Główna czytelnia
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Główna czytelnia
Jest to najczęściej okupowane przez gości pomieszczenie w Bibliotece Londyńskiej. Mimo panującej tu względnej ciszy, pilnowanej przez pracowników instytucji, często usłyszeć można miarowe przewracanie stronic ksiąg, szuranie nóg krzeseł, oraz ciężki odgłos kroczących butów. Nie jest to miejsce tak samo pogrążone w ciszy, jak boczna czytelnia biblioteki. Jednak główna czytelnia znajduje się centralnie we wnętrzu biblioteki, co mimo jej większego zatłoczenia, sprawia, że pomieszczenie te jest wbrew wszystkiemu najatrakcyjniejsze dla znaczącej części użytkowników biblioteki. Warto jednak mieć na uwadze, że znaczna część księgozbiorów - ta napisana przez mugoli - została usunięta; półki powoli uzupełniane są kolejnymi tytułami, które wyszły spod pióra szanowanych magów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:08, w całości zmieniany 3 razy
| 13 grudnia
To nie był dobry dzień.
Wiedziałem o tym już od świtu – zanim jeszcze zerknąłem na zawieszony obok lodówki kalendarz, i zanim z niesmakiem pominąłem kolumnę z astromagicznym horoskopem, uparcie drukowaną w każdym nowym numerze Horyzontów. Nie musiałem nawet sprawdzać daty, żeby wiedzieć; wystarczyło, że z łóżka – wyjątkowo – wyciągnęło mnie nadejście sowy. Jednej, a później następnej, i następnej; niewielkie paczuszki i starannie zaadresowane koperty pojawiały się na drewnianym stole w kuchni, ale ja po żadną z nich nie sięgałem, wiedząc doskonale, że zawierały życzenia urodzinowe – nadesłane przez ludzi, którzy musieli być ze mną na tyle blisko, by wiedzieć, kiedy się urodziłem, i na tyle daleko, by nie pamiętać, że już od lat konsekwentnie odmawiałem świętowania tego dnia. A dokładniej – odkąd jej śmierć położyła się cieniem na zimowych miesiącach, sprawiając, że trudno było mi wytrzymać w pustych murach Świetlika; w tamtych chwilach szczególnie brakowało mi w nich wszystkiego, a przejmująca cisza – zazwyczaj tak przeze mnie ceniona – sprawiała, że nie mogłem się skupić na pracy, a moje własne myśli zdawały się dudnić mi w głowie, raz po raz odpowiadając mi niezrozumiałym echem.
To właśnie dlatego musiałem stamtąd wyjść; opuszczanie bezpiecznych ścian może i nie było najrozsądniejsze, nie w obecnych czasach, chwilowo nie potrafiłem jednak funkcjonować w przestrzeni tak dusznej od wspomnień. Nie myśląc wiele, zabrałem więc ze sobą całe naręcze notatek (niektórych niepotrzebnych; wciąż miałem problem z utrzymywaniem porządku, w trakcie studiów nad nowym tematem wszystko wydawało mi się ważne i niezbędne, warte trzymania pod ręką) i, zatrzymawszy się na tuż przy głównym placu w Dolinie Godryka, machnąłem na Błędnego Rycerza. Podróż do Londynu okazała się dokładnie tak długa i karkołomna, jak się spodziewałem (w pewnym momencie kierowca zahamował tak gwałtownie, że rolki pergaminu wypadły mi z rąk i potoczyły się pod siedzenia, przez co przeżyłem kilka przerażających chwil, kiedy to musiałem poprosić stuletnią staruszkę o spojrzeniu bazyliszka, by odsunęła na bok swoją walizkę, która – przysięgam – ruszała się i miauczała), ale koniec końców udało mi się dotrzeć na miejsce w jednym kawałku. Względnie – bo schodząc chwiejnie po metalowych schodkach zorientowałem się, że okulary w drucianych oprawkach, których od dłuższego czasu potrzebowałem, zostały na stole w kuchni – tuż obok przeklętej gazety, wciąż otwartej na dzisiejszym horoskopie.
Mimo wszystko nie zdecydowałem się na powrót na tarczy, przysięgając sobie jednak po drodze do Biblioteki Londyńskiej, że jeżeli wzgardzona kolumna zawierała ostrzeżenie przed zapominalstwem, spalę Horyzonty w kominku.
Rzadko zdarzało mi się pracować w miejscach publicznych – nie przepadałem nigdy za tłumami, nie mogąc pozbyć się irracjonalnego wrażenia, że ktoś ciągle zerka mi przez ramię – tego dnia główna czytelnia świeciła jednak pustkami. I właściwie – nic dziwnego; po pierwsze, było jeszcze bardzo wcześnie; po drugie, zbliżał się okres świąteczny; i wreszcie po trzecie: trwała wojna. Już zupełnie otwarta, niemożliwa do zignorowania; grzmiąca nad czarodziejskim światem w sposób zarówno metaforyczny, jak i całkiem dosłowny, hektolitrami marznącego deszczu ze śniegiem wlewający mi się za kołnierz, i wysypujący z niego, gdy ostrożnie odwiesiłem płaszcz przy wejściu, nie zapominając zabrać z niego ulubionego pióra (i zagubionej-odnalezionej pary okularów; w milczeniu własnych myśli przeprosiłem oskarżony niesłusznie horoskop o spiskowanie przeciwko mnie).
Drogę od wejścia do ulubionego stolika pokonałem przyspieszonym krokiem, celowo unikając kontaktu wzrokowego z uśmiechniętą pracownicą biblioteki; wiedziałem, że jeżeli tylko skrzyżujemy spojrzenia, moje usta same wygną się w zachęcająco-niezręczny uśmiech, który życzliwa kobieta potraktuje jako zaproszenie do zaproponowania mi pomocy w odnalezieniu interesujących mnie dzieł. Takich, których jako mugolka znać nie mogła – zdecydowałem się więc oszczędzić zakłopotania sobie, a jej straconego czasu, i ominąłem ją szerokim łukiem, chwilę później rozkładając pergaminy i publikacje na blacie strategicznie ukrytym za wystającym z bocznej alejki regałem.
Kilkugodzinne posiedzenie rozpocząłem od uporządkowania moich wiecznie nieuporządkowanych notatek, które po ostatnich intensywnych tygodniach nosiły na sobie więcej przekreśleń niż faktycznej treści. Powodem, rzecz jasna, były anomalie: odkąd tylko się pojawiły, rozciągając się nad Wielką Brytanią niczym niemożliwa do poskromienia plaga, właściwie niczego nie byłem w stanie doprowadzić do końca. Prawa rządzące magicznym światem, do tej pory nienaruszalne, nagle zostały naruszone, podważając niemal każdą teorię i dowód, które uznawałem za oczywiste. Podstawy zaklęć, jeszcze nieprzetestowanych i nieopisanych, stworzone przed majową eksplozją, przestały działać tak, jak powinny; określenie, dlaczego, zabrało mi całe tygodnie – a nawet kiedy już mi się to udało, okazało się, że była to wiedza bezużyteczna, bo wprowadzane przeze mnie korekty działały tylko czasami. Albo przy konkretnej pogodzie, lub w konkretnych miejscach – co z perspektywy nauki oznaczało, że w praktyce mogły równie dobrze nie działać wcale. Być może powinien był po prostu pogodzić się z faktem, że ktoś złośliwe podmienił mi wszystkie figury na szachownicy, i to w połowie trwającej w najlepsze rozgrywki o naukowe odkrycie – ale nie mogłem; niestabilna magia, która od miesięcy psuła mi szyki, wciąż stanowiła dla mnie czynnik kompletnie niezrozumiały, podczas gdy ja od dziecka całym sercem i umysłem nie znosiłem nie rozumieć. Możliwość opisania otaczającej mnie rzeczywistości za pomocą liczb była dla mnie czymś oczywistym i potrzebnym, co dawało mi poczucie bezpieczeństwa niemal tak samo realne, co chronione zaklęciami ściany Świetlika. Anomalie odebrały mi ten luksus – wytoczyłem im więc wojnę, wojując jednak nie różdżką, a pergaminem i piórem, i póki co sromotnie przegrywając. Pole bitwy wyglądało żałośnie, stosy pergaminów, które rozłożyłem przed sobą, a na których od dawna starałem się rozłożyć wstrząsające Wielką Brytanią wyładowania na czynniki pierwsze, nie miały nic wspólnego z eleganckimi równaniami, w których strona lewa bezsprzecznie równała się prawej. Funkcje, za pomocą których próbowałem opisać poszczególne elementy i wyjaśnić nietypowy, nieregularny przepływ magii, stawały się z czasem tak skomplikowane, że przestawało wynikać z nich cokolwiek – a ja wracałem do punktu wyjścia, z nieodpartym wrażeniem, że wiedziałem jeszcze mniej niż na samym początku.
A przecież nie oczekiwałem wcale cudów; zaklęcie, nad którym tego dnia pracowałem, miało służyć zabezpieczeniu listów przed nieuprawnionymi oczami. Oparte głównie na transmutacji, powinno – w założeniu – zmieniać atrament w niewidzialny, ale tylko wtedy, gdy po zapisaną nim wiadomość sięgnęły ręce do tego niepowołane. W teorii nie powinno być to trudne, związanie energii zaklęcia z charakterystycznymi cechami magii zaklętej w różdżce czarodzieja – na tyle niepowtarzalnej, że prawdopodobieństwo natrafienia na dwie takie same było pomijalne – załatwiłoby najtrudniejszy element badań, gdyby nie niemożliwe do wykluczenia zakłócenia, wywołane wibrującą w powietrzu magią. Niestabilną, nieprzewidywalną, zachowującą się wbrew wszelkiej logice – i, co najgorsze, stanowiącą zagrożenie dla każdego podjętego przedsięwzięcia.
Może powinienem zacząć od początku?
Pokręciłem głową, zerkając na zegarek, którego wskazówki przesunęły się już daleko ku godzinom wieczornym (kiedy – nie miałem pojęcia, wydawało mi się, że dopiero co tutaj przyszedłem; kolejne linijki zapisanego pergaminu opowiadały co prawda inną historię, ale relatywnie poczynione postępy – już nie). Ze zrezygnowaniem sięgnąłem do jednej z ksiąg, tych traktujących o najstarszej magii, która co prawda nie dała mi odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania dotyczące anomalii, ale to właśnie tam schowałem otrzymany przed kilkoma dniami list od dawnego ucznia, żywo zainteresowanego szalejącym nad Anglią zjawiskiem. Wymienialiśmy korespondencję już od jakiegoś czasu, do tej pory nie dochodząc jednak do żadnych zadowalających wniosków; lubiłem jednak spoglądać na problem z jego punktu widzenia, zwłaszcza, gdy czułem, że sam siebie zapędziłem w kozi róg.
Przeczytałem przesłane przez niego notatki kilkukrotnie, w międzyczasie przekreślając niemal połowę własnych i poprawiając je na nowo – z uwzględnieniem tego, co zauważył. Bardziej, żeby sprawdzić, co z tego wyjdzie, niż z przekonania, że wyjdzie cokolwiek – ale doświadczenie nauczyło mnie już, że przy problemach tego kalibru nie dało się pójść do przodu, jeżeli nie popełniło się najpierw wystarczającej ilości błędów. Nawet najbardziej utalentowany gracz szachowy był w stanie przewidzieć tylko kilka ruchów; gdy tych pozostały dziesiątki, trzeba było próbować na ślepo.
A skoro już o ślepocie mowa… – Przepraszam? – usłyszałem gdzieś nad sobą; miły głos, kobiecy – uniosłem spojrzenie, w półmroku przygaszonych lamp dostrzegając miękkie rysy uśmiechniętej pracownicy biblioteki, którą minąłem wchodząc do budynku. Zawiesiłem na niej pytający wzrok, poprawiając zsuwające się z nosa okulary, i dopiero wtedy zauważając, że zapadł zmrok – a w głównej czytelni pozostałem sam. No, z nią. Zerknąłem na zegarek, wiedząc już, jakie będą jej słowa, nim jeszcze ponownie otworzyła usta. – Za kilka minut zamykamy. – Kiwnąłem głową, zbierając z blatu pergaminy, odrobine zbyt szybko – nie chciałem jednak, by zerknęła na nie z ciekawości i dostrzegła poruszające się wykresy. Upewniłem się trzy razy, że na pewno żadnego z nich nie zostawiłem za sobą – Kodeks Tajności być może i należał już do przeszłości, ale mój ojciec strzegł go zbyt długo, bym tak po prostu o tym zapomniał – po czym narzuciłem na siebie płaszcz, po raz drugi przechodząc przez drzwi tak, by nie skrzyżować spojrzeń z ładną mugolką, choć trochę miałem ochotę zaprosić ją na kawę.
Może następnym razem.
| zt
To nie był dobry dzień.
Wiedziałem o tym już od świtu – zanim jeszcze zerknąłem na zawieszony obok lodówki kalendarz, i zanim z niesmakiem pominąłem kolumnę z astromagicznym horoskopem, uparcie drukowaną w każdym nowym numerze Horyzontów. Nie musiałem nawet sprawdzać daty, żeby wiedzieć; wystarczyło, że z łóżka – wyjątkowo – wyciągnęło mnie nadejście sowy. Jednej, a później następnej, i następnej; niewielkie paczuszki i starannie zaadresowane koperty pojawiały się na drewnianym stole w kuchni, ale ja po żadną z nich nie sięgałem, wiedząc doskonale, że zawierały życzenia urodzinowe – nadesłane przez ludzi, którzy musieli być ze mną na tyle blisko, by wiedzieć, kiedy się urodziłem, i na tyle daleko, by nie pamiętać, że już od lat konsekwentnie odmawiałem świętowania tego dnia. A dokładniej – odkąd jej śmierć położyła się cieniem na zimowych miesiącach, sprawiając, że trudno było mi wytrzymać w pustych murach Świetlika; w tamtych chwilach szczególnie brakowało mi w nich wszystkiego, a przejmująca cisza – zazwyczaj tak przeze mnie ceniona – sprawiała, że nie mogłem się skupić na pracy, a moje własne myśli zdawały się dudnić mi w głowie, raz po raz odpowiadając mi niezrozumiałym echem.
To właśnie dlatego musiałem stamtąd wyjść; opuszczanie bezpiecznych ścian może i nie było najrozsądniejsze, nie w obecnych czasach, chwilowo nie potrafiłem jednak funkcjonować w przestrzeni tak dusznej od wspomnień. Nie myśląc wiele, zabrałem więc ze sobą całe naręcze notatek (niektórych niepotrzebnych; wciąż miałem problem z utrzymywaniem porządku, w trakcie studiów nad nowym tematem wszystko wydawało mi się ważne i niezbędne, warte trzymania pod ręką) i, zatrzymawszy się na tuż przy głównym placu w Dolinie Godryka, machnąłem na Błędnego Rycerza. Podróż do Londynu okazała się dokładnie tak długa i karkołomna, jak się spodziewałem (w pewnym momencie kierowca zahamował tak gwałtownie, że rolki pergaminu wypadły mi z rąk i potoczyły się pod siedzenia, przez co przeżyłem kilka przerażających chwil, kiedy to musiałem poprosić stuletnią staruszkę o spojrzeniu bazyliszka, by odsunęła na bok swoją walizkę, która – przysięgam – ruszała się i miauczała), ale koniec końców udało mi się dotrzeć na miejsce w jednym kawałku. Względnie – bo schodząc chwiejnie po metalowych schodkach zorientowałem się, że okulary w drucianych oprawkach, których od dłuższego czasu potrzebowałem, zostały na stole w kuchni – tuż obok przeklętej gazety, wciąż otwartej na dzisiejszym horoskopie.
Mimo wszystko nie zdecydowałem się na powrót na tarczy, przysięgając sobie jednak po drodze do Biblioteki Londyńskiej, że jeżeli wzgardzona kolumna zawierała ostrzeżenie przed zapominalstwem, spalę Horyzonty w kominku.
Rzadko zdarzało mi się pracować w miejscach publicznych – nie przepadałem nigdy za tłumami, nie mogąc pozbyć się irracjonalnego wrażenia, że ktoś ciągle zerka mi przez ramię – tego dnia główna czytelnia świeciła jednak pustkami. I właściwie – nic dziwnego; po pierwsze, było jeszcze bardzo wcześnie; po drugie, zbliżał się okres świąteczny; i wreszcie po trzecie: trwała wojna. Już zupełnie otwarta, niemożliwa do zignorowania; grzmiąca nad czarodziejskim światem w sposób zarówno metaforyczny, jak i całkiem dosłowny, hektolitrami marznącego deszczu ze śniegiem wlewający mi się za kołnierz, i wysypujący z niego, gdy ostrożnie odwiesiłem płaszcz przy wejściu, nie zapominając zabrać z niego ulubionego pióra (i zagubionej-odnalezionej pary okularów; w milczeniu własnych myśli przeprosiłem oskarżony niesłusznie horoskop o spiskowanie przeciwko mnie).
Drogę od wejścia do ulubionego stolika pokonałem przyspieszonym krokiem, celowo unikając kontaktu wzrokowego z uśmiechniętą pracownicą biblioteki; wiedziałem, że jeżeli tylko skrzyżujemy spojrzenia, moje usta same wygną się w zachęcająco-niezręczny uśmiech, który życzliwa kobieta potraktuje jako zaproszenie do zaproponowania mi pomocy w odnalezieniu interesujących mnie dzieł. Takich, których jako mugolka znać nie mogła – zdecydowałem się więc oszczędzić zakłopotania sobie, a jej straconego czasu, i ominąłem ją szerokim łukiem, chwilę później rozkładając pergaminy i publikacje na blacie strategicznie ukrytym za wystającym z bocznej alejki regałem.
Kilkugodzinne posiedzenie rozpocząłem od uporządkowania moich wiecznie nieuporządkowanych notatek, które po ostatnich intensywnych tygodniach nosiły na sobie więcej przekreśleń niż faktycznej treści. Powodem, rzecz jasna, były anomalie: odkąd tylko się pojawiły, rozciągając się nad Wielką Brytanią niczym niemożliwa do poskromienia plaga, właściwie niczego nie byłem w stanie doprowadzić do końca. Prawa rządzące magicznym światem, do tej pory nienaruszalne, nagle zostały naruszone, podważając niemal każdą teorię i dowód, które uznawałem za oczywiste. Podstawy zaklęć, jeszcze nieprzetestowanych i nieopisanych, stworzone przed majową eksplozją, przestały działać tak, jak powinny; określenie, dlaczego, zabrało mi całe tygodnie – a nawet kiedy już mi się to udało, okazało się, że była to wiedza bezużyteczna, bo wprowadzane przeze mnie korekty działały tylko czasami. Albo przy konkretnej pogodzie, lub w konkretnych miejscach – co z perspektywy nauki oznaczało, że w praktyce mogły równie dobrze nie działać wcale. Być może powinien był po prostu pogodzić się z faktem, że ktoś złośliwe podmienił mi wszystkie figury na szachownicy, i to w połowie trwającej w najlepsze rozgrywki o naukowe odkrycie – ale nie mogłem; niestabilna magia, która od miesięcy psuła mi szyki, wciąż stanowiła dla mnie czynnik kompletnie niezrozumiały, podczas gdy ja od dziecka całym sercem i umysłem nie znosiłem nie rozumieć. Możliwość opisania otaczającej mnie rzeczywistości za pomocą liczb była dla mnie czymś oczywistym i potrzebnym, co dawało mi poczucie bezpieczeństwa niemal tak samo realne, co chronione zaklęciami ściany Świetlika. Anomalie odebrały mi ten luksus – wytoczyłem im więc wojnę, wojując jednak nie różdżką, a pergaminem i piórem, i póki co sromotnie przegrywając. Pole bitwy wyglądało żałośnie, stosy pergaminów, które rozłożyłem przed sobą, a na których od dawna starałem się rozłożyć wstrząsające Wielką Brytanią wyładowania na czynniki pierwsze, nie miały nic wspólnego z eleganckimi równaniami, w których strona lewa bezsprzecznie równała się prawej. Funkcje, za pomocą których próbowałem opisać poszczególne elementy i wyjaśnić nietypowy, nieregularny przepływ magii, stawały się z czasem tak skomplikowane, że przestawało wynikać z nich cokolwiek – a ja wracałem do punktu wyjścia, z nieodpartym wrażeniem, że wiedziałem jeszcze mniej niż na samym początku.
A przecież nie oczekiwałem wcale cudów; zaklęcie, nad którym tego dnia pracowałem, miało służyć zabezpieczeniu listów przed nieuprawnionymi oczami. Oparte głównie na transmutacji, powinno – w założeniu – zmieniać atrament w niewidzialny, ale tylko wtedy, gdy po zapisaną nim wiadomość sięgnęły ręce do tego niepowołane. W teorii nie powinno być to trudne, związanie energii zaklęcia z charakterystycznymi cechami magii zaklętej w różdżce czarodzieja – na tyle niepowtarzalnej, że prawdopodobieństwo natrafienia na dwie takie same było pomijalne – załatwiłoby najtrudniejszy element badań, gdyby nie niemożliwe do wykluczenia zakłócenia, wywołane wibrującą w powietrzu magią. Niestabilną, nieprzewidywalną, zachowującą się wbrew wszelkiej logice – i, co najgorsze, stanowiącą zagrożenie dla każdego podjętego przedsięwzięcia.
Może powinienem zacząć od początku?
Pokręciłem głową, zerkając na zegarek, którego wskazówki przesunęły się już daleko ku godzinom wieczornym (kiedy – nie miałem pojęcia, wydawało mi się, że dopiero co tutaj przyszedłem; kolejne linijki zapisanego pergaminu opowiadały co prawda inną historię, ale relatywnie poczynione postępy – już nie). Ze zrezygnowaniem sięgnąłem do jednej z ksiąg, tych traktujących o najstarszej magii, która co prawda nie dała mi odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania dotyczące anomalii, ale to właśnie tam schowałem otrzymany przed kilkoma dniami list od dawnego ucznia, żywo zainteresowanego szalejącym nad Anglią zjawiskiem. Wymienialiśmy korespondencję już od jakiegoś czasu, do tej pory nie dochodząc jednak do żadnych zadowalających wniosków; lubiłem jednak spoglądać na problem z jego punktu widzenia, zwłaszcza, gdy czułem, że sam siebie zapędziłem w kozi róg.
Przeczytałem przesłane przez niego notatki kilkukrotnie, w międzyczasie przekreślając niemal połowę własnych i poprawiając je na nowo – z uwzględnieniem tego, co zauważył. Bardziej, żeby sprawdzić, co z tego wyjdzie, niż z przekonania, że wyjdzie cokolwiek – ale doświadczenie nauczyło mnie już, że przy problemach tego kalibru nie dało się pójść do przodu, jeżeli nie popełniło się najpierw wystarczającej ilości błędów. Nawet najbardziej utalentowany gracz szachowy był w stanie przewidzieć tylko kilka ruchów; gdy tych pozostały dziesiątki, trzeba było próbować na ślepo.
A skoro już o ślepocie mowa… – Przepraszam? – usłyszałem gdzieś nad sobą; miły głos, kobiecy – uniosłem spojrzenie, w półmroku przygaszonych lamp dostrzegając miękkie rysy uśmiechniętej pracownicy biblioteki, którą minąłem wchodząc do budynku. Zawiesiłem na niej pytający wzrok, poprawiając zsuwające się z nosa okulary, i dopiero wtedy zauważając, że zapadł zmrok – a w głównej czytelni pozostałem sam. No, z nią. Zerknąłem na zegarek, wiedząc już, jakie będą jej słowa, nim jeszcze ponownie otworzyła usta. – Za kilka minut zamykamy. – Kiwnąłem głową, zbierając z blatu pergaminy, odrobine zbyt szybko – nie chciałem jednak, by zerknęła na nie z ciekawości i dostrzegła poruszające się wykresy. Upewniłem się trzy razy, że na pewno żadnego z nich nie zostawiłem za sobą – Kodeks Tajności być może i należał już do przeszłości, ale mój ojciec strzegł go zbyt długo, bym tak po prostu o tym zapomniał – po czym narzuciłem na siebie płaszcz, po raz drugi przechodząc przez drzwi tak, by nie skrzyżować spojrzeń z ładną mugolką, choć trochę miałem ochotę zaprosić ją na kawę.
Może następnym razem.
| zt
Gość
Gość
Wiele trzeba było aby zaciągnąć ją niegdyś do biblioteki, bo miejsce w którym trzeba było siedzieć nieruchomo, wpatrując się w jedną rzecz przez parę godzin i, co najgorsze, całkowicie zachowując ciszę. Takie pomieszczenia były wykorzystywane przez nią najczęściej na szlabanie, kiedy musiała układać wszystkie książki na ich miejsce, albo kiedy potrzebowała się ukryć przed natrętnymi Ślizgonami. A jednak, teraz stawała w tym miejscu z własnego wyboru, wiedząc, że nawiedzające ją w snach wizje musiały znaleźć jakieś koniec, jakieś rozwiązanie. Nie wiedziała, co miały sprawiać te symbole, czy miały wzbudzać w niej niepewność, obawę o własne czy cudze życie, czy może generalnie cokolwiek, co potrzebowało wybrać się gdzieś postanowiło odezwać się do jej podświadomości i zewu przygody. Czy czuła, że to logiczne wytłumaczenie i że działała o zdrowych zmysłach? Nie, przynajmniej nie od końca czerwca.
Na całe szczęście, cokolwiek by się nie działo, zawsze był ktoś w jej życiu kto wspierał takie decyzje – jakkolwiek logiczne bądź nie by one nie były. Tym razem był to Vincent który z jakiegoś powodu nie tylko nie powiedział jej, jak bardzo idiotyczny jest to pomysł, ale potwierdził, że pójdzie wraz z nią oby pomóc przekopać się przez te wszystkie tony materiału. Czu powinna wierzyć, że znajdzie to teraz? Cóż, nie zaszkodziło, a celowało w największą bibliotekę jaka przyszła jej na myśl, bo jeżeli coś miało mieć zbiór map żeglarskich, czy to starych czy to nowych, planowała jednak przejrzeć jak wiele materiału jak tylko mogła. I jeżeli mogłaby dowiedzieć się, skąd znała te symbole, chciała to zrobić.
Naznosiła wszelakich map które mogła znaleźć z całej okolicy, prosząc jeszcze o pomoc w głównej bibliotece. Czarne włosy zaczesała do tyłu, aby pozwoliło jej to na spoglądanie na mapy bez odganiania ich sprzed oczu.
- Najlepiej chyba będzie jak ja będę przeglądać, a ty będziesz to znosić gdzieś spowrotem…nie wiem nawet, jak mogłabym wytłumaczyć czego szukać. – Pytanie też, czy naprawdę jej wierzył, czy po prostu był tutaj jako jakieś przedziwne wsparcie. Cóż, miała się dowiedzieć jeżeli chciał o tym porozmawiać.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kamienne mury rozległego, mniej ruchliwego miasta, uległy podłużnym promieniom ekstremalnego słońca, rozgrzewającego każdą, nawet najdrobniejszą przestrzeń. Jaśniejące rozbłyski, nie pomijały żadnej, spękanej cegiełki, niewielkiej szczeliny, ulokowanej między spruchniałym oknem, a obkruszonym parapetem. Intensywność tegorocznego lata, przechodziła ludzkie pojęcie, biła wszelakie rekordy, zapisane w zamierzchłej historii angielskiej stolicy. Ludność cywilna nie mogła nacieszyć się zbyt długim wytchnieniem. Zawieszenie broni, choć pokrzepiające, było jedynie złudnym procesem, odwracającym uśpioną uwagę. Rozdzierający niepokój, tlił się w rozdygotanych sercach, niepewnych krokach stawianych na wyzwolonych kawałkach zbrukanej ziemi. Otaczająca rzeczywistość, daleka od oczekiwanej, nie napawała optymizmem, pozbawiała swobody oraz jakiejkolwiek pewności siebie. On sam, starał się pojawiać w tym mieście sporadycznie, załatwiając najpotrzebniejsze zlecenia, pilne dostawy i nagłe wymiany. Przypisany do fałszywego nazwiska, stawiał na ostrożność, wyuczoną anonimowość - połączoną z uważnością bystrego oka. Tego dnia, zależało mu na sprawnym przedostaniu się do wyznaczonego celu. Krótka informacja spisana na poszarpanym pergaminie, nawigowała w samo serce rozjuszonej stolicy. Zabierając podstawowe przedmioty codziennego użytku, bez zbędnych pytań, opuścił tymczasową noclegownię, pozostawiając względny, wymagany porządek. Ciche westchnienie wydobyło się na rozpalone wnętrze. Ociężały krok prowadził go do przodu, lecz po krótkiej chwili skorzystał z teleportacji – najszybszego środka transportu.
Malowniczy ogrom londyńskiej biblioteki, wyrastał w oddali, emanując imponującą okazałością. Spiczaste fasady witały spiesznych potrzebujących, a rozłożyste wrota, czekały na przepuszczenie do skarbnicy wiedzy, materiałów i nieskończonych potencjałów. Umówili się tuż przed wejściem, w dość charakterystycznym położeniu. Zamaszystymi, długimi krokami, znalazł się na przeciwko skupionej sylwetki rudowłosej żeglarki, witając ją nikłym grymasem półuśmiechu i lekkim uściskiem. Jasne tęczówki zawisły na jej twarzy tylko na moment – chcąc wybadać nastrój, nastawienie do dzisiejszego przedsięwzięcia. Bez większych dyskusji, rozglądając się na boki, ruszyli do wnętrza. Nie wiedział czego powinien szukać. Zapoznając się z dobrze znanym układem biblioteki, wędrował za kobietą, poddając się jej woli. Nie zaszczyciła go zbyt jasnym wytłumaczeniem. Dlatego też, gdy przedzierali się przez kolejną alejkę zapytał zapobiegawczo, lekko przyciszonym głosem: – Wiesz w ogóle czego szukamy? – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odpowiedź zaszczyciła jego rozpostarte dłonie. Ogromne, zawinięte rulony, spoczęły w okolicach łokci, przedramion i wąskich palców. Pasek torby zsunął się niebezpiecznie, jednakże zdążył nad nią zapanować. Zadziwił się lekko, lecz bez wahania dzierżył ów mapy, niosąc je do wolnego stolika. Wellers odeszła na moment, poszukując dyżurującej, upraszając o kolejne znaleziska. Zasiadając na skrawku drewnianego krzesła, rozwiną pierwszy z rulonów, przyglądając się zawartości. O co chodziło i dlaczego go potrzebowała? Gdy kolejna tura nieoczywistych papierów, opadła na zajmowaną przestrzeń, pospiesznie podniósł się do góry, ratując opadające kartki. Zmarszczył brwi i spojrzał na towarzyszkę – podejrzliwe, wymownie, dalej gubiąc się w całości: – A może po prostu powiesz mi czego szukamy, albo narysujesz, jeśli mówisz coś o symbolach? – podniósł pergamin i rozwinął go przed oczami. Śledził drobne punkciki, aby po chwili powrócić do niej: – Inaczej stracimy czas. – potrafił interpretować informacje, naprawdę wiele widział, dlatego nie powinna się obawiać, że nie zostanie odpowiednio zrozumiana.
Malowniczy ogrom londyńskiej biblioteki, wyrastał w oddali, emanując imponującą okazałością. Spiczaste fasady witały spiesznych potrzebujących, a rozłożyste wrota, czekały na przepuszczenie do skarbnicy wiedzy, materiałów i nieskończonych potencjałów. Umówili się tuż przed wejściem, w dość charakterystycznym położeniu. Zamaszystymi, długimi krokami, znalazł się na przeciwko skupionej sylwetki rudowłosej żeglarki, witając ją nikłym grymasem półuśmiechu i lekkim uściskiem. Jasne tęczówki zawisły na jej twarzy tylko na moment – chcąc wybadać nastrój, nastawienie do dzisiejszego przedsięwzięcia. Bez większych dyskusji, rozglądając się na boki, ruszyli do wnętrza. Nie wiedział czego powinien szukać. Zapoznając się z dobrze znanym układem biblioteki, wędrował za kobietą, poddając się jej woli. Nie zaszczyciła go zbyt jasnym wytłumaczeniem. Dlatego też, gdy przedzierali się przez kolejną alejkę zapytał zapobiegawczo, lekko przyciszonym głosem: – Wiesz w ogóle czego szukamy? – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odpowiedź zaszczyciła jego rozpostarte dłonie. Ogromne, zawinięte rulony, spoczęły w okolicach łokci, przedramion i wąskich palców. Pasek torby zsunął się niebezpiecznie, jednakże zdążył nad nią zapanować. Zadziwił się lekko, lecz bez wahania dzierżył ów mapy, niosąc je do wolnego stolika. Wellers odeszła na moment, poszukując dyżurującej, upraszając o kolejne znaleziska. Zasiadając na skrawku drewnianego krzesła, rozwiną pierwszy z rulonów, przyglądając się zawartości. O co chodziło i dlaczego go potrzebowała? Gdy kolejna tura nieoczywistych papierów, opadła na zajmowaną przestrzeń, pospiesznie podniósł się do góry, ratując opadające kartki. Zmarszczył brwi i spojrzał na towarzyszkę – podejrzliwe, wymownie, dalej gubiąc się w całości: – A może po prostu powiesz mi czego szukamy, albo narysujesz, jeśli mówisz coś o symbolach? – podniósł pergamin i rozwinął go przed oczami. Śledził drobne punkciki, aby po chwili powrócić do niej: – Inaczej stracimy czas. – potrafił interpretować informacje, naprawdę wiele widział, dlatego nie powinna się obawiać, że nie zostanie odpowiednio zrozumiana.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pojawiały się w niej wyrzuty sumienia – bardzo dobrze wiedziała, czemu nie mogła się wybrać tu sama i nie dotyczyło to bezpieczeństwa w zagrożonej sytuacji. Ale miała poczucie, że każdy jeden krok mógł sprawić, że rozsypie się i po prostu położy się na ziemi, poddając się czemukolwiek co chciało spojrzeć w jej stronę i wyciągnąć swoje ręce. Obecność Vincenta, nawet jeżeli żadne z nich nie wypluwało z siebie miliona zdań aby porozmawiać o tym, co nieuchronnie było gdzieś za nimi, przynosiła spory komfort, jak zawsze gdy go potrzebowała. Niepewność zaczynała się przy wszystkich pozostałych rzeczach; zastanowieniu, czy powinna wyciągać go do biblioteki w mieście, które było dla niego znacznie bardziej niepewne niż dla niej samej, nie mówiąc już o tym, że od dawna nie mogła zdobyć się na to, aby zapytać go co u niego, jak się czuje, cokolwiek co by udowodniło, że nie jest aż tak złym przyjacielem jakby się mogło wydawać. A jednak teraz przyszła tu z jednym celem, wiedząc, że sny nie odejdą dopóki nie zwróci swojej uwagi na te symbole.
Miał jednak rację, pognała gdzieś przed siebie w tym wszystkim, nie pamiętając nawet o tym, że Vincent kierował się jedynie ledwie sklejonymi słowami bez krztyny rozsądku oraz przystanięcia na to, aby jednak opowiedzieć mu coś więcej. Problem w tym, że sama tego „więcej” do końca nie miała, wiedząc, jak ledwie majaczyła ostatnie godziny w lesie i jak potem dochodziła do siebie, nie wiedząc czasem, gdzie istniała podłoga ani gdzie widać było jezioro za oknem. Teraz za to przygryzła wargę, spoglądając na Vincenta w sposób tak przepraszający, że posmutniały psidwak był przy tym oazą radości, dłonią szybko wyszukując pusty kawałek pergaminu oraz pióro, chociaż z tego ostatniego szybko zrezygnowała na rzecz lekkiego ołówka, wiedząc jak łatwo przyszłoby jej wymazać na papierze większe kleksy niż dokładne symbole. Parę minut poświęciła na rozrysowaniu symboli które odbijały się echem za każdym razem, gdy zmrużyła oczy, w przeciwieństwie do klątwy jednak nie tak pogrążające w strachu i niepewności.
- Przepraszam, chciałabym opisać to jakoś lepiej, ale nie mogę. – Wszystkie symbole, całe ich znaczenie, to działo się gdzieś na krawędzi jej świadomości i czuła, że wystarczyłoby wyciągnąć to jedno wepchnięte gdzieś w niepamięć wspomnienie aby wszystko wróciło. Niestety, nie mogła mieć dokładnej pewności, a rodząca się z tego frustracja sprawiała, że pojawiało się też poczucie winy. Równie dobrze wybiec mogli gdzieś w pole i próbować łapać dirikraki.
- Wiem, jestem pewna, że to jest coś z mapy albo czegoś innego. Coś, co ma jakieś znaczenie w dawnych symbolach żeglarskich. Jakbym wiedziała więcej, powiedziałabym ci, ale niestety….to dość pilne ale niepewne. – Zaczęła przeglądać przyniesione przez siebie mapy jakby w poczuciu winy uciekając od niego wzrokiem.
Miał jednak rację, pognała gdzieś przed siebie w tym wszystkim, nie pamiętając nawet o tym, że Vincent kierował się jedynie ledwie sklejonymi słowami bez krztyny rozsądku oraz przystanięcia na to, aby jednak opowiedzieć mu coś więcej. Problem w tym, że sama tego „więcej” do końca nie miała, wiedząc, jak ledwie majaczyła ostatnie godziny w lesie i jak potem dochodziła do siebie, nie wiedząc czasem, gdzie istniała podłoga ani gdzie widać było jezioro za oknem. Teraz za to przygryzła wargę, spoglądając na Vincenta w sposób tak przepraszający, że posmutniały psidwak był przy tym oazą radości, dłonią szybko wyszukując pusty kawałek pergaminu oraz pióro, chociaż z tego ostatniego szybko zrezygnowała na rzecz lekkiego ołówka, wiedząc jak łatwo przyszłoby jej wymazać na papierze większe kleksy niż dokładne symbole. Parę minut poświęciła na rozrysowaniu symboli które odbijały się echem za każdym razem, gdy zmrużyła oczy, w przeciwieństwie do klątwy jednak nie tak pogrążające w strachu i niepewności.
- Przepraszam, chciałabym opisać to jakoś lepiej, ale nie mogę. – Wszystkie symbole, całe ich znaczenie, to działo się gdzieś na krawędzi jej świadomości i czuła, że wystarczyłoby wyciągnąć to jedno wepchnięte gdzieś w niepamięć wspomnienie aby wszystko wróciło. Niestety, nie mogła mieć dokładnej pewności, a rodząca się z tego frustracja sprawiała, że pojawiało się też poczucie winy. Równie dobrze wybiec mogli gdzieś w pole i próbować łapać dirikraki.
- Wiem, jestem pewna, że to jest coś z mapy albo czegoś innego. Coś, co ma jakieś znaczenie w dawnych symbolach żeglarskich. Jakbym wiedziała więcej, powiedziałabym ci, ale niestety….to dość pilne ale niepewne. – Zaczęła przeglądać przyniesione przez siebie mapy jakby w poczuciu winy uciekając od niego wzrokiem.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mężczyzna służył pomocą. Za każdym razem gdy ktoś bliski potrzebował natychmiastowego wsparcia, był w stanie rzucić wszystko, aby udać się w wyznaczone miejsce. Odległość nie grała roli; mógł sprawnie przedostać się z drugiego krańca miasta, odpowiadając na wezwanie. Nie lubił się narzucać, mimo tego, iż rozkołysane serce podpowiadało coś innego, coś zupełnie odmiennego. Rozumiał indywidualne, uparte podejście do sprawy. On sam wychował się w tym okrutnym, narcystycznym półświatku, wystawiającym na pastwę losu w sam środek groźnego niebezpieczeństwa. Nauczył się dbać jedynie o własne interesy, gdyż nikt z bliskich współpracowników nie nadstawi skóry. Nie czuł przynależności, zablokował odczucia, które wiązały go z drugą jednostką. Dopiero po wielu latach samotnych przepraw i gorzkiego kształcenia, rozumiał niezbędność drugiego człowieka. Pojął, iż proszenie o bezinteresowną pomoc, nie jest niczym uwłaczającym, zawstydzającym, czy niemęskim. Ten proces zakiełkował w jego żyłach, trwając aż do dziś. Dlatego też doceniał, gdy współtowarzysze postępowali tak samo. Tak jak dzisiaj, gdy stojąc obok rudowłosej żeglarki, nie odzywał się zbyt wylewnie. Nie zarzucał opowieściami, zaczepnym słowem, które skwitowałaby ciętą ripostą. Nie miał na to siły, nastroju, miejsca w zranionym ciele. Liczyła się jedynie obecność, emanująca bezwzględnym oddaniem. Widział, że ona też nie daje sobie rady, targana niewypowiedzianymi formułami, wewnętrznymi demonami. Co takiego się wydarzyło? Co przeżywała? Gdzie była? Nie powinna się obwiniać. On sam od pewno czasu stał się wyobcowany i odseparowany. Nie chciał przerzucać swych problemów na nikogo innego.
Brakowało mu pewnych informacji, poukładanego planu działania, który mógłby doprowadzić ich do celu. Dziewczyna wspominała coś o jakichś symbolach, o czymś niezidentyfikowanym, niezdolnym do wytłumaczenia. Dlaczego? Zakładając ręce na piersi, zmarszczył brwi, wpatrując się w jej plecy. Chciał okazać się pomocny, znaleźć rozwiązanie na o wiele sprawniejsze poszukiwania. Symbolika nie byłą mu obca, obeznanie w dziedzinie Starożytnych Run, stawiała go przed mnogą interpretacją najróżniejszych znaków, pochodzących z całego świata. Westchnął krótko rozglądając się po bibliotece, złapał jej wzrok kiwając lekko głową i zapraszając do drewnianego stołu. Usiadł tuż obok, przyglądając się pustemu pergaminowi. Kobieta rozpoczęła kreślenia, a raczej posuwiste bazgranie. Ciemnowłosy marszczył brwi w swój charakterystyczny sposób, przekręcał głowę, aby dopasować je do czegoś znanego. – Gdzie je widziałaś? – zapytał najpierw, patrząc na kolejną kreskę, która wykluczała się z inną. – Albo inaczej, kiedy ci się pokazują? Może mają z czymś jakieś powiązanie? – dopytywał w napływie weny, splatając palce i opierając je o blat stołu. Pokiwał głową przecząca, gdy ta przepraszała go za niewyraźne rysunki. Rozumiał. Niewiele z tego rozumiał, jednakże znając podstawy żeglugi, mógł jej w tym pomóc. – Symbole żeglarskie… – powtórzył i podrapał się po brodzie. Podniósł się do góry, wizualizując ulotną myśl: – Zajmij się tymi mapami przez chwilę, pójdę jeszcze po ogólną księgę run i pradawnych symboli. Może się nam przydać. – nie czekając na potwierdzenie, odkręcił się na pięcie i ruszył wyszukując odpowiedniego działu. Cały czas myślał intensywnie, szukając skojarzeń. Symbole żeglarskie, jak wiele z nich pamiętał? Po około pięciu minutach, wrócił do odległego stolika mówiąc ciszej: – Mam. – usiadł obok niej i otworzył tom.
Brakowało mu pewnych informacji, poukładanego planu działania, który mógłby doprowadzić ich do celu. Dziewczyna wspominała coś o jakichś symbolach, o czymś niezidentyfikowanym, niezdolnym do wytłumaczenia. Dlaczego? Zakładając ręce na piersi, zmarszczył brwi, wpatrując się w jej plecy. Chciał okazać się pomocny, znaleźć rozwiązanie na o wiele sprawniejsze poszukiwania. Symbolika nie byłą mu obca, obeznanie w dziedzinie Starożytnych Run, stawiała go przed mnogą interpretacją najróżniejszych znaków, pochodzących z całego świata. Westchnął krótko rozglądając się po bibliotece, złapał jej wzrok kiwając lekko głową i zapraszając do drewnianego stołu. Usiadł tuż obok, przyglądając się pustemu pergaminowi. Kobieta rozpoczęła kreślenia, a raczej posuwiste bazgranie. Ciemnowłosy marszczył brwi w swój charakterystyczny sposób, przekręcał głowę, aby dopasować je do czegoś znanego. – Gdzie je widziałaś? – zapytał najpierw, patrząc na kolejną kreskę, która wykluczała się z inną. – Albo inaczej, kiedy ci się pokazują? Może mają z czymś jakieś powiązanie? – dopytywał w napływie weny, splatając palce i opierając je o blat stołu. Pokiwał głową przecząca, gdy ta przepraszała go za niewyraźne rysunki. Rozumiał. Niewiele z tego rozumiał, jednakże znając podstawy żeglugi, mógł jej w tym pomóc. – Symbole żeglarskie… – powtórzył i podrapał się po brodzie. Podniósł się do góry, wizualizując ulotną myśl: – Zajmij się tymi mapami przez chwilę, pójdę jeszcze po ogólną księgę run i pradawnych symboli. Może się nam przydać. – nie czekając na potwierdzenie, odkręcił się na pięcie i ruszył wyszukując odpowiedniego działu. Cały czas myślał intensywnie, szukając skojarzeń. Symbole żeglarskie, jak wiele z nich pamiętał? Po około pięciu minutach, wrócił do odległego stolika mówiąc ciszej: – Mam. – usiadł obok niej i otworzył tom.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Główna czytelnia
Szybka odpowiedź