypadku Vincenta i jego starszego brata sprawa wyglądała zupełnie inaczej niż powinna wyglądać z założenia). Czy mógł go nazwać przyjacielem? Po latach zaczął nabierać pewności, że owszem, to słowo nie byłoby nie na miejscu. Mógł mu powiedzieć tak wiele i zawsze doskonale się rozumieli. Thomas również zwierzał się Vincowi z różnych problemów, o których nie mówił byle komu, a ten był świadomy pokładanemu w nim zaufaniu.
Znali się od... ho, ho! Większość czasu spędzonego w Stanach, Vincent mógł się do niego zwracać w miarę potrzeby. Zwykle nie pozostawał dłużny. Jednak w jego mniemaniu Elliott zrobił dla niego więcej. Może tylko mu się tak wydawało, ale właśnie takie miał odczucia. Był mu tak bardzo wdzięczny, niestety w tej chwili nie mógł się w żaden sposób odwdzięczyć. Był całkowicie spłukany, bez pracy, nawet bez własnego domu. Tak się jakoś złożyło, że w tej chwili był nikim i jedyne co mu pozostało, to robienie dobrej miny do złej gry. W dodatku jego stosunki z bratankiem znacznie się oziębiły (jeśli kiedykolwiek można było mówić o ciepłych relacjach między dwoma Kruegerami...). Nie myślał jednak o tym. Nie w tej chwili. Teraz nie mógł o tym myśleć, ponieważ teraz miał się wreszcie spotkać z Thomasem!
W lokalu zjawił się jako pierwszy. Przyszedł parę minut wcześniej, bo po prostu mu się nudziło. Nie miał żadnego zajęcia, a czekanie na towarzysza w umówionym miejscu było o wiele przyjemniejsze niż bezczynne siedzenie nie wiadomo gdzie. Wkrótce dostrzegł znajomą sylwetkę i aż serce zabiło mu szybciej z przejęcia. Śmiał się od ucha do ucha, bo w końcu to się stało - spotkał starego druha! Wcześniejsza wymiana listów w celu ustalenia miejsca, w których poruszyli kilka wspólnych tematów, była niczym w porównaniu z samym spotkaniem. Vincent aż wstał, wyciągając w stronę Elliotta rękę. Ten jak zwykle uścisnął ją mocno.
- Thomas! Nic się nie zmieniłeś! - przywitał go tymi słowami, zastanawiając się nad stanem zdrowia kolegi. Gdyby nie wieści od Alice, Vincent nawet nie zorientowałby się, że coś jest z nim nie tak. Wolał jednak nie zaczynać rozmowy od pytań o zdrowie.
Obaj mężczyźni usiedli przy stoliku ustawionym z dala od kontuaru, nie chcąc brać udziału w zamieszaniu. W końcu nie przyszli tu po to, żeby uczestniczyć w życiu społecznym, tylko w celu nadrobienia tych kilku lat, przez które mieli bardzo ograniczony kontakt, a nawet zupełny jego brak.
- Tak się cieszę, że znowu mogłem cię spotkać. Jak tam życie? - Vincent był ciekawy wszelkich zmian w życiu kolegi. Miał cichą nadzieję, że ten nie zechce mówić o problemach, przynajmniej nie na początku. Krueger nie zamierzał na wstępie martwić ani siebie, ani jego. Oby Thomas również planował podobny przebieg rozmowy. Choroby, bankructwa i smutki mogli zostawić sobie na potem. Vincent i tak walczył z czarnymi myślami, które aktualnie skutecznie odganiał. Liczy się tylko tu i teraz! Z przyjacielem u boku i wśród piwnicznych zakamarków mógł zapomnieć o wszystkich troskach.
Znali się od... ho, ho! Większość czasu spędzonego w Stanach, Vincent mógł się do niego zwracać w miarę potrzeby. Zwykle nie pozostawał dłużny. Jednak w jego mniemaniu Elliott zrobił dla niego więcej. Może tylko mu się tak wydawało, ale właśnie takie miał odczucia. Był mu tak bardzo wdzięczny, niestety w tej chwili nie mógł się w żaden sposób odwdzięczyć. Był całkowicie spłukany, bez pracy, nawet bez własnego domu. Tak się jakoś złożyło, że w tej chwili był nikim i jedyne co mu pozostało, to robienie dobrej miny do złej gry. W dodatku jego stosunki z bratankiem znacznie się oziębiły (jeśli kiedykolwiek można było mówić o ciepłych relacjach między dwoma Kruegerami...). Nie myślał jednak o tym. Nie w tej chwili. Teraz nie mógł o tym myśleć, ponieważ teraz miał się wreszcie spotkać z Thomasem!
W lokalu zjawił się jako pierwszy. Przyszedł parę minut wcześniej, bo po prostu mu się nudziło. Nie miał żadnego zajęcia, a czekanie na towarzysza w umówionym miejscu było o wiele przyjemniejsze niż bezczynne siedzenie nie wiadomo gdzie. Wkrótce dostrzegł znajomą sylwetkę i aż serce zabiło mu szybciej z przejęcia. Śmiał się od ucha do ucha, bo w końcu to się stało - spotkał starego druha! Wcześniejsza wymiana listów w celu ustalenia miejsca, w których poruszyli kilka wspólnych tematów, była niczym w porównaniu z samym spotkaniem. Vincent aż wstał, wyciągając w stronę Elliotta rękę. Ten jak zwykle uścisnął ją mocno.
- Thomas! Nic się nie zmieniłeś! - przywitał go tymi słowami, zastanawiając się nad stanem zdrowia kolegi. Gdyby nie wieści od Alice, Vincent nawet nie zorientowałby się, że coś jest z nim nie tak. Wolał jednak nie zaczynać rozmowy od pytań o zdrowie.
Obaj mężczyźni usiedli przy stoliku ustawionym z dala od kontuaru, nie chcąc brać udziału w zamieszaniu. W końcu nie przyszli tu po to, żeby uczestniczyć w życiu społecznym, tylko w celu nadrobienia tych kilku lat, przez które mieli bardzo ograniczony kontakt, a nawet zupełny jego brak.
- Tak się cieszę, że znowu mogłem cię spotkać. Jak tam życie? - Vincent był ciekawy wszelkich zmian w życiu kolegi. Miał cichą nadzieję, że ten nie zechce mówić o problemach, przynajmniej nie na początku. Krueger nie zamierzał na wstępie martwić ani siebie, ani jego. Oby Thomas również planował podobny przebieg rozmowy. Choroby, bankructwa i smutki mogli zostawić sobie na potem. Vincent i tak walczył z czarnymi myślami, które aktualnie skutecznie odganiał. Liczy się tylko tu i teraz! Z przyjacielem u boku i wśród piwnicznych zakamarków mógł zapomnieć o wszystkich troskach.
Vincent Krueger był dla niego osobą ważną. Bardzo ważną - o czym mógłby mówić o każdej porze dnia i nocy, bo doświadczony czasem rozwijania się znajomości i jej pozytywnych aspektów, doszedł do zaufania niemal całkowitego. Jego córka też go bardzo lubiła! Niezwykle sympatyczny człowiek, mógłby każdego na owy temat zapewnić. Sympatyczny, szczery i naturalny. Aż dziw bierze, że brał się podobno z tych Niemiec, gdzie wszyscy mieli obsesję na punkcie porządku i gdzie nawet pochwała nie różniła się wiele od wyrzucanej na prędko obelgi. Zresztą, kto by myślał o tych idiotycznych stereotypach. Już czarodzieje mieli za swoje, uznając się za jakiś lepszych, wznioślejszych - dokonując podziałów nie tylko między nich a mugoli, lecz również dzieląc się w obrębie własnego społeczeństwa. I szczerze powiedziawszy nie do końca na to przystawał.
Jego oczy błyszczały lekko, odbijając wąskie promienie światła, jakiego obecność była tutaj ograniczona - tańczącego w wesołych migotaniach, załamującego się niczym na powierzchni zwierciadła. Na twarzy zagościł niemal od razu uśmiech - och, nareszcie mógł zapomnieć o dotychczasowych problemach. Najchętniej uniknąłby rozmów na tematy męczące i niewygodne, bo przyszedł tu głównie po to, by właśnie więcej się nie zadręczać.
- Ha, i o tobie mogę powiedzieć to samo - powiedział, poszerzając nieco uniesienie kącików ust, z tonem pełnym serdeczności. Usiadł; cały czas wyglądał na niezmiernie zadowolonego. - Najwyższy czas na spotkanie. Najwyższy. - Przyznał z radością.
Jego pytanie zbiło go z tropu, ale tylko na ułamek sekundy. Później - twarz wróciła do uprzednio przybranej mimiki, a wychodzące na wierzch (po raz kolejny, o zgrozo) wątpliwości, zaczynały w jednym momencie blednąć. Nie, nie, trzeba je odgarnąć gdzieś daleko, niech przepadną. I porozmawiać na normalne tematy. Tylko lekki lęk zdawał się zagościć, że prędzej czy później sprawy zejdą na tory mniej przyjemne. Ale nie należał rzecz jasna do ludzi, którzy zwykli przesadnie martwić się na zapas.
- A widzisz, trzymam się, jest przyzwoicie - oznajmił pewnym głosem. - Los obu nas sprowadził do Londynu, nie sądzisz? Choć czasem tęsknię za urokiem Stanów. - Rozmarzył się na moment. No tak, z tym krajem, musiał przyznać, wiązały się jego najlepsze wspomnienia.
Jego oczy błyszczały lekko, odbijając wąskie promienie światła, jakiego obecność była tutaj ograniczona - tańczącego w wesołych migotaniach, załamującego się niczym na powierzchni zwierciadła. Na twarzy zagościł niemal od razu uśmiech - och, nareszcie mógł zapomnieć o dotychczasowych problemach. Najchętniej uniknąłby rozmów na tematy męczące i niewygodne, bo przyszedł tu głównie po to, by właśnie więcej się nie zadręczać.
- Ha, i o tobie mogę powiedzieć to samo - powiedział, poszerzając nieco uniesienie kącików ust, z tonem pełnym serdeczności. Usiadł; cały czas wyglądał na niezmiernie zadowolonego. - Najwyższy czas na spotkanie. Najwyższy. - Przyznał z radością.
Jego pytanie zbiło go z tropu, ale tylko na ułamek sekundy. Później - twarz wróciła do uprzednio przybranej mimiki, a wychodzące na wierzch (po raz kolejny, o zgrozo) wątpliwości, zaczynały w jednym momencie blednąć. Nie, nie, trzeba je odgarnąć gdzieś daleko, niech przepadną. I porozmawiać na normalne tematy. Tylko lekki lęk zdawał się zagościć, że prędzej czy później sprawy zejdą na tory mniej przyjemne. Ale nie należał rzecz jasna do ludzi, którzy zwykli przesadnie martwić się na zapas.
- A widzisz, trzymam się, jest przyzwoicie - oznajmił pewnym głosem. - Los obu nas sprowadził do Londynu, nie sądzisz? Choć czasem tęsknię za urokiem Stanów. - Rozmarzył się na moment. No tak, z tym krajem, musiał przyznać, wiązały się jego najlepsze wspomnienia.
I show not your face but your heart's desire
Może na pozór wcale się nie zmienił, ale gdy ostatnim razem rozmawiał z Thomasem, mogło się zdawać, że Vincent wygrał życie. Tak naprawdę wszystko posypało się znacznie później, choć wówczas mógł już przewidzieć skutki swojej lekkomyślności, ale wtedy jeszcze zachowywał pozory tak dobrze, że sam się na nie nabrał. Widocznie teraz również szło mu całkiem nieźle. Póki co. Nie wyglądał na totalnego bankruta. To go nawet bawiło.
Thomas najwyraźniej był tak samo zadowolony z tego spotkania jak jego przyjaciel. Obaj mężczyźni się za sobą stęsknili. W końcu widywali się bardzo często za dawnych czasów, a potem przerwali znajomość na kilka długich lat. Wspaniale, że mogli się znowu spotkać. To dość ciekawe, bo Vincent wcale nie wybrał Londynu ze względu na dawnego znajomego. Szczerze mówiąc, nawet nie myślał o tym, że prawdopodobnie spotka go w Anglii. Był chyba za bardzo załamany, żeby rozważać pozytywne aspekty ucieczki z USA. To było dla niego takie typowe! Patrzył na świat przez różowe okulary, ale w razie niepowodzenia załamywał się gorzej niż niejeden pesymista. Działał na zasadzie popadania w skrajności i często zdawał sobie z tego sprawę, ale niestety nic nie mógł na to poradzić. Na szczęście dzięki Thomasowi dzisiaj znów był pozytywnie nastawiony do życia.
- To świetnie! - Dobrze było słyszeć, że jest przyzwoicie. Vincent lubił karmić się takimi zapewnieniami, choć biorąc pod uwagę zmartwienie Alice przy ich przypadkowym spotkaniu niedługo po przyjeździe Vincenta do Londynu, mężczyzna miał wątpliwości co do prawdziwości słów kolegi. Jednak gdyby było całkiem źle, nie przyszedłby tutaj. To samo tyczyło się Kruegera - gdyby było całkiem źle, nie dałby rady stwarzać pozorów normalności i nie potrafiłby dalej podchodzić do życia z uśmiechem.
- Ach, to tak jak ja - zamyślił się chwilę. Za Oceanem obu nam byłe lepiej... - Niestety życie ma to do siebie, że ciągle się zmienia. Nawet jakbyśmy tam wrócili... Nic już nie będzie takie samo. - To było trochę smutne, ale z drugiej strony na tym polegał cały urok życia. Trzeba się było czasem dostosować i pewne rzeczy zostawić tylko do sentymentalnego wspominania. Zawsze mogło być jeszcze lepiej, a jak nie lepiej, to przynajmniej można było mieć nadzieję na inne jest dobrze. Vincent całkowicie zakończył w swoim życiu wiele osobnych rozdziałów, które miały ze sobą niewiele wspólnego, ale wszystkie były wspaniałe (no prawie wszystkie).
- Może my po prostu nie możemy się na długo rozstawać? Zawsze w końcu znowu się spotykamy. Czy nam się to podoba, czy nie! - zaśmiał się z własnych słów. - Ta zasada tyczy się także Alice. Gdybym jej nie spotkał, pewnie nieprędko wpadłbym na ten oczywisty pomysł, że mogę się z tobą zobaczyć w Londynie. - I pomyśleć, że za czasów, gdy mężczyźni często się widywali, córka Thomasa była dla Vincenta nikim innym jak TYLKO córką Thomasa - niezbyt istotną postacią drugoplanową, której nie poświęcał zbyt dużej uwagi...
Thomas najwyraźniej był tak samo zadowolony z tego spotkania jak jego przyjaciel. Obaj mężczyźni się za sobą stęsknili. W końcu widywali się bardzo często za dawnych czasów, a potem przerwali znajomość na kilka długich lat. Wspaniale, że mogli się znowu spotkać. To dość ciekawe, bo Vincent wcale nie wybrał Londynu ze względu na dawnego znajomego. Szczerze mówiąc, nawet nie myślał o tym, że prawdopodobnie spotka go w Anglii. Był chyba za bardzo załamany, żeby rozważać pozytywne aspekty ucieczki z USA. To było dla niego takie typowe! Patrzył na świat przez różowe okulary, ale w razie niepowodzenia załamywał się gorzej niż niejeden pesymista. Działał na zasadzie popadania w skrajności i często zdawał sobie z tego sprawę, ale niestety nic nie mógł na to poradzić. Na szczęście dzięki Thomasowi dzisiaj znów był pozytywnie nastawiony do życia.
- To świetnie! - Dobrze było słyszeć, że jest przyzwoicie. Vincent lubił karmić się takimi zapewnieniami, choć biorąc pod uwagę zmartwienie Alice przy ich przypadkowym spotkaniu niedługo po przyjeździe Vincenta do Londynu, mężczyzna miał wątpliwości co do prawdziwości słów kolegi. Jednak gdyby było całkiem źle, nie przyszedłby tutaj. To samo tyczyło się Kruegera - gdyby było całkiem źle, nie dałby rady stwarzać pozorów normalności i nie potrafiłby dalej podchodzić do życia z uśmiechem.
- Ach, to tak jak ja - zamyślił się chwilę. Za Oceanem obu nam byłe lepiej... - Niestety życie ma to do siebie, że ciągle się zmienia. Nawet jakbyśmy tam wrócili... Nic już nie będzie takie samo. - To było trochę smutne, ale z drugiej strony na tym polegał cały urok życia. Trzeba się było czasem dostosować i pewne rzeczy zostawić tylko do sentymentalnego wspominania. Zawsze mogło być jeszcze lepiej, a jak nie lepiej, to przynajmniej można było mieć nadzieję na inne jest dobrze. Vincent całkowicie zakończył w swoim życiu wiele osobnych rozdziałów, które miały ze sobą niewiele wspólnego, ale wszystkie były wspaniałe (no prawie wszystkie).
- Może my po prostu nie możemy się na długo rozstawać? Zawsze w końcu znowu się spotykamy. Czy nam się to podoba, czy nie! - zaśmiał się z własnych słów. - Ta zasada tyczy się także Alice. Gdybym jej nie spotkał, pewnie nieprędko wpadłbym na ten oczywisty pomysł, że mogę się z tobą zobaczyć w Londynie. - I pomyśleć, że za czasów, gdy mężczyźni często się widywali, córka Thomasa była dla Vincenta nikim innym jak TYLKO córką Thomasa - niezbyt istotną postacią drugoplanową, której nie poświęcał zbyt dużej uwagi...
Nie należał do osób nastawionych negatywnie. Pesymizm był dla niego ostatecznością - rozpaczą, kiedy na pewno nie ma szans na ujrzenie innego wyjścia (negacją zjawisk wszelakich, nawet tych przypadkowych, których udział często potrafił zmieniać koleje losu). Był postawą jawnego narzucania sobie beznadziei i żałości, a tego starał się niezwykle wystrzegać; życie nauczyło go, że nie da się przewidzieć następstw, a ciąg przyczynowo-skutkowy rozgrywa się zupełnie inaczej, niekiedy przecząc wzorom oczekiwań. Ale było dobrze. Naprawdę dobrze. Parę rzeczy jedynie go męczyło, lecz starał się je rozwiązywać w miarę czasu i możliwości - toteż liczył, że i one wkrótce przeminął i będzie je wspominać na starość z niefrasobliwym uśmiechem.
- Masz rację, całkowitą rację. - Pokiwał nieco głową, jakby chciał tym gestem wzmagać wydźwięk rzuconej uprzednio wypowiedzi. - Wszystko się zmienia. Ale może dzięki temu na lepsze. - Uśmiechnął się, być może nieco melancholijnie. Miał swoje lata, ale wciąż odczuwał wrażenie, że nie zmienił się przesadnie dużo. Nadal miał siły (i zdrowie mu poniekąd dopisywało, nie licząc incydentu ostatniego choróbska), nadal czerpał inspiracje ku dalszym działaniom.
- Masz coś przeciwko spotkaniu ze starym kumplem? - wybuchnął śmiechem, w którym rzecz jasna nie było ani krztyny ironii czy samej chęci wyśmiania. Nagle przyszła mu myśl, że niezwykle ciekawią go dalsze losy Vincenta - czy podjął się pracy? Dlaczego wybrał akurat Londyn? Jak z jego rodziną? Będąc Elliottem był sam z siebie niezwykle zżyty z krewnymi - choć jeśli owi krewni nie należeli do przesadnie przychylnych osób, nie dziwił się wcale, czemu jego znajomy nie postanawiał wracać do ojczyzny. Zresztą, Niemcy zawsze wydawały mu się obce. Wyizolowane, podobnie jak Brytania. Stany Zjednoczone miały jednak właściwy sobie, niezwykły urok.
- Ech, Alice - zamyślił się, podłapując - nie wiedząc czemu - taki filozoficzny nastrój. Czyżby obudził się w nim po raz kolejny sentyment, owe przekonanie i potwierdzenie, jak bardzo martwił się o swoją najdroższą córeczkę? Wychowywał ją sam i czasem się zastanawiał, czy aby na pewno uczynił to w sposób prawidłowy. Alice jednak potrzebowała matki i prawdę mówiąc nikt jej nie mógł tego zastąpić, nikt nie mógł jej pokazać kobiecego wzorca. - Wszędzie jej pełno, jest taka ciekawa świata. - I towarzyska. Jest bardzo dobra, dodał w myślach. Choć czasem popełnia błędy, jak wszyscy. - Boję się tylko, że kiedyś przysporzy to jej kłopotów. - Zanim zdał sobie sprawę, że powinien zmienić temat, było już właściwie za późno. I nadal nie mógł pozbyć się tych myśli.
- Masz rację, całkowitą rację. - Pokiwał nieco głową, jakby chciał tym gestem wzmagać wydźwięk rzuconej uprzednio wypowiedzi. - Wszystko się zmienia. Ale może dzięki temu na lepsze. - Uśmiechnął się, być może nieco melancholijnie. Miał swoje lata, ale wciąż odczuwał wrażenie, że nie zmienił się przesadnie dużo. Nadal miał siły (i zdrowie mu poniekąd dopisywało, nie licząc incydentu ostatniego choróbska), nadal czerpał inspiracje ku dalszym działaniom.
- Masz coś przeciwko spotkaniu ze starym kumplem? - wybuchnął śmiechem, w którym rzecz jasna nie było ani krztyny ironii czy samej chęci wyśmiania. Nagle przyszła mu myśl, że niezwykle ciekawią go dalsze losy Vincenta - czy podjął się pracy? Dlaczego wybrał akurat Londyn? Jak z jego rodziną? Będąc Elliottem był sam z siebie niezwykle zżyty z krewnymi - choć jeśli owi krewni nie należeli do przesadnie przychylnych osób, nie dziwił się wcale, czemu jego znajomy nie postanawiał wracać do ojczyzny. Zresztą, Niemcy zawsze wydawały mu się obce. Wyizolowane, podobnie jak Brytania. Stany Zjednoczone miały jednak właściwy sobie, niezwykły urok.
- Ech, Alice - zamyślił się, podłapując - nie wiedząc czemu - taki filozoficzny nastrój. Czyżby obudził się w nim po raz kolejny sentyment, owe przekonanie i potwierdzenie, jak bardzo martwił się o swoją najdroższą córeczkę? Wychowywał ją sam i czasem się zastanawiał, czy aby na pewno uczynił to w sposób prawidłowy. Alice jednak potrzebowała matki i prawdę mówiąc nikt jej nie mógł tego zastąpić, nikt nie mógł jej pokazać kobiecego wzorca. - Wszędzie jej pełno, jest taka ciekawa świata. - I towarzyska. Jest bardzo dobra, dodał w myślach. Choć czasem popełnia błędy, jak wszyscy. - Boję się tylko, że kiedyś przysporzy to jej kłopotów. - Zanim zdał sobie sprawę, że powinien zmienić temat, było już właściwie za późno. I nadal nie mógł pozbyć się tych myśli.
I show not your face but your heart's desire
- Na szczęście czasem tak - a czasem nie. - Aktualnie miał wrażenie, że jego życie zmieniło się na gorsze. Jednak zgodnie z panującą zasadą, miał prawo do ogromnej nadziei oraz wiary, że będzie lepiej. Kiedyś na pewno! Wykorzystywał tę możliwość w pełni, wmawiając sobie, że to tylko taki okres przejściowy, który niebawem minie.
Miło było znów się spotkać z wesołym kolegą. Vincentowi brakowało jego śmiechu.
- Jestem zmuszony do zaakceptowania takiego stanu rzeczy. - Na szczęście los oferował nie tylko nieoczekiwane tragedie, ale także zupełnie radosne zbiegi okoliczności i przypadki otwierające wspaniałe rozdziały w życiu. Jeden z nich był początkiem znajomości Vincenta z Thomasem, a teraz znów się spotkali dzięki natknięciu się Kruegera na Alice tego lata.
Temat dziewczyny wywołał na twarzy jej ojca ciepły uśmiech. To dopiero była ekipa! Gdy Vincent po raz pierwszy miał do czynienia z córką kolegi, nie mógł się nadziwić łączącej ich więzi. To była prawdziwa rodzina w najpełniejszym znaczeniu tego słowa! Owszem, brakowało jeszcze matki, ale jeśli ta kobieta była zdolna do porzucania najbliższych, to nawet lepiej, że zrobiła to od razu, uwalniając ich od swojej dziwnej osoby. Vincent nigdy nie poją jej sposobu myślenia i odczuwania emocji. Za to Thomas i Alice byli jak najbardziej zrozumiali i wspaniali. Przede wszystkim miłość. Żadne uczucie i żadna zasada nie była ważniejsza od najpiękniejszej w świecie miłości ojca i córki. Ta atmosfera udzielała się wszystkim, który mieli okazję zetknąć się z relacją Elliottów. Teraz również nie obeszło się bez tego ciepłego uczucia, którym emanował Thomas. Mówił o swoim dziecku, a Vincent słuchał tych nielicznych, ale za to kojących słów.
- Niepotrzebnie - zmarszczył czoło i uśmiechnął się jakby miało to uspokoić obawy przyjaciela. - Alice nie jest naiwną kruszynką trzymaną pod kloszem. To dzielna dziewczyna! - Przypomniała mi się pewna sytuacja, a mianowicie popołudnie, gdy ostatnio widział się z córką kolegi. Była świeżo po bójce z jakąś głupią dziewczyną. Wtedy i on mocno się przestraszył, ale potem doszedł do wniosku, że Alice nie grozi niebezpieczeństwo. W końcu nie miał okazji widzieć tej drugiej, ale z zapewnień dziewczyny wiedział, że również nie wyszła z tego cało. Może niezbyt rozumiał postępowanie młodych panien w dzisiejszych czasach, ale starał się tłumaczyć sobie, że nie ma w tym nic złego i czasem trzeba sięgać po dziwne metody, żeby utrzymać się na powierzchni. Co jak co, ale Alice bez wątpienia posiadała tę umiejętność. - A raczej kobieta - dodał od razu - bo muszę przyznać, że twoja córka wyrosła na przepiękną kobietę. - Na jego twarzy pojawił się nie do końca zamierzony uśmieszek. Wszystko dlatego, że ośmielił się skomplementować Alice do jej ojca, a to mogłaby być niezręczna sytuacja. Zwłaszcza, że... Ale w tej chwili jakoś o tym nie pomyślał. Pomyślał o dziewczynie i o tym, że jest naprawdę bardzo piękna. I miła. I ciekawa. Wyjątkowa.
Miło było znów się spotkać z wesołym kolegą. Vincentowi brakowało jego śmiechu.
- Jestem zmuszony do zaakceptowania takiego stanu rzeczy. - Na szczęście los oferował nie tylko nieoczekiwane tragedie, ale także zupełnie radosne zbiegi okoliczności i przypadki otwierające wspaniałe rozdziały w życiu. Jeden z nich był początkiem znajomości Vincenta z Thomasem, a teraz znów się spotkali dzięki natknięciu się Kruegera na Alice tego lata.
Temat dziewczyny wywołał na twarzy jej ojca ciepły uśmiech. To dopiero była ekipa! Gdy Vincent po raz pierwszy miał do czynienia z córką kolegi, nie mógł się nadziwić łączącej ich więzi. To była prawdziwa rodzina w najpełniejszym znaczeniu tego słowa! Owszem, brakowało jeszcze matki, ale jeśli ta kobieta była zdolna do porzucania najbliższych, to nawet lepiej, że zrobiła to od razu, uwalniając ich od swojej dziwnej osoby. Vincent nigdy nie poją jej sposobu myślenia i odczuwania emocji. Za to Thomas i Alice byli jak najbardziej zrozumiali i wspaniali. Przede wszystkim miłość. Żadne uczucie i żadna zasada nie była ważniejsza od najpiękniejszej w świecie miłości ojca i córki. Ta atmosfera udzielała się wszystkim, który mieli okazję zetknąć się z relacją Elliottów. Teraz również nie obeszło się bez tego ciepłego uczucia, którym emanował Thomas. Mówił o swoim dziecku, a Vincent słuchał tych nielicznych, ale za to kojących słów.
- Niepotrzebnie - zmarszczył czoło i uśmiechnął się jakby miało to uspokoić obawy przyjaciela. - Alice nie jest naiwną kruszynką trzymaną pod kloszem. To dzielna dziewczyna! - Przypomniała mi się pewna sytuacja, a mianowicie popołudnie, gdy ostatnio widział się z córką kolegi. Była świeżo po bójce z jakąś głupią dziewczyną. Wtedy i on mocno się przestraszył, ale potem doszedł do wniosku, że Alice nie grozi niebezpieczeństwo. W końcu nie miał okazji widzieć tej drugiej, ale z zapewnień dziewczyny wiedział, że również nie wyszła z tego cało. Może niezbyt rozumiał postępowanie młodych panien w dzisiejszych czasach, ale starał się tłumaczyć sobie, że nie ma w tym nic złego i czasem trzeba sięgać po dziwne metody, żeby utrzymać się na powierzchni. Co jak co, ale Alice bez wątpienia posiadała tę umiejętność. - A raczej kobieta - dodał od razu - bo muszę przyznać, że twoja córka wyrosła na przepiękną kobietę. - Na jego twarzy pojawił się nie do końca zamierzony uśmieszek. Wszystko dlatego, że ośmielił się skomplementować Alice do jej ojca, a to mogłaby być niezręczna sytuacja. Zwłaszcza, że... Ale w tej chwili jakoś o tym nie pomyślał. Pomyślał o dziewczynie i o tym, że jest naprawdę bardzo piękna. I miła. I ciekawa. Wyjątkowa.
Jeśli chodziło o temat Alice - ukochanej córki Thomasa Elliotta, która była dla niego niezmiernie ważną (o ile nie najważniejszą) osobą w życiu, mógłby o niej rozmawiać godzinami. Zawsze znalazłby określoną sprawę, uznaną przez niego za godną poruszenia. Uważał, że Vincent go rozumie, rozumie doskonale, ponieważ również zwykł obserwować wszystko przez te lata. I czasem - dopadała go melancholia, kiedy zastanawiał się nad mijającym nieuchronnie czasem. Alice stała się już kobietą, choć Thomas Elliott momentami wątpił, czy aby w pełni udało jej się osiągnąć dojrzałość i odpowiedzialność. Gdzie przyszły mąż, gdzie chęć ustawienia się? Dodatkowo odnosił wrażenie, że jego córka zbyt często pakowała się w różnego rodzaju tarapaty. Wolałby, gdyby była spokojna, choć rozumiał - nie należy być typowo statycznym i pozwalać sobie na nudną bierność. Sam był człowiekiem przepadającym za towarzystwem, stąd między innymi jego dzisiejsza wizyta. Zamyślił się na moment, lecz wkrótce potem odzyskał więź ze światem, spoglądając na przyjaciela ponownie - usiłując przy tym niejako zdobyć się na uśmiech.
- Masz rację, jest dzielna - przyznał. Wiedział, że asertywna postawa jego córki sprawia, że nie będzie dała ona się zastraszyć. Przynajmniej miała silny charakter, przynajmniej, a to w tych czasach i przy takim statusie krwi, było cechą nade wszystko pożądaną, ba, cechą niezbędną. - Być może martwię się niepotrzebnie - dodał, nie chcąc wyraźnie już kontynuować danego tematu. Zrozumiał, że może on być niezręczny, nieodpowiedni, sprowadzając sytuację ku niewłaściwym torom. Nie chciał budować napięcia ani sprawiać, by atmosfera stawała się dla nich nie do zniesienia. W końcu przyszli tutaj luźno porozmawiać, przyszli, by na moment zapomnieć o targających nich kłopotach - albo raczej sam tutaj przyszedł w tym celu, choć domyślał się, że musiał istnieć konkretny powód, dla którego Vincent już nie był w Stanach.
- Szybko wyrosła. Choć to nie zmienia faktu, że... - zaczął lecz urwał, w porę się kontrolując. - A zresztą, na nic moje wątpliwości. Nie opowiedziałeś mi jeszcze, co konkretnie u ciebie słychać. - Zmienił temat. Całe szczęście, dosyć tego martwienia się - należało przejść do rzeczy ciekawszych. Vincent zawsze był osobą - w jego mniemaniu - która miała bardzo dużo do powiedzenia. Podobnie jak on podróżował, a nawet podróżował liczniej i częściej od niego samego, toteż wiedza jego na temat miejsc wszelakich, była naprawdę rozległa podobnie jak poszerzające się za każdym razem horyzonty.
- Naprawdę mnie to ciekawi - zapewnił jeszcze, chcąc zachęcić przyjaciela do opowiedzenia swojej historii.
- Masz rację, jest dzielna - przyznał. Wiedział, że asertywna postawa jego córki sprawia, że nie będzie dała ona się zastraszyć. Przynajmniej miała silny charakter, przynajmniej, a to w tych czasach i przy takim statusie krwi, było cechą nade wszystko pożądaną, ba, cechą niezbędną. - Być może martwię się niepotrzebnie - dodał, nie chcąc wyraźnie już kontynuować danego tematu. Zrozumiał, że może on być niezręczny, nieodpowiedni, sprowadzając sytuację ku niewłaściwym torom. Nie chciał budować napięcia ani sprawiać, by atmosfera stawała się dla nich nie do zniesienia. W końcu przyszli tutaj luźno porozmawiać, przyszli, by na moment zapomnieć o targających nich kłopotach - albo raczej sam tutaj przyszedł w tym celu, choć domyślał się, że musiał istnieć konkretny powód, dla którego Vincent już nie był w Stanach.
- Szybko wyrosła. Choć to nie zmienia faktu, że... - zaczął lecz urwał, w porę się kontrolując. - A zresztą, na nic moje wątpliwości. Nie opowiedziałeś mi jeszcze, co konkretnie u ciebie słychać. - Zmienił temat. Całe szczęście, dosyć tego martwienia się - należało przejść do rzeczy ciekawszych. Vincent zawsze był osobą - w jego mniemaniu - która miała bardzo dużo do powiedzenia. Podobnie jak on podróżował, a nawet podróżował liczniej i częściej od niego samego, toteż wiedza jego na temat miejsc wszelakich, była naprawdę rozległa podobnie jak poszerzające się za każdym razem horyzonty.
- Naprawdę mnie to ciekawi - zapewnił jeszcze, chcąc zachęcić przyjaciela do opowiedzenia swojej historii.
I show not your face but your heart's desire
Thomas był rozsądnym facetem, więc na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma co się zadręczać zmartwieniami. To normalne, że troszczył się o córkę i chciał dla niej jak najlepiej. Jednak póki nie zdarzyło się nic godnego snucia niepotrzebnych czarnych wizji, bez sensu było się zadręczać, albo roztrząsać jakieś swoje zmartwienia. Zwłaszcza w rozmowie z kimś takim jak Vincent. Jeszcze chwila, a Krueger zacząłby mieć poważne wyrzuty sumienia. W końcu zachował się bardzo nielojalnie dając się uwieść córce kolegi. Najlepszego kolegi! Temat Alice był tematem bardzo niebezpiecznym w tej sytuacji. Co prawda ona była dorosłą kobietą i sama decydowała o swoim życiu, poza tym Vincent do niczego jej nie zmuszał, ani nie używał żadnego rodzaju manipulacji. Jednak stało się coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć i - o zgrozo! - to nie było tylko jedna chwila zapomnienia. Może trwało to zaledwie kilka dni (i nocy), ale i tak ciągnęli tę relację zdecydowanie za długo. Teraz Krueger musiał tłumić w sobie wyrzuty sumienia, coraz bardziej nasilające się w tym momencie. Nerwowe wodzenie wzrokiem po sali... i wreszcie Thomas zmienił temat! Słusznie. Bardzo słusznie, choć może konkrety z życia Vincenta nie były najtrafniejszym wyborem. Zapytany prawie zupełnie zapomniał o poprzednich rozważaniach, skupiając się na kolejnym kłopocie. Zrobił dziwną minę jakby chciał dać do zrozumienia swojemu koledze, że nie wie, co u niego słychać, a to było śmiesznie niemożliwe. Szczególnie przeraziło go słowo konkretnie, bo świadczyło o tym, że Thomas nie odpuści, póki nie dowie się wszystkiego. Krueger zupełnie tak samo czuł się w rozmowie z Alice, z tym że ją mógł wykiwać. Z Thomasem za bardzo się przyjaźnił, żeby zdołać nabrać go na jakieś sztuczki, a i dziewczyna zagroziła mu ostatnio, że przy najbliższej okazji, wyciągnie z niego wszystko. Potworna rodzinka!
- Skoro tak twierdzisz... - zaczął niechętnie. - Ogólnie jakoś żyję, ale... - popatrzył mu prosto w oczy, jakby to miało mu dodać odwagi, a jak wiadomo, to działa zupełnie odwrotnie. - Miałeś rację co do tego typa spod ciemnej gwiazdy, wiesz? Nie powinienem był dać się skusić na te atrakcyjne warunki i nie powinienem brać od niego żadnej kasy. Byłem jednak pewien, że... - westchnął - za bardzo wierzyłem w swoje szczęście. - Szczególnie to w kartach, ale o tym ci już nie powiem... - Wyszło jak wyszło i musiałem - UCIEKAĆ! - się wynieść dokądś. Wybrałem stary, dobry Londyn. - Uśmiechnął się niepewnie, próbując wyczytać coś z twarzy Thomasa. Był zły? Był zawiedziony? Smutny? A może zażenowany? Miał rację, ale Vincent i tak wiedział lepiej.
To tak naprawdę była już cała historia. Bez sensu było rozbijać ją na jeszcze bardziej szczegółowe detale. Mężczyzna nie widział też potrzeby dodawania tego o kartach. To było tak samo głupie jak tamto, a on nie miał zamiaru jeszcze bardziej pogrążać się w oczach przyjaciela.
- Skoro tak twierdzisz... - zaczął niechętnie. - Ogólnie jakoś żyję, ale... - popatrzył mu prosto w oczy, jakby to miało mu dodać odwagi, a jak wiadomo, to działa zupełnie odwrotnie. - Miałeś rację co do tego typa spod ciemnej gwiazdy, wiesz? Nie powinienem był dać się skusić na te atrakcyjne warunki i nie powinienem brać od niego żadnej kasy. Byłem jednak pewien, że... - westchnął - za bardzo wierzyłem w swoje szczęście. - Szczególnie to w kartach, ale o tym ci już nie powiem... - Wyszło jak wyszło i musiałem - UCIEKAĆ! - się wynieść dokądś. Wybrałem stary, dobry Londyn. - Uśmiechnął się niepewnie, próbując wyczytać coś z twarzy Thomasa. Był zły? Był zawiedziony? Smutny? A może zażenowany? Miał rację, ale Vincent i tak wiedział lepiej.
To tak naprawdę była już cała historia. Bez sensu było rozbijać ją na jeszcze bardziej szczegółowe detale. Mężczyzna nie widział też potrzeby dodawania tego o kartach. To było tak samo głupie jak tamto, a on nie miał zamiaru jeszcze bardziej pogrążać się w oczach przyjaciela.
Z początku, kiedy spytał się Vincenta, kierowało nim wyłącznie zaintrygowanie. Potem zaś, zaczął rozważać - czy aby na pewno dobrze, że owe pytanie zadaje, czy jego przyjaciel nie poczuje się zaatakowany, podejrzewany o coś... Czy aby na pewno będzie chciał wszystko powiedzieć, czy może poczuje, że Thomas pragnie wyciągać z niego fakty siłą. Nic z tych rzeczy, choć Elliott cenił sobie szczerość nade wszystko - podobnie, jak cenił sobie towarzystwo dawnego znajomego, na dodatek, znajomego w tym samym wieku. Kto mógł się lepiej zrozumieć od rówieśników? Co prawda dorastali w różnych środowiskach, lecz los obu ich skierował do Stanów Zjednoczonych. A potem, jak nietrudno się domyśleć, zdołali zobaczyć się w Londynie. Co będzie dalej, miało dopiero się okazać.
Całe szczęście, że ze strony własnej, obawy na temat Alice zdołały u Thomasa przeminąć. Nie czułby się dobrze, nadal szerząc swój melancholijny nastrój, który mógłby zacząć się niekorzystnie udzielać w rozmowie. Widział również, że zmiana tematu nie pomogła konwersacji, bowiem Vincent nie sprawiał wrażenia szczególnie nim rozentuzjazmowanego. A wiedział, że przyjaciel nie należał do obłudników, którzy udają inny niż jest stan rzeczy. I przez moment pożałował pytania.
Choć z drugiej strony - przecież musiał wiedzieć, przecież był ciekawy; co więcej, w razie jakiś prawdziwych kłopotów, rzecz jasna chętnie udzieliłby pomocy.
- Tak bywa, niestety - skwitował tylko, nie chcąc się bardzo rozwodzić. Po spotkaniu się z przeciwnościami takimi a nie innymi, trzeba było liczyć, że wyciągną one swe konsekwencje. I Vincent się o nich przekonał, przekonał doskonale - na własnej skórze, co wcale nie cieszyło mężczyzny; o nie, byłoby o wiele lepiej, gdyby jednak przesadna wiara w szczęście okazała się adekwatna. Niestety, czasu nie dało się cofnąć. Nie miał zamiaru obwiniać o nic Kruegera, ponieważ sam nie był do końca święty i zdołał narobić w swoim życiu wiele błędów. Na szczęście, błędy miały to do siebie, że wyciągnięte z nich wnioski niekiedy bardzo się przydawały.
- Londyn nie jest taki zły, mimo swojej konserwatywności - oznajmił z lekkim, przyjaznym uśmiechem. - Na pewno znajdziesz innych ciekawych ludzi. Jak ja zresztą. No i zawsze jesteśmy przyjaciółmi.
Chciał, by Vincent wiedział, że zawsze może na niego liczyć.
Bo taka była prawda. Kłótnie byłyby jedynie w ich przypadku nieuzasadnioną - i kompletnie bezsensowną - stratą czasu.
Całe szczęście, że ze strony własnej, obawy na temat Alice zdołały u Thomasa przeminąć. Nie czułby się dobrze, nadal szerząc swój melancholijny nastrój, który mógłby zacząć się niekorzystnie udzielać w rozmowie. Widział również, że zmiana tematu nie pomogła konwersacji, bowiem Vincent nie sprawiał wrażenia szczególnie nim rozentuzjazmowanego. A wiedział, że przyjaciel nie należał do obłudników, którzy udają inny niż jest stan rzeczy. I przez moment pożałował pytania.
Choć z drugiej strony - przecież musiał wiedzieć, przecież był ciekawy; co więcej, w razie jakiś prawdziwych kłopotów, rzecz jasna chętnie udzieliłby pomocy.
- Tak bywa, niestety - skwitował tylko, nie chcąc się bardzo rozwodzić. Po spotkaniu się z przeciwnościami takimi a nie innymi, trzeba było liczyć, że wyciągną one swe konsekwencje. I Vincent się o nich przekonał, przekonał doskonale - na własnej skórze, co wcale nie cieszyło mężczyzny; o nie, byłoby o wiele lepiej, gdyby jednak przesadna wiara w szczęście okazała się adekwatna. Niestety, czasu nie dało się cofnąć. Nie miał zamiaru obwiniać o nic Kruegera, ponieważ sam nie był do końca święty i zdołał narobić w swoim życiu wiele błędów. Na szczęście, błędy miały to do siebie, że wyciągnięte z nich wnioski niekiedy bardzo się przydawały.
- Londyn nie jest taki zły, mimo swojej konserwatywności - oznajmił z lekkim, przyjaznym uśmiechem. - Na pewno znajdziesz innych ciekawych ludzi. Jak ja zresztą. No i zawsze jesteśmy przyjaciółmi.
Chciał, by Vincent wiedział, że zawsze może na niego liczyć.
Bo taka była prawda. Kłótnie byłyby jedynie w ich przypadku nieuzasadnioną - i kompletnie bezsensowną - stratą czasu.
I show not your face but your heart's desire
Sprawa opuszczenia Stanów ciągnęła się za Vincentem od sierpnia. Ciągle musiał o niej mówić, ciągle odbijała się czkawką. Czy już nigdy się od tego nie uwolni? Miał coraz silniejsze obawy, że tak właśnie będzie. Musiał zmierzyć się z własnymi błędami i słabościami. Jak to mówią: jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Vincent pościelił sobie źle, fatalnie wręcz, a teraz cierpiał na nieznośne bóle i łamanie w kościach. Na szczęście Thomas nie należał do ludzi, którzy żerowali na potknięciach swoich znajomych, żeby tryumfalnie krzyknąć: A nie mówiłem?, on nigdy nie cieszył się z cudzych porażek - tego Vincent był pewien! I to go bardzo cieszyło.
- Tak, wiem, dzięki - uśmiechnął się niepewnie. Zdawał sobie sprawę, że pomimo tego, że on sam nie jest najlepszym przyjacielem dla Thomasa, to i tak bez wahania zawsze może na niego liczyć i bezgranicznie mu ufać. Przynajmniej ze strony Elliotta była to najprawdziwsza przyjaźń. Vincentowi znowu zrobiło się głupio. Czuł, że musi zrobić wszystko co w jego mocy, a nawet więcej, żeby już nigdy go nie zawieść. Nie chciał po raz kolejny prosić go o pomoc. Na pewno nie przy pierwszym spotkaniu po latach. Obiecał sobie i Thomasowi (choć mu tego nie powiedział), że już nigdy nie wpakuje się w tarapaty, które przyjaciel mu usilnie odradza. On po prostu był mądrzejszy i Vincent musiał to w końcu przyznać... choć łatwo nie było i nie rozważał tej myśli zbyt długo. Po prostu po części przyjął ją do wiadomości. - Na pewno wyjdę z tej sytuacji. Mam bratanka, który mi pomaga... - Kolejny nieprzyjemny temat? Co to, to nie! - Ale może nie mówmy już o tym. Gadaj lepiej o swoich mugolskich sprawach, bo to zawsze było bardzo ciekawe! - poklepał kumpla po ramieniu i stwierdził, że trzeba rozglądnąć się za czymś do picia. Kto to widział, żeby tak o suchym pysku?...
zt
- Tak, wiem, dzięki - uśmiechnął się niepewnie. Zdawał sobie sprawę, że pomimo tego, że on sam nie jest najlepszym przyjacielem dla Thomasa, to i tak bez wahania zawsze może na niego liczyć i bezgranicznie mu ufać. Przynajmniej ze strony Elliotta była to najprawdziwsza przyjaźń. Vincentowi znowu zrobiło się głupio. Czuł, że musi zrobić wszystko co w jego mocy, a nawet więcej, żeby już nigdy go nie zawieść. Nie chciał po raz kolejny prosić go o pomoc. Na pewno nie przy pierwszym spotkaniu po latach. Obiecał sobie i Thomasowi (choć mu tego nie powiedział), że już nigdy nie wpakuje się w tarapaty, które przyjaciel mu usilnie odradza. On po prostu był mądrzejszy i Vincent musiał to w końcu przyznać... choć łatwo nie było i nie rozważał tej myśli zbyt długo. Po prostu po części przyjął ją do wiadomości. - Na pewno wyjdę z tej sytuacji. Mam bratanka, który mi pomaga... - Kolejny nieprzyjemny temat? Co to, to nie! - Ale może nie mówmy już o tym. Gadaj lepiej o swoich mugolskich sprawach, bo to zawsze było bardzo ciekawe! - poklepał kumpla po ramieniu i stwierdził, że trzeba rozglądnąć się za czymś do picia. Kto to widział, żeby tak o suchym pysku?...
zt
Czarny Kot
Szybka odpowiedź