Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Syreni obraz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Syreni obraz
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Była umówiona. Kilka twarzy niby od niechcenia popatrzyło w kierunku niemożliwej do odgadnięcia damy chowającej się w gęstwinie czarnych powłok. Niby nie zauważyli jej wcześniej. Akurat. Brew Moss drgnęła, a myśli zaczęły intensywnie wirować, łaknąć podpowiedzi. Liczne sprawy załatwione pod sercem tej wilgotnej dzielnicy pozwalały na rozważenie wielu powodów, które ostatecznie mogły doprowadzić ją tutaj. Palcem lekko posunęła po blacie wilgotny kufel, aż obił się o wyższy poziom parszywego baru. Zmrużyła oczy, a chwilową ciszę przerwało siorbanie przyklejonego do blatu klienta. Zaraz znów gwar opanował szeroką salę, na nowo pieśń zaczęła prześlizgiwać się między stołami, chociaż o tej porze to była raczej skromniejsza podśpiewka. Daleko do wieczornego sztormu, daleko do promieniującego niebezpiecznie entuzjazmu morskich wilków. Blisko jednak do przerwania chwili usypiającej nieco monotonii. Jakże oczywiste nagle wydało się to, że przecież nie szukała pogawędki, nie potrzebowała zmoczyć ust w odurzających płynach, które tak pięknie potrafiły ożywić falę niezmierzonych fantazji. Niektórzy już w lustrzanej tafli swojego kieliszka wyłapywali profil czarnej damy jako tej zdolnej do rozbudzenia tego miejsca, jako tej tajemniczej nimfy ze snów, na które byli zazwyczaj zbyt ograniczeni, zbyt prości. A ona nie pasowała do bezwstydnej chętki byle pijaka.
– Ach, tak – ocknęła się, słysząc o obrazie. Obraz, malarka, artystka, dziewczyna wywijająca kolorowym pędzlem po umęczonych ścianach. Kopiująca twarze, zatrzymująca prawdziwe, zbyt łatwo rozmazujące się obłoki na zasychających szybko płótnach. Zbawicielka syrenich odwłoków, bez których to miejsce stałoby się podrzędną kantyną, utraciłoby jakże szlachetny status perły pijaczego królestwa. – Świetnie, dobrze wiedzieć, że ktoś wreszcie zajmie się naszymi syrenami. Jesteś więc malarką? – zapytała, wysuwając ciało zza lady. Chwilowo nikt nie kotłował się między wysokimi stołkami i nie zawodził, wołając o wypełnienie puściutkiego kieliszka. Podeszła więc bliżej niej. Wcisnęła w talię jedną rękę i przez chwilę wodziła spojrzeniem po wnętrzu tawerny. – Nasz obraz wymaga renowacji. Ostatnia zadyma rozdarła rybią pierś, nie próbowałam domywać tych krwistych plam w obawie przed większą szkodą. Domyślam się, że ty zajmiesz się tym lepiej. Płotno jest rozerwane, ale nie wyobrażamy sobie, by miało stąd zniknąć. Chodź ze mną – powiedziała, skręcając już do odpowiedniej ściany. Spodziewała się, że kobieta podąży za nią. Jeśli miały rozmawiać o naprawie, to dobrze by było mieć poszkodowane dzieło przed oczami tak, by artystka mogła wiedzieć, o czym mowa. Moss ignorowała sznur spojrzeń, zaczepne uśmiechy rozrastające się pod zroszonymi chmielową pianą wąsami.
Ściana, na której wisiał obraz, wcale nie różniła się od każdej innej w Parszywym Pasażerze. Blisko niej wisiała lampa rzucająca po zmroku odrobinę jasności na łuskowe wdzięki. Impresja jednak była dość okazała, z pewnością długością przerastała samą Moss. Kurzyła się w tawernie od lat, urosła do rangi przedmiotu, bez którego to miejsce stałoby się niepełne, ogołocone z ostatniego kawałka morskiej układanki. Rama wydawała się nawet kunsztowna jak na tak zapyziały zakątek, może był to łup, dar dla Pasażera przywieziony przez którąś piracką rodzinę, wykradziony z szlachetnego dworku albo jakiegoś targowiska wyjątkowych dzieł sztuki. Tak lubiła sobie myśleć o tym obrazie ona, tak też czcili go stali bywalcy tawerny. Czcili oczywiście do chwili, kiedy potrafili zapanować nad gorącym temperamentem, kiedy nie płynęli z prądem alkoholowej rozpaczy. – To właśnie ona, bohaterka tej zgrai dzikusów, skarb – Ona, syrena, niepisana bogini tego lokalu. Po jej plecach płynęły strumyki kropel, jej nagość rozniecała ogniska fantazji, jej spojrzenie odnajdywało upragnioną wysepkę pełną niepoliczalnych skarbów. Spoczywała na kamieniu jak na tronie, wdzięczyła się do duchów potopionych żeglarzy, wabiła krągłością piersi dusze tych żywych, nie zdradzała tajemnic spoczywających na dnie siedmiu mórz. Teraz jednak cierpiała splugawiona krwią brutala, pokropiona rumem, podziurawiona w samym sercu. Kamień pod jej ogonem bladł, ale nikt tutaj nie wyobrażał sobie, by któregoś dnia syrena mogła stać się niewidzialna. Potrzebna była mistrzyni farb, która zdoła uzdrowić pokaleczony wizerunek.
– Ach, tak – ocknęła się, słysząc o obrazie. Obraz, malarka, artystka, dziewczyna wywijająca kolorowym pędzlem po umęczonych ścianach. Kopiująca twarze, zatrzymująca prawdziwe, zbyt łatwo rozmazujące się obłoki na zasychających szybko płótnach. Zbawicielka syrenich odwłoków, bez których to miejsce stałoby się podrzędną kantyną, utraciłoby jakże szlachetny status perły pijaczego królestwa. – Świetnie, dobrze wiedzieć, że ktoś wreszcie zajmie się naszymi syrenami. Jesteś więc malarką? – zapytała, wysuwając ciało zza lady. Chwilowo nikt nie kotłował się między wysokimi stołkami i nie zawodził, wołając o wypełnienie puściutkiego kieliszka. Podeszła więc bliżej niej. Wcisnęła w talię jedną rękę i przez chwilę wodziła spojrzeniem po wnętrzu tawerny. – Nasz obraz wymaga renowacji. Ostatnia zadyma rozdarła rybią pierś, nie próbowałam domywać tych krwistych plam w obawie przed większą szkodą. Domyślam się, że ty zajmiesz się tym lepiej. Płotno jest rozerwane, ale nie wyobrażamy sobie, by miało stąd zniknąć. Chodź ze mną – powiedziała, skręcając już do odpowiedniej ściany. Spodziewała się, że kobieta podąży za nią. Jeśli miały rozmawiać o naprawie, to dobrze by było mieć poszkodowane dzieło przed oczami tak, by artystka mogła wiedzieć, o czym mowa. Moss ignorowała sznur spojrzeń, zaczepne uśmiechy rozrastające się pod zroszonymi chmielową pianą wąsami.
Ściana, na której wisiał obraz, wcale nie różniła się od każdej innej w Parszywym Pasażerze. Blisko niej wisiała lampa rzucająca po zmroku odrobinę jasności na łuskowe wdzięki. Impresja jednak była dość okazała, z pewnością długością przerastała samą Moss. Kurzyła się w tawernie od lat, urosła do rangi przedmiotu, bez którego to miejsce stałoby się niepełne, ogołocone z ostatniego kawałka morskiej układanki. Rama wydawała się nawet kunsztowna jak na tak zapyziały zakątek, może był to łup, dar dla Pasażera przywieziony przez którąś piracką rodzinę, wykradziony z szlachetnego dworku albo jakiegoś targowiska wyjątkowych dzieł sztuki. Tak lubiła sobie myśleć o tym obrazie ona, tak też czcili go stali bywalcy tawerny. Czcili oczywiście do chwili, kiedy potrafili zapanować nad gorącym temperamentem, kiedy nie płynęli z prądem alkoholowej rozpaczy. – To właśnie ona, bohaterka tej zgrai dzikusów, skarb – Ona, syrena, niepisana bogini tego lokalu. Po jej plecach płynęły strumyki kropel, jej nagość rozniecała ogniska fantazji, jej spojrzenie odnajdywało upragnioną wysepkę pełną niepoliczalnych skarbów. Spoczywała na kamieniu jak na tronie, wdzięczyła się do duchów potopionych żeglarzy, wabiła krągłością piersi dusze tych żywych, nie zdradzała tajemnic spoczywających na dnie siedmiu mórz. Teraz jednak cierpiała splugawiona krwią brutala, pokropiona rumem, podziurawiona w samym sercu. Kamień pod jej ogonem bladł, ale nikt tutaj nie wyobrażał sobie, by któregoś dnia syrena mogła stać się niewidzialna. Potrzebna była mistrzyni farb, która zdoła uzdrowić pokaleczony wizerunek.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Patrzyła na ludzi, którzy pogrążali się w rozpuście alkoholu. Swąd wysokoprocentowych trunków roznosił się po pomieszczeniu, zaś delikatne nozdrza reagowały na to niechętnie. Ucisk w gardle przypominał o delikatności na tego typu woń, od której wielokrotnie stroniła; w czasach dzieciństwa chowała się w szafie, gdy to ojciec przechylał kolejne kieliszki, zatracając się bezkresie myśli.
Nie chciała tego czuć, jak gdyby stając się nieświadomie uczestniczką utopijnej ucieczki przed rzeczywistością.
Wzrok cały czas był osadzony na sylwetce kobiety. Taksowała ją, raz po raz oceniając szczerość w postawie czy słowach, którymi ją od początku raczyła. Natura nie pozwalała na opanowanie się w obliczu cudaczności, dlatego też mimowolnie uczyniła krok w przód, zaznaczając swą przestrzeń. Enigma otulała ją całą, czerń obciążała jakże drobną sylwetkę, dlatego też nie łamała swym zachowaniem ogólnie przyjętych przez siebie zasad, obsesyjnie pragnąć uniknąć iluzji blamażu.
Czy tutaj to możliwe?
Wydawać się mogło, że była jak oni.
Nie. Ona była inna, dlaczegóż zatem – Philippa Moss – postanowiła pracować tutaj?
Uśmiech powoli wygiął wargi Lisbeth, jak gdyby chciała nadać sobie pogodniejszej aury, którą mogłaby obdarzyć zgromadzonych; jak na ironię, zależało jej tylko na kobiecie, która jako pierwsza odważyła się przekroczyć granicę nałożone przez pannicę Borgin.
- To się okażę – odparła bez namysłu, próbując nieco ostudzić entuzjazm dziewczęcia. - Słyszałam, że obraz jest zniszczony, a płótna to niebywale specyficzny materiał… Może okazać się niechętny do współpracy przy renowacji, o ile destrukcji poddane zostało włosie – owszem, zaklęcia ułatwiłyby wszystko, ale stworzenie pełnej konstrukcji, niemal od zera graniczyło z cudem. Palce jasnowłosej czyniły cuda, lecz nie można było jej nazwać cudotwórcą – tym bardziej malarką.
- Tak mnie przedstawiono? – spytała nagle, musząc wiedzieć. Nie zdradzała się bowiem ze swojego nazwiska, wiedząc jakie reakcje czyni ono wśród czarodziejów. Niektórzy lękali się go ponad miarę, inni z manią szaleńca wkraczali w koligacje zapewniające stabilność. Borginowie od wieków byli ludźmi, dla których władza nie miała aż takiej wartości, lecz słynęli z okrucieństwa, do którego daleko było córce Gustava. Umysł spętany był fantazją o doskonałości, a zniewolona dusza w obrębach żebrowych stłamszona przez nutę obłędu. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, dlatego mężczyzna tak gardził nią, tą – która wdała się w swą rodzicielkę. Wariatka. Po stokroć bezwartościowa kukła fantasmagorii.
Szła za nieznajomą, stawiając pewne kroki. Obserwowała wnętrze , w którym to zatracała się bez pamięci. Obskurne ściany, podobnie jak zawiłości nieoczywistego miejsca sprawiły, że Lisbeth wahała się w swej obietnicy. Igrała z ogniem, bowiem wodziła za nos Moss, która wiedziała (może nie?), że młode dziewczę bez względu na wszystko podejmie się przywrócenia syrenom słusznego kształtu.
- Dlaczego dopuszczacie do tego, by klientela rujnowała wasz biznes? To niesłychane, by kilku parszywców zdołało zrobić takie szkody – skomentowała w końcu. Złość przemawiała przez ton głosu, co wielokrotnie uznawane było za wadę, której nie zdołała wyplewić z siebie przez lata. Od zawsze zazdrościła bowiem bratu, który zdawał się być zdystansowany względem wielu sytuacji, zaś młodszą latoroślą rodziny targały emocje; skomplikowane, nieoczywiste, okrutne.
- Jest piękna, lecz nie powinien jej spotkać taki los – odparła.
Sztuka miała swoistego rodzaju miejsce w sercu kobiety. Mimowolnie, bez zastanowienia , ściągnęła czarną rękawiczkę z drobnej dłoni, zaś palce przesunęły się po linii materiału. Obserwowała w skupieniu poddane destrukcji dzieło, nie bacząc na to, że blizny, które do tej pory skrywała, uwydatniają się w chłodnym półmroku. Poparzenia nie były rozległe, lecz dostateczne, by dostrzec blamaż porażki. Jej porażki, o której nigdy nie opowiadała.
Nie chciała tego czuć, jak gdyby stając się nieświadomie uczestniczką utopijnej ucieczki przed rzeczywistością.
Wzrok cały czas był osadzony na sylwetce kobiety. Taksowała ją, raz po raz oceniając szczerość w postawie czy słowach, którymi ją od początku raczyła. Natura nie pozwalała na opanowanie się w obliczu cudaczności, dlatego też mimowolnie uczyniła krok w przód, zaznaczając swą przestrzeń. Enigma otulała ją całą, czerń obciążała jakże drobną sylwetkę, dlatego też nie łamała swym zachowaniem ogólnie przyjętych przez siebie zasad, obsesyjnie pragnąć uniknąć iluzji blamażu.
Czy tutaj to możliwe?
Wydawać się mogło, że była jak oni.
Nie. Ona była inna, dlaczegóż zatem – Philippa Moss – postanowiła pracować tutaj?
Uśmiech powoli wygiął wargi Lisbeth, jak gdyby chciała nadać sobie pogodniejszej aury, którą mogłaby obdarzyć zgromadzonych; jak na ironię, zależało jej tylko na kobiecie, która jako pierwsza odważyła się przekroczyć granicę nałożone przez pannicę Borgin.
- To się okażę – odparła bez namysłu, próbując nieco ostudzić entuzjazm dziewczęcia. - Słyszałam, że obraz jest zniszczony, a płótna to niebywale specyficzny materiał… Może okazać się niechętny do współpracy przy renowacji, o ile destrukcji poddane zostało włosie – owszem, zaklęcia ułatwiłyby wszystko, ale stworzenie pełnej konstrukcji, niemal od zera graniczyło z cudem. Palce jasnowłosej czyniły cuda, lecz nie można było jej nazwać cudotwórcą – tym bardziej malarką.
- Tak mnie przedstawiono? – spytała nagle, musząc wiedzieć. Nie zdradzała się bowiem ze swojego nazwiska, wiedząc jakie reakcje czyni ono wśród czarodziejów. Niektórzy lękali się go ponad miarę, inni z manią szaleńca wkraczali w koligacje zapewniające stabilność. Borginowie od wieków byli ludźmi, dla których władza nie miała aż takiej wartości, lecz słynęli z okrucieństwa, do którego daleko było córce Gustava. Umysł spętany był fantazją o doskonałości, a zniewolona dusza w obrębach żebrowych stłamszona przez nutę obłędu. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, dlatego mężczyzna tak gardził nią, tą – która wdała się w swą rodzicielkę. Wariatka. Po stokroć bezwartościowa kukła fantasmagorii.
Szła za nieznajomą, stawiając pewne kroki. Obserwowała wnętrze , w którym to zatracała się bez pamięci. Obskurne ściany, podobnie jak zawiłości nieoczywistego miejsca sprawiły, że Lisbeth wahała się w swej obietnicy. Igrała z ogniem, bowiem wodziła za nos Moss, która wiedziała (może nie?), że młode dziewczę bez względu na wszystko podejmie się przywrócenia syrenom słusznego kształtu.
- Dlaczego dopuszczacie do tego, by klientela rujnowała wasz biznes? To niesłychane, by kilku parszywców zdołało zrobić takie szkody – skomentowała w końcu. Złość przemawiała przez ton głosu, co wielokrotnie uznawane było za wadę, której nie zdołała wyplewić z siebie przez lata. Od zawsze zazdrościła bowiem bratu, który zdawał się być zdystansowany względem wielu sytuacji, zaś młodszą latoroślą rodziny targały emocje; skomplikowane, nieoczywiste, okrutne.
- Jest piękna, lecz nie powinien jej spotkać taki los – odparła.
Sztuka miała swoistego rodzaju miejsce w sercu kobiety. Mimowolnie, bez zastanowienia , ściągnęła czarną rękawiczkę z drobnej dłoni, zaś palce przesunęły się po linii materiału. Obserwowała w skupieniu poddane destrukcji dzieło, nie bacząc na to, że blizny, które do tej pory skrywała, uwydatniają się w chłodnym półmroku. Poparzenia nie były rozległe, lecz dostateczne, by dostrzec blamaż porażki. Jej porażki, o której nigdy nie opowiadała.
Była jak oni. Była ich częścią, choć nie kryła się z tym, że stoi nieco wyżej, że widać ją ponad siwiejącymi czubkami czerwonych główek. Malutka, niewielka, ale potrafiąca wybrzmieć tak, by usłyszeli ją wszyscy, by przerwano najgłośniejszą morską balladę. Zwykle, bo i zdarzały się dni, kiedy oni byli jak wielka fala - nie do powstrzymania. Moc Philippy gasła znacząco, z taką łatwością ignorowali jej grzmiącą postać. Niepisana królowa Parszywego nie znaczyła wtedy nic, bo istniały emocje, którym nie umiała się skutecznie przeciwstawić. Tego dnia nikt jednak nie spodziewał się sztormu. Po ostatnich burzach uspokoiły się pijacze oceany, łagodne kołysanie, echo wyczekiwanego spokoju i spokojnie popijane piwo. To czas idealny, by naprawić poszatkowane ściany, posklejać potrzaskane meble i zaszyć dziurawe płótna. Oby tym razem zgoda zapanowała na dłużej. Pracująca nad swoimi mocami Moss zamierzała wykorzystać dobrze wolne dni. Wielu gości wkraczających do rozgrzanej tawerny wnosiło pod podeszwą wojenne błoto, a ono zwiastowało dwie rzeczy. Oznaczało, po pierwsze, rosnące niebezpieczeństwo, groźny powiew obcości wkradający się między dobrze zaznajomione stoliki. Dlatego coraz częściej żeglarski temperament zostawał wystawiony na próbę i niepokorne morskie wilki rzucały się ku sobie jak wygłodniałe psy - z byle powodu. Po drugie zaś niepewne czasy to okazja do dobrego interesu, piętrzące się zlecenia tylko czekały, aż Moss przywoła zaufanego człowieka, który szukał właśnie takiej okazji. Pośredniczyła w paskudnych sprawach, ale jej sakiewka wypełniła się konkretnym galeonem. Nie myślała o moralności, strzegła swoich interesów, strzegła tajemnic dobrych partnerów, którzy w razie co i jej przyszliby z pomocą. Takie to były lata. Należało walczyć o swoje, czyścić uszy, które mogły poznać któregoś dnia treści nad wyraz smakowite. Ktoś, kto lekceważył Moss był głupi. Ktoś, kto się ku niej rzucał, mógł się nieźle zdziwić. Tu była pod ochroną. I tu też tę ochronę mogła bardzo szybko stracić w starciu z potężną niespodzianką. Oby nie.
- Dlatego właśnie jest potrzebny ktoś, kto się dobrze na tym zna. Nie byle amator. To cenna ozdoba, więc nie szczędzimy środków. Liczymy na ciebie - oświadczyła, wierząc, że ma do czynienia z nie taką przypadkową osobą. Wielu ludzi pędzla kręciło się po Londynie i ciężko było trafić na kogoś zdolnego. Kogoś, kto odważyłby się wkroczyć do rozedrganej tawerny o dość śmierdzącej opinii. Artyści mieli swoje fanaberie.
- W ogóle mi ciebie nie przedstawiono. Miałaś się zjawić. Jesteś. Zakładam więc, że wiesz co nieco o malarstwie - odrzekła z pewnym jednak podejrzeniem. Nie takiego odzewu się spodziewała. Powinna może zweryfikować jakoś jej umiejętności? Nijak nie znała się na sztuce robienia kresek na papierze, obrazie czy Merlin jeden wie co. Jeśli ta kobieta zawiedzie, to znajdą kogoś innego. Mogłaby chociażby przytargać tu za uszy Bojczuka. Byłoby dobrze, gdyby raz na jakiś czas zajrzał na stare śmieci.
Parszywy Pasażer był lokalem ewidentnie zużytym. Tłumnie odwiedzany, często obrywał, rzadko kiedy mógł liczyć na remont. O wiele częściej stare dziury zakrywano zwożonymi tutaj z dalekich mórz bibelotami. Tawerna miała ducha, nagromadzenie dziwacznych przedmiotów zdradzało pewne przywiązanie, objawiało jasną tematykę tego miejsca, obnażało serce, które nie wstydziło się pielęgnować starych marynarskich tradycji. Tak, dokładnie tych samych tradycji, które obrywały przy byle kłótni.
- Zabroń im, a więcej tu nie wrócą. Jesteś w błędzie, jeśli myślisz, że spoglądam na to ze spokojem. Niejednego wyrzuciłam na zbity pysk - odpowiedziała, zakładając przy tym dłonie na ramionach. - Ale na pewne rzeczy trzeba pozwolić. To miejsce stworzone przez ludzi morza dla ludzi morza. Pasażer pewne rzeczy wybacza, rozumie. Większość rzeczy naprawiamy dość szybko, a i biorą się za to także skruszeni awanturnicy - objaśniła. Malarka przychodziła z zewnątrz, więc jej niewiedza wydawała się usprawiedliwiona. To jasne, że godziła ją dewastacja sztuki. To znak, że ta dziedzina jest jej bliska, jeśli widok poranionego płótna budzi w niej te emocje. Moss pozostawała czujna. Nie chciała powierzać tego zadania jakiemuś podlotkowi.
- Odmień go - podchwyciła jej stwierdzenie. Oddawała jej syrenę. Oddawała ją zabliźnionym palcom. Ślady niewiadomej przeszłości, ślady bólu nie miały jednak znaczenia. Liczyło się serce artystki. Miała je?
- Dlatego właśnie jest potrzebny ktoś, kto się dobrze na tym zna. Nie byle amator. To cenna ozdoba, więc nie szczędzimy środków. Liczymy na ciebie - oświadczyła, wierząc, że ma do czynienia z nie taką przypadkową osobą. Wielu ludzi pędzla kręciło się po Londynie i ciężko było trafić na kogoś zdolnego. Kogoś, kto odważyłby się wkroczyć do rozedrganej tawerny o dość śmierdzącej opinii. Artyści mieli swoje fanaberie.
- W ogóle mi ciebie nie przedstawiono. Miałaś się zjawić. Jesteś. Zakładam więc, że wiesz co nieco o malarstwie - odrzekła z pewnym jednak podejrzeniem. Nie takiego odzewu się spodziewała. Powinna może zweryfikować jakoś jej umiejętności? Nijak nie znała się na sztuce robienia kresek na papierze, obrazie czy Merlin jeden wie co. Jeśli ta kobieta zawiedzie, to znajdą kogoś innego. Mogłaby chociażby przytargać tu za uszy Bojczuka. Byłoby dobrze, gdyby raz na jakiś czas zajrzał na stare śmieci.
Parszywy Pasażer był lokalem ewidentnie zużytym. Tłumnie odwiedzany, często obrywał, rzadko kiedy mógł liczyć na remont. O wiele częściej stare dziury zakrywano zwożonymi tutaj z dalekich mórz bibelotami. Tawerna miała ducha, nagromadzenie dziwacznych przedmiotów zdradzało pewne przywiązanie, objawiało jasną tematykę tego miejsca, obnażało serce, które nie wstydziło się pielęgnować starych marynarskich tradycji. Tak, dokładnie tych samych tradycji, które obrywały przy byle kłótni.
- Zabroń im, a więcej tu nie wrócą. Jesteś w błędzie, jeśli myślisz, że spoglądam na to ze spokojem. Niejednego wyrzuciłam na zbity pysk - odpowiedziała, zakładając przy tym dłonie na ramionach. - Ale na pewne rzeczy trzeba pozwolić. To miejsce stworzone przez ludzi morza dla ludzi morza. Pasażer pewne rzeczy wybacza, rozumie. Większość rzeczy naprawiamy dość szybko, a i biorą się za to także skruszeni awanturnicy - objaśniła. Malarka przychodziła z zewnątrz, więc jej niewiedza wydawała się usprawiedliwiona. To jasne, że godziła ją dewastacja sztuki. To znak, że ta dziedzina jest jej bliska, jeśli widok poranionego płótna budzi w niej te emocje. Moss pozostawała czujna. Nie chciała powierzać tego zadania jakiemuś podlotkowi.
- Odmień go - podchwyciła jej stwierdzenie. Oddawała jej syrenę. Oddawała ją zabliźnionym palcom. Ślady niewiadomej przeszłości, ślady bólu nie miały jednak znaczenia. Liczyło się serce artystki. Miała je?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czy doprawdy nosiła się wyżej?
Przypominała osobę o niebywałym potencjale, ale chowała się pod osłoną iluzorycznego mroku, który roztaczała wokół siebie. Rzadko kiedy otwierała się jak księga, z której można czytać, dlatego też chełpiła się w swych tajemnicach, tak głęboko skrywanych w pierścieniach żebrowych. Serce uderzało równie donośnie, gdy wchodziła w posiadanie kolejnych sekretów, dlatego w tym momencie pragnęła zrozumieć Philippę, równorzędnie pojmując strukturę tej sytuacji.
Miejsce bowiem wydawało się być doskonałe w swej specyficznej aurze. Dostrzegała tu wielu parszywców, ale i tych, którzy ukrywali swą tożsamość – na co dzień opiewając w blichtrze. Za parę godzin być może powrócą do dworków, domostw i mieszkań, wpadną w ramiona żon albo kochanek, ale potrzeba zawędrowania tutaj okaże się dużo większa.
Uniosła jasne tęczówki na kobietę, analizując ją, chcąc rozgryźć wszelkie rozterki. Może i była silna, nieugięta, ale jak każda potrzebowała także możliwości zatopienia się we własnych obawach. Lisbeth pomimo niezłomności charakteru – nie wyobrażała sobie dnia bez możliwości wypisania frustracji na pergaminie, który zaraz potem ulegał spaleniu.
Od lat próbowała odnaleźć drogę dla siebie, tę najbardziej właściwą, ale im dłużej trwało poszukiwanie swego miejsca, tym mocniej gubiła się w korytarzach egzystencji. Unikała ludzi, wiedząc – do czego są zdolni. Ukryta w czterech ścianach poddasza, faszerowała swe serce czarną magią, jakże brutalną i okrutną. Wielokrotnie wykorzystywała talent przekazywany w rodzinie, z której się wywodziła – pielęgnując to jak najznamienitszy talent.
Wszystko było jednak przekleństwem.
- Umówmy się, że moje obrazy są dość znane w półświatku, niekoniecznie w wyższych sferach, ale i w galeriach znalazły swe miejsce – wyjaśniła, a cień uśmiechu przyozdobił blade lico panny Borgin. Nie chciała bowiem zdradzać swego nazwiska, z którym kojarzony był tylko ojciec i brat, zaś ona żyła w obszernym marazmie, gdzie ludzie zapominali iż Gustav posiadał jeszcze jedno dziecko. Młodsze.
Rozkoszowała się linią farby, która zniszczona otulała płótno. Wydawać się mogło, że malarz, który obdarzył to miejsce swym dziełem, był naprawdę wprawny i posiadał niebywałą wyobraźnię. Ona natomiast musiała naprawić ów malunek, nadając mu nowe życie, którym (być może) rozkoszować będą się pozostali goście Syreniego Śpiewu. Opuszki Beth raz po raz zahaczały o materiał, obawiając się, że cokolwiek dopuści do fantasmagorii, te okaże się błędne. Emocje dudniły w meandrach żył, a umysł zbrukany był przez perspektywiczne wizje, którymi obdarzona była bez własnej woli.
Czy i tu mogła dostrzec więcej, aniżeli chciała?
- W takim razie, jeżeli to miejsce bez zasad, nałożę na ten obraz zaklęcia, które następnym razem – być może – ochronią go przed aż taką dewastacją, dobrze? – zaproponowała, nieco zuchwale. Obawiała się, że wyda się to idiotycznym pomysłem, wszak dla niej dzieła nie miały aż takiej wartości. Uwydatniała na płótnach własne wnętrze, dając niektórym możliwość poznania demonów, jakie tkwiły nieustannie w jej podświadomości.
- Nie przychodzą tu artyści? – spytała asekuracyjnie, bo nawet jeżeli dostrzegła dwóch, szlachetnie urodzonych, zapewne nie mieli zbyt wiele wspólnego ze sztuką. Owszem, tożsamość ich pozostała nieznana, ale czy to było szaleństwem?
- Potrzebuję pięć dni – oznajmiła pospiesznie, kiedy to wreszcie oderwała się od obrazu. Czas bywał najlepszym lekarstwem, a dla niej jawił się jako perfekcyjny klucz do osiągnięcia sukcesu.
Kształtowała w umyśle czas, w którym to przygotuje obraz do oddania w ręce kobiety, nie patrząc na woreczek z wypchanymi galeonami. Pieniądze wielokrotnie nie miały aż takiej wartości, jaką być może posiadał talent. - Wierzę, że nie jest to problematyczne?
Przypominała osobę o niebywałym potencjale, ale chowała się pod osłoną iluzorycznego mroku, który roztaczała wokół siebie. Rzadko kiedy otwierała się jak księga, z której można czytać, dlatego też chełpiła się w swych tajemnicach, tak głęboko skrywanych w pierścieniach żebrowych. Serce uderzało równie donośnie, gdy wchodziła w posiadanie kolejnych sekretów, dlatego w tym momencie pragnęła zrozumieć Philippę, równorzędnie pojmując strukturę tej sytuacji.
Miejsce bowiem wydawało się być doskonałe w swej specyficznej aurze. Dostrzegała tu wielu parszywców, ale i tych, którzy ukrywali swą tożsamość – na co dzień opiewając w blichtrze. Za parę godzin być może powrócą do dworków, domostw i mieszkań, wpadną w ramiona żon albo kochanek, ale potrzeba zawędrowania tutaj okaże się dużo większa.
Uniosła jasne tęczówki na kobietę, analizując ją, chcąc rozgryźć wszelkie rozterki. Może i była silna, nieugięta, ale jak każda potrzebowała także możliwości zatopienia się we własnych obawach. Lisbeth pomimo niezłomności charakteru – nie wyobrażała sobie dnia bez możliwości wypisania frustracji na pergaminie, który zaraz potem ulegał spaleniu.
Od lat próbowała odnaleźć drogę dla siebie, tę najbardziej właściwą, ale im dłużej trwało poszukiwanie swego miejsca, tym mocniej gubiła się w korytarzach egzystencji. Unikała ludzi, wiedząc – do czego są zdolni. Ukryta w czterech ścianach poddasza, faszerowała swe serce czarną magią, jakże brutalną i okrutną. Wielokrotnie wykorzystywała talent przekazywany w rodzinie, z której się wywodziła – pielęgnując to jak najznamienitszy talent.
Wszystko było jednak przekleństwem.
- Umówmy się, że moje obrazy są dość znane w półświatku, niekoniecznie w wyższych sferach, ale i w galeriach znalazły swe miejsce – wyjaśniła, a cień uśmiechu przyozdobił blade lico panny Borgin. Nie chciała bowiem zdradzać swego nazwiska, z którym kojarzony był tylko ojciec i brat, zaś ona żyła w obszernym marazmie, gdzie ludzie zapominali iż Gustav posiadał jeszcze jedno dziecko. Młodsze.
Rozkoszowała się linią farby, która zniszczona otulała płótno. Wydawać się mogło, że malarz, który obdarzył to miejsce swym dziełem, był naprawdę wprawny i posiadał niebywałą wyobraźnię. Ona natomiast musiała naprawić ów malunek, nadając mu nowe życie, którym (być może) rozkoszować będą się pozostali goście Syreniego Śpiewu. Opuszki Beth raz po raz zahaczały o materiał, obawiając się, że cokolwiek dopuści do fantasmagorii, te okaże się błędne. Emocje dudniły w meandrach żył, a umysł zbrukany był przez perspektywiczne wizje, którymi obdarzona była bez własnej woli.
Czy i tu mogła dostrzec więcej, aniżeli chciała?
- W takim razie, jeżeli to miejsce bez zasad, nałożę na ten obraz zaklęcia, które następnym razem – być może – ochronią go przed aż taką dewastacją, dobrze? – zaproponowała, nieco zuchwale. Obawiała się, że wyda się to idiotycznym pomysłem, wszak dla niej dzieła nie miały aż takiej wartości. Uwydatniała na płótnach własne wnętrze, dając niektórym możliwość poznania demonów, jakie tkwiły nieustannie w jej podświadomości.
- Nie przychodzą tu artyści? – spytała asekuracyjnie, bo nawet jeżeli dostrzegła dwóch, szlachetnie urodzonych, zapewne nie mieli zbyt wiele wspólnego ze sztuką. Owszem, tożsamość ich pozostała nieznana, ale czy to było szaleństwem?
- Potrzebuję pięć dni – oznajmiła pospiesznie, kiedy to wreszcie oderwała się od obrazu. Czas bywał najlepszym lekarstwem, a dla niej jawił się jako perfekcyjny klucz do osiągnięcia sukcesu.
Kształtowała w umyśle czas, w którym to przygotuje obraz do oddania w ręce kobiety, nie patrząc na woreczek z wypchanymi galeonami. Pieniądze wielokrotnie nie miały aż takiej wartości, jaką być może posiadał talent. - Wierzę, że nie jest to problematyczne?
Moss nie znała się na sztuce. To miejsce nie wołało o tajemniczy glejt, o świadectwo wielkości malarki, która odpowiedziała na potrzebę podziurawionej półryby. Podchodziła do tego, jak do kolejnej misji wyznaczanej przez wybijany w tawernie rytm – godzina po godzinie zjawiał się ktoś, kto mącił w dopiero co uporządkowanej chwili spokoju. Pękało szkło, wyrywano włosy, a na obcych plecach łamały się deski. To wszystko nasączone było ostrą wonią człowieka, morskiego stwora i wypalanego w kątach drewnianego ciepła. Czy sądziła, że ktokolwiek więc poszukiwał dokumentacji jej talentu? To tylko Parszywy. Oczywiście Philippa nie zgarniała byle fachowca z ulicy. Czasem do drobiazgowej pracki zgłaszał się durny obdartus, który nie potrafił chwycić porządnie za młot, a co dopiero rozwiązać nagłej sprawy. Lubiła konkret, szukała w oczach wiedzy i pasji, wprawnej dłoni, która wiedziała, z czym się mierzy, po co właściwie sięga. Miało być zrobione tak, aby posłużyło na długo. Czasem prowizorka sprawdzała się lepiej od całkowitej rozbiórki i zbudowania na nowo – pieca, drzwi, kibla czy czegokolwiek tam innego. Tak miało być i teraz, ale też nie do końca. W tym kawałku sztuki klientela maczała swoje emocje, wilgotne spojrzenia, radosne błyski i pożądliwe marzenie. To nie była zapchana rura, ale malowidło urastające do rangi symbolu. Bez niego poniekąd Pasażer stałby się nagi, ograbiony z klejnotu, z czujnego dziewczęcego oka, w które można było wpatrywać się bez końca. Nikt nie chciał nowego malunku. Ona miała zostać. Nawet jeśli dziś Moss usłyszałaby, że to jest niemożliwe, nikt nie ośmieliłby się gnoić syreny na śmietniku. Zostałaby oszpecona bliznami byle burdy. Może przypominałaby, że ich gniew ranił, że dewastowali sprzyjający dom, a może… może nie znaczyłaby już nic.
– W półświatku…. – powtórzyła za nią, kiwając lekko głową. – Jesteś w samym jego sercu, ale zdziwiłabym się, gdyby twoje prace zdobiły ściany nędznych, portowych domów – Ich gównianych domów. Ich, prostej, biedniejszej (z reguły) klienteli z cuchnącej dzielnicy. Sama jednak miała w domu kalejdoskopy prac Bojczuka, którymi przysłaniała plamy i dziury w ścianie. Te płótna nie kosztowały jej nawet złamanego knuta. Stanowiły prezent, a ona gromadziła każde jak pamiątkę, dowody dobrej, długiej, bardzo specyficznej przyjaźni. Przyjaźni, której nikt ze znanych jej osób, może poza bratem, nie mógłby pojąć. Niemniej niespodzianki zjawiały się przecież znienacka. Może ona i jej sztuka miały być jedną z nich?
Gdy palce malarki musnęły pocięty skrawek syreniej łuski, jakaś paszcza zarechotała w podnieceniu. Phils zerknęła w jej kierunku i natychmiast posłała ostre spojrzenie, nakazujące zamknąć gębę, zanim tylko sięgnie po różdżkę i wyrzuci za drzwi. Dziewczyna musiała mieć chwilę dla poukładania myśli, dla narysowania między nimi wizji tego, co faktycznie można tutaj zrobić. Żaden dureń nie powinien przeszkadzać, ale oczywiście zawsze się jakiś znajdzie. Nazbyt często czuła się tutaj, jak w środku stada niewychowanych uczniaków. – To dobry pomysł, znając życie, za kilka tygodni coś znów spróbuje uderzyć w ten obraz. Nie chcemy go tracić – stwierdziła, akceptując jej propozycję. Miejsce bez zasad miało zasady płynne, dopasowane do sytuacji. Wyznaczane przez chwilę i przypadek. Mimo tego dla wielu upartych dusz tutaj nikt nikogo nie pilnował. Mylili się.
– Pewnie, że przychodzą. Przychodzi niejeden złoty pan kryjący klejnoty pod tanim płaszczem. Z reguły wszyscy oni są tu nie po to, by mówić głośno, kim są w świetle dnia – wyjaśniła, przecinając spojrzeniem ożywiające się otoczenie w sali. – Zresztą tu rzadko kiedy kogoś to interesuje – dodała obojętnie, lokując ponownie spojrzenie na tajemniczej artystce. – To nie problem. Zabierz go i na dziesięć dni, byleby tylko dało się odczarować ten zły urok – Bo i czymże było te pięć dni w obliczu długich tygodni, gdy obraz wisiał, czekając na ostatecznego wybawcę lub.. najpodlejszą śmierć.
Cieszyła się, że w tej sprawie wreszcie się coś ruszyło. Zbyt długo patrzyła na cieknące po okaleczonym ciele łzy syreny. Płótno rzucało się w oczy, może nawet bardziej niż wypchany kolorowymi szkłami bar. Najwyraźniej udało im się dogadać warunki i wkrótce każda mogła wrócić do swoich zadań.
zt
– W półświatku…. – powtórzyła za nią, kiwając lekko głową. – Jesteś w samym jego sercu, ale zdziwiłabym się, gdyby twoje prace zdobiły ściany nędznych, portowych domów – Ich gównianych domów. Ich, prostej, biedniejszej (z reguły) klienteli z cuchnącej dzielnicy. Sama jednak miała w domu kalejdoskopy prac Bojczuka, którymi przysłaniała plamy i dziury w ścianie. Te płótna nie kosztowały jej nawet złamanego knuta. Stanowiły prezent, a ona gromadziła każde jak pamiątkę, dowody dobrej, długiej, bardzo specyficznej przyjaźni. Przyjaźni, której nikt ze znanych jej osób, może poza bratem, nie mógłby pojąć. Niemniej niespodzianki zjawiały się przecież znienacka. Może ona i jej sztuka miały być jedną z nich?
Gdy palce malarki musnęły pocięty skrawek syreniej łuski, jakaś paszcza zarechotała w podnieceniu. Phils zerknęła w jej kierunku i natychmiast posłała ostre spojrzenie, nakazujące zamknąć gębę, zanim tylko sięgnie po różdżkę i wyrzuci za drzwi. Dziewczyna musiała mieć chwilę dla poukładania myśli, dla narysowania między nimi wizji tego, co faktycznie można tutaj zrobić. Żaden dureń nie powinien przeszkadzać, ale oczywiście zawsze się jakiś znajdzie. Nazbyt często czuła się tutaj, jak w środku stada niewychowanych uczniaków. – To dobry pomysł, znając życie, za kilka tygodni coś znów spróbuje uderzyć w ten obraz. Nie chcemy go tracić – stwierdziła, akceptując jej propozycję. Miejsce bez zasad miało zasady płynne, dopasowane do sytuacji. Wyznaczane przez chwilę i przypadek. Mimo tego dla wielu upartych dusz tutaj nikt nikogo nie pilnował. Mylili się.
– Pewnie, że przychodzą. Przychodzi niejeden złoty pan kryjący klejnoty pod tanim płaszczem. Z reguły wszyscy oni są tu nie po to, by mówić głośno, kim są w świetle dnia – wyjaśniła, przecinając spojrzeniem ożywiające się otoczenie w sali. – Zresztą tu rzadko kiedy kogoś to interesuje – dodała obojętnie, lokując ponownie spojrzenie na tajemniczej artystce. – To nie problem. Zabierz go i na dziesięć dni, byleby tylko dało się odczarować ten zły urok – Bo i czymże było te pięć dni w obliczu długich tygodni, gdy obraz wisiał, czekając na ostatecznego wybawcę lub.. najpodlejszą śmierć.
Cieszyła się, że w tej sprawie wreszcie się coś ruszyło. Zbyt długo patrzyła na cieknące po okaleczonym ciele łzy syreny. Płótno rzucało się w oczy, może nawet bardziej niż wypchany kolorowymi szkłami bar. Najwyraźniej udało im się dogadać warunki i wkrótce każda mogła wrócić do swoich zadań.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Spoglądała na dziewczynę, nieustannie z narastającym zaciekawieniem. Zastanawiało ją, dlaczego chciała tu spędzić swoje najlepsze dni, skoro zasługiwała z pewnością na więcej. Sama Lisbeth była przekonana o swojej wyższości, przez co dążyła po trupach do tego, co w wieku piętnastu lat było tylko mrzonką. Obecnie sądziła, że może sięgnąć po wszystko, czego tylko zapragnie.
Serce uderzyło dwukrotnie szybciej, kiedy to dłoń znalazła się na obrazie. Nie słuchała nikogo, coraz bardziej badawczo analizując. Wspomnienia zaklęte w płótnie wciąż pozostawały intensywne, dlatego też Borgin doszukiwała się w nich większego znaczenia. Nie zamierzała bowiem zawodzić kogokolwiek, a już w szczególności nie tej, która zawierzyła w jej umiejętności
- Mogłabym cię zaskoczyć, ale masz rację… Moje prace nie powinny tkwić w spelunach, choć i te miejsca są nimi ozdobione – powiedziała z powagą, a uśmiech rozpromienił blade lico, kiedy to wreszcie ich tęczówki znowu zetknęły się na jednej linii. Współpraca z mężczyzną, który pragnął wypromować talent Beth była trudna; wielokrotnie nie poświęcał jej dostatecznie dużo uwagi, przez co sama skupiała się od nowa na klątwach.
Być może i tu wykorzysta czarną magię, by zabezpieczyć obraz będący najcenniejszym zabytkiem tego pomieszczenia. Nie wiedziała jak tego dokonać, bo z pewnością sama poniosłaby iluzję krzywdy, wszak brak doświadczenia robił wiele. Pokrętność myśli biegnąca w ścianach czaszki Lisbeth była otumaniająca, szczególnie dla niej, kiedy to kolejne pomysły zaczynały dręczyć ją swą nieokreśloną w pełni strukturą.
- Spróbuję, by już nic nie uderzyło w ten obraz, a ty żebyś nie musiała się martwić o kolejne znalezienie osoby, która naprawi wasze dzieło – głos ciemnowłosej rozbrzmiał ze spokojem, jak gdyby nie zamierzała dopuszczać do kolejnej takiej sytuacji. Patrzyła z pewnością na swą rozmówczynie, coraz bardziej angażując się w renowacje malunku. Nienawidziła bowiem ludzi, którzy poddawali destrukcji wszystko, najdrobniejsze elementy sztuki i złudnej kultury. Dla niej malarstwo było uwolnieniem się z emocji, które skryte w okowach sylwetki, niejednokrotnie łamały ją jak gałązkę pod wpływem wiatru. Nader silnego podmuchu, który ma potężną moc.
Tym razem – nie chciała być krucha, pokazując swą siłę.
- Nie sądzisz, że to głupie? Udawać paniska na salonach, a w nocy szukać tanich rozpust, pozwalających zrzucić łańcuchy szlacheckiego pochodzenia… – tacy jak ona byli wolni. Nic nie stało na drodze, by podejmowali się spontanicznych decyzji. I może nie dzierżyła przed nazwiska tytułu, tak sama wiedziała, że pewne rzeczy pozostają zakazane. Dla Lis nie istniało jednak słowo, które zabraniało czegokolwiek; czemuż inni przywiązywali do tego tak wielką wagę?
- W takim razie, oddam wam Syrenę, kiedy już będzie to odpowiedni dla niej moment, a pracę rozpocznę już dzisiaj – otwartość w tej kwestii była kluczowa. Zamierzała dopełnić wszelkich starań, byle nieznajoma była zadowolona z takiego obrotu spraw i nigdy więcej nie wątpiła w talent nieznajomych.
zt
Serce uderzyło dwukrotnie szybciej, kiedy to dłoń znalazła się na obrazie. Nie słuchała nikogo, coraz bardziej badawczo analizując. Wspomnienia zaklęte w płótnie wciąż pozostawały intensywne, dlatego też Borgin doszukiwała się w nich większego znaczenia. Nie zamierzała bowiem zawodzić kogokolwiek, a już w szczególności nie tej, która zawierzyła w jej umiejętności
- Mogłabym cię zaskoczyć, ale masz rację… Moje prace nie powinny tkwić w spelunach, choć i te miejsca są nimi ozdobione – powiedziała z powagą, a uśmiech rozpromienił blade lico, kiedy to wreszcie ich tęczówki znowu zetknęły się na jednej linii. Współpraca z mężczyzną, który pragnął wypromować talent Beth była trudna; wielokrotnie nie poświęcał jej dostatecznie dużo uwagi, przez co sama skupiała się od nowa na klątwach.
Być może i tu wykorzysta czarną magię, by zabezpieczyć obraz będący najcenniejszym zabytkiem tego pomieszczenia. Nie wiedziała jak tego dokonać, bo z pewnością sama poniosłaby iluzję krzywdy, wszak brak doświadczenia robił wiele. Pokrętność myśli biegnąca w ścianach czaszki Lisbeth była otumaniająca, szczególnie dla niej, kiedy to kolejne pomysły zaczynały dręczyć ją swą nieokreśloną w pełni strukturą.
- Spróbuję, by już nic nie uderzyło w ten obraz, a ty żebyś nie musiała się martwić o kolejne znalezienie osoby, która naprawi wasze dzieło – głos ciemnowłosej rozbrzmiał ze spokojem, jak gdyby nie zamierzała dopuszczać do kolejnej takiej sytuacji. Patrzyła z pewnością na swą rozmówczynie, coraz bardziej angażując się w renowacje malunku. Nienawidziła bowiem ludzi, którzy poddawali destrukcji wszystko, najdrobniejsze elementy sztuki i złudnej kultury. Dla niej malarstwo było uwolnieniem się z emocji, które skryte w okowach sylwetki, niejednokrotnie łamały ją jak gałązkę pod wpływem wiatru. Nader silnego podmuchu, który ma potężną moc.
Tym razem – nie chciała być krucha, pokazując swą siłę.
- Nie sądzisz, że to głupie? Udawać paniska na salonach, a w nocy szukać tanich rozpust, pozwalających zrzucić łańcuchy szlacheckiego pochodzenia… – tacy jak ona byli wolni. Nic nie stało na drodze, by podejmowali się spontanicznych decyzji. I może nie dzierżyła przed nazwiska tytułu, tak sama wiedziała, że pewne rzeczy pozostają zakazane. Dla Lis nie istniało jednak słowo, które zabraniało czegokolwiek; czemuż inni przywiązywali do tego tak wielką wagę?
- W takim razie, oddam wam Syrenę, kiedy już będzie to odpowiedni dla niej moment, a pracę rozpocznę już dzisiaj – otwartość w tej kwestii była kluczowa. Zamierzała dopełnić wszelkich starań, byle nieznajoma była zadowolona z takiego obrotu spraw i nigdy więcej nie wątpiła w talent nieznajomych.
zt
2 maja
Drewniana taca tupnęła ciężko, gdy Philippa porzuciła ją na barowym blacie. Na umazanych niegdyś tanią farbą deseczkach widniały kleiste odciski palców. Zdjęła poplute naczynia i przerzuciła je do kuchni, gdzie zatonęły w wielkim mydlanym bajorze. Dobrze, że za drzwiczkami zaplecza magia wspierała ich w tych najpodlejszych obowiązkach. Nim znów wyszła na salę, zdążyła jeszcze opłukać ręce w lodowatej wodzie.
Pośród przygasających żyrandoli rzucał się w oczy mocno pokiereszowany sprzęt. Nieopodal sceny, gdzie jeszcze godzinę temu panienki kusiły falbanką i skocznym kolanem, konała okrutnie stara grająca szafa. Cristina opowiadała, że przywiózł ją kiedyś jakiś hiszpański marynarz. Wspomniała też, ze miał wyjątkową słabość do pani Boyle. Może to był prezent? Tutejsi chłopcy takich opowieści nie znali, ale chętnie się przy muzycznym mebelku kręcili. Drobne zdobienia, wydziergane rysy muszelek od niepamiętnych czasów przyciągały gości. Zgraja lokalnych piratów uwielbiała zapijać się rumem przy akompaniamencie morskich ballad. Philippa każdą z nutek znała, może nawet lepiej niż zawartość własnej szafy. Niektóre z nich wybijały się namolnie w jej duszy do tego stopnia, że nawet w swoich ponurych kątach, dawno po ostatniej zwrotce, słyszała melodię tego zaczarowanego urządzenia. A teraz co? Wszystko wziął szlag, kiedy dwóch łotrzyków pokłóciło się o kobitkę i tak doszło do rękoczynów. Nie przeszkadzał jej dźwięk łamanej szczęki, nie burzyła się o skrzypiące pod podeszwą odłamki szkła, a już na pewno nie darła się za porozlewany po podłogach rum. Jednak widok rannej szafy doprowadził ją do wściekłości i winowajcom wcisnęła różdżkę do gardła, upewniając się wcześniej, że w pobliżu nie było żadnego mugolaka. Koleżków wygoniono stąd szybko (choć najpewniej zdążyła jeszcze powyciągać z kieszonek podziurawionych fraków każdego małego knuta), ale pozostał dość palący problem. Z bólem zbliżyła się do resztek czarodziejskiego przedmiotu. Lewe drzwiczki odpadły całkowicie, a prawe trzymały się ledwo na ostatnim zawiasie. Zgniecione przez wielkie cielsko głośniczki nie nadawały się do niczego. Bar pustoszał, a Philippa psioczyła na każdego, kto ośmilił się całą sprawę opatrzeć swoim nietrzeźwym komentarzem. Znała nazwiska przeklętych szkodników i obiecała sobie wygarnąć ich z kryjówki, jeśli tylko szafy nie uda się naprawić. Oby nie.
Smętnie nieco przeszła przez bar, przy okazji, zagarniając miotłą drobniutkie krysztaliki.
– Na mojego oko ze dwanaście kufli i cztery talerze. Jeden z nich przeleciał po suficie i uszkodził żyrandol. I jeszcze jedno krzesło, całkiem do niczego – mruknęła do szefowej głosem dość gorzkim, nieco zmęczonym. Dali im dzisiaj w kość. Co tam wojna, co tam forsa? Jak szło o babsko, to walili najmocniej, a wtedy drżały nawet osadzone w stuletnich fundamentach piwniczki Pasażera.
– Pani Boyle… – zaczepiła nagle, porzucając miotełkę w cholerę. Przeszła kilka kroków w jej stronę i przełożyła dłonie przez dzielący je kawałek blatu. – Jak my ją naprawimy? – podpytała zaniepokojona. Tawerna może i za bogata nie była, ale jak już szczyciła się atrakcjami, to wcale nie była to byle tandeta. Większość piękniejszych ozdóbek przywieziona została przez ulubionych kapitanów z dalekich, egzotycznych krajów. Zaczarowana szafa istniała tylko jedna, jedna jedyna na całym świecie. Musiały ją odzyskać. – Znasz kogoś, kto może coś poradzić? – kontynuowała zamyślona, a potem lekko oparła się łokciami o deski. – Powróż mi, pani Boyle – powiedziała nagle miękko, może nawet słodko, specjalnie określając ją właśnie taką formą. Potrzebowała poprawić sobie humor. Nie wierzyła w karciane abrakadabra i Dorothea doskonale o tym wiedziała, ale ostanie dni, wojenne rewolucje i niepewności, sprawiały, że na pewne rzeczy zaczynała spoglądać inaczej. Może przez to wszystko zacznie wyznawać zupełnie inne wartości? Nie, to chyba jej nie groziło.
A może potem łatwiej będzie ogarnąć ten cały burdel...
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wpatrywała się w rozbitą szafę grającą niczym zahipnotyzowana. Trzeciej osobie mogło się wydawać, że była niewzruszona. Na jej czole nie pojawiła się ani jedna zmarszczka, która zdradziłaby zmartwienie. Była niczym niewzruszony posąg, kamiem. Kalkulowała straty. Jedynie wprawne oko dostrzegłoby jak bardzo zdenerwowana była zaistniałą sytuacją. Tylko ktoś kto ją dobrze znał lub ktoś wyjątkowo spostrzegawczy i znający się na ludzkim zachowaniu dostrzegłby iskry wściekłości w jej oczach.
Ta szafa była dla niej drogocenna. Od pana Boyle’a nie dostawała prezentów, a kiedy dostawała, zawsze było to związane z czymś, czego nie chciała usłyszeć. Mogła za to na nie liczyć od gości. Nie byle jakich, drogocennych, szanujących ją bez względu na status i pochodzenie. I takim prezentem była właśnie zniszczona szafa. Otrzymała ją od jednego z niewielu porządnych marynarzy z Hiszpanii. Jej serce chciało dosłownie krwawić na ten żałosny widok; zdawało się, że pęka, tak samo jak ona. Przeklęci pijani marynarze! Gdyby tylko mogła odciąć im te przeklęte dłonie, żeby już nigdy nie byli w stanie chwycić alkoholu! Dlaczego musieli bić się o kobietę akurat tutaj? Dlaczego nie wyszli na dwór? Kto wie jak skończyłby lokal, gdyby nie Fred, który wygonił winowajców.
Swoje spojrzenie od szafy odwróciła dopiero wtedy, kiedy usłyszała głos Philippy. Nadal ukrywała swoją złość. Nie chciała pokazywać swojej rozpaczy przed klientami. Tym ciężej było jej słuchać o kolejnych stratach. Czy oni wszyscy (przeklęci klienci) nie byli w stanie zrozumieć tego, że za każdym razem pozbawiali Parszywego kolejnych kufli , szklanek i kieliszków? Że z czegoś przecież musieli pić?
– Nie mam pojęcia – przyznała swojej ukochanej niemal-córce. Naprawdę nie wiedziała jak ją naprawić. Ponownie będzie musiała szukać jakiegoś speca, który weźmie od niej ogromne pieniądze. Będzie musiała pewnie sięgnąć do oszczędności. – Znajdę kogoś – dodała pewniej, wciąż ukrywając swoją złość pod płaszczem chłodnego spokoju. – Nie chcę ich ponownie widzieć w swoim lokalu. Jeżeli kiedykolwiek tutaj wrócą, wrzuć ich do Tamizy. Żywych lub martwych – zwróciła się do umięśnionego ochroniarza, który jedynie przytaknął głową i usiadł przy jednym ze stolików. Dorothea rzuciła dodatkowo Chłoszczyć na podłogę i ladę.
Zdziwiła się, gdy Philippa zażyczyła sobie aby jej powróżyła. Przecież nie wierzyła we wróżby, dlaczego więc chciała, żeby postawiono jej tarota? Czy aby na pewno chciała wziąć tego tarota na poważnie? A jednak, pani Boyle zgodziła się, przytaknęła i poprosiła ją, żeby poszła z nią na zaplecze. Istniał przesąd, że karty powinny być stawiane w specjalnie przyszykowanym do tego miejscu. Nie wypadało ich przecież obrażać w pijanym towarzystwie. Świece i kadzidło porozstawiane były w każdym koncie. Dorothea przysiadła przy specjalnie ozdobionym stoliczku.
Pierwsze co zrobiła to popukała, podmuchała w wyciągnięte (z zamkniętej na klucz szuflady) karty. Następnie przejechała nimi ogniem specjalnej świecy, która stała na stole. Wyganiała w ten sposób jakąkolwiek cudzą energię, która zdołała się na nich utrzymać po ostatnim seansie. Jej metalowe bransolety dzwoniły niczym dzwony w wyjątkowo cichym i dość ciemnym pokoiku. Sprawdziła też czy zostały wcześniej ułożone w odpowiednim porządku. Dopiero po tym wręczyła swojej pięknej barmance karty.
– Podziel je na trzy kupki. Od lewej do prawej. A potem zbierz te kupki od lewej do prawej. W tym czasie powiedz na głos czego chciałabyś się dowiedzieć. Rób to lewą dłonią. Nie pytaj o śmierć i daty, bo karty tego nie lubią. – poinstruowała. – Jak to zrobisz, oddaj mi karty, żebym mogła je potasować.
Ta szafa była dla niej drogocenna. Od pana Boyle’a nie dostawała prezentów, a kiedy dostawała, zawsze było to związane z czymś, czego nie chciała usłyszeć. Mogła za to na nie liczyć od gości. Nie byle jakich, drogocennych, szanujących ją bez względu na status i pochodzenie. I takim prezentem była właśnie zniszczona szafa. Otrzymała ją od jednego z niewielu porządnych marynarzy z Hiszpanii. Jej serce chciało dosłownie krwawić na ten żałosny widok; zdawało się, że pęka, tak samo jak ona. Przeklęci pijani marynarze! Gdyby tylko mogła odciąć im te przeklęte dłonie, żeby już nigdy nie byli w stanie chwycić alkoholu! Dlaczego musieli bić się o kobietę akurat tutaj? Dlaczego nie wyszli na dwór? Kto wie jak skończyłby lokal, gdyby nie Fred, który wygonił winowajców.
Swoje spojrzenie od szafy odwróciła dopiero wtedy, kiedy usłyszała głos Philippy. Nadal ukrywała swoją złość. Nie chciała pokazywać swojej rozpaczy przed klientami. Tym ciężej było jej słuchać o kolejnych stratach. Czy oni wszyscy (przeklęci klienci) nie byli w stanie zrozumieć tego, że za każdym razem pozbawiali Parszywego kolejnych kufli , szklanek i kieliszków? Że z czegoś przecież musieli pić?
– Nie mam pojęcia – przyznała swojej ukochanej niemal-córce. Naprawdę nie wiedziała jak ją naprawić. Ponownie będzie musiała szukać jakiegoś speca, który weźmie od niej ogromne pieniądze. Będzie musiała pewnie sięgnąć do oszczędności. – Znajdę kogoś – dodała pewniej, wciąż ukrywając swoją złość pod płaszczem chłodnego spokoju. – Nie chcę ich ponownie widzieć w swoim lokalu. Jeżeli kiedykolwiek tutaj wrócą, wrzuć ich do Tamizy. Żywych lub martwych – zwróciła się do umięśnionego ochroniarza, który jedynie przytaknął głową i usiadł przy jednym ze stolików. Dorothea rzuciła dodatkowo Chłoszczyć na podłogę i ladę.
Zdziwiła się, gdy Philippa zażyczyła sobie aby jej powróżyła. Przecież nie wierzyła we wróżby, dlaczego więc chciała, żeby postawiono jej tarota? Czy aby na pewno chciała wziąć tego tarota na poważnie? A jednak, pani Boyle zgodziła się, przytaknęła i poprosiła ją, żeby poszła z nią na zaplecze. Istniał przesąd, że karty powinny być stawiane w specjalnie przyszykowanym do tego miejscu. Nie wypadało ich przecież obrażać w pijanym towarzystwie. Świece i kadzidło porozstawiane były w każdym koncie. Dorothea przysiadła przy specjalnie ozdobionym stoliczku.
Pierwsze co zrobiła to popukała, podmuchała w wyciągnięte (z zamkniętej na klucz szuflady) karty. Następnie przejechała nimi ogniem specjalnej świecy, która stała na stole. Wyganiała w ten sposób jakąkolwiek cudzą energię, która zdołała się na nich utrzymać po ostatnim seansie. Jej metalowe bransolety dzwoniły niczym dzwony w wyjątkowo cichym i dość ciemnym pokoiku. Sprawdziła też czy zostały wcześniej ułożone w odpowiednim porządku. Dopiero po tym wręczyła swojej pięknej barmance karty.
– Podziel je na trzy kupki. Od lewej do prawej. A potem zbierz te kupki od lewej do prawej. W tym czasie powiedz na głos czego chciałabyś się dowiedzieć. Rób to lewą dłonią. Nie pytaj o śmierć i daty, bo karty tego nie lubią. – poinstruowała. – Jak to zrobisz, oddaj mi karty, żebym mogła je potasować.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Szkło magia poskleja, połamane naczynia nie bolały aż tak bardzo. Zresztą akurat szklanek miały pod dostatkiem, a kolejna łódź zapewne znów dostarczy im nowe podarki. Podliczała straty, połykając żałość w głosie, ale to nie one drażniły ją najbardziej. Grający mebel był głosem tego lokalu, jak krtań, jak usta, z których wydobywała się melodia. Ta niedyspozycja wcale nie uciszy tawerny, ale odbierze część uroku. O poranku jedynie pochrapywanie i przebite głosy przerywać będą monotonne kroki zegara. O poranku żadna muzyka nie ukołysze ich do snu, a widok rozbrojonego instrumentu, poszatkowanego wnętrza łamał będzie tylko marynarskie serca. Kopnęła kawałek szkła i stłumiła warknięcie. Te chojraki w dobie wojny pozwalały sobie na coraz więcej, a przecież Parszywy ich chronił, poił żołądki wysuszone smutkiem i widmem zniewolonych ulic. Przekleństw nie trzeba było dwa razy zachęcać, by kleiły się do pleców wandali opuszczających te mury w pośpiechu. Szczerzyli się do samego końca, a Filipa żałowała, że nie może im wcisnąć w tyłek trzonka miotły. Wtedy na pewno zrozumieliby, jak wielki popełnili błąd. Tknęli szafę, to prawie to samo, co znieważenie którejś z barmańskich sióstr. Pani Boyle była zła, rozczarowana i nie musiała Moss nawet z nią rozmawiać, by wywnioskować, że dawno żaden gamoń tak jej nie zalazł za skórę. Ściskała pięści, gorączkowo wyszukując dobrego rozwiązania. Nie dało się zamknąć lokalu, nie dało się wymusić na łapserdakach naprawienia szkód. Zresztą nie oddałaby uszkodzonego skarbu żadnemu z nich, dobrze wiedząc, że jedynie splunęliby na resztki drewna z pogardą.
– Popytam naszych przyjaciół. Kręci się tu wielu znawców antyków, przemytników. Któryś na pewno coś podpowie – zaoferowała, chcąc jakoś odciążyć pogwałconą duszę pani Boyle. Jasne, to tylko rzecz, kawałek czegoś, żadne istnienie, żaden wielki dramat, ale tylko ludzie ze środka mogli wiedzieć, mogli faktycznie poczuć ciężar takiej straty. – To morskie lwy, tchórzliwe, ale jednak.. potrafią pływać, pani Boyle. Mamy na nich lepsze metody. Durnowate łby, zrobili to specjalnie. Któregoś dnia na kolanach będą błagać o wybaczenie, a wtedy rozwalę im na czole tanie wino. Spłyną wstydem – burknęła, nie tłumiąc już emocji. Uderzyła dłonią w blat, a później kontrolnie rozejrzała się po stolikach. Względny spokój, niedobitki zasypiały w ciemnych kątach, jakiś grajek brzdękał nędznie na wysłużonym instrumencie. Chociaż tyle. Ale żaden z nich nie mógłby zastąpić wspaniałej szafy. Gróźb Filipy nikt się bał, o ile nie wyciągała różdżki, o ile nie obiecywała rozwodnionego wina i spalonej kiełbasy. Wtedy coś migało w tłustym móżdżku. Wtedy zaczynali się modlić, by nie trafić na nią przy barze. Pamiętała o wszystkich rzezimieszkach, drapała mentalnie po oczach każdego z nich. A pazury miała ostre. Tawernowy goryl czasami nie wystarczał, ale Filipa lubiła patrzeć, jak jednym palcem chwytał beczkę z rumem i przynosił jej ją prosto pod wypastowane buciki. Głaskała wtedy te szerokie ramiona i strzelała mu kieliszeczek mocnego trunku z wyższej półki. Bez niego bywało tu źle, ale bez niego też musiały sobie umieć radzić.
Powędrowała za mentorką prosto do tego mistycznego kącika, gdzie odprawiano nienormalne i pewnie niemoralne rytuały. W rozumieniu Moss grzebanie w przyszłości zawsze było złe, bo doprowadzało umysł oświeconego do fiksacji. Wydawało jej się jednak, że ma dobry, lekki nastrój, że będzie umiała kontrolować bajeczki, które kobieta jej sprzeda. Nie doceniała jej wróżb, choć widziała, jak niektóre baby z portu zostawiają u niej całe wypłaty swoich mężów. Sama nie dałaby złamanego knuta. Usiadła obok wróżbitki, patrzyła na fruwające w magicznych dłoniach karty. Mugolskie abrakadabra nie miało żadnej mocy, ale pani Boyle mugolem nie była. To jednak wcale nie sprawiało, że Phils zaczynała ufać tym kolorowym rysunkom na pociętych pięknie papierach.
– Długa instrukcja. Zawsze taka sama? – zapytała trochę znudzona. Przekładała te karty, nie przywiązując większej wagi do całego procesu. Lewa dłoń pieściła pozłacane linie na kartach. Podała jej karty i popatrzyła w oczy. Piękne, mistyczne, czarujące. – Nie wiem, o co powinnam spytać. O co kobiety pytają karty? O miłość? Nie bawi mnie uzależnianie od czyjejś mordy całego swojego życia, nie wzruszam się, nie jestem jak te kury bezmyślnie latające za facetami, jakby bez nich nie miały już żadnej wartości. To bzdura. Powiedz mi o galeonach, opowiedz mi o wojnie. Czy te ministerialne bandy wreszcie się stąd wyniosą? Opowiedz po prostu, co tam mówią te karty. O mnie. Nie znam się na tym – Wzruszyła ramionami. Może wróżenie jednak nie było jej pisane? Może z tą kpiącą postawą nie zasługiwała już na żadną bajeczkę od gwiazd? – Skąd w ogóle bierzesz te odpowiedzi?
– Popytam naszych przyjaciół. Kręci się tu wielu znawców antyków, przemytników. Któryś na pewno coś podpowie – zaoferowała, chcąc jakoś odciążyć pogwałconą duszę pani Boyle. Jasne, to tylko rzecz, kawałek czegoś, żadne istnienie, żaden wielki dramat, ale tylko ludzie ze środka mogli wiedzieć, mogli faktycznie poczuć ciężar takiej straty. – To morskie lwy, tchórzliwe, ale jednak.. potrafią pływać, pani Boyle. Mamy na nich lepsze metody. Durnowate łby, zrobili to specjalnie. Któregoś dnia na kolanach będą błagać o wybaczenie, a wtedy rozwalę im na czole tanie wino. Spłyną wstydem – burknęła, nie tłumiąc już emocji. Uderzyła dłonią w blat, a później kontrolnie rozejrzała się po stolikach. Względny spokój, niedobitki zasypiały w ciemnych kątach, jakiś grajek brzdękał nędznie na wysłużonym instrumencie. Chociaż tyle. Ale żaden z nich nie mógłby zastąpić wspaniałej szafy. Gróźb Filipy nikt się bał, o ile nie wyciągała różdżki, o ile nie obiecywała rozwodnionego wina i spalonej kiełbasy. Wtedy coś migało w tłustym móżdżku. Wtedy zaczynali się modlić, by nie trafić na nią przy barze. Pamiętała o wszystkich rzezimieszkach, drapała mentalnie po oczach każdego z nich. A pazury miała ostre. Tawernowy goryl czasami nie wystarczał, ale Filipa lubiła patrzeć, jak jednym palcem chwytał beczkę z rumem i przynosił jej ją prosto pod wypastowane buciki. Głaskała wtedy te szerokie ramiona i strzelała mu kieliszeczek mocnego trunku z wyższej półki. Bez niego bywało tu źle, ale bez niego też musiały sobie umieć radzić.
Powędrowała za mentorką prosto do tego mistycznego kącika, gdzie odprawiano nienormalne i pewnie niemoralne rytuały. W rozumieniu Moss grzebanie w przyszłości zawsze było złe, bo doprowadzało umysł oświeconego do fiksacji. Wydawało jej się jednak, że ma dobry, lekki nastrój, że będzie umiała kontrolować bajeczki, które kobieta jej sprzeda. Nie doceniała jej wróżb, choć widziała, jak niektóre baby z portu zostawiają u niej całe wypłaty swoich mężów. Sama nie dałaby złamanego knuta. Usiadła obok wróżbitki, patrzyła na fruwające w magicznych dłoniach karty. Mugolskie abrakadabra nie miało żadnej mocy, ale pani Boyle mugolem nie była. To jednak wcale nie sprawiało, że Phils zaczynała ufać tym kolorowym rysunkom na pociętych pięknie papierach.
– Długa instrukcja. Zawsze taka sama? – zapytała trochę znudzona. Przekładała te karty, nie przywiązując większej wagi do całego procesu. Lewa dłoń pieściła pozłacane linie na kartach. Podała jej karty i popatrzyła w oczy. Piękne, mistyczne, czarujące. – Nie wiem, o co powinnam spytać. O co kobiety pytają karty? O miłość? Nie bawi mnie uzależnianie od czyjejś mordy całego swojego życia, nie wzruszam się, nie jestem jak te kury bezmyślnie latające za facetami, jakby bez nich nie miały już żadnej wartości. To bzdura. Powiedz mi o galeonach, opowiedz mi o wojnie. Czy te ministerialne bandy wreszcie się stąd wyniosą? Opowiedz po prostu, co tam mówią te karty. O mnie. Nie znam się na tym – Wzruszyła ramionami. Może wróżenie jednak nie było jej pisane? Może z tą kpiącą postawą nie zasługiwała już na żadną bajeczkę od gwiazd? – Skąd w ogóle bierzesz te odpowiedzi?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Miała nadzieję, że ktokolwiek z tych bardziej godnych uwagi klientów był w stanie coś podpowiedzieć i pomóc. Oczywiście, za odpowiednią sumką pieniędzy. Nikt nic w tych czasach nie robił ani z dobrego serca, ani tym bardziej za darmo. Philippa miała rację, żeby ich podpytać… byleby tylko nie pogorszyli stanu szafy. Pani Boyle mogła jedynie westchnąć, bardzo ciężko. Wystarczyła banda pijaków, żeby zniszczyć jej ukochany prezent.
Przyglądała się urządzeniu w ciszy. Nie chciała zdradzać złości. W Parszywym wciąż byli klienci, a ona nie mogła pozwolić na to, żeby dowiedzieli się jak bardzo bolała ją strata szafy. Poza tym, ludzie ponoć bali się osób, które były spokojne i których nic otwarcie nie łapało za serce. Tylko Philippa mogła domyślać się, co czuła Dorothea, bo tylko przed nią i pozostałymi wyjątkami wśród portowych dzieci (które były jej bliskie) czasem zdradzała swoje uczucia.
– Nie ma potrzeby, żebyś brudziła swoje dłonie – odpowiedziała jedynie, uśmiechając się szczerze w stronę swojej pięknej uczennicy. – Zrobi to za ciebie Fred… albo Keaton – stwierdziła spokojnie. – Tamiza widzi takich codziennie.
Nie mniej jednak, sama przeklinała przeklętych marynarzy w myślach. Najbardziej wulgarnymi niemieckimi przekleństwami. Zdawało się, że jej niemiecki akcent na chwilę powrócił i dało się go usłyszeć w jej wypowiedzi, ale nie był tak silnie obecny jak kiedyś. Naprawdę chciała, żeby kiedyś błagali ją, żeby ktoś nie uszkodził ich ciała. A na pewno znalazłby się ktoś, kto nauczyłby ich manier. Nie chciała jednak, żeby Philippa otwarcie się denerwowała, dlatego też chwyciła młodą czarownicę za dłoń i delikatnie ją ścisnęła – jak gdyby w geście dodania matczynej otuchy. Nie było sensu, żeby powtarzała te same błędy, które ona sama kiedyś robiła.
Chciała się uspokoić, a uspokojenie odnajdywała w kartach. Mistyczny kącik był z całą pewnością lepszym miejscem dla nich obu niż bar. Nie było tu głupich marynarzy, nikt nie gwizdał, nie dało się słyszeć tych głupich śpiewów, ani wrzasków. Była to swego rodzaju oaza dla pani Boyle, w której mogła się odprężyć i uspokoić. No i nie wszyscy mieli tutaj wstęp.
Karty tarota traktowała bardzo poważnie. Nie zamierzała sprzedawać bajeczek. Chciała opowiedzieć to, co miała jej przekazać magia. Całe szczęście, że nie wiedziała, że Philippa uważała jej pracę za opowiadanie bajek. Wtedy być może starsza kobieta zwyczajnie by się pogniewała… choć pewnie nie na długo.
– Tak – odpowiedziała krótko, ale zaraz poczuła się winna wyjaśnienia: – Chodzi o przekazanie energii. Twojej energii, magii. – Ona z kolei była tylko narzędziem, które było w stanie odczytać wróżbę.
Wpatrywała się w jej ruchy i to jak dotykała kart, gotowa w razie czego do porady i uwagi. Nie zamierzała przecież oszukiwać swojej ulubienicy i naprawdę chciała dowiedzieć się, co mogło czekać Philippę w przyszłości. A widziała i słyszała, że panna Moss była zagubiona. Odrobinę.
– To wiele pytań – stwierdziła po chwili. – Zobaczymy co karty są w stanie odpowiedzieć. Ogólnie – zaproponowała, odbierając karty. Ponownie zaczęła je tasować. Najpierw trzykrotnie zwykłym sposobem. Potem siedmiokrotnie, na przemian, dzieliła je na dwie kupki i szybko mieszała między sobą oraz stosowała normalne tasowanie. Dopiero wtedy mogła je rozstawić i tworząc układ krzyża celtyckiego. Jednak wszystkie były odwrócone grzbietem. – Jesteś gotowa?
Przyglądała się urządzeniu w ciszy. Nie chciała zdradzać złości. W Parszywym wciąż byli klienci, a ona nie mogła pozwolić na to, żeby dowiedzieli się jak bardzo bolała ją strata szafy. Poza tym, ludzie ponoć bali się osób, które były spokojne i których nic otwarcie nie łapało za serce. Tylko Philippa mogła domyślać się, co czuła Dorothea, bo tylko przed nią i pozostałymi wyjątkami wśród portowych dzieci (które były jej bliskie) czasem zdradzała swoje uczucia.
– Nie ma potrzeby, żebyś brudziła swoje dłonie – odpowiedziała jedynie, uśmiechając się szczerze w stronę swojej pięknej uczennicy. – Zrobi to za ciebie Fred… albo Keaton – stwierdziła spokojnie. – Tamiza widzi takich codziennie.
Nie mniej jednak, sama przeklinała przeklętych marynarzy w myślach. Najbardziej wulgarnymi niemieckimi przekleństwami. Zdawało się, że jej niemiecki akcent na chwilę powrócił i dało się go usłyszeć w jej wypowiedzi, ale nie był tak silnie obecny jak kiedyś. Naprawdę chciała, żeby kiedyś błagali ją, żeby ktoś nie uszkodził ich ciała. A na pewno znalazłby się ktoś, kto nauczyłby ich manier. Nie chciała jednak, żeby Philippa otwarcie się denerwowała, dlatego też chwyciła młodą czarownicę za dłoń i delikatnie ją ścisnęła – jak gdyby w geście dodania matczynej otuchy. Nie było sensu, żeby powtarzała te same błędy, które ona sama kiedyś robiła.
Chciała się uspokoić, a uspokojenie odnajdywała w kartach. Mistyczny kącik był z całą pewnością lepszym miejscem dla nich obu niż bar. Nie było tu głupich marynarzy, nikt nie gwizdał, nie dało się słyszeć tych głupich śpiewów, ani wrzasków. Była to swego rodzaju oaza dla pani Boyle, w której mogła się odprężyć i uspokoić. No i nie wszyscy mieli tutaj wstęp.
Karty tarota traktowała bardzo poważnie. Nie zamierzała sprzedawać bajeczek. Chciała opowiedzieć to, co miała jej przekazać magia. Całe szczęście, że nie wiedziała, że Philippa uważała jej pracę za opowiadanie bajek. Wtedy być może starsza kobieta zwyczajnie by się pogniewała… choć pewnie nie na długo.
– Tak – odpowiedziała krótko, ale zaraz poczuła się winna wyjaśnienia: – Chodzi o przekazanie energii. Twojej energii, magii. – Ona z kolei była tylko narzędziem, które było w stanie odczytać wróżbę.
Wpatrywała się w jej ruchy i to jak dotykała kart, gotowa w razie czego do porady i uwagi. Nie zamierzała przecież oszukiwać swojej ulubienicy i naprawdę chciała dowiedzieć się, co mogło czekać Philippę w przyszłości. A widziała i słyszała, że panna Moss była zagubiona. Odrobinę.
– To wiele pytań – stwierdziła po chwili. – Zobaczymy co karty są w stanie odpowiedzieć. Ogólnie – zaproponowała, odbierając karty. Ponownie zaczęła je tasować. Najpierw trzykrotnie zwykłym sposobem. Potem siedmiokrotnie, na przemian, dzieliła je na dwie kupki i szybko mieszała między sobą oraz stosowała normalne tasowanie. Dopiero wtedy mogła je rozstawić i tworząc układ krzyża celtyckiego. Jednak wszystkie były odwrócone grzbietem. – Jesteś gotowa?
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Oczywiście, że banda pijaków wystarczyła. Metody mieli dość niezgrabne i prymitywne, ale za to wyskakiwali w najmniej sprzyjających okolicznościach, kreatywnym akcentem podsumowując nudnawe godziny Pasażera. I tak powstał ten oto bałagan, a w samym środku one: duszące złość i przełykające troskę wobec wysłużonej pamiątki. Sekunda, trochę rumu i nieokiełznana pięść – kryzys gotowy. Jednak we dwie powinny rozgryźć problem i szybko posklejać rozklekotane drewienko. Na pewno niejeden majsterkowicz uśmiechnie się na wieść o mieszku złota. Odpowiedzialne za to gęby nie wrócą, a w tawernie melodia kołyszących szant na nowo falą porozbija się o przyjacielskie uszy klientów. Tylko nerwów i galeonów nikt im nie odda. Na szczęście te drugie jakoś tak samoistnie wpadały do kieszonek barmanek i kasetki pani Boyle. To była strata, którą dało się nadrobić dość szybko. Przecież znały sposoby.
- A czasem bym chciała –odpowiedziała z nutą wyraźnej zajadłości, lekkiego podekscytowania wizją przywaleniu jednemu lub drugiemu obdartusowi. – Mieć pięść na tyle szeroką i twardą, by w końcu zabolało, tak porządnie. Czasem zazdroszczę Keatowi tych śmiercionośnych łap. – Westchnęła w teatralnym jakby rozmarzeniu, nie miała męskich mocy. Mogła tylko liczyć na rozum i różdżkę, ale to już dość sporo. – Ale potem dostrzegam w zwierciadle to i owo… i odechciewa mi się męskich ramion – wyznała niespodziewanie. Kobiety były powabne, przyjemnie pozaginane, okrągłe i kuszące. A facet? Plątanina kłaków i przerośniętych wielkości. Niektórzy może posiadali oblicze przyjemniejsze, ale znaczna większość zawodziła, nie wspominając już o minimalnej dbałości o higienę.
Domyślała się, że Keat i Fred kiwnięciem palca zepchnęliby zuchwałych wandali do rzeki, dbając o to, by żaden cwany morski wilk nie wypłynął z jej głębin. Pani Boyle przypilnuje, by ta sprawa została odpowiednio zakończona. Ta i każda kolejna, bo przecież Parszywy nigdy nie pobłażał niegrzecznym pijakom, grzechy potrzebowały kary. Karę wymierzali bracia z portu, a nie wielkie służby i zimne cele. Niepisane zasady dzielnicy działały nawet w czasie wojny, kiedy to chaos zakradał się, jak gęsty, czarny dym płynący blisko mokrych chodników. My nie umieramy i nie śpimy, mówiło odważnie wielu sojuszników z doków. Niektórym obcym mordom należało dosadnie przekazać, że nie tak łatwo z nimi wygrać.
Ostatnio zbyt wiele spraw pałętało się jej nieznośnie w głębi roziskrzonych oczu. Myślała za dużo, traciła skupienie i miękła, chociaż nie rezygnowała z bojowej pozy, jej krzyku nie dało się uciszyć. Ktoś jednak, kto poznał ją lepiej, mógł wyczuć niepokojące momenty w mignięciach Philippy Moss. To zmartwienie? Jakaś upiorna myśl? A może wojenna troska o brata, który wypełzł z kanałów i poleciał gdzieś w siną dal? Chyba wszystko jednocześnie.
Kojący był dotyk matczynych dłoni Dorothei. Przymykała lekko powieki, skupiając się na drobnej czułości. Choć ta należała raczej do punktu rytuału, wydała jej się ważna, o wiele ważniejsza niż jakieś tam rozsypane karty przyszłości.
- Mojej energii, mojej magii – pociągnęła jej słowa trochę zahipnotyzowana, ale bardziej jednak przepełniona sceptyczną goryczą. Chciała sama tych sekretów i poczytania z kart, ale przeczuwała, że niczego wyjątkowego się nie dowie. Niczego prawdziwego. Jednak pani Boyle była jej autorytetem, czarowała mądrością. Jeśli ona wierzyła, jeśli jej dar faktycznie miał wróżebne moce, to Philippa była gotowa na nie zerknąć. Zresztą nie po raz pierwszy.
- Nie jestem, ale bardziej gotowa nie będę. Działaj, pani Boyle – odpowiedziała, kiwając lekko głową. Nie otrzymała odpowiedzi na swoje pytania o działaniu tych sztuczek. O ich sekret. Może był równe tajemniczy i niewytłumaczalny jak źródło magii drzemiącej w czarodziejach, albo jak pustość w pirackich łbach. Chociaż akurat ci bywali sprytniejsi od nudnawych marynarzyków. Ale głupi też. – I powiedz, co się wokół mnie wydarzy? – zapytała, prosząc ostatecznie o najprostsze, najzwyklejsze odpowiedzi. Właśnie one bywały największą z możliwych wskazówek.
Popatrzyła na poukładane karty. Co znajdowało się pod nimi? Baśnie czy zaklęte prawdy?
- A czasem bym chciała –odpowiedziała z nutą wyraźnej zajadłości, lekkiego podekscytowania wizją przywaleniu jednemu lub drugiemu obdartusowi. – Mieć pięść na tyle szeroką i twardą, by w końcu zabolało, tak porządnie. Czasem zazdroszczę Keatowi tych śmiercionośnych łap. – Westchnęła w teatralnym jakby rozmarzeniu, nie miała męskich mocy. Mogła tylko liczyć na rozum i różdżkę, ale to już dość sporo. – Ale potem dostrzegam w zwierciadle to i owo… i odechciewa mi się męskich ramion – wyznała niespodziewanie. Kobiety były powabne, przyjemnie pozaginane, okrągłe i kuszące. A facet? Plątanina kłaków i przerośniętych wielkości. Niektórzy może posiadali oblicze przyjemniejsze, ale znaczna większość zawodziła, nie wspominając już o minimalnej dbałości o higienę.
Domyślała się, że Keat i Fred kiwnięciem palca zepchnęliby zuchwałych wandali do rzeki, dbając o to, by żaden cwany morski wilk nie wypłynął z jej głębin. Pani Boyle przypilnuje, by ta sprawa została odpowiednio zakończona. Ta i każda kolejna, bo przecież Parszywy nigdy nie pobłażał niegrzecznym pijakom, grzechy potrzebowały kary. Karę wymierzali bracia z portu, a nie wielkie służby i zimne cele. Niepisane zasady dzielnicy działały nawet w czasie wojny, kiedy to chaos zakradał się, jak gęsty, czarny dym płynący blisko mokrych chodników. My nie umieramy i nie śpimy, mówiło odważnie wielu sojuszników z doków. Niektórym obcym mordom należało dosadnie przekazać, że nie tak łatwo z nimi wygrać.
Ostatnio zbyt wiele spraw pałętało się jej nieznośnie w głębi roziskrzonych oczu. Myślała za dużo, traciła skupienie i miękła, chociaż nie rezygnowała z bojowej pozy, jej krzyku nie dało się uciszyć. Ktoś jednak, kto poznał ją lepiej, mógł wyczuć niepokojące momenty w mignięciach Philippy Moss. To zmartwienie? Jakaś upiorna myśl? A może wojenna troska o brata, który wypełzł z kanałów i poleciał gdzieś w siną dal? Chyba wszystko jednocześnie.
Kojący był dotyk matczynych dłoni Dorothei. Przymykała lekko powieki, skupiając się na drobnej czułości. Choć ta należała raczej do punktu rytuału, wydała jej się ważna, o wiele ważniejsza niż jakieś tam rozsypane karty przyszłości.
- Mojej energii, mojej magii – pociągnęła jej słowa trochę zahipnotyzowana, ale bardziej jednak przepełniona sceptyczną goryczą. Chciała sama tych sekretów i poczytania z kart, ale przeczuwała, że niczego wyjątkowego się nie dowie. Niczego prawdziwego. Jednak pani Boyle była jej autorytetem, czarowała mądrością. Jeśli ona wierzyła, jeśli jej dar faktycznie miał wróżebne moce, to Philippa była gotowa na nie zerknąć. Zresztą nie po raz pierwszy.
- Nie jestem, ale bardziej gotowa nie będę. Działaj, pani Boyle – odpowiedziała, kiwając lekko głową. Nie otrzymała odpowiedzi na swoje pytania o działaniu tych sztuczek. O ich sekret. Może był równe tajemniczy i niewytłumaczalny jak źródło magii drzemiącej w czarodziejach, albo jak pustość w pirackich łbach. Chociaż akurat ci bywali sprytniejsi od nudnawych marynarzyków. Ale głupi też. – I powiedz, co się wokół mnie wydarzy? – zapytała, prosząc ostatecznie o najprostsze, najzwyklejsze odpowiedzi. Właśnie one bywały największą z możliwych wskazówek.
Popatrzyła na poukładane karty. Co znajdowało się pod nimi? Baśnie czy zaklęte prawdy?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pani Boyle uważnie przyjrzała się Philippie, kiedy ta tak otwarcie przyznała, że czasem chciałaby pobrudzić swoje ręce w krwi tych parszywców. Na jej twarzy pojawił się skromny, bardzo nieśmiały uśmiech, jednak szybko zmienił się w obraz zmieszania. Nie chciała, rzecz jasna, żeby do czegoś takiego doszło. Przecież tak piękna dziewczyna nie powinna się bić. A mimo to, pani Boyle poczuła małe ukłucie szczęścia, że miała przy sobie osobę, której jeszcze zależało na tej ruinie; że nie była sama w tym problemie utrzymywania lokalu.
– Och tak – przytaknęła swojej prawie córce dopiero po chwili. I ona sama czasem zazdrościła mężczyznom tego, że byli silni i byli w stanie przekonać niektórych do poprawnego zachowania przy pomocy siły… a potem się tego brzydziła, bo przecież po co czarownikom ta prymitywność, skoro mieli różdżki. Przy pomocy magii były w stanie zająć się takimi gagatkami same i to znacznie lepiej. – Mężczyźni są dobrzy tylko do sterowania. Z wyjątkami, rzecz jasna. Keaton to całkiem mądry chłopak – stwierdziła, przytakując jej na kolejne słowa. Choć nie myślała o tym samym, o czym myślała Philippa. Z całą pewnością było jeszcze kilku mężczyzn, którzy byli warci uwagi.
Poza takim panem Boylem… który nie był dobry w niczym. Prawie niczym, bo jednak kilkukrotnie zatrzymał ją przed ucieczką z tej ruiny. Ale wciąż, był po prostu mężczyzną, który oglądał się za młodszymi i piękniejszymi, prostakiem i typowym wilkiem morskim (a przecież byli w Londynie, a nie gdzieś w nadmorskim porcie!) Dręczyło ją to, bez względu na to ile razy powtarzała sobie, że nic do niego już nie czuła. Nie mniej, nie potrafił ruszyć swojego tyłka nawet wtedy, kiedy w lokalu działy się sceny dramatu i tragedii. Zupełnie nie interesował go stan szafy, lokalu, to czy stoły były brudne od krwi, czy też nie. Nic go nie obchodziło. Najważniejsze, żeby ona, Annie, Philippa, nigdy nie poszła w jej ślady i nie znalazła sobie podobnego mężczyzny. Powinna znaleźć kogoś, kto by ją szanować i kogo da się łatwo owinąć wokół swojego palca.
Kiwnęła głową, kiedy Philippa powtórzyła jej słowa. Wyczuwała, że była sceptyczna, ale chciała jej pokazać, że nie miała do tego powodów. Przytaknęła tylko, kiedy dziewczyna wyraziła częściową gotowość. Lepsze to niż nic! Powoli zaczęła odkrywać kolejne karty. Chwilę je oglądała i wodziła po nich palcem.
– Twoja sytuacja wydaje się być pozornie spokojna, ale wokół masz wiele problemów – zaczęła powoli, analizując pierwszą, tę centralną, razem z pomocniczą. – I to we wszystkich aspektach życia. Wszystko zdaje się być przeciwko tobie, ale nie jest tak do końca. – Palec przesunęła na kolejne karty. – Masz kilka osób, którym możesz zaufać, ale musisz uważać. Ktoś będzie chciał cię oszukać i na tę osobę musisz uważać. Nie wiem tylko czy to przypadkowa osoba, czy ktoś na kim tobie zależy. Poza tym, widzę że masz jakieś problemy sercowe, które nie będą łatwe do rozwiązania i wszystko leży w twoich rękach czy będziesz chciała pewnego kawalera… – tu jej brew lekko się uniosła w geście niespodziewanej konsternacji. – …pozbyć lub też nie. Musisz uważać w jego towarzystwie. Pełno wokół niego problemów i krwi – stwierdziła wyraźnie zmartwiona. – Uważaj na siebie, Philippo – stwierdziła całkiem poważnie, jak nigdy dotychczas. Palec przeniosła na ostatnią kartę. – Będzie pełno zamieszania i nie minie ono szybko.
– Och tak – przytaknęła swojej prawie córce dopiero po chwili. I ona sama czasem zazdrościła mężczyznom tego, że byli silni i byli w stanie przekonać niektórych do poprawnego zachowania przy pomocy siły… a potem się tego brzydziła, bo przecież po co czarownikom ta prymitywność, skoro mieli różdżki. Przy pomocy magii były w stanie zająć się takimi gagatkami same i to znacznie lepiej. – Mężczyźni są dobrzy tylko do sterowania. Z wyjątkami, rzecz jasna. Keaton to całkiem mądry chłopak – stwierdziła, przytakując jej na kolejne słowa. Choć nie myślała o tym samym, o czym myślała Philippa. Z całą pewnością było jeszcze kilku mężczyzn, którzy byli warci uwagi.
Poza takim panem Boylem… który nie był dobry w niczym. Prawie niczym, bo jednak kilkukrotnie zatrzymał ją przed ucieczką z tej ruiny. Ale wciąż, był po prostu mężczyzną, który oglądał się za młodszymi i piękniejszymi, prostakiem i typowym wilkiem morskim (a przecież byli w Londynie, a nie gdzieś w nadmorskim porcie!) Dręczyło ją to, bez względu na to ile razy powtarzała sobie, że nic do niego już nie czuła. Nie mniej, nie potrafił ruszyć swojego tyłka nawet wtedy, kiedy w lokalu działy się sceny dramatu i tragedii. Zupełnie nie interesował go stan szafy, lokalu, to czy stoły były brudne od krwi, czy też nie. Nic go nie obchodziło. Najważniejsze, żeby ona, Annie, Philippa, nigdy nie poszła w jej ślady i nie znalazła sobie podobnego mężczyzny. Powinna znaleźć kogoś, kto by ją szanować i kogo da się łatwo owinąć wokół swojego palca.
Kiwnęła głową, kiedy Philippa powtórzyła jej słowa. Wyczuwała, że była sceptyczna, ale chciała jej pokazać, że nie miała do tego powodów. Przytaknęła tylko, kiedy dziewczyna wyraziła częściową gotowość. Lepsze to niż nic! Powoli zaczęła odkrywać kolejne karty. Chwilę je oglądała i wodziła po nich palcem.
– Twoja sytuacja wydaje się być pozornie spokojna, ale wokół masz wiele problemów – zaczęła powoli, analizując pierwszą, tę centralną, razem z pomocniczą. – I to we wszystkich aspektach życia. Wszystko zdaje się być przeciwko tobie, ale nie jest tak do końca. – Palec przesunęła na kolejne karty. – Masz kilka osób, którym możesz zaufać, ale musisz uważać. Ktoś będzie chciał cię oszukać i na tę osobę musisz uważać. Nie wiem tylko czy to przypadkowa osoba, czy ktoś na kim tobie zależy. Poza tym, widzę że masz jakieś problemy sercowe, które nie będą łatwe do rozwiązania i wszystko leży w twoich rękach czy będziesz chciała pewnego kawalera… – tu jej brew lekko się uniosła w geście niespodziewanej konsternacji. – …pozbyć lub też nie. Musisz uważać w jego towarzystwie. Pełno wokół niego problemów i krwi – stwierdziła wyraźnie zmartwiona. – Uważaj na siebie, Philippo – stwierdziła całkiem poważnie, jak nigdy dotychczas. Palec przeniosła na ostatnią kartę. – Będzie pełno zamieszania i nie minie ono szybko.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Pani Boyle miała rację. Znów miała rację, ale Philippa przywykła już do tego, że w tej drobnej kobietce, w tych wróżebnych ślepiach kryła się mądrość, której cały Londyn winien się wystrzegać. – Drobnymi wyjątkami – zgodziła się ostatecznie, byleby tylko nie wynosić na piedestał zbyt wielu typów. Bywali przydatni, bywali piekielnie fascynujący, ale finalnie nie wychodziło z tego nic dobrego. Zabawne chwile dostarczały wielu przyjemności, ale na tym się kończyły te historie. Philippa widziała krzywdy, do których się przyczynili, głupotę, która kierowała ich życiem, a oni byli jak te ćmy – bezmyślnie gnali do światełka. Albo też nim się stawali. Wolałaby nigdy nie znaleźć się w roli naiwnego latającego robaczka, choć widywała już bystre, mądre kobiety zatrzaśnięte w pułapce tych masywnych ramion. O wiele bardziej wolała wabić, mieć kontrolę, sterować. Szybko przekierowała swoje myśli na drogę, którą zaproponowała w swoim komentarzu pani Boyle. Może za parę lat stanie się nią: bez kart, bez starego dziada, na którego nie można liczyć, ale za to z dobrą pozycją i całkiem nieźle wypchanym portfelem.
Zapijaczony piernik sam malował swoją karykaturę, nie pozwalając nikomu na odkrycie w nim czegoś pozytywnego. Miał tylko kasę i, cóż, wpływy, które wzięły się pewnie znikąd. Choć gębę miał ostrą, wielu nie ośmieliłoby się mu sprzeciwić, wielu wyciągało rękę w ostatecznym akcie desperacji, bo jakimś cudem jego wola sięgała nawet poza ten port. Nikt nie chciał być w tej tłustej garści, ale poniekąd wszyscy tutaj mieli się na baczności. Philippa również mogła w krótkiej chwili wylecieć na zbity pysk, gdyby tylko odważyła się powiedzieć, co tak naprawdę o nim myśli. Nie robiła tego, bo Parszywy był zbyt ważnym miejscem, zależało jej na tej melinie, na klimacie, na przegniłych dachach i cuchnących korytarzykach. Na czarnych zębiskach szczerzących się do niej każdego dnia i, wreszcie, na drogiej pani Boyle, która nie pozwoliłaby jej tak po prostu stąd odejść. Pragnęła wierzyć, że właśnie tak było.
Obrazki malowane, żadna faktyczna przyszłość, nic, co mogłoby okazać się wartościową wskazówką – tak o tym myślała, nim Dorothea cokolwiek powiedziała. Wcale nie była to pierwsza wróżba, formuły wszystkich poprzednich szybko wylatywały spomiędzy jej nieufnych myśli. Nie dopuszczała do siebie niewygodnych scenariuszy, które brzmiały właściwie bardzo podobnie do tych wszystkich bajek sprzedawanych babom z doków i zuchwałym piratom. Pani Boyle jako wiedźma, prawdziwa wiedźma, umiała tchnąć wiarę w truchła sceptycznych mugolaków. Czasami wystarczył powiew wiatru, rozpalona czarem świeca, a niemagiczny naiwniaczek oddawał jej całą swoją wypłatę. To akurat Philippie się podobało. Gdy jednak sprawa dotykała jej, przestawała się tak uśmiechać.
- Mamy wojnę, problem na problemie – mruknęła niezachęcona już pierwszymi słowami wróżby. Popatrzyła lekceważąco na talię. Każdy z doków mógł przedstawić pani Boyle litanię swoich bolączek. Powieka jej jednak drgnęła czujnie, wyraźnie, trochę nerwowo, gdy padły słowa o oszuście kręcącym się w otoczeniu Philippy. – Kim jest ten oszust? Jak oszukać? Co tam widać? – wtrąciła zuchwale, mrużąc lekko oczy, jakby przez to karty miały opowiedzieć jej więcej. – Te cwaniaki przy barze wierzą, że wystarczy mnie zagadać, bym zapomniała o należności – prychnęła pod nosem. – A tymczasem to ja oszukuję ich. Pragną oszukiwać, więc płacą podwójnie. Świat codziennie bawi się w przeklęte oszustwa – stwierdziła, podkreślając tym samym, że nie zamierza dać się wpuścić w maliny. Odważnie popatrzyła w oczy wróżbitki. Czy duma Moss sprawi, że pęknie szklana kula? – Sercowe, tak? – zaświergotała, marszcząc czoło. Kolejny namolny typ na horyzoncie. Z nimi też sobie radziła. Tylko czy któryś faktycznie był problemem? – Widziałaś mnie kiedyś zakochaną, pani Boyle? – zapytała zamyślona. Obydwie znały odpowiedź. Filipa nie dopuszczała do siebie myśli, że karty niekoniecznie mówiły o uczuciach kogoś do niej. Przecież mogło być odwrotnie, przecież już mogło być odwrotnie. Potem zaś kolejne słowa, niby niewinne, zwykłe wskazówki, ale to może za ich sprawą pewne wnioski nasunęły się same. Ścisnęła usta mocno, by powstrzymać następną pyskówkę. – Nie martw się o mnie, pani Boyle. Poradzę sobie. Zawsze sobie radzę. Tego mnie nauczyłaś – odparła, ściskając dłoń wieszczki. – Nie było tam kostuchy, prawda? – spytała, rzucając ostatnie spojrzenie na magiczne obrazki. – Więc chyba nie jest najgorzej – podsumowała. – Wywróżyłaś kiedyś coś straszliwego, co później faktycznie się spełniło? Jakieś podłe przestrogi zdołały się zrealizować?– zainteresowała się jeszcze, niby tak od niechcenia.
Zapijaczony piernik sam malował swoją karykaturę, nie pozwalając nikomu na odkrycie w nim czegoś pozytywnego. Miał tylko kasę i, cóż, wpływy, które wzięły się pewnie znikąd. Choć gębę miał ostrą, wielu nie ośmieliłoby się mu sprzeciwić, wielu wyciągało rękę w ostatecznym akcie desperacji, bo jakimś cudem jego wola sięgała nawet poza ten port. Nikt nie chciał być w tej tłustej garści, ale poniekąd wszyscy tutaj mieli się na baczności. Philippa również mogła w krótkiej chwili wylecieć na zbity pysk, gdyby tylko odważyła się powiedzieć, co tak naprawdę o nim myśli. Nie robiła tego, bo Parszywy był zbyt ważnym miejscem, zależało jej na tej melinie, na klimacie, na przegniłych dachach i cuchnących korytarzykach. Na czarnych zębiskach szczerzących się do niej każdego dnia i, wreszcie, na drogiej pani Boyle, która nie pozwoliłaby jej tak po prostu stąd odejść. Pragnęła wierzyć, że właśnie tak było.
Obrazki malowane, żadna faktyczna przyszłość, nic, co mogłoby okazać się wartościową wskazówką – tak o tym myślała, nim Dorothea cokolwiek powiedziała. Wcale nie była to pierwsza wróżba, formuły wszystkich poprzednich szybko wylatywały spomiędzy jej nieufnych myśli. Nie dopuszczała do siebie niewygodnych scenariuszy, które brzmiały właściwie bardzo podobnie do tych wszystkich bajek sprzedawanych babom z doków i zuchwałym piratom. Pani Boyle jako wiedźma, prawdziwa wiedźma, umiała tchnąć wiarę w truchła sceptycznych mugolaków. Czasami wystarczył powiew wiatru, rozpalona czarem świeca, a niemagiczny naiwniaczek oddawał jej całą swoją wypłatę. To akurat Philippie się podobało. Gdy jednak sprawa dotykała jej, przestawała się tak uśmiechać.
- Mamy wojnę, problem na problemie – mruknęła niezachęcona już pierwszymi słowami wróżby. Popatrzyła lekceważąco na talię. Każdy z doków mógł przedstawić pani Boyle litanię swoich bolączek. Powieka jej jednak drgnęła czujnie, wyraźnie, trochę nerwowo, gdy padły słowa o oszuście kręcącym się w otoczeniu Philippy. – Kim jest ten oszust? Jak oszukać? Co tam widać? – wtrąciła zuchwale, mrużąc lekko oczy, jakby przez to karty miały opowiedzieć jej więcej. – Te cwaniaki przy barze wierzą, że wystarczy mnie zagadać, bym zapomniała o należności – prychnęła pod nosem. – A tymczasem to ja oszukuję ich. Pragną oszukiwać, więc płacą podwójnie. Świat codziennie bawi się w przeklęte oszustwa – stwierdziła, podkreślając tym samym, że nie zamierza dać się wpuścić w maliny. Odważnie popatrzyła w oczy wróżbitki. Czy duma Moss sprawi, że pęknie szklana kula? – Sercowe, tak? – zaświergotała, marszcząc czoło. Kolejny namolny typ na horyzoncie. Z nimi też sobie radziła. Tylko czy któryś faktycznie był problemem? – Widziałaś mnie kiedyś zakochaną, pani Boyle? – zapytała zamyślona. Obydwie znały odpowiedź. Filipa nie dopuszczała do siebie myśli, że karty niekoniecznie mówiły o uczuciach kogoś do niej. Przecież mogło być odwrotnie, przecież już mogło być odwrotnie. Potem zaś kolejne słowa, niby niewinne, zwykłe wskazówki, ale to może za ich sprawą pewne wnioski nasunęły się same. Ścisnęła usta mocno, by powstrzymać następną pyskówkę. – Nie martw się o mnie, pani Boyle. Poradzę sobie. Zawsze sobie radzę. Tego mnie nauczyłaś – odparła, ściskając dłoń wieszczki. – Nie było tam kostuchy, prawda? – spytała, rzucając ostatnie spojrzenie na magiczne obrazki. – Więc chyba nie jest najgorzej – podsumowała. – Wywróżyłaś kiedyś coś straszliwego, co później faktycznie się spełniło? Jakieś podłe przestrogi zdołały się zrealizować?– zainteresowała się jeszcze, niby tak od niechcenia.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Chłodny wyraz twarzy pani Boyle na moment stał się cieplejszy, kiedy Philippa powtórzyła za nią słowa o „drobnych wyjątkach”. Wyjątki oczywiście były wyjątkami i na pewno wśród nich nie znajdował się pan Boyle, który niemal codziennie krążył po myślach Dorothei. Nie mniej, wracając do głównego tematu mięśni i marzeń o możliwości ich posiadaniu choćby na chwilę, żeby poradzić sobie z nędznymi wyrzutkami prześladującymi lokal – lepiej by było dla panny Moss, żeby jednak korzystała ze swojego sprytu. Nie było sensu pocić się, kiedy można była owinąć sobie kogoś wokół palca. A tym lepiej by było, gdyby znalazła kogoś, kto nie byłby w żadnym stopniu podobny do pana Boyle’a. A najlepiej całą taką grupę, tak zwany „wianek”, ale wianek dżentelmenów.
Wciąż spoglądała w karty, próbując wyczytać z nich jak najwięcej. W układzie była i karta Kochanków, i dwóch denarów, a nawet dwie karty mieczów. I owszem, choć wojna już się działa i wchodziła powoli do portu… nie mogła być pewna, że to co widziała było tylko związane z wojną. Przynajmniej nie z takim pytaniem i nie z takimi kartami wokół.
– Być może chodzi o wojnę, a być może o kogoś kto ciągle ryzykuje i to własnym życiem. Nie mam jednak pojęcia kto to i dlaczego ma wokół tyle problemów – dodała wskazując na jedną z kart mieczy. Wiedziała, że Philippa wciąż była sceptyczna, ale tak właściwie poza cierpliwością i odpowiedziami na jej pytania nie mogła je w żaden inny sposób przekonać. Dlatego postanowiła przejść na temat oszusta. – Wiem jedynie, że to kłamca. No i oczywiście, nie jest powiązany z tą osobą, która ma wokół siebie dużo problemów i krwi. Potem rozłożę raz jeszcze i zapytam karty o tę osobę.
Uśmiechnęła się na jej zapewnienia, że nikt nie jest w stanie jej wykiwać. Wierzyła w to i to jeszcze jak. Ale karta nie mówiłaby o małym oszustwie, a w pobliżu nie było kart mówiących o pieniądzach.
– Nie wiem też czy to oszustwo na pieniądzach, czy jakieś inne, wiem że to cię zdenerwuje i to tyle – odpowiedziała dodatkowo. – A to co mówisz, w pewnym sensie jest prawdą… ale karty cię ostrzegają, co znaczy, że nie będzie to typowe oszustwo, z którym się spotykasz. Choć kto wie… – westchnęła ciężko, wciąż wpatrując się w karty.
Słysząc kolejne pytanie wzruszyła ramionami.
– Sercowe – potwierdziła pewnie. – Chyba, że w trakcie zadawania pytania myśli ci gdzieś uciekły, a karty zaczęły odpowiadać na to, co być może myślałaś – nie trudziła się, by odpowiedzieć na to jedno pytanie o to czy widziała Philippę kiedykolwiek zakochaną. Owszem, nie widziała, a może i nie chciała widzieć lub zwyczajnie nie widziała, bo była zajęta lokalem. Kiwnęła jedynie głową, kiedy dziewczyna zapewniła, że sobie poradzi. Nawet ponownie się uśmiechnęła, kiedy usłyszała, że ponoć to dzięki niej potrafi być zaradna.
– Nie. Nie było. – Odpowiedziała zaskoczona jej reakcją i ściśnięciem ręki. – Ale kostucha nie pojawia się w formie karty Śmierci. Karta Śmierci to najczęściej coś nowego, nieznanego. Śmierć pojawia się natomiast na przykład jako czwórka mieczy. Może też jako as mieczy. Zależy od towarzyszących kart – wyjaśniła, a przy tym częściowo weszła na tor odpowiedzi dotyczący pytania o nieszczęście. Wyraźnie przy tym spochmurniała. – Tak. Zdarzyło mi się też wywróżyć komuś chorobę. Jeden nieszczęśnik długo się męczył. Było też i parę przestróg, ale wtedy opowiadać bym mogła do samego rana. – Swoje własne doświadczenie z wróżeniem sobie wolała pominąć.
Za tym zgarnęła wszystkie karty ze stołu, ponownie je wymieszała i postawiła trzy karty przed sobą i Philippą.
– Twój oszust to młody, przystojny dżentelmen, utalentowany i kreatywny kłamca, ale ponoć pieniądze posiada… – wyjaśniła i ponownie się zamyśliła.
Wciąż spoglądała w karty, próbując wyczytać z nich jak najwięcej. W układzie była i karta Kochanków, i dwóch denarów, a nawet dwie karty mieczów. I owszem, choć wojna już się działa i wchodziła powoli do portu… nie mogła być pewna, że to co widziała było tylko związane z wojną. Przynajmniej nie z takim pytaniem i nie z takimi kartami wokół.
– Być może chodzi o wojnę, a być może o kogoś kto ciągle ryzykuje i to własnym życiem. Nie mam jednak pojęcia kto to i dlaczego ma wokół tyle problemów – dodała wskazując na jedną z kart mieczy. Wiedziała, że Philippa wciąż była sceptyczna, ale tak właściwie poza cierpliwością i odpowiedziami na jej pytania nie mogła je w żaden inny sposób przekonać. Dlatego postanowiła przejść na temat oszusta. – Wiem jedynie, że to kłamca. No i oczywiście, nie jest powiązany z tą osobą, która ma wokół siebie dużo problemów i krwi. Potem rozłożę raz jeszcze i zapytam karty o tę osobę.
Uśmiechnęła się na jej zapewnienia, że nikt nie jest w stanie jej wykiwać. Wierzyła w to i to jeszcze jak. Ale karta nie mówiłaby o małym oszustwie, a w pobliżu nie było kart mówiących o pieniądzach.
– Nie wiem też czy to oszustwo na pieniądzach, czy jakieś inne, wiem że to cię zdenerwuje i to tyle – odpowiedziała dodatkowo. – A to co mówisz, w pewnym sensie jest prawdą… ale karty cię ostrzegają, co znaczy, że nie będzie to typowe oszustwo, z którym się spotykasz. Choć kto wie… – westchnęła ciężko, wciąż wpatrując się w karty.
Słysząc kolejne pytanie wzruszyła ramionami.
– Sercowe – potwierdziła pewnie. – Chyba, że w trakcie zadawania pytania myśli ci gdzieś uciekły, a karty zaczęły odpowiadać na to, co być może myślałaś – nie trudziła się, by odpowiedzieć na to jedno pytanie o to czy widziała Philippę kiedykolwiek zakochaną. Owszem, nie widziała, a może i nie chciała widzieć lub zwyczajnie nie widziała, bo była zajęta lokalem. Kiwnęła jedynie głową, kiedy dziewczyna zapewniła, że sobie poradzi. Nawet ponownie się uśmiechnęła, kiedy usłyszała, że ponoć to dzięki niej potrafi być zaradna.
– Nie. Nie było. – Odpowiedziała zaskoczona jej reakcją i ściśnięciem ręki. – Ale kostucha nie pojawia się w formie karty Śmierci. Karta Śmierci to najczęściej coś nowego, nieznanego. Śmierć pojawia się natomiast na przykład jako czwórka mieczy. Może też jako as mieczy. Zależy od towarzyszących kart – wyjaśniła, a przy tym częściowo weszła na tor odpowiedzi dotyczący pytania o nieszczęście. Wyraźnie przy tym spochmurniała. – Tak. Zdarzyło mi się też wywróżyć komuś chorobę. Jeden nieszczęśnik długo się męczył. Było też i parę przestróg, ale wtedy opowiadać bym mogła do samego rana. – Swoje własne doświadczenie z wróżeniem sobie wolała pominąć.
Za tym zgarnęła wszystkie karty ze stołu, ponownie je wymieszała i postawiła trzy karty przed sobą i Philippą.
– Twój oszust to młody, przystojny dżentelmen, utalentowany i kreatywny kłamca, ale ponoć pieniądze posiada… – wyjaśniła i ponownie się zamyśliła.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Znaczna większość wpływających do Parszywego piratów, portowych robotników czy handlarzy nie wnosiła ze sobą żadnej zagadki. Nie stanowili wyzwania, byli tak bardzo typowi, przewidywalni i do bólu nudnawi w tej męskiej prymitywności. Z nimi też Moss nauczyła się działać już w pierwszych miesiącach pracy w tawernie. O tak, pani Boyle czuwała, a młoda barmanka zderzała się z samcami, którzy tylko pozornie wydawali się groźni. Byli może.. głośni, ohydni i napastliwi, ale tak naprawdę odpowiednia doza uroku, kilka bardzo trafnych tekstów i dwie konkretne dolewki wystarczyły, by współpraca zaczynała się układać zgodnie z jej wolą. I tak działa – pięści faktycznie należało pozostawić innym, niech mają jakąś uciechę, kiedy dziewczęta pani Boyle rozstawiają portowych zbójników po kątach.
Ciąg tak szerokich wskazówek nijak nie podobał się Filipie, która wolałaby jeden konkret zamiast morza rozjechanych przypuszczeń. A może tak… A może tak. Też coś. Zacisnęła usta w wąską linię, tłumiąc odgłos irytacji. I bez tego jednak Dorothea wiedziała, jakie jest stanowisko jej podopiecznej. To jednak przerabiały już parokrotnie, a dziś sama Moss zawołała o przyszłość. No to dostała. – Tkwimy w tym wszyscy, w tej wojnie, w problemach. Kto ich nie ma? Bieda, choroby, zawiedzione nadzieje i gnijące ambicje. Takie są doki, taki staje się ten pieprzony Londyn. We wróżbach widzisz jakieś obrazy? Coś więcej niż te wymalowane karty? Coś więcej niż ja? – podpytała jeszcze, próbując jakoś pojąć, jak to przedstawienie wygląda, kiedy stoi się po drugiej stronie, kiedy kreuje się wrażenia, kiedy tworzy się obcym ludziom emocje. Philippie zdawało się, że poniekąd właśnie na tym polegało to zajęcie. Bardzo dobra manipulacja. Nie dziwiła się temu. W końcu to Boyle wszystkiego ją nauczyła, Boyle, Penelopa i inne zaangażowane w życie tawerny dziewczęta. – Ach, więc tak. To teraz są już dwie osoby? Morderca i kłamca? Wychodzi na to, że obracam się w pogodnym towarzystwie, pani Boyle. W sumie to nic dziwnego. Wyjdźmy na salę. Tam aż się roi od cwanych szczurów i kłamliwych drani.
– Pani Boyle, mącisz jak jakiś mugolski kaznodzieja. Już nic nie rozumiem – mruknęła rozczarowana. Oczywiście, że się rozzłości, jeśli któryś spróbuje na niej wrednych sztuczek, jeśli któryś ośmieli się tworzyć mylące bajeczki i z niej drwić. Tylko kim jest ta osoba? Mimo dystansu do całej sprawy, Moss wiedziała, że po powrocie za bar przyjrzy się czujnie każdej roześmianej mordzie. Nie wierzyła, ale chciała tak na wszelki wypadek upewnić się, że ta wróżba niczego nie zmieniła.
– Nie, o niczym nie myślę. Tylko się dziwię – odpowiedziała od razu, machinalnie, bez żadnej refleksji, która – jak ta pułapka – wciągnęłaby ją w mgnieniu oka w sidła pani Boyle. Nawet jeśli te rozmowy były niegroźne, mogły ostatecznie pozostawić drobniejszy ślad w jej rozważaniach. Do tego jednak nie zamierzała się przyznawać. Nie wyobrażała sobie siebie zaangażowanej w cokolwiek… sercowego. Wierzyła w głębię i moc relacji braterskich, budowała sobie rodzinę, rekompensując wiele lat przeżytych w skorupce biednej sieroty. Teraz już dość, teraz pragnęła wyciskać z życia jak najwięcej i pokazywać światu, że wcale nie jest tamtym zaryczanym dzieciakiem bez przeszłości i przyszłości. Szczególnie to drugie, ta przyszłość – o nią chciała zadbać. Dziś czuła, że ma los we własnych rękach. Niekoniecznie jednak los, o którym opowiedziała jej szefowa.
– Więc się spełniają – podsumowała jej odpowiedź, choć bez szczerego entuzjazmu. – Życz mi, pani Boyle, bym im wszystkim dokopała, nim zdążą mi dowalić. Skoro mają przyjść, to niech przyjdą. A może nawet mnie zaciekawiłaś… – mówiła jakby przejęta, choć tak prawdziwie, to nie za bardzo wiedziała, jak się z tymi nowinami czuje. Spłynęły po niej, jak piana po brodzie niechlujnego marynarza. Czyżby? – Twoje karty podsyłają mi jakiś dobry kąsek. Przystojniaczek, człowiek pomysłu i pieniądza, a do tego z manierami. Jesteś pewna, że to nie jest kolejna fantazja Penelopy? – zapytała, pochylając się do tej karty, która wskazywała na wspomnianego oszusta. – Chętnie się z nim zmierzę, ale póki co powinnyśmy chyba wracać za bar, zanim nam rozniosą lokal – stwierdziła, podnosząc się z krzesła. – Dzięki za twoje karty – dodała na odchodnym i powróciła do swoich chłopców.
zt
Ciąg tak szerokich wskazówek nijak nie podobał się Filipie, która wolałaby jeden konkret zamiast morza rozjechanych przypuszczeń. A może tak… A może tak. Też coś. Zacisnęła usta w wąską linię, tłumiąc odgłos irytacji. I bez tego jednak Dorothea wiedziała, jakie jest stanowisko jej podopiecznej. To jednak przerabiały już parokrotnie, a dziś sama Moss zawołała o przyszłość. No to dostała. – Tkwimy w tym wszyscy, w tej wojnie, w problemach. Kto ich nie ma? Bieda, choroby, zawiedzione nadzieje i gnijące ambicje. Takie są doki, taki staje się ten pieprzony Londyn. We wróżbach widzisz jakieś obrazy? Coś więcej niż te wymalowane karty? Coś więcej niż ja? – podpytała jeszcze, próbując jakoś pojąć, jak to przedstawienie wygląda, kiedy stoi się po drugiej stronie, kiedy kreuje się wrażenia, kiedy tworzy się obcym ludziom emocje. Philippie zdawało się, że poniekąd właśnie na tym polegało to zajęcie. Bardzo dobra manipulacja. Nie dziwiła się temu. W końcu to Boyle wszystkiego ją nauczyła, Boyle, Penelopa i inne zaangażowane w życie tawerny dziewczęta. – Ach, więc tak. To teraz są już dwie osoby? Morderca i kłamca? Wychodzi na to, że obracam się w pogodnym towarzystwie, pani Boyle. W sumie to nic dziwnego. Wyjdźmy na salę. Tam aż się roi od cwanych szczurów i kłamliwych drani.
– Pani Boyle, mącisz jak jakiś mugolski kaznodzieja. Już nic nie rozumiem – mruknęła rozczarowana. Oczywiście, że się rozzłości, jeśli któryś spróbuje na niej wrednych sztuczek, jeśli któryś ośmieli się tworzyć mylące bajeczki i z niej drwić. Tylko kim jest ta osoba? Mimo dystansu do całej sprawy, Moss wiedziała, że po powrocie za bar przyjrzy się czujnie każdej roześmianej mordzie. Nie wierzyła, ale chciała tak na wszelki wypadek upewnić się, że ta wróżba niczego nie zmieniła.
– Nie, o niczym nie myślę. Tylko się dziwię – odpowiedziała od razu, machinalnie, bez żadnej refleksji, która – jak ta pułapka – wciągnęłaby ją w mgnieniu oka w sidła pani Boyle. Nawet jeśli te rozmowy były niegroźne, mogły ostatecznie pozostawić drobniejszy ślad w jej rozważaniach. Do tego jednak nie zamierzała się przyznawać. Nie wyobrażała sobie siebie zaangażowanej w cokolwiek… sercowego. Wierzyła w głębię i moc relacji braterskich, budowała sobie rodzinę, rekompensując wiele lat przeżytych w skorupce biednej sieroty. Teraz już dość, teraz pragnęła wyciskać z życia jak najwięcej i pokazywać światu, że wcale nie jest tamtym zaryczanym dzieciakiem bez przeszłości i przyszłości. Szczególnie to drugie, ta przyszłość – o nią chciała zadbać. Dziś czuła, że ma los we własnych rękach. Niekoniecznie jednak los, o którym opowiedziała jej szefowa.
– Więc się spełniają – podsumowała jej odpowiedź, choć bez szczerego entuzjazmu. – Życz mi, pani Boyle, bym im wszystkim dokopała, nim zdążą mi dowalić. Skoro mają przyjść, to niech przyjdą. A może nawet mnie zaciekawiłaś… – mówiła jakby przejęta, choć tak prawdziwie, to nie za bardzo wiedziała, jak się z tymi nowinami czuje. Spłynęły po niej, jak piana po brodzie niechlujnego marynarza. Czyżby? – Twoje karty podsyłają mi jakiś dobry kąsek. Przystojniaczek, człowiek pomysłu i pieniądza, a do tego z manierami. Jesteś pewna, że to nie jest kolejna fantazja Penelopy? – zapytała, pochylając się do tej karty, która wskazywała na wspomnianego oszusta. – Chętnie się z nim zmierzę, ale póki co powinnyśmy chyba wracać za bar, zanim nam rozniosą lokal – stwierdziła, podnosząc się z krzesła. – Dzięki za twoje karty – dodała na odchodnym i powróciła do swoich chłopców.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Syreni obraz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer