Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Syreni obraz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Syreni obraz
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Spojrzała na swoją ulubienicę dość zawiedzionym wzrokiem. Nie mogła jej oczywiście niczego narzucać, ale bolało ją to, że tak podważała jej metody. Karty były tylko kartami, rzecz jasna, ale mimo wszystko starały się choć trochę podpowiedzieć lub przypomnieć w jakiej kto był sytuacji.
Aczkolwiek pani Boyle nie była w stanie dostrzec niczego tak, jak przy pomocy swoich wrodzonych umiejętności. Karty jednak były tym bodźcem, który generował wizje. Te jednak tutaj się nie pojawiły. A szkoda, może wtedy byłaby w stanie pomóc dziewczynie jeszcze lepiej.
– Oczywiście – odpowiedziała po chwili ciszy, po wypowiedzianych przez Philippę słowach. Dorothea musiała zebrać swoje myśli, a i powstrzymać się od nagłego i przepełnionego emocjami komentarza. Poza tym, z częścią jej słów musiała się zgodzić. Każdy miał problemy, a obecna wojna dotykała każdego, nawet ich. Dorothea jednak nie zamierzała oszukiwać swojej ulubienicy i nigdy tego by nie zrobiła. – Zależy. Czasami muszę opierać się jedynie na tym, co karty mówią… czasem jednak dostaję możliwość przedostania się na chwilę do przyszłości. Nie jest to zbyt przyjemne uczucie i zdarza się stosunkowo rzadko. Czasem mogę i to wymusić na sobie – wyjaśniła krótko, a i miała nadzieję, że całkiem rzeczowo. – Wszystko zależy jednak od sytuacji.
Bo wróżenie do pewnego stopnia było manipulacją i analizą osób… ale Dorothea wierzyła swoim kartom. Miała wrażenie, że za każdym razem czuła wibrującą od nich magię. Poza tym była prawdziwym jasnowidzem, choć na swoje wizje musiała uważać.
– Nie powiedziałabym, że ta osoba jest mordercą – dodała, ponownie wewnętrznie urażona jej słowami. Nie była jakimś tam mugolskim kaznodziejem, tylko prawdziwą wiedźmą. Musiała jednak zrozumieć jej zachowanie. Nie każdy lubił czuć to, co karty miały do powiedzenia. – Nie o to chodzi. Jak mówiłam, krew jest związana z ryzykiem, jaki na siebie bierze. – Odpowiedziała wpierw na jej zarzuty o to, że obracała się w „pogodnym” towarzystwie.
Pokiwała głową na potwierdzenie tego, że niektóre wróżby się spełniały. Właściwie wiele z nich, większość. Były jednak i takie, które były zupełną pomyłką, bo Dorothea nie znała więcej szczegółów i błędem wzięła pod uwagę inne czynniki.
Nie mogła też nie powstrzymać się przed drobnym, acz skromnym uśmiechem na kolejne słowa Philippy.
– Nie – odpowiedziała na pytanie o Penelopę. – Myślę, że tak – dodała, kiedy przypomniało jej się, że przecież byli w barze pełnym klientów. Klientów, którzy gotowi byli zepsuć jej ukochaną szafę grającą.
Puściła więc Philippę pierwszą, a sama zaczęła segregować i układać karty w należytym porządku. Włożyła je do odpowiedniego woreczka, przeznaczonego tylko dla nich. A potem oczywiście wróciła do głównej sali sprzeczać się z klientami i żądać od nich spłaty długów lub zapłaty za to, co wypili.
|zt
Aczkolwiek pani Boyle nie była w stanie dostrzec niczego tak, jak przy pomocy swoich wrodzonych umiejętności. Karty jednak były tym bodźcem, który generował wizje. Te jednak tutaj się nie pojawiły. A szkoda, może wtedy byłaby w stanie pomóc dziewczynie jeszcze lepiej.
– Oczywiście – odpowiedziała po chwili ciszy, po wypowiedzianych przez Philippę słowach. Dorothea musiała zebrać swoje myśli, a i powstrzymać się od nagłego i przepełnionego emocjami komentarza. Poza tym, z częścią jej słów musiała się zgodzić. Każdy miał problemy, a obecna wojna dotykała każdego, nawet ich. Dorothea jednak nie zamierzała oszukiwać swojej ulubienicy i nigdy tego by nie zrobiła. – Zależy. Czasami muszę opierać się jedynie na tym, co karty mówią… czasem jednak dostaję możliwość przedostania się na chwilę do przyszłości. Nie jest to zbyt przyjemne uczucie i zdarza się stosunkowo rzadko. Czasem mogę i to wymusić na sobie – wyjaśniła krótko, a i miała nadzieję, że całkiem rzeczowo. – Wszystko zależy jednak od sytuacji.
Bo wróżenie do pewnego stopnia było manipulacją i analizą osób… ale Dorothea wierzyła swoim kartom. Miała wrażenie, że za każdym razem czuła wibrującą od nich magię. Poza tym była prawdziwym jasnowidzem, choć na swoje wizje musiała uważać.
– Nie powiedziałabym, że ta osoba jest mordercą – dodała, ponownie wewnętrznie urażona jej słowami. Nie była jakimś tam mugolskim kaznodziejem, tylko prawdziwą wiedźmą. Musiała jednak zrozumieć jej zachowanie. Nie każdy lubił czuć to, co karty miały do powiedzenia. – Nie o to chodzi. Jak mówiłam, krew jest związana z ryzykiem, jaki na siebie bierze. – Odpowiedziała wpierw na jej zarzuty o to, że obracała się w „pogodnym” towarzystwie.
Pokiwała głową na potwierdzenie tego, że niektóre wróżby się spełniały. Właściwie wiele z nich, większość. Były jednak i takie, które były zupełną pomyłką, bo Dorothea nie znała więcej szczegółów i błędem wzięła pod uwagę inne czynniki.
Nie mogła też nie powstrzymać się przed drobnym, acz skromnym uśmiechem na kolejne słowa Philippy.
– Nie – odpowiedziała na pytanie o Penelopę. – Myślę, że tak – dodała, kiedy przypomniało jej się, że przecież byli w barze pełnym klientów. Klientów, którzy gotowi byli zepsuć jej ukochaną szafę grającą.
Puściła więc Philippę pierwszą, a sama zaczęła segregować i układać karty w należytym porządku. Włożyła je do odpowiedniego woreczka, przeznaczonego tylko dla nich. A potem oczywiście wróciła do głównej sali sprzeczać się z klientami i żądać od nich spłaty długów lub zapłaty za to, co wypili.
|zt
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
23 lipca 1957 roku
Frances Burroughs nie znosiła portu całym swoim sercem. Podłe, brudne uliczki pełne podejrzanych twarzy były powodem paskudnego strachu, w jakim musiała żyć przez piętnaście długich lat pod skrzydłami toksycznej rodziny. Nie postawiła swojej stopy w paskudnym otoczeniu od momentu, gdy jednego dnia zwyczajnie zniknęła z tego otoczenia. Teraz jednak, wiedziona naukowymi potrzebami, musiała ponownie postawić swoje pantofelki w tym podłym otoczeniu. Droga portowymi ulicami przypominała drogę przez piekielne otchłanie. Ciemne zaułki kojarzone ze strachem oraz próbą gwałtu, ulice pośród których nigdy nie znalazła spokoju czy kamienica w której przyszło jej mieszkać oraz przechodzić najgorsze chwile.
Nie chciała tu wracać, była jednak pewna, że tylko podły wuj przy odpowiednim przeprowadzeniu rozmowy, będzie w stanie pomóc jej zorganizować jedno przedsięwzięcie... oraz sprzedać kilka, mniej akceptowanych specyfików. Zmiana pracy sprawiała, że panna Burroughs ponownie musiała zacząć przyjmować więcej zleceń, a szkodliwe specyfiki przynosiły największe zyski.
Wpierw swoje kroki eteryczna alchemiczka skierowała do mieszkania swojej matki. Wizyta pełna nieprzyjemnych słów kierowanych w jej stronę szybko jednak dobiegła końca, a Frances udała się do miejsca, którego w całym porcie nie znosiła najbardziej - tawerny należącej do wuja Boyle.
Chcąc ominąć paskudnych klientów weszła wejściem dla pracowników, przywitała się z kucharką wymieniając kilka, przyjemnych słów po czym ruszyła do "gabinetu" wuja. Rozmowa była długa i burzliwa. Panna Burroughs musiała uciec się do podstępu, aby zmusić wuja do wyświadczenia odpowiedniej przysługi oraz wypłacenia należytej zapłaty za przygotowane eliksiry. Nie przyszła do niego z pustą ręką, zabierając kilka fiolek mikstur, które zwykł używać najczęściej. Więzy krwi sprawiały, że doskonale wiedziała, jak prowadzić z nim interesy. Ciężkie westchnienie uleciało z malinowych ust, gdy wuj wyszedł drugim wyjściem z gabinetu, zamykając je na klucz. A to oznaczało, że musiała wyjść jak każdy klient - przez salę pełną pijanych marynarzy.
Nie pasowała tutaj, to było pewne. Ubrana w czarną sukienkę podkreślającą kobiecą figurę, wykończoną transparentną materią oraz głębszym wycięciem na plecach; z białymi rękawiczkami skrywającymi smukłe dłonie oraz perłami, zdobiącymi łabędzią szyję zdawała się być elementem wyrwanym z portowej rzeczywistości. Eteryczne dziewczę zmarszczyło delikatnie nosek, gdy doleciał do niego zapach kiepskiego alkoholu, szczyn oraz męskiego potu. Nigdy nie lubiła tego miejsca będącego siedliskiem parszywców pozbawionych jakichkolwiek zasad moralnych. W towarzystwie stukotu obcasów zbiegła po schodkach, niewątpliwie zwracając na siebie uwagę męskiej części klienteli i odruchowo, w zakłopotaniu poprawiając złote pukle opadające na delikatną twarz. Szaroniebieskie spojrzenie z zaniepokojeniem obserwowało otoczenie. Nie chciała natknąć się na niedoszłego gwałciciela bądź któregoś z ich koleżków.
W rozkojarzeniu, chcąc jak najszybciej uciec od oczu podłych marynarzy, zerknęła przez ramię chcąc upewnić się, że gachy pracujące dla wuja będą w stanie w razie czego pospieszyć jej z pomocą. Kolejny krok sprawił, że eteryczna alchemiczka na kogoś wpadła. - Och! - Wyrwało się z malinowych ust, niemal automatycznie gdy zauważyła napotkanie przeszkody. Na Merlina, tylko nie to! Przeszło jej przez myśl. Nie chciała ryzykować spotkaniem z którymś z podłych, obleśnych marynarzy. - Bardzo pana przepraszam... - Dziewczę odsunęło się, niemal od razu wypowiadając odpowiednie słowa. Szaroniebieskie spojrzenie powiodło do twarzy mężczyzny... A rumieniec zakłopotania przyozdobił jasne policzki. Miała nadzieję, że po fatalnym upokorzeniu do jakiego doszło na jednych z hogwardzkich schodów, już nigdy nie przyjdzie jej zobaczyć tej przystojnej twarzy. Nadal pamiętała, jak koncertowo runęła przed nim zaplątana we własną szatę, chwilę odwagi pieczętując wizytą w skrzydle szpitalnym oraz skręconą kostką. Wydoroślała, prezentowała się bardziej jak elegancka dama niż nieśmiała krukonka, rumieniec zdobiący jej buzię zdawał się jednak być taki sam. - Ojej, Marcelius? Ledwo Cię poznałam... - Wydobyła z siebie, unosząc kąciki ust w delikatnym uśmiechu. Gdzieś jednak, z tyłu głowy przeklinała się za wypowiedziane słowa. Nie sądziła, aby wiedział kim jest, nawet jeśli pamiętał, jak bardzo przyszło jej się skompromitować.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Ostatnio zmieniony przez Frances Burroughs dnia 15.11.20 0:00, w całości zmieniany 1 raz
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Stał z rękoma założonymi na piersi, obserwując przebieg ostatniej - kluczowej - rundy. Prowadzili remisem, od tego, co stanie się teraz, miało zależeć wszystko. Podwinął pod łokcie rękawy białej, nieco rozchełstanej pod szyją koszuli, wpuszczonej w brązowe spodnie; zdać się musiał jednym z wielu, dobrze zgrany z tutejszym towarzystwem, z tym tylko, że pozostawał całkowicie trzeźwy.
- A niech cię... - mruknął, kiedy nóż George'a wbił się w sam środek najmniejszego czerwonego pola na zawieszonej na jednym ze słupów podtrzymujących piętro tarczy. Nieźle mu szło od samego początku, ale ten rzut był tylko fartem, niczym więcej - wcale nie był aż tak dobry. Podrzucił ostrze w swojej ręce, raz i drugi, biorąc zamach i ciskając je w tarczę, dopiero teraz odcinając się od otaczającego go towarzystwa; jego ruchy były inne, nacechowane większą gracją i sceniczną teatralnością, improwizacja dokładności weszła mu w krew głęboko. Trafił poza pierwsze pole - nóż wbił się na sąsiednie, tuż przy granicy, skrzywił się grymasem niezadowolenia. - To twoje - prychnął, rzucając George'owi kilka knutów, o które poszedł zakład; dzisiaj przegrał, ale to jeszcze nie koniec - odegra się. Może jeszcze nie teraz, ale za parę dni, kiedy dostanie tygodniówkę. Ze zrezygnowaniem podszedł do tarczy, zbierając z niej noże, gdy jego uwagę ściągnął stukot obcasów - dość głośny, by przebić się przez wszechobecny gwar, a zarazem dość znaczący, by przyciągnąć ku sobie uwagę większości. Widok równie elegancko ubranej młodej damy w tym miejscu był zdecydowanie rzadkością i musiał wyglądać ekscentrycznie. I przyjemnie dla oka zarazem, dziewczyna zwracała uwagę nie tylko przez obcasy i perły podkreślające smukłość szyi, czy dopasowaną sukienkę, buzię też miała ładną - choć na pierwszy rzut oka wyglądającą nieco znajomo. Tylko nieco, pamiętał Frances ze szkoły, ale ubrana w szkolną szatę i pod krukońskim krawatem, z jeszcze dziecięcą twarzą, prezentowała się na tyle kontrastowo, że te dwie sylwetki zdały się należeć do dwóch różnych dziewcząt. Pierwsza myśl, jaka go naszła, dotyczyła tego, skąd ta czarownica się tutaj właściwie wzięła - i po co - bo że być jej tu nie powinno, nie miał najmniejszych wątpliwości. Niektóre spojrzenia wydawały się zdecydowanie zbyt lepkie - a z marynarskim testosteronem czasem trudno było dyskutować. Spojrzał na nią przez ramię, trochę z ciekawości, a trochę kontrolnie, nim zacisnął dłoń na kolejnym nożu, wyciągając go z tarczy; był wbity mocniej, wymagało to od niego nieco więcej wysiłku - oswobodziwszy w końcu ostrze, cofnął się z impetem, włażąc na, naturalnie, ową młodą damę, która właśnie przemykała obok, zapewne w kierunku wyjścia. Nim zdążył przeprosić, zrobiła to ona - a on w zakłopotaniu cofnął się pół kroku, dopiero teraz orientując się, że w zasadzie trzymał w ręku nóż - momentalnie i ledwie zauważalnym gestem wrzucił go do kieszeni. Rumieniec na jej twarzy był naprawdę uroczy - ale wtedy wypowiedziała jego imię.
Początkowo nie pojął, skąd je znała. Szukał w myślach kontaktów, które mogły go doprowadzić do tej dziewczyny, nie potrafiąc jednak przywołać na myśli ni jednego, była inna, pochodziła z innego świata niż on - nie trzeba było wytężać wzroku, żeby to dostrzec. Bywała w cyrku? Pamiętałby. Jeszcze ze szkoły? Skończył ją pięć lat temu, coraz mniej pamiętał, ale niektóre twarze były do zapomnienia bardzo trudne.
- Frances Burroughs - wyartykułował w końcu głosem tak przedziwnym, że trudno było to jednoznacznie zidentyfikować; mógł zabrzmieć jak niezadowolony, ale tak naprawdę nie dowierzał - ani w to, że znów ją widział, ani też w kontrast, jaki zaszedł w niej przez ostatnie pięć lat. Jego usta zaraz złożyły się w uśmiech, jej też było trudno go rozpoznać - nic dziwnego, pięć lat w tym wieku to wciąż gigantyczna różnica. Trochę wyrósł, twarz się zmieniła, znajdując się gdzieś na pograniczu chłopca i mężczyzny. - Ty tutaj? - Nie pasowała tu, zdecydowanie. - Widzę, że zwracanie na siebie uwagi podczas schodzenia po schodach weszło ci w krew - rzucił, sądząc, że dawno zdążyła nabrać dystansu do tamtych zdarzeń. Zdawało mu się, że czuł od niej niepewność - która zresztą nieszczególnie dziwiła w tym miejscu.
- A niech cię... - mruknął, kiedy nóż George'a wbił się w sam środek najmniejszego czerwonego pola na zawieszonej na jednym ze słupów podtrzymujących piętro tarczy. Nieźle mu szło od samego początku, ale ten rzut był tylko fartem, niczym więcej - wcale nie był aż tak dobry. Podrzucił ostrze w swojej ręce, raz i drugi, biorąc zamach i ciskając je w tarczę, dopiero teraz odcinając się od otaczającego go towarzystwa; jego ruchy były inne, nacechowane większą gracją i sceniczną teatralnością, improwizacja dokładności weszła mu w krew głęboko. Trafił poza pierwsze pole - nóż wbił się na sąsiednie, tuż przy granicy, skrzywił się grymasem niezadowolenia. - To twoje - prychnął, rzucając George'owi kilka knutów, o które poszedł zakład; dzisiaj przegrał, ale to jeszcze nie koniec - odegra się. Może jeszcze nie teraz, ale za parę dni, kiedy dostanie tygodniówkę. Ze zrezygnowaniem podszedł do tarczy, zbierając z niej noże, gdy jego uwagę ściągnął stukot obcasów - dość głośny, by przebić się przez wszechobecny gwar, a zarazem dość znaczący, by przyciągnąć ku sobie uwagę większości. Widok równie elegancko ubranej młodej damy w tym miejscu był zdecydowanie rzadkością i musiał wyglądać ekscentrycznie. I przyjemnie dla oka zarazem, dziewczyna zwracała uwagę nie tylko przez obcasy i perły podkreślające smukłość szyi, czy dopasowaną sukienkę, buzię też miała ładną - choć na pierwszy rzut oka wyglądającą nieco znajomo. Tylko nieco, pamiętał Frances ze szkoły, ale ubrana w szkolną szatę i pod krukońskim krawatem, z jeszcze dziecięcą twarzą, prezentowała się na tyle kontrastowo, że te dwie sylwetki zdały się należeć do dwóch różnych dziewcząt. Pierwsza myśl, jaka go naszła, dotyczyła tego, skąd ta czarownica się tutaj właściwie wzięła - i po co - bo że być jej tu nie powinno, nie miał najmniejszych wątpliwości. Niektóre spojrzenia wydawały się zdecydowanie zbyt lepkie - a z marynarskim testosteronem czasem trudno było dyskutować. Spojrzał na nią przez ramię, trochę z ciekawości, a trochę kontrolnie, nim zacisnął dłoń na kolejnym nożu, wyciągając go z tarczy; był wbity mocniej, wymagało to od niego nieco więcej wysiłku - oswobodziwszy w końcu ostrze, cofnął się z impetem, włażąc na, naturalnie, ową młodą damę, która właśnie przemykała obok, zapewne w kierunku wyjścia. Nim zdążył przeprosić, zrobiła to ona - a on w zakłopotaniu cofnął się pół kroku, dopiero teraz orientując się, że w zasadzie trzymał w ręku nóż - momentalnie i ledwie zauważalnym gestem wrzucił go do kieszeni. Rumieniec na jej twarzy był naprawdę uroczy - ale wtedy wypowiedziała jego imię.
Początkowo nie pojął, skąd je znała. Szukał w myślach kontaktów, które mogły go doprowadzić do tej dziewczyny, nie potrafiąc jednak przywołać na myśli ni jednego, była inna, pochodziła z innego świata niż on - nie trzeba było wytężać wzroku, żeby to dostrzec. Bywała w cyrku? Pamiętałby. Jeszcze ze szkoły? Skończył ją pięć lat temu, coraz mniej pamiętał, ale niektóre twarze były do zapomnienia bardzo trudne.
- Frances Burroughs - wyartykułował w końcu głosem tak przedziwnym, że trudno było to jednoznacznie zidentyfikować; mógł zabrzmieć jak niezadowolony, ale tak naprawdę nie dowierzał - ani w to, że znów ją widział, ani też w kontrast, jaki zaszedł w niej przez ostatnie pięć lat. Jego usta zaraz złożyły się w uśmiech, jej też było trudno go rozpoznać - nic dziwnego, pięć lat w tym wieku to wciąż gigantyczna różnica. Trochę wyrósł, twarz się zmieniła, znajdując się gdzieś na pograniczu chłopca i mężczyzny. - Ty tutaj? - Nie pasowała tu, zdecydowanie. - Widzę, że zwracanie na siebie uwagi podczas schodzenia po schodach weszło ci w krew - rzucił, sądząc, że dawno zdążyła nabrać dystansu do tamtych zdarzeń. Zdawało mu się, że czuł od niej niepewność - która zresztą nieszczególnie dziwiła w tym miejscu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Panna Burroughs drgnęła delikatnie, gdy szaroniebieskie spojrzenie zauważyło nóż znajdujący się w dłoni mężczyzny. Nie powinno ją to dziwić - w tym parszywym miejscu zapewne połowa klienteli trzymała przy sobie jeśli nie różdżki, to wszelkiego rodzaju noże oraz kastety. Widziała to nie raz podczas najgorszego roku z jej życia, gdy musiała tu pracować, aby dorobić do kursu alchemicznego. I nawet fakt bycia bliską rodziną z właścicielem tego przybytku nie był wystarczający, aby odgonić od niej strach. Przez chwilę spłoszona panna Burroughs odetchnęła, gdy narzędzie zniknęło z pola widzenia. Szaroniebieskie spojrzenie ostrożnie wodziło po otoczeniu. Nie czuła się bezpiecznie w tych ścianach, w otoczeniu lepkich spojrzeń, nie była jednak w stanie nic na nie poradzić. Nigdy nie pasowała do portu, zawsze zbyt elegancka, zawsze nazbyt wrażliwa aby umieć funkcjonować między tymi uliczkami. Na szczęście z portem łączyły ją już tylko mgliste, rozpływające się relacje rodzinne oraz kilka, niewielkich wspomnień, które jeszcze nie uleciały z pamięci.
Zaskoczenie przemknęło przez jasną buzię alchemiczki. Nie sądziła, że akurat ten czarodziej zapamiętał jej postać. Była prefektem, później piastowała stanowisko prefekta naczelnego, zawsze jednak brakowało jej odpowiedniej dawki śmiałości oraz odwagi. Pan Sallow przykuwał jej uwagę przez kilka długich miesięcy, spędzonych na wodzeniu wzrokiem po korytarzach oraz szkolnym boisku. Przyjemne ciepło rozlało się gdzieś, po jej piersi gdy okazało się, że obiekt westchnień, mimo lat, zapamiętał jej imię.
- No proszę, nie sądziłam, że będziesz mnie pamiętać. - Odpowiedziała miękko, a kąciki malinowych ust uniosły się ku górze w słodkim uśmiechu. Uważne spojrzenie utkwiło w jego twarzy. Zmienił się, co do tego nie było dwóch zdań… Nie była jednak jasno określić, ile czasu minęło od ukończenia szkoły. Miała wrażenie, jakby Hogwart znajdował się w innym, o wiele słodszym świecie.
- Och, wiesz… - Zaczęła, a z jej ust wyrwało się ciche westchnienie. - Praca czasem pcha mnie w niespodziewane kierunki. Mój szef jest wiekowy, miewa problemy ze zdrowiem. Musiałam dostarczyć jedno zamówienie do właściciela tego przybytku. - Odpowiedziała, delikatnie wzruszając wątłymi ramionami. Nie przyznała się do rodzinnych więzów, jakie łączyły ją z panem Boyle, uznając ten fakt za mało istotny. I nie byłby to pierwszy raz, gdy nie wspominała o tym fakcie, jakże nie pasującym do jej prezencji oraz sposobu życia.
Mimo lat, jego obecność, przynajmniej na początku tego spotkania zdawała się oddziaływać odrobinę podobnie, co w szkolnych latach. Reminiscencje szkolnego zauroczenia przywołały kolejny, delikatny rumieniec na buzi eterycznego dziewczęcia. Leżąc w skrzydle szpitalnym miała nadzieję, że jej mały wypadek na schodach umknął spojrzeniu chłopca, najwidoczniej jednak, wyczyn musiał być bardziej widowiskowy, niż sądziła skoro przetrwał w jego głowie tyle lat. Mimowolnie eteryczne dziewczę zrobiło dwa niewielkie kroczki w kierunku mężczyzny, gdy jakiś z marynarzy przeszedł za jej plecami.
- Aż tak moja przygoda ze schodami zapadła ci w pamięć? - Spytała, z zaciekawieniem unosząc brew ku górze. Przekonana o swojej niewidzialności w szkolnych czasach doświadczała dziwnego uczucia będącego połączeniem zaskoczenia z dziwną satysfakcją. Może nie była tak niewidzialna, jak przyszło jej myśleć?
- Przyznam, że nie zwracanie na siebie uwagi w ostatnim czasie nie wychodzi mi najlepiej. - Odpowiedziała, w zastanowieniu przejeżdżając skrytymi rękawiczką palcami po jasnym obojczyku, jak często gdy jej myśli skupiały się na jednym temacie. - Tym razem przynajmniej nie potrzebuję uzdrowiciela. - Dodała z nutą rozbawienia w głosie. Jej kostki były całe, otulone miękkim materiałem pończoszek. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że przyciągała spojrzenia zwłaszcza w takich miejscach jak to. Jej wizyta w porcie nie miała trwać długo i z pewnością nie spodziewała się takiego spotkania.
- A Ty, co tu robisz? Nadal grasz? - Zaciekawienie błysnęło w szaroniebieskich tęczówkach. Pamiętała go w drużynowym stroju oraz z miotłą w dłoni. Była ciekawa, czy i on szkolne pasje przeciągnął na dorosłe życie, czy postanowił pójść w innym kierunku.
Zaskoczenie przemknęło przez jasną buzię alchemiczki. Nie sądziła, że akurat ten czarodziej zapamiętał jej postać. Była prefektem, później piastowała stanowisko prefekta naczelnego, zawsze jednak brakowało jej odpowiedniej dawki śmiałości oraz odwagi. Pan Sallow przykuwał jej uwagę przez kilka długich miesięcy, spędzonych na wodzeniu wzrokiem po korytarzach oraz szkolnym boisku. Przyjemne ciepło rozlało się gdzieś, po jej piersi gdy okazało się, że obiekt westchnień, mimo lat, zapamiętał jej imię.
- No proszę, nie sądziłam, że będziesz mnie pamiętać. - Odpowiedziała miękko, a kąciki malinowych ust uniosły się ku górze w słodkim uśmiechu. Uważne spojrzenie utkwiło w jego twarzy. Zmienił się, co do tego nie było dwóch zdań… Nie była jednak jasno określić, ile czasu minęło od ukończenia szkoły. Miała wrażenie, jakby Hogwart znajdował się w innym, o wiele słodszym świecie.
- Och, wiesz… - Zaczęła, a z jej ust wyrwało się ciche westchnienie. - Praca czasem pcha mnie w niespodziewane kierunki. Mój szef jest wiekowy, miewa problemy ze zdrowiem. Musiałam dostarczyć jedno zamówienie do właściciela tego przybytku. - Odpowiedziała, delikatnie wzruszając wątłymi ramionami. Nie przyznała się do rodzinnych więzów, jakie łączyły ją z panem Boyle, uznając ten fakt za mało istotny. I nie byłby to pierwszy raz, gdy nie wspominała o tym fakcie, jakże nie pasującym do jej prezencji oraz sposobu życia.
Mimo lat, jego obecność, przynajmniej na początku tego spotkania zdawała się oddziaływać odrobinę podobnie, co w szkolnych latach. Reminiscencje szkolnego zauroczenia przywołały kolejny, delikatny rumieniec na buzi eterycznego dziewczęcia. Leżąc w skrzydle szpitalnym miała nadzieję, że jej mały wypadek na schodach umknął spojrzeniu chłopca, najwidoczniej jednak, wyczyn musiał być bardziej widowiskowy, niż sądziła skoro przetrwał w jego głowie tyle lat. Mimowolnie eteryczne dziewczę zrobiło dwa niewielkie kroczki w kierunku mężczyzny, gdy jakiś z marynarzy przeszedł za jej plecami.
- Aż tak moja przygoda ze schodami zapadła ci w pamięć? - Spytała, z zaciekawieniem unosząc brew ku górze. Przekonana o swojej niewidzialności w szkolnych czasach doświadczała dziwnego uczucia będącego połączeniem zaskoczenia z dziwną satysfakcją. Może nie była tak niewidzialna, jak przyszło jej myśleć?
- Przyznam, że nie zwracanie na siebie uwagi w ostatnim czasie nie wychodzi mi najlepiej. - Odpowiedziała, w zastanowieniu przejeżdżając skrytymi rękawiczką palcami po jasnym obojczyku, jak często gdy jej myśli skupiały się na jednym temacie. - Tym razem przynajmniej nie potrzebuję uzdrowiciela. - Dodała z nutą rozbawienia w głosie. Jej kostki były całe, otulone miękkim materiałem pończoszek. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że przyciągała spojrzenia zwłaszcza w takich miejscach jak to. Jej wizyta w porcie nie miała trwać długo i z pewnością nie spodziewała się takiego spotkania.
- A Ty, co tu robisz? Nadal grasz? - Zaciekawienie błysnęło w szaroniebieskich tęczówkach. Pamiętała go w drużynowym stroju oraz z miotłą w dłoni. Była ciekawa, czy i on szkolne pasje przeciągnął na dorosłe życie, czy postanowił pójść w innym kierunku.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słowa Frances mile połechtały jego ego, naturalnie, że ją pamiętał. Mniej spodziewałby się, że ona będzie miała w pamięci i jego i że rozpozna go po tak długim czasie - ale może dzisiaj był dzień cudów, bo sam fakt, że znalazła się w miejscu takim jak, wydawał się nadzwyczajny. Nie powstrzymał uśmiechu, który ozdobił jego twarz nieco zbyt wymownie; niebieskoszare, jasne oczy w dokładnej oprawie zwracały uwagę tylko trochę mniej niż obrysowane czerwienią usta uniesione w uroczym uśmiechu - i był to naprawdę śliczny obrazek. Nie pasowała tu, była inna od dziewczyn, które można było tu spotkać - każdy fragment jej prezencji uciekał tą samą schludną perfekcją, jaką pamiętał jeszcze z lat szkolnych. Chyba było w niej coś trochę wyniosłego, świadomość: tego, że w istocie jest inną. Zawsze była bardzo bystra.
- Szef, poważnie? - Czy z wiekiem uleciała mu wyobraźnia? - On wie, co to za miejsce? - Nie powinien narażać jej w taki sposób, i nawet nie chodziło o to, czy Frances sobie poradzi - bo nic nie wskazywało na to, by było inaczej. Po prostu nie powinno jej tutaj być. Sytuacja mogła zacząć wyglądać nieco gorzej w dosłownie każdej chwili, wyróżniała się tu jak papuga wrzucona do ciasnego kurnika. Naprawdę nie mógł wysłać z tym pakunkiem nikogo innego? Chociażby sowy - przecież nie mogła być ciężka, skoro kazał ją dźwigać akurat jej. - Stary szalony alchemik? Naukowiec oderwany od rzeczywistości? - rzucił w ciemno, strzelając, Frances uczyła się bardzo dobrze, z łatwością sięgała po tytulaturę dla najpilniejszych uczniów i zawsze, ale to zawsze robiła dobre wrażenie. Mógł się domyślać, że poszła w tym kierunku, a stereotypy, krzywdzące lub też nie, nawet uwiarygadniały tę wymówkę. Jego uśmiech się pogłębił, kiedy zapytała o tamto spotkanie, ponad jej ramieniem umknął wzrokiem ku przechodzącemu marynarzowi, spoglądając na niego kontrolnie - i nie cofając się ni cala, gdy zmuszona sytuacją zbliżyła się ku niemu, ba, przestąpił pół kroku niej, znajdując się gdzieś przy granicy przyzwoitości. Uniósł rękę na wysokość ramienia, by łokciem wesprzeć się o pobliską ścianę.
- Spektakularne upadki to mój konik - przyznał z rozbawieniem, ileż to razy zleciał z miotły, szkolnej balustrady, raz nawet z balkonu, zabawiając się akrobacjami, które dziecku nie powinny przychodzić nawet do głowy. - Chciałem cię wtedy odwiedzić i sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku, ale pielęgniarka mnie nie wpuściła. Zwykle łączyła mnie z kłopotami. - A potem jakoś nie było okazji pomówić. - Zostawiłem dla ciebie czekoladową żabę. Mam nadzieję, że jej nie zjadła. - Nie zrobił tego, w zasadzie niezdarna Krukonka wydała mu się wtedy trochę zabawna, ale wydawało mu się to w tym momencie bez większego znaczenia. I tak nie lubił pielęgniarki, przerzucił na nią winę bez większego wyrzutu sumienia. To chyba nie do końca sama przygoda utkwiła mu w pamięci, o czym nie musiał sobie przypominać, odruchowo wodząc wzrokiem za jej dłonią, eleganckim gestem podkreślającą kształt bladego obojczyka, na który cień kładły błyszczące perły. Zdecydowanie, wydoroślała przez ostatnie kilka lat.
- Uzdrowiciela nie potrzebujesz, ale może przyda ci się inna pomoc? Odprowadzić cię? - Pominął fakt, że w zasadzie mógł na nią sprowadzić więcej kłopotów, niż pomocy. Nie miał zarejestrowanej różdżki, w razie problemów z patrolem - mógł tylko odwrócić ich uwagę. Od tutejszych drabów był mniejszy i słabszy, z pewnością też młodszy, ale życie na scenie nauczyło go przynajmniej sprawiać pozory - ludzie przeważnie zapamiętywali niewiele ponad pozory.
- Gram - rzucił, zastanawiając się, czy naprawdę chciał brnąć w kolejne kłamstwo. - Na scenie - sprecyzował ostatecznie, unikając pokusy. - Występuję na arenie Carringtonów, byłaś tam kiedyś? To... niedaleko stąd - objaśnił, błądząc wzorkiem po jej twarzy, jego usta wciąż układały się w łagodnym uśmiechu.
- Szef, poważnie? - Czy z wiekiem uleciała mu wyobraźnia? - On wie, co to za miejsce? - Nie powinien narażać jej w taki sposób, i nawet nie chodziło o to, czy Frances sobie poradzi - bo nic nie wskazywało na to, by było inaczej. Po prostu nie powinno jej tutaj być. Sytuacja mogła zacząć wyglądać nieco gorzej w dosłownie każdej chwili, wyróżniała się tu jak papuga wrzucona do ciasnego kurnika. Naprawdę nie mógł wysłać z tym pakunkiem nikogo innego? Chociażby sowy - przecież nie mogła być ciężka, skoro kazał ją dźwigać akurat jej. - Stary szalony alchemik? Naukowiec oderwany od rzeczywistości? - rzucił w ciemno, strzelając, Frances uczyła się bardzo dobrze, z łatwością sięgała po tytulaturę dla najpilniejszych uczniów i zawsze, ale to zawsze robiła dobre wrażenie. Mógł się domyślać, że poszła w tym kierunku, a stereotypy, krzywdzące lub też nie, nawet uwiarygadniały tę wymówkę. Jego uśmiech się pogłębił, kiedy zapytała o tamto spotkanie, ponad jej ramieniem umknął wzrokiem ku przechodzącemu marynarzowi, spoglądając na niego kontrolnie - i nie cofając się ni cala, gdy zmuszona sytuacją zbliżyła się ku niemu, ba, przestąpił pół kroku niej, znajdując się gdzieś przy granicy przyzwoitości. Uniósł rękę na wysokość ramienia, by łokciem wesprzeć się o pobliską ścianę.
- Spektakularne upadki to mój konik - przyznał z rozbawieniem, ileż to razy zleciał z miotły, szkolnej balustrady, raz nawet z balkonu, zabawiając się akrobacjami, które dziecku nie powinny przychodzić nawet do głowy. - Chciałem cię wtedy odwiedzić i sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku, ale pielęgniarka mnie nie wpuściła. Zwykle łączyła mnie z kłopotami. - A potem jakoś nie było okazji pomówić. - Zostawiłem dla ciebie czekoladową żabę. Mam nadzieję, że jej nie zjadła. - Nie zrobił tego, w zasadzie niezdarna Krukonka wydała mu się wtedy trochę zabawna, ale wydawało mu się to w tym momencie bez większego znaczenia. I tak nie lubił pielęgniarki, przerzucił na nią winę bez większego wyrzutu sumienia. To chyba nie do końca sama przygoda utkwiła mu w pamięci, o czym nie musiał sobie przypominać, odruchowo wodząc wzrokiem za jej dłonią, eleganckim gestem podkreślającą kształt bladego obojczyka, na który cień kładły błyszczące perły. Zdecydowanie, wydoroślała przez ostatnie kilka lat.
- Uzdrowiciela nie potrzebujesz, ale może przyda ci się inna pomoc? Odprowadzić cię? - Pominął fakt, że w zasadzie mógł na nią sprowadzić więcej kłopotów, niż pomocy. Nie miał zarejestrowanej różdżki, w razie problemów z patrolem - mógł tylko odwrócić ich uwagę. Od tutejszych drabów był mniejszy i słabszy, z pewnością też młodszy, ale życie na scenie nauczyło go przynajmniej sprawiać pozory - ludzie przeważnie zapamiętywali niewiele ponad pozory.
- Gram - rzucił, zastanawiając się, czy naprawdę chciał brnąć w kolejne kłamstwo. - Na scenie - sprecyzował ostatecznie, unikając pokusy. - Występuję na arenie Carringtonów, byłaś tam kiedyś? To... niedaleko stąd - objaśnił, błądząc wzorkiem po jej twarzy, jego usta wciąż układały się w łagodnym uśmiechu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Dziewczę kiwnęło delikatnie głową w odpowiedzi na jego pytanie sprawiając, że kosmyk złotych pukli zabłądził na jasny policzek. Spojrzenie alchemiczki skupiło się na jego twarzy. Wędrowała spojrzeniem od przyjemnego dla oka uśmiechu do niebieskich tęczówek. I jemu lata zdawały się służyć, przynajmniej w jej, skromnej ocenie.
- Wie. Ponoć doskonale zna właściciela. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramieniem. Wuj Boyle był mężczyzną, który nie zwykł przegapiać interesujących znajomości, a Aegis… Cóż, jej obecny szef z pewnością zaliczał się do interesujących oraz w pewien sposób wyjątkowych. Nie była jedynie pewna, czy ta wyjątkowość jest wadą, czy zaletą. Rozbawienie błysnęło w dziewczęcych oczach; naznaczyło delikatną twarz szerszym uśmiechem oraz uwolniło z jej ust ciche, dźwięczne nuty krótkiego śmiechu. - Można tak powiedzieć, choć ja ujęłabym to nieco lżejszymi słowami. Z czasem idzie się przyzwyczaić. - Nie byłoby to pierwsze, dziwne zadanie jakie postawił przed nią mentor. Kobieta była jednak pewna, że pod jego skrzydłami będzie miała okazję odpowiednio się rozwinąć.
W tym momencie kwestie zawodowe wyjątkowo schodziły na dalszy tor, zastąpione ciekawością oraz czymś, czego bez dokładniejszej analizy nie byłaby w stanie jednoznacznie określić. Balansowanie na granicy przyzwoitości sprawiło, że przyjemne ciepło przetoczyło się przez jej ciało, delikatnie różowiąc policzki, jakoby temperatura wzrosła o kilka stopni. Nie zwykła do naruszania pewnych ram. Balansowała w wyznaczonej przez konwenanse przestrzeni, nie robiąc nic, co zaburzyłoby perfekcyjną fasadę. Samo zbliżanie się do granicy wiązało się z ciekawością, odrobiną ekscytacji oraz przyjemną niepewnością. Zwykła analizować dokładnie każdą, nawet najmniejszą sytuację próbując przewidzieć dalszy ciąg wydarzeń. Momenty, gdy nie była w stanie tego zrobić, były chwilą wytchnienia dla bystrego umysłu.
- Z pewnością. - Odparła, nie zdejmując z ust słodkiego uśmiechu. Była na kilku szkolnych meczach, podziwiając odwagę Gryfona. Podniebne wyścigi w poszukiwaniu znicza z pewnością wiązały się z wieloma kontuzjami, to zdawało się być logiczne. Cienie podziwu błysnęły w jej spojrzeniu. - Nie tylko ona… - A kłopoty były pociągające, zwłaszcza, gdy własny świat układało się dokładnie, nie pomijając choćby jednego najmniejszego elementu… Ewentualnie to on nadal jawił się jako pociągający, a kłopoty miały być jedynie prostym określeniem; woalem miękko okrywającym prawdę. - Obawiam się, że żaba pozostała z pielęgniarką. - Odpowiedziała, czując niewielkie uczucie żalu… Z drugiej jednak strony, miała wrażenie, iż wydarzenia nie potoczyły się wcale takim złym biegiem. Szaroniebieskie tęczówki utkwiły w jego oczach, posyłając mu intensywniejsze, przeciągłe spojrzenie gdy w zastanowieniu wodziła palcami po jasnym obojczyku. Ważyła za i przeciw propozycji, jaka cisnęła się jej na usta; słów których nie zdążyła jeszcze wypowiedzieć. Marcelius ją ubiegł.
- Och, byłoby cudownie. W Twoim towarzystwie z pewnością będę czuć się bezpieczniej. - Doskonale wiedziała, że port pełen jest typów podłych oraz nieprzewidywalnych. Towarzystwo wysportowanego mężczyzny jawiło jej się jako bezpieczne, odganiające troski związane z obcymi spojrzeniami. Spojrzenie dziewczęcia na chwilę oderwało się od jego twarzy, uważnie lustrując otoczenie. Przepełnione męskim potem oraz lepkimi spojrzeniami otoczenie nie zachęcało do pozostania w nim dłużej.- Masz jeszcze coś tu do załatwienia, czy możemy się zbierać? - Spytała, w zasadzie nie wiedząc, co robił w Parszywym. Nie wnikała jednak w jego obecność w tym miejscu podświadomie uznając, że zapewne nie była to informacja, którą chciałaby znać. Magiczny, odrobinę nierealny zbieg przypadków który posłał ich kroki w to samo miejsce oraz w tym samym czasie bardziej odpowiadał eterycznej alchemiczce. Z pewnością było to bardziej interesujące, niż zbieg interesów w tym podłym miejscu.
Zaciekawienie błysnęło z szaroniebieskim spojrzeniu, gdy odpowiedział na jej pytania. - To brzmi… Fascynująco. - Odparła, nie potrafiąc jednak wyobrazić sobie co dokładnie mężczyzna mógł tam robić. Wysportowana sylwetka dawała pewne podpowiedzi, nie oferowała jednak rozwikłania całej zagadki. Rzeczywistość cyrkowego świata zdawała jej się ciekawsza od jej rzeczywistości, pełnej podręczników oraz ingrediencji. - Parę razy słyszałam o Arenie, nigdy jednak nie miałam okazji, aby ją odwiedzić. Czy to miejsce jest równie magiczne, jak powiadają? - Niewielkie, białe kłamstewko umknęło z jej słodkich ust. Na arenie była raz, nie miała jednak zamiaru się do tego przyznawać, ciekawa jego spojrzenia na ten temat.
- Wie. Ponoć doskonale zna właściciela. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramieniem. Wuj Boyle był mężczyzną, który nie zwykł przegapiać interesujących znajomości, a Aegis… Cóż, jej obecny szef z pewnością zaliczał się do interesujących oraz w pewien sposób wyjątkowych. Nie była jedynie pewna, czy ta wyjątkowość jest wadą, czy zaletą. Rozbawienie błysnęło w dziewczęcych oczach; naznaczyło delikatną twarz szerszym uśmiechem oraz uwolniło z jej ust ciche, dźwięczne nuty krótkiego śmiechu. - Można tak powiedzieć, choć ja ujęłabym to nieco lżejszymi słowami. Z czasem idzie się przyzwyczaić. - Nie byłoby to pierwsze, dziwne zadanie jakie postawił przed nią mentor. Kobieta była jednak pewna, że pod jego skrzydłami będzie miała okazję odpowiednio się rozwinąć.
W tym momencie kwestie zawodowe wyjątkowo schodziły na dalszy tor, zastąpione ciekawością oraz czymś, czego bez dokładniejszej analizy nie byłaby w stanie jednoznacznie określić. Balansowanie na granicy przyzwoitości sprawiło, że przyjemne ciepło przetoczyło się przez jej ciało, delikatnie różowiąc policzki, jakoby temperatura wzrosła o kilka stopni. Nie zwykła do naruszania pewnych ram. Balansowała w wyznaczonej przez konwenanse przestrzeni, nie robiąc nic, co zaburzyłoby perfekcyjną fasadę. Samo zbliżanie się do granicy wiązało się z ciekawością, odrobiną ekscytacji oraz przyjemną niepewnością. Zwykła analizować dokładnie każdą, nawet najmniejszą sytuację próbując przewidzieć dalszy ciąg wydarzeń. Momenty, gdy nie była w stanie tego zrobić, były chwilą wytchnienia dla bystrego umysłu.
- Z pewnością. - Odparła, nie zdejmując z ust słodkiego uśmiechu. Była na kilku szkolnych meczach, podziwiając odwagę Gryfona. Podniebne wyścigi w poszukiwaniu znicza z pewnością wiązały się z wieloma kontuzjami, to zdawało się być logiczne. Cienie podziwu błysnęły w jej spojrzeniu. - Nie tylko ona… - A kłopoty były pociągające, zwłaszcza, gdy własny świat układało się dokładnie, nie pomijając choćby jednego najmniejszego elementu… Ewentualnie to on nadal jawił się jako pociągający, a kłopoty miały być jedynie prostym określeniem; woalem miękko okrywającym prawdę. - Obawiam się, że żaba pozostała z pielęgniarką. - Odpowiedziała, czując niewielkie uczucie żalu… Z drugiej jednak strony, miała wrażenie, iż wydarzenia nie potoczyły się wcale takim złym biegiem. Szaroniebieskie tęczówki utkwiły w jego oczach, posyłając mu intensywniejsze, przeciągłe spojrzenie gdy w zastanowieniu wodziła palcami po jasnym obojczyku. Ważyła za i przeciw propozycji, jaka cisnęła się jej na usta; słów których nie zdążyła jeszcze wypowiedzieć. Marcelius ją ubiegł.
- Och, byłoby cudownie. W Twoim towarzystwie z pewnością będę czuć się bezpieczniej. - Doskonale wiedziała, że port pełen jest typów podłych oraz nieprzewidywalnych. Towarzystwo wysportowanego mężczyzny jawiło jej się jako bezpieczne, odganiające troski związane z obcymi spojrzeniami. Spojrzenie dziewczęcia na chwilę oderwało się od jego twarzy, uważnie lustrując otoczenie. Przepełnione męskim potem oraz lepkimi spojrzeniami otoczenie nie zachęcało do pozostania w nim dłużej.- Masz jeszcze coś tu do załatwienia, czy możemy się zbierać? - Spytała, w zasadzie nie wiedząc, co robił w Parszywym. Nie wnikała jednak w jego obecność w tym miejscu podświadomie uznając, że zapewne nie była to informacja, którą chciałaby znać. Magiczny, odrobinę nierealny zbieg przypadków który posłał ich kroki w to samo miejsce oraz w tym samym czasie bardziej odpowiadał eterycznej alchemiczce. Z pewnością było to bardziej interesujące, niż zbieg interesów w tym podłym miejscu.
Zaciekawienie błysnęło z szaroniebieskim spojrzeniu, gdy odpowiedział na jej pytania. - To brzmi… Fascynująco. - Odparła, nie potrafiąc jednak wyobrazić sobie co dokładnie mężczyzna mógł tam robić. Wysportowana sylwetka dawała pewne podpowiedzi, nie oferowała jednak rozwikłania całej zagadki. Rzeczywistość cyrkowego świata zdawała jej się ciekawsza od jej rzeczywistości, pełnej podręczników oraz ingrediencji. - Parę razy słyszałam o Arenie, nigdy jednak nie miałam okazji, aby ją odwiedzić. Czy to miejsce jest równie magiczne, jak powiadają? - Niewielkie, białe kłamstewko umknęło z jej słodkich ust. Na arenie była raz, nie miała jednak zamiaru się do tego przyznawać, ciekawa jego spojrzenia na ten temat.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uniósł lekko w górę brew, ze sceptycyzmem, dziewczyna taka jak ona nie powinna zachodzić w miejsca takie jak to, zdawał się to potwierdzać każdy jej gest i każde spojrzenie błądzące w jej stronę; od momentu, w którym pojawiła się u szczytu schodu prowadzących do głównej sali Parszywego Pasażera prosiła się o kłopoty, które tutaj nietrudno wcale było znaleźć. Czy jeśli znali się tak dobrze, Frances bywała tu częściej z podobnymi przesyłkami? Miał nadzieję, że nie zdążyła się przekonać o prawdziwych urokach tej okolicy, urocza buzia, podkreślone dokładnym makijażem usta przyciągały uwagę zbyt mocno. Uniósł kąciki ust nieznacznie w górę na jej komentarz, zawsze miała w sobie coś z grzecznej życzliwości.
- Przeważnie jestem w okolicy - rzucił, szybciej, niż pomyślał. Arena znajdowała się bliżej cywilizacji, w magicznym porcie, ale przejście z jednego miejsca w drugie zajmowało najdalej chwilę. Odkąd na terenie Londynu nie dało się teleportować, nie było to wcale takie oczywiste. - Gdybyś musiała to powtórzyć, mogę ci pomóc. Dotrzymać towarzystwa. Twoja sowa w razie potrzeby znajdzie mnie na Arenie. Różni ludzie tu błądzą, ruch na rzece jest ograniczony, a nie ma nic gorszego od uziemionego marynarza. - Bo czy powinna snuć się tymi ulicami sama, rzucona w wielkie fale brutalnego świata przez oderwanego od rzeczywistości naukowca? Dobrze trafił, ale trudno było się pomylić - Frances zawsze ochoczo podchodziła do nauki i zawsze osiągała w niej niezwykle wysokie wyniki. Zdziwiłoby go, gdyby nie dbała dziś o swój potencjał, przyćmiony w tym momencie przez róż wstępujący na blade policzki. Z wiekiem jej ciało nabrało kobiecości, śliczna była tak jak wtedy, choć uroda wyeksponowana już po dorosłemu zdała się kontrastować z przeszłością niby zakwitnięty kwiat z ledwie pąkiem. Było w tym spotkaniu coś bardzo abstrakcyjnego - coś, co sprawiało, że mimo iż znalazł się zbyt blisko niej, nie zamierzał się cofnąć. Wpatrywał się w szaroniebieskie, przypominające krople deszczu na szybie, tęczówki, odnajdując w nich bardzo ładną barwę - delikatną, pełną powabu, ale z nutą przykrej melancholii. Nieoczywistą.
Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, wciąż z łagodnym uśmiechem, zastępując śmiech jego zduszeniem. Widocznie jego kłopoty nie przeszkadzają jej wcale aż tak.
- Tobie też wtedy nie przyniosłem szczęścia - upadła tak widowiskowo, a był niemal pewny, że przed upadkiem patrzyła prosto na niego. - Może tym razem uda mi się zrehabilitować - podjął, tak jakby szkolne korytarze były prostszą scenerią niżeli dzisiaj trawiony wojną Londyn - wojną, która miała zniszczyć takich jak on. Prowadząc ją ze sobą tak naprawdę narażał ją lekkomyślnie. Ale mile połechtany jej słowem, uwierzył, że jest w stanie to zrobić; sztuczny animusz z wolna przeobrażał się pod jej wpływem w ten prawdziwy. Potrafił przecież zapewnić bezpieczeństwo dziewczynie na ulicy.
- Nie, chodźmy - odpowiedział właściwie od razu. - Wydaje mi się, że wolałabyś już stąd zniknąć - dodał, oglądając się za siebie; może powinien pożegnać się z ludźmi, z którymi tu przyszedł, ale w tym momencie niekoniecznie chciał podkreślać tę znajomość. Skinął głową na pobliskie drzwi, ruszając ku nim jako pierwszy, by utorować jej drogę między pijakami. Znali go na tyle dobrze, by się nie naprzykrzać - a on ich na tyle dobrze, by wybrać drogę obok tych, którzy nie będą tego robić. Już przed progiem otoczył ją lekko wokół pleców ramieniem, by odgrodzić od zawalidrogi, który znikąd znalazł się obok. Uśmiech nie znikał z jego twarzy, kiedy jej oko błysnęło, kiedy zainteresowała się cyrkiem. - Trudno mi sobie wyobrazić, by jego magię w ogóle dało się oddać słowami - odparł na jej zapytanie, całkiem szczerze; kochał swój cyrk, kochał jego scenę i kochał ludzi, których tam poznał. - Co takiego słyszałaś? Arena Carringontonów to miejsce cudów, tam niemożliwe staje się możliwe. Mamy czarodziejów, którzy przekraczają granice ludzkich możliwości. Atletów, którzy mogliby się siłować z olbrzymami, tresowane czupakabry, które tańczą razem z ich opiekunem, iluzjonistów, którzy potrafią przeobrazić arenę w kalejdoskop przełamanych krajobrazów i kilku karłów, którzy potrafią rozbawić do łez. Przyjdź kiedyś - zaproponował, i w jego oku błysnęła iskra, gdy mówił o swoim świecie. Świecie marzeń, świecie niemożliwego, świecie baśni. - Pokażę ci - zapewnił, bezwiednie rozchylając usta w uśmiechu. - Przygotuję tę żabę, która do ciebie nigdy nie dotarła - obiecał, choć był w tym momencie tak spłukany, że nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział.
- Przeważnie jestem w okolicy - rzucił, szybciej, niż pomyślał. Arena znajdowała się bliżej cywilizacji, w magicznym porcie, ale przejście z jednego miejsca w drugie zajmowało najdalej chwilę. Odkąd na terenie Londynu nie dało się teleportować, nie było to wcale takie oczywiste. - Gdybyś musiała to powtórzyć, mogę ci pomóc. Dotrzymać towarzystwa. Twoja sowa w razie potrzeby znajdzie mnie na Arenie. Różni ludzie tu błądzą, ruch na rzece jest ograniczony, a nie ma nic gorszego od uziemionego marynarza. - Bo czy powinna snuć się tymi ulicami sama, rzucona w wielkie fale brutalnego świata przez oderwanego od rzeczywistości naukowca? Dobrze trafił, ale trudno było się pomylić - Frances zawsze ochoczo podchodziła do nauki i zawsze osiągała w niej niezwykle wysokie wyniki. Zdziwiłoby go, gdyby nie dbała dziś o swój potencjał, przyćmiony w tym momencie przez róż wstępujący na blade policzki. Z wiekiem jej ciało nabrało kobiecości, śliczna była tak jak wtedy, choć uroda wyeksponowana już po dorosłemu zdała się kontrastować z przeszłością niby zakwitnięty kwiat z ledwie pąkiem. Było w tym spotkaniu coś bardzo abstrakcyjnego - coś, co sprawiało, że mimo iż znalazł się zbyt blisko niej, nie zamierzał się cofnąć. Wpatrywał się w szaroniebieskie, przypominające krople deszczu na szybie, tęczówki, odnajdując w nich bardzo ładną barwę - delikatną, pełną powabu, ale z nutą przykrej melancholii. Nieoczywistą.
Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, wciąż z łagodnym uśmiechem, zastępując śmiech jego zduszeniem. Widocznie jego kłopoty nie przeszkadzają jej wcale aż tak.
- Tobie też wtedy nie przyniosłem szczęścia - upadła tak widowiskowo, a był niemal pewny, że przed upadkiem patrzyła prosto na niego. - Może tym razem uda mi się zrehabilitować - podjął, tak jakby szkolne korytarze były prostszą scenerią niżeli dzisiaj trawiony wojną Londyn - wojną, która miała zniszczyć takich jak on. Prowadząc ją ze sobą tak naprawdę narażał ją lekkomyślnie. Ale mile połechtany jej słowem, uwierzył, że jest w stanie to zrobić; sztuczny animusz z wolna przeobrażał się pod jej wpływem w ten prawdziwy. Potrafił przecież zapewnić bezpieczeństwo dziewczynie na ulicy.
- Nie, chodźmy - odpowiedział właściwie od razu. - Wydaje mi się, że wolałabyś już stąd zniknąć - dodał, oglądając się za siebie; może powinien pożegnać się z ludźmi, z którymi tu przyszedł, ale w tym momencie niekoniecznie chciał podkreślać tę znajomość. Skinął głową na pobliskie drzwi, ruszając ku nim jako pierwszy, by utorować jej drogę między pijakami. Znali go na tyle dobrze, by się nie naprzykrzać - a on ich na tyle dobrze, by wybrać drogę obok tych, którzy nie będą tego robić. Już przed progiem otoczył ją lekko wokół pleców ramieniem, by odgrodzić od zawalidrogi, który znikąd znalazł się obok. Uśmiech nie znikał z jego twarzy, kiedy jej oko błysnęło, kiedy zainteresowała się cyrkiem. - Trudno mi sobie wyobrazić, by jego magię w ogóle dało się oddać słowami - odparł na jej zapytanie, całkiem szczerze; kochał swój cyrk, kochał jego scenę i kochał ludzi, których tam poznał. - Co takiego słyszałaś? Arena Carringontonów to miejsce cudów, tam niemożliwe staje się możliwe. Mamy czarodziejów, którzy przekraczają granice ludzkich możliwości. Atletów, którzy mogliby się siłować z olbrzymami, tresowane czupakabry, które tańczą razem z ich opiekunem, iluzjonistów, którzy potrafią przeobrazić arenę w kalejdoskop przełamanych krajobrazów i kilku karłów, którzy potrafią rozbawić do łez. Przyjdź kiedyś - zaproponował, i w jego oku błysnęła iskra, gdy mówił o swoim świecie. Świecie marzeń, świecie niemożliwego, świecie baśni. - Pokażę ci - zapewnił, bezwiednie rozchylając usta w uśmiechu. - Przygotuję tę żabę, która do ciebie nigdy nie dotarła - obiecał, choć był w tym momencie tak spłukany, że nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Propozycja jaka uleciała z jego ust sprawiła, że przyjemne ciepło, wywołane odrobiną rozczulenia, rozlało się w okolicy jej serca. Chęć dotrzymania jej towarzystwa podczas odwiedzin w porcie wydała jej się niezmiernie urocza oraz w pewien sposób urzekająca. Nie pasująca do tego miejsca niemal równie mocno, co ona sama.
- Och, to takie miłe z twojej strony… - Zaczęła, posyłając w jego kierunku kolejny, słodki uśmiech. - Zapamiętam i jeśli przyjdzie mi znów się tu pojawić, z pewnością do ciebie napiszę. - Odpowiedziała, faktycznie mając zamiar napisać, jeśli przyjdzie jej ponownie odwiedzić port. Znała portowe uliczki, w których całe życie czuła się obco oraz niepewnie. Zwłaszcza teraz, gdy przyszło jej wyprowadzić się z tego otoczenia. Dokowe wspomnienia zacierały się, a towarzystwo kogoś, kto często miał styczność z tym otoczeniem wydawała jej się rozsądna oraz bezpieczna. I jedynie odrobinę, miała zwykłą, czystą chęć spotkania tego mężczyzny ponownie. A ku temu każdy powód zdawał się być dobry, czyż nie?
I ona nie miała zamiaru odsuwać się na większy, bardziej przyzwoity dystans zaczarowana doskonale znanym, wcześniej obserwowanym z ukrycia, uśmiechem oraz spojrzeniem niebieskich oczu.
Rozbawienie przemknęło przez jasną twarz alchemiczki. Czy domyślał się, że zmierzała wtedy właśnie do niego? Czy faktycznie łączył jej wypadek ze swoją osobą, czy było to jedynie zwykłym żarcikiem? Nie była pewna, otoczenie nie sprzyjało jednak sentymentalnym wyznaniom. Ta informacja musiała pozostać okryta woalem tajemnicy, przynajmniej na razie, póki warunki nie będą bardziej sprzyjające. - Na to liczę. - Odparła jedynie, nie odkrywając pełni sensu słów, jakie opuściły jej usta. Nierozważnie była pewna, że w tym towarzystwie mogła czuć się bezpiecznie.
Z ulgą przyjęła informację, dotyczącą niemal natychmiastowego opuszczenia brudnych ścian Parszywego, kiwnięciem głowy potwierdzając jego teorię. Nigdy nie przepadała za tym miejscem; nigdy również nie czuła się pewnie w otoczeniu coraz to bardziej pijanych marynarzy. Ruszyła za nim, jedynie na chwilę spoglądając za siebie by posłać uspokajające spojrzenie jednemu z gachów najmowanych przez wuja. Nie potrzebowali kłopotów, a ona nie potrzebowała wyjawiać swoich prawdziwych powiązań z tym paskudnym miejscem. Trzymała się ledwie pół kroku za mężczyzną, nie chcąc zwiększać dystansu. Dała się prowadzić; lawirować między pijacką klientelą tawerny zawierzając jego wyborom.
Pozwoliła, by otoczył ją swoim ramieniem, gdy jakiś marynarz pojawił się na ich drodze. Zawalidroga wydał się jej straszny w swojej postaci. Bezwiednie przylgnęła do boku Marceliusa, dłoń delikatnie układając na jego biodrze - na tyle wysoko, by delikatny dotyk nie został odebrany za nieprzyzwoity. Męski dotyk zdawał się parzyć, pozostawiać niewidzialne piętno na odsłoniętych kawałkach gładkiej skóry. Nie przywykła do podobnych gestów, musiała jednak przyznać, że uczucie należało do tych, niezwykle przyjemnych.
Słuchała. Uważnie, wlepiając niejako zauroczone spojrzenie w jego twarz. Uwielbiała czarodziejów, posiadających swoje pasje, a takim w tym momencie zdawał się jej Marcelius. Jego głos zdawał się odrobinę zmienić, a iskra błyszcząca w niebieskim spojrzeniu zachwycała. Zaczarowana kobieta nie odsunęła się od niego ani na chwilę, nawet gdy zdążyli pozostawić zawalidrogę za sobą. Poczucie konfidencjonalności skutecznie zniechęcało do zrobienia kilku kroków w bok, niepotrzebnego zwiększenia dystansu… a podłych marynarzy w dokach było wielu.
- Och, słyszałam o czarodziejach, którzy tańczą na grzbietach lecących aetoanów. Zawsze chciałam coś takiego zobaczyć, do tej pory nie miałam jednak ku temu sposobności. - Odpowiedziała, odrobinę rozmarzonym głosem. Arena z pewnością kryła w sobie wiele magii. Słysząc propozycję rozpromieniła się, a w szaroniebieskich tęczówkach pojawiła się ekscytacja. - Napisz mi, kiedy cię tam zastanę. Nie sposób odmówić na takie zaproszenie. - W tonie jej głosu dało się wyczuć szczerość oraz cichą obietnicę. Z wielką przyjemnością odkryłaby Arenę widzianą jego oczami. Najchętniej jeszcze dziś udałaby się w tamto miejsce. I już, już miała o tym napomnieć, gdy wspomniał o felernej, czekoladowej żabie.
- Tamta żaba miała być niespodzianką, nieprawdaż? Powiedziałeś mi o niej, więc niespodzianką już nie będzie… Nie sądzisz, że nieładnie jest odbierać niespodzianki? - Połowicznie retoryczne pytanie opuściło jej usta. Miała inny pomysł, z pewnością ciekawszy, bardziej interesujący niż słodycze. - Zamiast żaby… Zaskocz mnie, Marceliusie. - Ściszyła odrobinę głos do eterycznego półszeptu. Szaroniebieskie tęczówki utkwiły w jego oczach, posyłając im intensywne, wyzywające spojrzenie. I nie uciekła wzrokiem, pełni obrazka dopełniając figlarnym, odrobinę tajemniczym uśmiechem w jaki ułożyły się jej wargi. Nie zwykła podejmować spontanicznych działań i chyba to w tym wszystkim było najbardziej pociągające. Powiew świeżego powietrza, przeżycia które zapewne zapadną w pamięci, miast uciekać jak żaby z czekolady. Abstrakcyjność dzisiejszego spotkania zdawała się przekraczać wszelkie ramy. Oto była w dokach, obejmowana przez obiekt dawnego zauroczenia. Rzucała mu śmiałe wyzwania z nadzieją, że ten nie zrobi kroku w bok; podejmie wyzwanie. Świat chyba faktycznie stawał na głowie, zachęcając do śmiałych działań.
- Och, to takie miłe z twojej strony… - Zaczęła, posyłając w jego kierunku kolejny, słodki uśmiech. - Zapamiętam i jeśli przyjdzie mi znów się tu pojawić, z pewnością do ciebie napiszę. - Odpowiedziała, faktycznie mając zamiar napisać, jeśli przyjdzie jej ponownie odwiedzić port. Znała portowe uliczki, w których całe życie czuła się obco oraz niepewnie. Zwłaszcza teraz, gdy przyszło jej wyprowadzić się z tego otoczenia. Dokowe wspomnienia zacierały się, a towarzystwo kogoś, kto często miał styczność z tym otoczeniem wydawała jej się rozsądna oraz bezpieczna. I jedynie odrobinę, miała zwykłą, czystą chęć spotkania tego mężczyzny ponownie. A ku temu każdy powód zdawał się być dobry, czyż nie?
I ona nie miała zamiaru odsuwać się na większy, bardziej przyzwoity dystans zaczarowana doskonale znanym, wcześniej obserwowanym z ukrycia, uśmiechem oraz spojrzeniem niebieskich oczu.
Rozbawienie przemknęło przez jasną twarz alchemiczki. Czy domyślał się, że zmierzała wtedy właśnie do niego? Czy faktycznie łączył jej wypadek ze swoją osobą, czy było to jedynie zwykłym żarcikiem? Nie była pewna, otoczenie nie sprzyjało jednak sentymentalnym wyznaniom. Ta informacja musiała pozostać okryta woalem tajemnicy, przynajmniej na razie, póki warunki nie będą bardziej sprzyjające. - Na to liczę. - Odparła jedynie, nie odkrywając pełni sensu słów, jakie opuściły jej usta. Nierozważnie była pewna, że w tym towarzystwie mogła czuć się bezpiecznie.
Z ulgą przyjęła informację, dotyczącą niemal natychmiastowego opuszczenia brudnych ścian Parszywego, kiwnięciem głowy potwierdzając jego teorię. Nigdy nie przepadała za tym miejscem; nigdy również nie czuła się pewnie w otoczeniu coraz to bardziej pijanych marynarzy. Ruszyła za nim, jedynie na chwilę spoglądając za siebie by posłać uspokajające spojrzenie jednemu z gachów najmowanych przez wuja. Nie potrzebowali kłopotów, a ona nie potrzebowała wyjawiać swoich prawdziwych powiązań z tym paskudnym miejscem. Trzymała się ledwie pół kroku za mężczyzną, nie chcąc zwiększać dystansu. Dała się prowadzić; lawirować między pijacką klientelą tawerny zawierzając jego wyborom.
Pozwoliła, by otoczył ją swoim ramieniem, gdy jakiś marynarz pojawił się na ich drodze. Zawalidroga wydał się jej straszny w swojej postaci. Bezwiednie przylgnęła do boku Marceliusa, dłoń delikatnie układając na jego biodrze - na tyle wysoko, by delikatny dotyk nie został odebrany za nieprzyzwoity. Męski dotyk zdawał się parzyć, pozostawiać niewidzialne piętno na odsłoniętych kawałkach gładkiej skóry. Nie przywykła do podobnych gestów, musiała jednak przyznać, że uczucie należało do tych, niezwykle przyjemnych.
Słuchała. Uważnie, wlepiając niejako zauroczone spojrzenie w jego twarz. Uwielbiała czarodziejów, posiadających swoje pasje, a takim w tym momencie zdawał się jej Marcelius. Jego głos zdawał się odrobinę zmienić, a iskra błyszcząca w niebieskim spojrzeniu zachwycała. Zaczarowana kobieta nie odsunęła się od niego ani na chwilę, nawet gdy zdążyli pozostawić zawalidrogę za sobą. Poczucie konfidencjonalności skutecznie zniechęcało do zrobienia kilku kroków w bok, niepotrzebnego zwiększenia dystansu… a podłych marynarzy w dokach było wielu.
- Och, słyszałam o czarodziejach, którzy tańczą na grzbietach lecących aetoanów. Zawsze chciałam coś takiego zobaczyć, do tej pory nie miałam jednak ku temu sposobności. - Odpowiedziała, odrobinę rozmarzonym głosem. Arena z pewnością kryła w sobie wiele magii. Słysząc propozycję rozpromieniła się, a w szaroniebieskich tęczówkach pojawiła się ekscytacja. - Napisz mi, kiedy cię tam zastanę. Nie sposób odmówić na takie zaproszenie. - W tonie jej głosu dało się wyczuć szczerość oraz cichą obietnicę. Z wielką przyjemnością odkryłaby Arenę widzianą jego oczami. Najchętniej jeszcze dziś udałaby się w tamto miejsce. I już, już miała o tym napomnieć, gdy wspomniał o felernej, czekoladowej żabie.
- Tamta żaba miała być niespodzianką, nieprawdaż? Powiedziałeś mi o niej, więc niespodzianką już nie będzie… Nie sądzisz, że nieładnie jest odbierać niespodzianki? - Połowicznie retoryczne pytanie opuściło jej usta. Miała inny pomysł, z pewnością ciekawszy, bardziej interesujący niż słodycze. - Zamiast żaby… Zaskocz mnie, Marceliusie. - Ściszyła odrobinę głos do eterycznego półszeptu. Szaroniebieskie tęczówki utkwiły w jego oczach, posyłając im intensywne, wyzywające spojrzenie. I nie uciekła wzrokiem, pełni obrazka dopełniając figlarnym, odrobinę tajemniczym uśmiechem w jaki ułożyły się jej wargi. Nie zwykła podejmować spontanicznych działań i chyba to w tym wszystkim było najbardziej pociągające. Powiew świeżego powietrza, przeżycia które zapewne zapadną w pamięci, miast uciekać jak żaby z czekolady. Abstrakcyjność dzisiejszego spotkania zdawała się przekraczać wszelkie ramy. Oto była w dokach, obejmowana przez obiekt dawnego zauroczenia. Rzucała mu śmiałe wyzwania z nadzieją, że ten nie zrobi kroku w bok; podejmie wyzwanie. Świat chyba faktycznie stawał na głowie, zachęcając do śmiałych działań.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skinął głową, przyjmując jej zapewnienie, nieco zaskoczony, że zareagowała na jego propozycję tak ochoczo; przyjemnie zaskoczony, dzisiejsze towarzystwo było mu wyjątkowo miłe, tak dla ucha, jak dla oka, poczucie subtelne flirtu było aż nazbyt oczywiste i to ono wciąż unosiło w górę kąciki jego ust. Stała tak blisko, że czuł jej zapach i czuł ciepło jej ciała, miał ją na wyciągnięcie ręki, otaczał ramieniem, wpierw niepewnie, lecz gdy ani nie uczyniła kroku w tył, ani nie wydała się tym speszona, nabrał nieco więcej odwagi; lekko podejmowała jego propozycję, kusiła słodkim uśmiechem i wabiła prześlicznym rumieńcem, mąciła odsłoniętym obojczykiem - jak ta bombonierka, kusząca owiniętymi w złotka czekoladkami nadzianymi gęstą i słodką tajemnicą. Nic się w zasadzie nie wydarzyło, kilka spojrzeń, wzajemnych uśmiechów, słów pozbawionych głębi i większego znaczenia, a jednak miał poczucie - a może złudne wrażenie skryte za nędzną, czyżby upragnioną iluzją - że niemal słyszał skrzące iskry. W jej dotyku nie było nic zdrożnego, ot dłoń sięgająca oparcia, a jednak w połączeniu z rozmarzonym spojrzeniem wywołała w sercu uścisk. Był bardzo młody, nie miał dużego doświadczenia z dziewczętami.
Kąciki jego ust zdały się podnieść jeszcze wyżej, gdy wspomniała o woltyżerce, może nie była to jego najmocniejsza strona, może jeszcze się uczył, wciąż ćwiczył, ale i w tym był dobry. Może, jeśli będzie wystarczająco upierdliwy, zdoła przekonać dyrektora, żeby wystąpił; było to nieco lekkomyślne, ale wiedziony myślą, że mógłby jej w ten sposób zaimponować, nie zatrzymał się, by zaczerpnąć rozsądku. Rzadko się z nim przyjaźnił.
- Naprawdę, nigdy? Nie wyobrażasz sobie nawet, jak zdolni są nasi artyści, wiele z tych występów to wzruszające liryczne opowieści. Dzięki przestworzom można je opowiedzieć piękniej, z większym wyczuciem - odparł lekko, iskry w jego oczach nie ugasły, błyskały siłą marzeń. Marcel rzeczywiście kochał to, co robił, a najbardziej kochał to, co czemu najbliżej było do ekstremum. Woltyżerka akrobatyczna na wysokości wpisywała się w ten schemat, a myśl o tym, że śliczna dziewczyna miała pragnienie obejrzeć podobny pokaz, zdawała się go uskrzydlać. Nim jednak zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, ona zdążyła sprowadzić go na ziemię; być może słodycze były odpowiednim podarkiem pięć lat temu, nawet jeśli tak naprawdę nigdy nie miały zostać podarowane. Eteryczny półszept Frances wybrzmiał w półmroku przejścia do Parszywego Pasażera - kontrastującego z nią powierzchownością, zapachem i stanem - rzucając na niego zły czar. Początkowo nie odpowiedział nic, pozwalając tej chwili trwać i utrzymując spojrzenie na jej rzucających wyzwanie źrenicach; w tle dostrzegając słodki figlarny uśmiech dziewczyny. I nie odjął odeń wzroku, gdy wypychał główne drzwi tawerny, otwierając je na świeże letnie popołudnie. Broda zadarła się subtelnie w górę, oczywiście, że podoła wyzwaniu. Nie było takich wyzwań, których by się lękał. Opadnięte na moment kąciki ust uniosły się wyżej, bo został sprowokowany do zagrania w grę, której zasady tylko mu się wydawało, że znał.
- Żadnych żab - obiecał, skinąwszy głową na przejście, przepuszczając damę przodem, obiecując sobie więcej nie proponować czekolady na pierwszym spotkaniu; dopiero teraz odjął od niej ramię, niechętnie, lecz sytuacja już tego nie wymagała. - Lubisz niespodzianki - podjął, zastanawiając się nad jej słowami. - Z tej cię nie okradnę, niech zatem zostanie sekretem - obiecał, choć - na razie - w głowie miał pustkę zmąconą pamięcią jej intensywnego spojrzenia. - Nie zawiodę - zapewnił, może ją, a może trochę też siebie. - A ty nie pożałujesz - A przynajmniej zrobi wszystko, by tak się nie stało. - Napiszę do ciebie - Więc byli umówieni. Przedziwne spotkanie. Znalazłszy się na ulicy, wpierw uważnie rozejrzał się wokół, wypatrując czarodziejów patrolujących te strony. Bystre oko poszukiwało mundurów, bardziej obawiając się teoretycznie praworządnych służb niżeli tutejszych drabów, osiłków i złaknionych wrażeń marynarzy.
- Tędy - rzucił, przemykając w boczną drogę, ciasny zaułek, chwytając Frances za dłoń. Główne ulice od pewnego czasu omijał z daleka. - Dokąd dokładnie idziemy?
rzucam kością na bardzo bezpieczne wyjście na ulicę, bo przecież umiem obronić dziewczynę
umiem, prawda?
Kąciki jego ust zdały się podnieść jeszcze wyżej, gdy wspomniała o woltyżerce, może nie była to jego najmocniejsza strona, może jeszcze się uczył, wciąż ćwiczył, ale i w tym był dobry. Może, jeśli będzie wystarczająco upierdliwy, zdoła przekonać dyrektora, żeby wystąpił; było to nieco lekkomyślne, ale wiedziony myślą, że mógłby jej w ten sposób zaimponować, nie zatrzymał się, by zaczerpnąć rozsądku. Rzadko się z nim przyjaźnił.
- Naprawdę, nigdy? Nie wyobrażasz sobie nawet, jak zdolni są nasi artyści, wiele z tych występów to wzruszające liryczne opowieści. Dzięki przestworzom można je opowiedzieć piękniej, z większym wyczuciem - odparł lekko, iskry w jego oczach nie ugasły, błyskały siłą marzeń. Marcel rzeczywiście kochał to, co robił, a najbardziej kochał to, co czemu najbliżej było do ekstremum. Woltyżerka akrobatyczna na wysokości wpisywała się w ten schemat, a myśl o tym, że śliczna dziewczyna miała pragnienie obejrzeć podobny pokaz, zdawała się go uskrzydlać. Nim jednak zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, ona zdążyła sprowadzić go na ziemię; być może słodycze były odpowiednim podarkiem pięć lat temu, nawet jeśli tak naprawdę nigdy nie miały zostać podarowane. Eteryczny półszept Frances wybrzmiał w półmroku przejścia do Parszywego Pasażera - kontrastującego z nią powierzchownością, zapachem i stanem - rzucając na niego zły czar. Początkowo nie odpowiedział nic, pozwalając tej chwili trwać i utrzymując spojrzenie na jej rzucających wyzwanie źrenicach; w tle dostrzegając słodki figlarny uśmiech dziewczyny. I nie odjął odeń wzroku, gdy wypychał główne drzwi tawerny, otwierając je na świeże letnie popołudnie. Broda zadarła się subtelnie w górę, oczywiście, że podoła wyzwaniu. Nie było takich wyzwań, których by się lękał. Opadnięte na moment kąciki ust uniosły się wyżej, bo został sprowokowany do zagrania w grę, której zasady tylko mu się wydawało, że znał.
- Żadnych żab - obiecał, skinąwszy głową na przejście, przepuszczając damę przodem, obiecując sobie więcej nie proponować czekolady na pierwszym spotkaniu; dopiero teraz odjął od niej ramię, niechętnie, lecz sytuacja już tego nie wymagała. - Lubisz niespodzianki - podjął, zastanawiając się nad jej słowami. - Z tej cię nie okradnę, niech zatem zostanie sekretem - obiecał, choć - na razie - w głowie miał pustkę zmąconą pamięcią jej intensywnego spojrzenia. - Nie zawiodę - zapewnił, może ją, a może trochę też siebie. - A ty nie pożałujesz - A przynajmniej zrobi wszystko, by tak się nie stało. - Napiszę do ciebie - Więc byli umówieni. Przedziwne spotkanie. Znalazłszy się na ulicy, wpierw uważnie rozejrzał się wokół, wypatrując czarodziejów patrolujących te strony. Bystre oko poszukiwało mundurów, bardziej obawiając się teoretycznie praworządnych służb niżeli tutejszych drabów, osiłków i złaknionych wrażeń marynarzy.
- Tędy - rzucił, przemykając w boczną drogę, ciasny zaułek, chwytając Frances za dłoń. Główne ulice od pewnego czasu omijał z daleka. - Dokąd dokładnie idziemy?
rzucam kością na bardzo bezpieczne wyjście na ulicę, bo przecież umiem obronić dziewczynę
umiem, prawda?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
Panna Burroughs pokręciła przecząco głową. I w tym momencie nie kłamała. Na Arenie była ledwie dwa razy w swoim krótkim życiu, za każdym razem nie mając na tyle czasu, by obejrzeć przedstawienie składające się z podniebnych akrobacji. I miał rację, nie była wstanie wyobrazić sobie czarodziejów pogrążonych w tańcu na grzbietach aetoanów, unoszących się metry nad twardą ziemią.
- Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie mi je zobaczyć. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramieniem. Zapatrzona w zachwycające iskry błyszczące w jego oczach wierzyła w nadzwyczajność tamtego miejsca; w ukrytą w nim magię oraz piękno przedstawienia, którego nie była w stanie sobie wyobrazić. Z przyjemnością poznałaby jego codzienność. Te kilka, niewielkich słów tworzyło obrazek fascynujący, przepełniony magią oraz kuszący by zatopić się w świecie baśni. Jakże różny od jej codzienności pełnej starych ksiąg, faktów oraz długich ciągów alchemicznych obliczeń.
Dziewczęce serce drgnęło gdy mężczyzna podtrzymał połączenie między ich tęczówkami. Czy w spojrzeniu tak niebieskich tęczówek dało się utonąć? Panna Burroughs miała wrażenie, że te spojrzenia w połączeniu z ciepłym, pewnym uściskiem zdawały się być równie zgubne, co pociągające. I przez chwilę miała ochotę wspiąć się na palce, by przycisnąć swoje usta do jego ust; sprawdzić czy będą równie słodkie co słowa, jakie z nich ulatywały...
Nim jednak rozważyła wszelkie za oraz przeciw, Marcelius otworzył drzwi. Świeże powietrze dotarło do płuc, będąc przyjemną odmianą od zatęchłego zapachu męskiego potu unoszącego się w tawernie. Cichutkie westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi gdy wyszli na uliczkę, a bystry umysł skupił się na jego słowach, odsuwając od siebie wcześniejsze rozważania.
Odpowiedź, jaka dotarła do jej uszu przypadła jej do gustu. Uśmiech nie znikał z jej ust, a zaciekawienie błysnęło w spojrzeniu. Była ciekawa, co wymyśli podczas kolejnego spotkania. Czuła, że nie jest to czcza obietnica, nawet jeśli przyjemne ciepło jego ciała przestało parzyć kawałki jej skóry. I bez tamtego dotyku miała wrażenie, że powietrze w ich otoczeniu przepełnione jest dziwnym, acz przyjemnym prądem.
- Bardziej niż przedmioty cenię doznania. - Wtrąciła, zerkając w jego kierunku z błyskiem w oczach. Ten rąbek tajemnicy, będący poniekąd powodem wcześniejszych słów, mogła mu wyjawić. Nie oczekiwała prezentów, wystarczyła jej odrobina unikatowości w szarości codziennych dni; coś co zaskoczy, zapisze się w pamięci, przyspieszy bicie dziewczęcego serca w specyficznym zachwycie chwilą. - W takim razie, trzymam cię za słowo.- Dodała słodko. Frances wspięła się na palce, by musnąć ustami policzek mężczyzny. Delikatnie, przelotnie, jakby chciała zapewnić go, iż nie odmówi na możliwe zaproszenie. Dzisiejsze spotkanie sprawiło, że chciała spędzić trochę więcej czasu w jego towarzystwie gdyż postać Marceliusa ciekawiła oraz pociągała.
Nie zwykła przywiązywać uwagi do magicznych patroli. Dawna praca w szpitalu wymogła na niej zarejestrowanie różdżki i szczerze nie sądziła, aby ktokolwiek przebywający w Londynie również nie podjął się podobnych akcji. Jej wiedza, dotycząca konfliktu była ograniczona oraz wybiórcza. Zaufała więc towarzyszącemu jej mężczyźnie. Skoro często tu bywał, z pewnością znał bezpieczne przejścia między portowymi ulicami. Takie, gdzie nie natkną się na podłych, pijanych marynarzy.
Szaroniebieskie spojrzenie powiodło do jej dłoni, gdy poczuła na niej dotyk. Drgnęła w niewielkim zaskoczeniu, delikatny rumieniec ponownie prześliznął się przez jasną twarz, lecz nie cofnęła dłoni. Ostrożnie, odrobinę nieśmiało splotła swoje palce z męskimi palcami.
- Idziemy do najbliższego wyjścia z miasta. Mieszkam teraz w Surrey, na Szafirowym Wzgórzu. - Odpowiedziała, delikatnie wzruszając ramieniem. Pozwoliła mu wybrać drogę, co jakiś czas odrywając spojrzenie od jego profilu, by szybko zlustrować okolicę. - Co najbardziej cię porusza na Arenie? - Spytała z wyraźnym zaciekawieniem, kciukiem bezwiednie przejeżdżając po wierzchu jego dłoni. Pierwszy raz od dawna brak możliwości teleportacji nie wydawał jej się uciążliwy.
- Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie mi je zobaczyć. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramieniem. Zapatrzona w zachwycające iskry błyszczące w jego oczach wierzyła w nadzwyczajność tamtego miejsca; w ukrytą w nim magię oraz piękno przedstawienia, którego nie była w stanie sobie wyobrazić. Z przyjemnością poznałaby jego codzienność. Te kilka, niewielkich słów tworzyło obrazek fascynujący, przepełniony magią oraz kuszący by zatopić się w świecie baśni. Jakże różny od jej codzienności pełnej starych ksiąg, faktów oraz długich ciągów alchemicznych obliczeń.
Dziewczęce serce drgnęło gdy mężczyzna podtrzymał połączenie między ich tęczówkami. Czy w spojrzeniu tak niebieskich tęczówek dało się utonąć? Panna Burroughs miała wrażenie, że te spojrzenia w połączeniu z ciepłym, pewnym uściskiem zdawały się być równie zgubne, co pociągające. I przez chwilę miała ochotę wspiąć się na palce, by przycisnąć swoje usta do jego ust; sprawdzić czy będą równie słodkie co słowa, jakie z nich ulatywały...
Nim jednak rozważyła wszelkie za oraz przeciw, Marcelius otworzył drzwi. Świeże powietrze dotarło do płuc, będąc przyjemną odmianą od zatęchłego zapachu męskiego potu unoszącego się w tawernie. Cichutkie westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi gdy wyszli na uliczkę, a bystry umysł skupił się na jego słowach, odsuwając od siebie wcześniejsze rozważania.
Odpowiedź, jaka dotarła do jej uszu przypadła jej do gustu. Uśmiech nie znikał z jej ust, a zaciekawienie błysnęło w spojrzeniu. Była ciekawa, co wymyśli podczas kolejnego spotkania. Czuła, że nie jest to czcza obietnica, nawet jeśli przyjemne ciepło jego ciała przestało parzyć kawałki jej skóry. I bez tamtego dotyku miała wrażenie, że powietrze w ich otoczeniu przepełnione jest dziwnym, acz przyjemnym prądem.
- Bardziej niż przedmioty cenię doznania. - Wtrąciła, zerkając w jego kierunku z błyskiem w oczach. Ten rąbek tajemnicy, będący poniekąd powodem wcześniejszych słów, mogła mu wyjawić. Nie oczekiwała prezentów, wystarczyła jej odrobina unikatowości w szarości codziennych dni; coś co zaskoczy, zapisze się w pamięci, przyspieszy bicie dziewczęcego serca w specyficznym zachwycie chwilą. - W takim razie, trzymam cię za słowo.- Dodała słodko. Frances wspięła się na palce, by musnąć ustami policzek mężczyzny. Delikatnie, przelotnie, jakby chciała zapewnić go, iż nie odmówi na możliwe zaproszenie. Dzisiejsze spotkanie sprawiło, że chciała spędzić trochę więcej czasu w jego towarzystwie gdyż postać Marceliusa ciekawiła oraz pociągała.
Nie zwykła przywiązywać uwagi do magicznych patroli. Dawna praca w szpitalu wymogła na niej zarejestrowanie różdżki i szczerze nie sądziła, aby ktokolwiek przebywający w Londynie również nie podjął się podobnych akcji. Jej wiedza, dotycząca konfliktu była ograniczona oraz wybiórcza. Zaufała więc towarzyszącemu jej mężczyźnie. Skoro często tu bywał, z pewnością znał bezpieczne przejścia między portowymi ulicami. Takie, gdzie nie natkną się na podłych, pijanych marynarzy.
Szaroniebieskie spojrzenie powiodło do jej dłoni, gdy poczuła na niej dotyk. Drgnęła w niewielkim zaskoczeniu, delikatny rumieniec ponownie prześliznął się przez jasną twarz, lecz nie cofnęła dłoni. Ostrożnie, odrobinę nieśmiało splotła swoje palce z męskimi palcami.
- Idziemy do najbliższego wyjścia z miasta. Mieszkam teraz w Surrey, na Szafirowym Wzgórzu. - Odpowiedziała, delikatnie wzruszając ramieniem. Pozwoliła mu wybrać drogę, co jakiś czas odrywając spojrzenie od jego profilu, by szybko zlustrować okolicę. - Co najbardziej cię porusza na Arenie? - Spytała z wyraźnym zaciekawieniem, kciukiem bezwiednie przejeżdżając po wierzchu jego dłoni. Pierwszy raz od dawna brak możliwości teleportacji nie wydawał jej się uciążliwy.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zapatrzone spojrzenie w połączeniu z wypowiedzianym na głos marzeniem stworzyły w oczach Marcela niezwykły obraz; obraz dziewczyny pełnej życia, wrażliwości, subtelności, pełnej pięknych marzeń, na dodatek marzeń o czymś, co sam kochał. Nie do końca rozumiał, co nagle postawiło ja na jego drodze, dlaczego przeszłość z impetem wydeptała dla siebie przestrzeń akurat teraz i dlaczego to spotkanie aż tak mocno iskrzyło emocjami, ale nie szukał w tym rozsądku, dając się porwać sercu, które zabiło dziś mocniejszym rytmem. Jej długie spojrzenia, niby przypadkowe gesty, słodki szept, to wszystko budowało magiczną atmosferę, której smaku jeszcze tak naprawdę nie znał - a którego był coraz bardziej ciekaw; wyłamanie się z niej gestem otwierającym drzwi tawerny - gdyby tylko wiedział, ile stracił - miało być dla niego przełamaniem nastałego impasu, nie chciał przecież zniszczyć nieroztropnym gestem czegoś, co dopiero się zawiązało: urocza Frances wydawała się w tym momencie tak bardzo... wrażliwa. Błysk w oku ściągnął jego spojrzenie ponownie, unosząc w górę kąciki ust do łagodnego uśmiechu; na jej podpowiedź jego myśli pogalopowały w kierunku, w którym na podobne wyznanie pogalopowałyby myśli każdego młodego człowieka, który ostał się z dziewczyną sam na sam. Wpatrywał się w jej źrenice, szukając w nich potwierdzenia lub zaprzeczenia dwuznaczności, trwając w słodkim zachwycie nad srebrem tęczówek jej oczu. Różniła się od tego miejsca wszystkim, aparycją, klasą i zachowaniem, różniła się też od niego, ale chyba też to przyciągało go właśnie najmocniej.
- Uważaj - W zasadzie odruchowo i instynktownie, gdy wspięła się przed nim na palce, wyciągnął dłonie ku jej talii, podtrzymując ją w tym geście z przedziwną jak na jego skromną raczej posturę lekkością; często występował z kobietami, niektóre odruchy były w nim już silne i trwałe. - Ja - zaczął, kiedy - zaskoczony - poczuł na policzku miękkość jej ust; gdy je odjęła, odnalazł jej spojrzenie raz jeszcze, z tym samym łagodnym uśmiechem, przywołanym przez zdradliwe pogranicze niedowierzania a pragnienia. Nie zamierzał tym razem wyjść na idiotę, co sił w głowie skupił myśli, zamiast dukania wchodząc w merytoryczną pogawędkę. - Wartość przedmiotu da się wycenić, wspomnień nie, choć są piękniejsze - zgodził się z nią, było to dość powszechne i całkiem wygodne stanowisko wśród ludzi, którzy dzień przed otrzymaniem tygodniówki powoli zaczynali odczuwać głód. Mówiąc to patrzył jej w oczy, z iskrą, która zdradzała, że bardziej niż wypowiadane przez niego słowa interesowała go ona sama. - Pozwól mi sprawić, że doznanie tego dnia zostanie w tobie na zawsze. Kolorowy świat cyrku jest inny od tego, który znasz ty i który znają twoi bliscy - zapewnił ją, wierząc, że mówil prawdę. Przez cyrk przewijały się tłumy, nawet jeśli na skutek zdarzeń z ostatnich miesięcy pojedyncze miejsca na trybunach coraz częściej pozostawały puste. Czym innym był jednak cyrk widziany oczyma cyrkowca - nawet jeśli był w nich nieco obdarty ze scenicznej magii, pozostawał piękny. Miał i blaski i cienie, może tych ostatnich więcej, ale Marcel kochał go szczerze, bo tam właśnie odnalazł siebie. I chyba poczuł, że chciałby się z nią tym podzielić. Widział przecież, słyszał, że też tego chciała. Odjął odeń wzrok dopiero, gdy przyszło im ruszyć, wybierane przez niego zaułki musiały wyglądać podejrzanie, lecz czy w porcie nie wszystko jest podejrzanym? Za dłoń ujął ją bezwiednie, chcąc objąć nad sytuacją większą kontrolę i móc ściągnąć ją ku sobie skuteczniej w razie kłopotów; dopiero, gdy poczuł subtelne przetarcie jej kciuka pojął, że nie był to gest pozbawiony znaczenia; poczuł na skórze mrowienie, uświadamiając sobie, że po raz pierwszy na ulicy Londynu, odkąd rozpoczęła się cała ta rzeź - nie był sam. Przystanął wówczas na rogu, pewien, że za nim słyszał czyjeś kroki, ściszył głos do szeptu i mimowolnie mocniej zaciskając palce wokół jej dłoni - wychodząc przed nią, by nie szli jednym krokiem.
- Wysłał cię tu aż z Surrey? - zapytał, oglądając się przez ramię; doprawdy, nie mógł załatwić tego sam? - Nie powinien, Londyn nie jest teraz bezpieczny - zwrócił się ku niej, choć tak naprawdę domyślał się, że sama Frances niewiele odpowiedzieć mu mogła. Sam robił w pracy to, czego od niego oczekiwano. Wszystko, czego oczekiwano. - Kiedy tu byłaś ostatnim razem? - Gwałtownie odwrócił wzrok przed siebie, czując mdły podmuch wiatru, który jednak nie przyniósł niczego. Wyjrzał zza ściany, nie odnajdując jednak na ulicy ni żywej duszy - mógł poprowadzić Frances dalej; wyjście z miasta nie było już tak daleko stąd. Jego serce znów zabiło mocniej. Radził sobie na ulicach, ale przecież w razie kłopotów nie zostawi jej tutaj samej, nie będzie mógł uciec. - Jesteś pewna, że... wiesz co u niego robisz? - Pewnie wiedziała, oczywiście, że tak. Ale rodzaj zleconych jej zadań wywołał u niego pewien niepokój. Nawet, jeśli jej samej nie groziło na ulicach wiele, nie powinna tego oglądać. Tego, co się tutaj działo ostatnim czasem. Wypuścił z ust powietrze bezgłośnie na jej pytanie, prawdziwa odpowiedź byłaby zbyt szczera. Zbyt trudna. Zbyt niewłaściwa przy spotkaniu takim jak to. Kochał cyrk, bo tylko tam znalazł akceptację. Już przy ścieżce - nieuczęszczanej, te główne omijał - prowadzącej poza miejską aglomerację odkrywał, że wciąż trzymał jej dłoń i że subtelne muśnięcie jej kciuka nie było przypadkowe. Że może teraz - stojąc naprzeciw niej - mógłby i powinien zrobić i powiedzieć więcej. A jednak, wypuścił jej dłoń, wciąż wpatrując się w jej deszczowe oczy.
- Pasja - odpowiedział w końcu. - Pasja, z jaką moi przyjaciele oddają się temu, co robią najlepiej. Talent, niedostępny dla zwykłych śmiertelnych, i sposób, w jaki o ten talent dbają. Chciałbym pewnego dnia, jak oni, dojść do mistrzostwa i zebrać owacje tak gromkie, jak gromkie zbierają oni. - Był dobry, naprawdę dobry. Ale był też jeszcze bardzo młody, szczyt jego formy i szczyt możliwości miał dopiero nadejść. - Potrafisz to odnaleźć w eliksirach, Frances? - Nie zaprzeczyła, gdy spytał o alchemika, poniekąd się z nim zgadzając, strzelał, szukając właściwej podpowiedzi. Nie rozumiał jej naukowego zacięcia, ale miał nadzieję, że obrana przez nią ścieżka dawała jej radość - i że zdoła ją zatrzymać w ten sposób przy sobie jeszcze przez chwilę.
- Uważaj - W zasadzie odruchowo i instynktownie, gdy wspięła się przed nim na palce, wyciągnął dłonie ku jej talii, podtrzymując ją w tym geście z przedziwną jak na jego skromną raczej posturę lekkością; często występował z kobietami, niektóre odruchy były w nim już silne i trwałe. - Ja - zaczął, kiedy - zaskoczony - poczuł na policzku miękkość jej ust; gdy je odjęła, odnalazł jej spojrzenie raz jeszcze, z tym samym łagodnym uśmiechem, przywołanym przez zdradliwe pogranicze niedowierzania a pragnienia. Nie zamierzał tym razem wyjść na idiotę, co sił w głowie skupił myśli, zamiast dukania wchodząc w merytoryczną pogawędkę. - Wartość przedmiotu da się wycenić, wspomnień nie, choć są piękniejsze - zgodził się z nią, było to dość powszechne i całkiem wygodne stanowisko wśród ludzi, którzy dzień przed otrzymaniem tygodniówki powoli zaczynali odczuwać głód. Mówiąc to patrzył jej w oczy, z iskrą, która zdradzała, że bardziej niż wypowiadane przez niego słowa interesowała go ona sama. - Pozwól mi sprawić, że doznanie tego dnia zostanie w tobie na zawsze. Kolorowy świat cyrku jest inny od tego, który znasz ty i który znają twoi bliscy - zapewnił ją, wierząc, że mówil prawdę. Przez cyrk przewijały się tłumy, nawet jeśli na skutek zdarzeń z ostatnich miesięcy pojedyncze miejsca na trybunach coraz częściej pozostawały puste. Czym innym był jednak cyrk widziany oczyma cyrkowca - nawet jeśli był w nich nieco obdarty ze scenicznej magii, pozostawał piękny. Miał i blaski i cienie, może tych ostatnich więcej, ale Marcel kochał go szczerze, bo tam właśnie odnalazł siebie. I chyba poczuł, że chciałby się z nią tym podzielić. Widział przecież, słyszał, że też tego chciała. Odjął odeń wzrok dopiero, gdy przyszło im ruszyć, wybierane przez niego zaułki musiały wyglądać podejrzanie, lecz czy w porcie nie wszystko jest podejrzanym? Za dłoń ujął ją bezwiednie, chcąc objąć nad sytuacją większą kontrolę i móc ściągnąć ją ku sobie skuteczniej w razie kłopotów; dopiero, gdy poczuł subtelne przetarcie jej kciuka pojął, że nie był to gest pozbawiony znaczenia; poczuł na skórze mrowienie, uświadamiając sobie, że po raz pierwszy na ulicy Londynu, odkąd rozpoczęła się cała ta rzeź - nie był sam. Przystanął wówczas na rogu, pewien, że za nim słyszał czyjeś kroki, ściszył głos do szeptu i mimowolnie mocniej zaciskając palce wokół jej dłoni - wychodząc przed nią, by nie szli jednym krokiem.
- Wysłał cię tu aż z Surrey? - zapytał, oglądając się przez ramię; doprawdy, nie mógł załatwić tego sam? - Nie powinien, Londyn nie jest teraz bezpieczny - zwrócił się ku niej, choć tak naprawdę domyślał się, że sama Frances niewiele odpowiedzieć mu mogła. Sam robił w pracy to, czego od niego oczekiwano. Wszystko, czego oczekiwano. - Kiedy tu byłaś ostatnim razem? - Gwałtownie odwrócił wzrok przed siebie, czując mdły podmuch wiatru, który jednak nie przyniósł niczego. Wyjrzał zza ściany, nie odnajdując jednak na ulicy ni żywej duszy - mógł poprowadzić Frances dalej; wyjście z miasta nie było już tak daleko stąd. Jego serce znów zabiło mocniej. Radził sobie na ulicach, ale przecież w razie kłopotów nie zostawi jej tutaj samej, nie będzie mógł uciec. - Jesteś pewna, że... wiesz co u niego robisz? - Pewnie wiedziała, oczywiście, że tak. Ale rodzaj zleconych jej zadań wywołał u niego pewien niepokój. Nawet, jeśli jej samej nie groziło na ulicach wiele, nie powinna tego oglądać. Tego, co się tutaj działo ostatnim czasem. Wypuścił z ust powietrze bezgłośnie na jej pytanie, prawdziwa odpowiedź byłaby zbyt szczera. Zbyt trudna. Zbyt niewłaściwa przy spotkaniu takim jak to. Kochał cyrk, bo tylko tam znalazł akceptację. Już przy ścieżce - nieuczęszczanej, te główne omijał - prowadzącej poza miejską aglomerację odkrywał, że wciąż trzymał jej dłoń i że subtelne muśnięcie jej kciuka nie było przypadkowe. Że może teraz - stojąc naprzeciw niej - mógłby i powinien zrobić i powiedzieć więcej. A jednak, wypuścił jej dłoń, wciąż wpatrując się w jej deszczowe oczy.
- Pasja - odpowiedział w końcu. - Pasja, z jaką moi przyjaciele oddają się temu, co robią najlepiej. Talent, niedostępny dla zwykłych śmiertelnych, i sposób, w jaki o ten talent dbają. Chciałbym pewnego dnia, jak oni, dojść do mistrzostwa i zebrać owacje tak gromkie, jak gromkie zbierają oni. - Był dobry, naprawdę dobry. Ale był też jeszcze bardzo młody, szczyt jego formy i szczyt możliwości miał dopiero nadejść. - Potrafisz to odnaleźć w eliksirach, Frances? - Nie zaprzeczyła, gdy spytał o alchemika, poniekąd się z nim zgadzając, strzelał, szukając właściwej podpowiedzi. Nie rozumiał jej naukowego zacięcia, ale miał nadzieję, że obrana przez nią ścieżka dawała jej radość - i że zdoła ją zatrzymać w ten sposób przy sobie jeszcze przez chwilę.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Koleje losu zdawały się być niezbadane oraz nieodgadnione. I mimo nietypowości spotkania panna Burroughs cieszyła się, że do niego doszło. Do tej pory nie zaznała podobnej atmosfery podczas spotkania z drugą osobą; czystej, wypełnionej nienazwanymi oraz pewnie nie do końca rozumianymi emocjami… Dziwną magią jaka zaległa wokół ich sylwetek. I jedynie żałowała, że to spotkanie prędzej czy później, będzie musiało dobiec końca, nawet jeśli w przyszłości jawiło się kolejne, zapewne bardziej intensywne spotkanie.
Pewność pojawiła się w szaroniebieskim spojrzeniu, tuż po niewielkiej podpowiedzi, jaką go uraczyła. I jeśli szukał potwierdzenia drobnej dwuznaczności jej słów, mógł je odnaleźć. Subtelne, nadzwyczaj delikatne, o którym sama właścicielka spojrzenia zapewne nie miała pojęcia. Ponoć oczy bywały odzwierciedleniem duszy, w tym momencie Frances miała wrażenie, że jego spojrzenie mogłoby przeszyć jej duszę na wylot. I jak zwykle podobne odczucia jawiły się jej jako peszące, tak tym razem nie odczuła speszenia. Nie odwróciła również wzroku.
Uśmiechnęła się, słysząc jego słowa uznając zwykłe, proste uważaj za słodkie oraz przepełnione dziwnym urokiem. Nie często słyszała podobne uwagi, tym milej je odbierając, gdy faktycznie wędrowały w jej kierunku. Przyjemne ciepło przetoczyło się przez wątłe ciało, gdy jego dłonie z lekkością spoczęły na jej talii. Ciepły uśmiech przemknął przez jej wargi, gdy zaskoczenie przez chwilę ukazało się na jego twarzy. Jego reakcja na ten drobny gest dopełniła uroczego, poruszającego dziewczęce serduszko, obrazka, jaki rysował się przed jej oczami. Obrazka, na który przyjemnie było patrzeć.
- Ośmieliłabym się również o stwierdzenie, iż są trwalsze. - Rzuciła lekko, wzruszając delikatnie ramionami. Przedmioty miały to do siebie, iż łatwo zmieniały właściciela. Wystarczyła chwila nieuwagi, niepomyślny bieg wypadków i ktoś był w stanie je odebrać. Wspomnienia wykradało się o wiele ciężej, choć niebyła pewna, czy było to w pełni możliwe.
Kolejne słowa, jakie padły z jego ust, w połączeniu z skrzącym się spojrzeniem, wywołały ciche westchnienie, jakie uleciało z jej piersi. Och, czy dało się składać piękniejsze obietnice? Eteryczna alchemiczka była niemal pewna, że do tej pory nie przyszło jej słyszeć równie cudnych słów. Zauroczone spojrzenie miękko powiodło po jego twarzy, umysł odmówił głębszej analizy zasłyszanych zdań. W tym momencie, odpowiedź mogła być tylko jedna: - Pozwolę. - Co do tego, nie było dwóch zdań. Szczerze chciała zobaczyć, cokolwiek dla niej szykował. Poznać nieznaną rzeczywistość, obserwować iskry w niebieskich oczach, gdy będzie snuł wspaniałe opowieści i ten uśmiech zdobiący jego twarz. Przeżyć coś, w czym będzie więcej życia niż w starych, wyblakłych księgach. - I nie mogę się doczekać. - Dodała, posyłając kolejny uśmiech w jego stronę. Nie kłamała. Szaroniebieskie spojrzenie przepełnione było ciekawością oraz zainteresowaniem skierowanym w jego stronę. Pozostawało jej mieć nadzieję, że czarodziej dotrzyma złożonego jej słowa.
Gdy przemierzali kolejne, nieprzyjemne portowe ulice w pannie Burroughs zasiał się podziw, względem jej towarzysza. Jego kroki były przemyślane, spojrzenie czujne oraz bystre. Wyglądał, jakby doskonale wiedział co robi i co dokładnie dzieje się w Londynie. Ona nie wyczuwała zagrożenia po za portowymi ulicami, nie wiedziała, jakie zagrożenia mogą tu czekać oraz jak ich unikać, błądząc niczym dziecko w obłokach mgły. Grzecznie trzymała się odrobinę z tyłu, nie wychylając po za jego sylwetkę oraz przystając, gdy tylko uznał, że będzie to odpowiednie.
- No tak. - Odpowiedziała na pytanie, wzruszając delikatnie ramieniem. Podróże z Surrey nie jawiły jej się jako coś nadzwyczajnego oraz niebezpiecznego. - Profesor Lacework uważa, że alchemik musi być stale przygotowany na niebezpieczeństwo. - Odpowiedziała, w jej głosie jednak brakowało przekonania. Sama, do tej reguły, byłaby w stanie dopisać kilka mniejszych odnośników oraz regulacji. - Nie dawno. Wyprowadziłam się z Londynu z początkiem czerwca, a do końca lipca pracowałam w szpitalu. - Po raz kolejny wzruszyła ramionami, będąc niemal pewną, że zarejestrowana różdżka zapewni jej bezpieczeństwo pośród londyńskich ulic. Zamyślenie pojawiło się na delikatnej twarzy, gdy usłyszała kolejne, jakże trafne, pytanie. - Miewam pewne… wątpliwości. To bardzo specyficzna osoba, ale i posiadająca ogromną wiedzę. Mam szansę pojąć zagadnienia, które dla wielu są jedynie tajemnicą. Nierozsądnym byłoby nie przyjąć takiej szansy. - Odpowiedziała wyjątkowo szczerze. Aegis bywał ekscentryczny, czasem sens jego lekcji dolatywał do niej dopiero pod koniec wyznaczonego zadania, była mu jednak niezmiernie wdzięczna. Dostrzegł jej potencjał, wyciągnął pomocną dłoń. A to nie działo się często.
Nie pospieszała go. Pozwoliła mu zebrać myśli oraz zabrać ciepłą dłoń, otulając jego twarz ciepłym spojrzeniem. A gdy zaczął mówić, uśmiech ponownie zawitał na jej twarzy gdyż doskonale wiedziała, o czym przyszło mu mówić.
- Pięknie to ująłeś. - Stwierdziła, a z jej ust uleciało ciche westchnienie. - Zdradzisz mi, czym zajmujesz się na arenie czy ma to być niespodzianką? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Kolejne pytanie, jakie opuściło jego usta sprawiło, że buzia alchemiczki mimowolnie rozpromieniała, a szaroniebieskie tęczówki błysnęły czystą radością. - Och, oczywiście, że tak! Eliksiry są dla mnie uosobieniem perfekcji, wszystko musi ze sobą współgrać, każdy gest winien być dokładny oraz przemyślany… W dodatku wymaga zgłębiania najróżniejszych informacji. A zagadnienia, które teraz zgłębiam… Och, nawet nie wiem, jak powinnam to opisać. Ostatnio miałam okazję stworzyć kilka własnych receptur i nigdy nie czułam takiej satysfakcji z pracy. Spędzasz długie godziny nad projektem, zapisujesz ciągi obliczeń, analiz dobierasz elementy biorąc pod uwagę najmniejsze szczegóły… Materializujesz to, co było jedynie pomysłem zapisanym na pergaminie. Przypomina mi to swego rodzaju sztukę. W dodatku alchemia skrywa w sobie wiele, nieznanego szerzej piękna. - W głosie blondynki słychać było zachwyt oraz radość. Uwielbiała dziedzinę, którą przyszło jej praktykować, nawet jeśli wiązało się to z długimi godzinami spędzonymi nad księgami bądź kociołkiem. Nie ciężko było zauważyć, iż panna Burroughs darzyła alchemię szczerą pasją. W bezwiednym odruchu przejechała palcami po smukłej szyi. - Mogłabym kiedyś pokazać ci kiedyś kilka rzeczy, jeśli cię to nie zanudzi… - Nieśmiała propozycja opuściła malinowe usta. Wiedziała, że większość czarodziejów uznawała alchemię za nudną, jeśli jednak by chciał, chętnie odkryłaby przed nim jej piękniejszą stronę.
Spojrzenie dziewczęcia na chwilę powędrowało w kierunku ścieżki, jaką przyjdzie jej przejść, by opuścić miejską aglomerację. Nie była chętna do ruszenia tą drogą, a bystry umysł nawiedziła pewna, dość śmiała idea. Lecz czy powinna się jej podjąć? Analityczny umysł chciał rozłożyć wszystko na czynniki pierwsze. Przynajmniej w pierwszej chwili, nim pojawiło się w nim wspomnienie słów zachrypniętego bażanta. Nie myśl za dużo o tym co może cię spotkać, nie podsycaj swoich obaw, płyń z prądem…
- Zamknij oczy. Na jedną, niewielką chwilkę… - Poprosiła słodko z błyskiem w szaroniebieskim spojrzeniu. Czas pożegnania zbliżał się nieubłaganie i nie dało się go zatrzymać, mimo wielu chęci. I jeśli przymknął niebieskie oczęta, jasnowłosa kobieta zbliżyła się odrobinę, by nieśmiało przejechać drżącymi palcami po męskiej szyi. Serce przyspieszyło, jakoby próbowało wyrwać się z jasnej piersi, gdy powoli wspięła się na palce, uważnie obserwując jego twarz. Nie spieszyła się, pozwalając trwać elektryzującemu napięciu, a oddechom mieszać się ze sobą. Nieśmiało złożyła na jego ustach nienachalny, acz subtelny i zmysłowy pocałunek, zaspokajając wcześniejszą ciekawość. - Nie zapomnij o mnie. - Wypowiedziała eterycznym szeptem, owiewając jego skórę powietrzem, które dopiero teraz opuściło jej płuca.
Pewność pojawiła się w szaroniebieskim spojrzeniu, tuż po niewielkiej podpowiedzi, jaką go uraczyła. I jeśli szukał potwierdzenia drobnej dwuznaczności jej słów, mógł je odnaleźć. Subtelne, nadzwyczaj delikatne, o którym sama właścicielka spojrzenia zapewne nie miała pojęcia. Ponoć oczy bywały odzwierciedleniem duszy, w tym momencie Frances miała wrażenie, że jego spojrzenie mogłoby przeszyć jej duszę na wylot. I jak zwykle podobne odczucia jawiły się jej jako peszące, tak tym razem nie odczuła speszenia. Nie odwróciła również wzroku.
Uśmiechnęła się, słysząc jego słowa uznając zwykłe, proste uważaj za słodkie oraz przepełnione dziwnym urokiem. Nie często słyszała podobne uwagi, tym milej je odbierając, gdy faktycznie wędrowały w jej kierunku. Przyjemne ciepło przetoczyło się przez wątłe ciało, gdy jego dłonie z lekkością spoczęły na jej talii. Ciepły uśmiech przemknął przez jej wargi, gdy zaskoczenie przez chwilę ukazało się na jego twarzy. Jego reakcja na ten drobny gest dopełniła uroczego, poruszającego dziewczęce serduszko, obrazka, jaki rysował się przed jej oczami. Obrazka, na który przyjemnie było patrzeć.
- Ośmieliłabym się również o stwierdzenie, iż są trwalsze. - Rzuciła lekko, wzruszając delikatnie ramionami. Przedmioty miały to do siebie, iż łatwo zmieniały właściciela. Wystarczyła chwila nieuwagi, niepomyślny bieg wypadków i ktoś był w stanie je odebrać. Wspomnienia wykradało się o wiele ciężej, choć niebyła pewna, czy było to w pełni możliwe.
Kolejne słowa, jakie padły z jego ust, w połączeniu z skrzącym się spojrzeniem, wywołały ciche westchnienie, jakie uleciało z jej piersi. Och, czy dało się składać piękniejsze obietnice? Eteryczna alchemiczka była niemal pewna, że do tej pory nie przyszło jej słyszeć równie cudnych słów. Zauroczone spojrzenie miękko powiodło po jego twarzy, umysł odmówił głębszej analizy zasłyszanych zdań. W tym momencie, odpowiedź mogła być tylko jedna: - Pozwolę. - Co do tego, nie było dwóch zdań. Szczerze chciała zobaczyć, cokolwiek dla niej szykował. Poznać nieznaną rzeczywistość, obserwować iskry w niebieskich oczach, gdy będzie snuł wspaniałe opowieści i ten uśmiech zdobiący jego twarz. Przeżyć coś, w czym będzie więcej życia niż w starych, wyblakłych księgach. - I nie mogę się doczekać. - Dodała, posyłając kolejny uśmiech w jego stronę. Nie kłamała. Szaroniebieskie spojrzenie przepełnione było ciekawością oraz zainteresowaniem skierowanym w jego stronę. Pozostawało jej mieć nadzieję, że czarodziej dotrzyma złożonego jej słowa.
Gdy przemierzali kolejne, nieprzyjemne portowe ulice w pannie Burroughs zasiał się podziw, względem jej towarzysza. Jego kroki były przemyślane, spojrzenie czujne oraz bystre. Wyglądał, jakby doskonale wiedział co robi i co dokładnie dzieje się w Londynie. Ona nie wyczuwała zagrożenia po za portowymi ulicami, nie wiedziała, jakie zagrożenia mogą tu czekać oraz jak ich unikać, błądząc niczym dziecko w obłokach mgły. Grzecznie trzymała się odrobinę z tyłu, nie wychylając po za jego sylwetkę oraz przystając, gdy tylko uznał, że będzie to odpowiednie.
- No tak. - Odpowiedziała na pytanie, wzruszając delikatnie ramieniem. Podróże z Surrey nie jawiły jej się jako coś nadzwyczajnego oraz niebezpiecznego. - Profesor Lacework uważa, że alchemik musi być stale przygotowany na niebezpieczeństwo. - Odpowiedziała, w jej głosie jednak brakowało przekonania. Sama, do tej reguły, byłaby w stanie dopisać kilka mniejszych odnośników oraz regulacji. - Nie dawno. Wyprowadziłam się z Londynu z początkiem czerwca, a do końca lipca pracowałam w szpitalu. - Po raz kolejny wzruszyła ramionami, będąc niemal pewną, że zarejestrowana różdżka zapewni jej bezpieczeństwo pośród londyńskich ulic. Zamyślenie pojawiło się na delikatnej twarzy, gdy usłyszała kolejne, jakże trafne, pytanie. - Miewam pewne… wątpliwości. To bardzo specyficzna osoba, ale i posiadająca ogromną wiedzę. Mam szansę pojąć zagadnienia, które dla wielu są jedynie tajemnicą. Nierozsądnym byłoby nie przyjąć takiej szansy. - Odpowiedziała wyjątkowo szczerze. Aegis bywał ekscentryczny, czasem sens jego lekcji dolatywał do niej dopiero pod koniec wyznaczonego zadania, była mu jednak niezmiernie wdzięczna. Dostrzegł jej potencjał, wyciągnął pomocną dłoń. A to nie działo się często.
Nie pospieszała go. Pozwoliła mu zebrać myśli oraz zabrać ciepłą dłoń, otulając jego twarz ciepłym spojrzeniem. A gdy zaczął mówić, uśmiech ponownie zawitał na jej twarzy gdyż doskonale wiedziała, o czym przyszło mu mówić.
- Pięknie to ująłeś. - Stwierdziła, a z jej ust uleciało ciche westchnienie. - Zdradzisz mi, czym zajmujesz się na arenie czy ma to być niespodzianką? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Kolejne pytanie, jakie opuściło jego usta sprawiło, że buzia alchemiczki mimowolnie rozpromieniała, a szaroniebieskie tęczówki błysnęły czystą radością. - Och, oczywiście, że tak! Eliksiry są dla mnie uosobieniem perfekcji, wszystko musi ze sobą współgrać, każdy gest winien być dokładny oraz przemyślany… W dodatku wymaga zgłębiania najróżniejszych informacji. A zagadnienia, które teraz zgłębiam… Och, nawet nie wiem, jak powinnam to opisać. Ostatnio miałam okazję stworzyć kilka własnych receptur i nigdy nie czułam takiej satysfakcji z pracy. Spędzasz długie godziny nad projektem, zapisujesz ciągi obliczeń, analiz dobierasz elementy biorąc pod uwagę najmniejsze szczegóły… Materializujesz to, co było jedynie pomysłem zapisanym na pergaminie. Przypomina mi to swego rodzaju sztukę. W dodatku alchemia skrywa w sobie wiele, nieznanego szerzej piękna. - W głosie blondynki słychać było zachwyt oraz radość. Uwielbiała dziedzinę, którą przyszło jej praktykować, nawet jeśli wiązało się to z długimi godzinami spędzonymi nad księgami bądź kociołkiem. Nie ciężko było zauważyć, iż panna Burroughs darzyła alchemię szczerą pasją. W bezwiednym odruchu przejechała palcami po smukłej szyi. - Mogłabym kiedyś pokazać ci kiedyś kilka rzeczy, jeśli cię to nie zanudzi… - Nieśmiała propozycja opuściła malinowe usta. Wiedziała, że większość czarodziejów uznawała alchemię za nudną, jeśli jednak by chciał, chętnie odkryłaby przed nim jej piękniejszą stronę.
Spojrzenie dziewczęcia na chwilę powędrowało w kierunku ścieżki, jaką przyjdzie jej przejść, by opuścić miejską aglomerację. Nie była chętna do ruszenia tą drogą, a bystry umysł nawiedziła pewna, dość śmiała idea. Lecz czy powinna się jej podjąć? Analityczny umysł chciał rozłożyć wszystko na czynniki pierwsze. Przynajmniej w pierwszej chwili, nim pojawiło się w nim wspomnienie słów zachrypniętego bażanta. Nie myśl za dużo o tym co może cię spotkać, nie podsycaj swoich obaw, płyń z prądem…
- Zamknij oczy. Na jedną, niewielką chwilkę… - Poprosiła słodko z błyskiem w szaroniebieskim spojrzeniu. Czas pożegnania zbliżał się nieubłaganie i nie dało się go zatrzymać, mimo wielu chęci. I jeśli przymknął niebieskie oczęta, jasnowłosa kobieta zbliżyła się odrobinę, by nieśmiało przejechać drżącymi palcami po męskiej szyi. Serce przyspieszyło, jakoby próbowało wyrwać się z jasnej piersi, gdy powoli wspięła się na palce, uważnie obserwując jego twarz. Nie spieszyła się, pozwalając trwać elektryzującemu napięciu, a oddechom mieszać się ze sobą. Nieśmiało złożyła na jego ustach nienachalny, acz subtelny i zmysłowy pocałunek, zaspokajając wcześniejszą ciekawość. - Nie zapomnij o mnie. - Wypowiedziała eterycznym szeptem, owiewając jego skórę powietrzem, które dopiero teraz opuściło jej płuca.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pewność w oczach Frances wzbudziła w nim jeszcze większe zaskoczenie, nie spodziewał się z jej strony takiej otwartości, ale ta tylko głębiej rozbudziła wyobraźnię jeszcze chłopca, wymienione spojrzenia, zbyt długie, bliskość, zbyt bliska, zdawały się iskrzyć w powietrzu, motywując go do zaplanowanie przyszłego spotkania w najdrobniejszych szczegółach; chciał ją zadowolić, uszczęśliwić, dać chwilę wytchnienia od przepełnionego marazmem szarego świata - pewien, że dziewczyna taka jak ona, tak wrażliwa i dobra, jak ocenił ją po ślicznej buzi, nie przyglądała się wydarzeniom obojętnie: nikt przecież nie mógł ot tak patrzeć na śmierć niewinnych ludzi, na śmierć w ogóle. Krztyna radości mogła być dziś jedyną ucieczką od tej tragedii, cyrk był jej ostoją - lecz to dziś Frances zalśniła przed jego oczyma jak najjaśniejsza z gwiazd i odniósł wrażenie, że za jej jeden uśmiech, tak śliczny jak ten, mógłby zrobić wszystko, dając się porwać tym wszystkim niedopowiedzianym obietnicom i kuszącym szeptom. Podobnie otwarta czułość była dotąd mu obca.
- Znacznie - zgodził się z nią znów, kąciki jego ust wciąż unosiły się w górę, wierzył, że pewne wspomnienia zostawały na zawsze, pierwszy lot, pierwszy skok, pierwsze spotkania - takie jak to. Kiedy wyszli na ulice, zdawała się mu nie pasować do scenerii bardziej, elegancka, urocza, w tle postapokaliptycznego obrazu dręczonego wojną miasta. Walki cichły, nie konsensusem, cichły jak groby, w których składano poległych - przewaga brutalniejszej ze stron stawała się coraz bardziej miażdżąca, ale w tej tragedii ona zdawała się być kroplą szczęścia, jaka spadła razem z krwawym deszczem. Wspomnienia tych zdarzeń też należały do tych, które zostaną na zawsze. Na jej dalsze słowa uśmiechnął się szerzej, wyraźniej błysnęły białe zęby - i przez chwilę musiał się zastanowić, czy wciąż śnił, czy jednak los zesłał mu wreszcie szczęśliwszą chwilę, pozwalającą mu nabrać wiatru w skrzydeł w trakcie tej niekrótkiej podróży po londyńskich ulicach.
- Czy profesor Lacework znalazł się kiedyś w niebezpieczeństwie, czy posyła tam tylko swoje uczennice? - zapytał nieco krytycznie, nieco też butnie, nawet jeśli nazwisko tego człowieka było znane, to on o nim nie słyszał, nie mógł wiedzieć, jak wybitnym autorytetem się cieszył. Wiedział jednak, że wojna nie była miejscem dla nikogo: ani dla starego profesora, ani dla alchemiczki, ani dla dziewczyny takiej jak ona, ani nawet dla niego samego. Nie chciał tej wojny. - Długo wytrzymałaś - zauważył, ale nie winił jej, każdy radził sobie tak, jak był w stanie. Ściągnął brew, kręcąc głową. - Jak tam było, Frances? Wtedy, kiedy... kiedy to się wszystko zaczęło, w kwietniu. Przysięgali bronić ludzkiego życia, a tak wielu umarło na ulicach - Nie wierzył, że nie budziło to w niej frustracji - czy mogłaby się tak po prostu przyglądać cierpieniu? Nie dotyczyło jej to, nie była uzdrowicielką, ale stała wtedy obok, patrząc, jak z korytarzy znikali jej współpracownicy mugolskiego pochodzenia. Trudno było mu o tym mówić, pewnie jeszcze trudniej jej. - Przepraszam, nie powinienem - dodał zaraz, może nie powinien poruszać tego tematu tutaj, teraz, burząc słodką chwilę. Obciążając tym ją, choć przecież dziewczyna taka jak ona nie powinna w ogóle zostać wrzucona w tak okrutne realia. - To nie jest norma? Wiesz, że geniuszom... zdarza się odlatywać. Jak profesor Vane - Lubił go, był jednym z nielicznych nauczycieli, którzy potrafili go zrozumieć i nie wymagać od niego tego, czego nie był w stanie im dać. Ale też miał swoje dziwactwa. - Gratuluję - dodał zaraz, orientując się, że sposób, w jaki o nim mówiła, to, co o nim mówiła, klasyfikowało go jako człowieka rzeczywiście zasługującego na szacunek. - Za szansę trzeba chwytać zawsze wtedy, kiedy się pojawia. Nie wycofuj się z czegoś, co kochasz - Domyślał się, że nie brał na ucznia każdego - fakt, że taką propozycję otrzymała ona, zdawał się mówić sam przez się. Zawsze była bardzo uzdolniona, jak pięknie było widzieć w jej oczach szczęście, gdy mówiła o tym, czemu oddała życie. Może tylko pozornie łączyło ich niewiele.
- Należę do zespołu akrobatycznego - odparł w końcu, nieco wymijająco, unikając zdradzenia więcej; jej reakcja ośmieliła go do wyznań, jej a pragnienie niespodzianek zatrzymało słowa nim padły, tylko uśmiech pozostał na twarzy niezmienny. Co potrafił, zobaczy już na własne oczy - zresztą tak naprawdę nie lubił się przechwalać. Przynajmniej nie słowem. Chyba nie było w tym dużego zaskoczenia, na meczach przecież zawsze się popisywał. - Nawet najdrobniejszy błąd może wywołać katastrofę - wtrącił w jej słowa, gdy mówiła o wzajemnym powiązaniu, niewiele się to różniło: perfekcja gestów, synchronizacja ruchów, refleks, tak niewiele dzieliło go od tragedii co dnia. Jej dalszych słów wysłuchał w skupieniu, chcąc zrozumieć świat, który należał już tylko do niej - stare księgi nigdy nie były dla niego, w zamkniętych pomieszczeniach się dusił, a zbyt długo ślęcząc nad jednym pismem - zwyczajnie męczył. Ale zachwyt, radość, z jaką o tym mówiła, pozwalały mu pojąć, jak ważne to dla niej było - choć umknęły mu jej ostatnie słowa, gdy zbyt mocno skoncentrował się na dłoni błądzącej po jasnej łabędziej szyi. - Nie sądzę, bym mógł się z tobą nudzić - wymsknęło mu się, powracając wzrokiem ku jej oczom. - Jestem pewien, że jeśli ktoś potrafi wydobyć z tego piękno, to tylko ty - zapewnił, to, które pokazano mu za czasów Hogwartu, nieszczególnie go przekonywało. Niemal zawsze wkładał do kociołka za dużo czegoś, za mało czegoś innego, kręcił nie w tę stronę co trzeba i nie czekał, aż woda osiągnie odpowiednią temperaturę; do dzisiaj nie wiedział, jakim cudem przechodził z tego przedmiotu z roku na rok. Możliwe, że poczciwy nauczyciel obawiał się, że jeśli go przetrzyma, prędzej czy później straci laboratorium całkiem. - Bardzo chciałbym to zobaczyć - dodał, skuszony nade wszystko wizją wspólnego spędzenia czasu - i ujrzenia, jak z radością oddaje się temu, co daje jej tak wiele szczęścia. Miała w oczach takie piękne iskry, kiedy mówiła o alchemii i iskry, które dostrzegł w nich wciąż; głębszy uśmiech znów na chwilę rozświetlił jego twarz, nim spełnił jej życzenie i zamknął oczy, odruchowo unosząc podbródek lekko w górę; czuł się podobnie, kiedy stąpał po linie na oślep, nie wiedząc, co przynieść może kolejny krok - satysfakcję lub bolesny upadek. - Fran... - Ściągnął głowę niżej, gdy poczuł delikatny dotyk dłoni na swojej szyi i coraz intensywniejszy zapach jej skóry. Rozchylił usta, jego lewa dłoń podtrzymała jej talię, jak poprzednio, ale pewniejszym gestem, prawa pomknęła do policzka, kiedy oddawał nieoczekiwany pocałunek z romantyczną zmysłowością; jego serce zabiło mocniej, dał porwać się tej chwili w pełni. Nie odsunął się od niej, gdy odjęła wargi, pozostając nieprzyzwoicie blisko i wciąż czując jej oddech na ustach, gdy zwróciła się do niego elektryzującym szeptem. - Nie zapomnę - obiecał, badając spojrzeniem fakturę jej skóry, kształt oczu, warg, jakby chciał zapamiętać ten widok na dłużej, dopiero po dłuższej chwili niechętnie wypuszczając ją z objęć. - Do zobaczenia, Frances - pożegnał ją, nie odejmując spojrzenia od jej sylwetki.
- Znacznie - zgodził się z nią znów, kąciki jego ust wciąż unosiły się w górę, wierzył, że pewne wspomnienia zostawały na zawsze, pierwszy lot, pierwszy skok, pierwsze spotkania - takie jak to. Kiedy wyszli na ulice, zdawała się mu nie pasować do scenerii bardziej, elegancka, urocza, w tle postapokaliptycznego obrazu dręczonego wojną miasta. Walki cichły, nie konsensusem, cichły jak groby, w których składano poległych - przewaga brutalniejszej ze stron stawała się coraz bardziej miażdżąca, ale w tej tragedii ona zdawała się być kroplą szczęścia, jaka spadła razem z krwawym deszczem. Wspomnienia tych zdarzeń też należały do tych, które zostaną na zawsze. Na jej dalsze słowa uśmiechnął się szerzej, wyraźniej błysnęły białe zęby - i przez chwilę musiał się zastanowić, czy wciąż śnił, czy jednak los zesłał mu wreszcie szczęśliwszą chwilę, pozwalającą mu nabrać wiatru w skrzydeł w trakcie tej niekrótkiej podróży po londyńskich ulicach.
- Czy profesor Lacework znalazł się kiedyś w niebezpieczeństwie, czy posyła tam tylko swoje uczennice? - zapytał nieco krytycznie, nieco też butnie, nawet jeśli nazwisko tego człowieka było znane, to on o nim nie słyszał, nie mógł wiedzieć, jak wybitnym autorytetem się cieszył. Wiedział jednak, że wojna nie była miejscem dla nikogo: ani dla starego profesora, ani dla alchemiczki, ani dla dziewczyny takiej jak ona, ani nawet dla niego samego. Nie chciał tej wojny. - Długo wytrzymałaś - zauważył, ale nie winił jej, każdy radził sobie tak, jak był w stanie. Ściągnął brew, kręcąc głową. - Jak tam było, Frances? Wtedy, kiedy... kiedy to się wszystko zaczęło, w kwietniu. Przysięgali bronić ludzkiego życia, a tak wielu umarło na ulicach - Nie wierzył, że nie budziło to w niej frustracji - czy mogłaby się tak po prostu przyglądać cierpieniu? Nie dotyczyło jej to, nie była uzdrowicielką, ale stała wtedy obok, patrząc, jak z korytarzy znikali jej współpracownicy mugolskiego pochodzenia. Trudno było mu o tym mówić, pewnie jeszcze trudniej jej. - Przepraszam, nie powinienem - dodał zaraz, może nie powinien poruszać tego tematu tutaj, teraz, burząc słodką chwilę. Obciążając tym ją, choć przecież dziewczyna taka jak ona nie powinna w ogóle zostać wrzucona w tak okrutne realia. - To nie jest norma? Wiesz, że geniuszom... zdarza się odlatywać. Jak profesor Vane - Lubił go, był jednym z nielicznych nauczycieli, którzy potrafili go zrozumieć i nie wymagać od niego tego, czego nie był w stanie im dać. Ale też miał swoje dziwactwa. - Gratuluję - dodał zaraz, orientując się, że sposób, w jaki o nim mówiła, to, co o nim mówiła, klasyfikowało go jako człowieka rzeczywiście zasługującego na szacunek. - Za szansę trzeba chwytać zawsze wtedy, kiedy się pojawia. Nie wycofuj się z czegoś, co kochasz - Domyślał się, że nie brał na ucznia każdego - fakt, że taką propozycję otrzymała ona, zdawał się mówić sam przez się. Zawsze była bardzo uzdolniona, jak pięknie było widzieć w jej oczach szczęście, gdy mówiła o tym, czemu oddała życie. Może tylko pozornie łączyło ich niewiele.
- Należę do zespołu akrobatycznego - odparł w końcu, nieco wymijająco, unikając zdradzenia więcej; jej reakcja ośmieliła go do wyznań, jej a pragnienie niespodzianek zatrzymało słowa nim padły, tylko uśmiech pozostał na twarzy niezmienny. Co potrafił, zobaczy już na własne oczy - zresztą tak naprawdę nie lubił się przechwalać. Przynajmniej nie słowem. Chyba nie było w tym dużego zaskoczenia, na meczach przecież zawsze się popisywał. - Nawet najdrobniejszy błąd może wywołać katastrofę - wtrącił w jej słowa, gdy mówiła o wzajemnym powiązaniu, niewiele się to różniło: perfekcja gestów, synchronizacja ruchów, refleks, tak niewiele dzieliło go od tragedii co dnia. Jej dalszych słów wysłuchał w skupieniu, chcąc zrozumieć świat, który należał już tylko do niej - stare księgi nigdy nie były dla niego, w zamkniętych pomieszczeniach się dusił, a zbyt długo ślęcząc nad jednym pismem - zwyczajnie męczył. Ale zachwyt, radość, z jaką o tym mówiła, pozwalały mu pojąć, jak ważne to dla niej było - choć umknęły mu jej ostatnie słowa, gdy zbyt mocno skoncentrował się na dłoni błądzącej po jasnej łabędziej szyi. - Nie sądzę, bym mógł się z tobą nudzić - wymsknęło mu się, powracając wzrokiem ku jej oczom. - Jestem pewien, że jeśli ktoś potrafi wydobyć z tego piękno, to tylko ty - zapewnił, to, które pokazano mu za czasów Hogwartu, nieszczególnie go przekonywało. Niemal zawsze wkładał do kociołka za dużo czegoś, za mało czegoś innego, kręcił nie w tę stronę co trzeba i nie czekał, aż woda osiągnie odpowiednią temperaturę; do dzisiaj nie wiedział, jakim cudem przechodził z tego przedmiotu z roku na rok. Możliwe, że poczciwy nauczyciel obawiał się, że jeśli go przetrzyma, prędzej czy później straci laboratorium całkiem. - Bardzo chciałbym to zobaczyć - dodał, skuszony nade wszystko wizją wspólnego spędzenia czasu - i ujrzenia, jak z radością oddaje się temu, co daje jej tak wiele szczęścia. Miała w oczach takie piękne iskry, kiedy mówiła o alchemii i iskry, które dostrzegł w nich wciąż; głębszy uśmiech znów na chwilę rozświetlił jego twarz, nim spełnił jej życzenie i zamknął oczy, odruchowo unosząc podbródek lekko w górę; czuł się podobnie, kiedy stąpał po linie na oślep, nie wiedząc, co przynieść może kolejny krok - satysfakcję lub bolesny upadek. - Fran... - Ściągnął głowę niżej, gdy poczuł delikatny dotyk dłoni na swojej szyi i coraz intensywniejszy zapach jej skóry. Rozchylił usta, jego lewa dłoń podtrzymała jej talię, jak poprzednio, ale pewniejszym gestem, prawa pomknęła do policzka, kiedy oddawał nieoczekiwany pocałunek z romantyczną zmysłowością; jego serce zabiło mocniej, dał porwać się tej chwili w pełni. Nie odsunął się od niej, gdy odjęła wargi, pozostając nieprzyzwoicie blisko i wciąż czując jej oddech na ustach, gdy zwróciła się do niego elektryzującym szeptem. - Nie zapomnę - obiecał, badając spojrzeniem fakturę jej skóry, kształt oczu, warg, jakby chciał zapamiętać ten widok na dłużej, dopiero po dłuższej chwili niechętnie wypuszczając ją z objęć. - Do zobaczenia, Frances - pożegnał ją, nie odejmując spojrzenia od jej sylwetki.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Delikatne ramiona uniosły się w niewielkim wzniesieniu, gdy usłyszała kolejne pytanie, jakie padło z jego ust. Profesor u którego przyszło jej terminować był postacią specyficzną oraz bardzo tajemniczą, a eterycznej alchemiczce jeszcze nie udało się rozpracować jego działań bądź chociażby zawiłego procesu myślowego. Każde polecenie było tajemnicą, która rozwiewała się dopiero po jej wykonaniu.
- Nie mam najmniejszego pojęcia. - Odparła z odrobiną rozbawienia w głosie. Opowieści profesora o jego dokonaniach, jeśli już padały, bywały mętne oraz trudne do odczytania. Pozostawało jej mieć nadzieję, że słowa dotyczące możliwości poświęcenia swojego życia pozostaną jedynie metaforą, a jej nie przyjdzie doświadczać niczego, co mogłoby narazić krótki żywot.
Ciężkie westchnienie uleciało z piersi alchemiczki. Doskonale pamiętała tamtą noc, podczas której nie zmrużyła oka, zamknięta w kawalerce zabezpieczonej przez oprychów wuja. Pamiętała również pierwsze tygodnie kwietnia wypełnione długimi godzinami pracy. Nadal jednak nie potrafiła zrozumieć natury konfliktu jaki miał miejsce na tych ziemiach. - Nie miałam innego wyjścia. - Odpowiedziała odrobinę zbyt smutno, biorąc pod uwagę atmosferę, jaka panowała podczas ich przypadkowego spotkania. Nie była jednak chętna do wdawania się w przykrą historię ostatnich miesięcy oraz toksycznych relacji rodzinnych. Nie dziś. I z pewnością nie w tym miejscu. Bezwiednie strach zatańczył w szaroniebieskim spojrzeniu, które uleciało na boki, uważnie lustrując niewielką uliczkę. - Ja… - Zawahała się, czując nieprzyjemny ciężar na ramionach. Smukłe palce mocniej zacisnęły się na męskiej dłoni, automatycznie poszukując czegoś, czego nie była w stanie nazwać. - To nie jest miejsce, na takie pytania, Marceliusie. - Zaczęła, przyciszając delikatny głos. - Nigdy nie wiesz, kto słucha. Spytaj mnie innym razem, gdy będziemy mieli pewność, że moje słowa będą przeznaczone tylko dla Ciebie. - Bała się poruszać ten temat tutaj, na Londyńskiej ulicy gdzie nie mieli pewności, czy ktoś przypadkiem nie przysłuchuje się ich słowom. To, co mogło ulecieć z jej ust mogłoby wydać się podejrzane, a ostatnim czego w tym momencie chciała, to ściągnąć problemy na ich barki. Mogła odpowiedzieć, lecz innym razem, w miejscu jawiącym się jako bezpieczniejsze.
Ponownie delikatnie przejechała kciukiem po wierzchu jego dłoni, gdy przeprosiny uleciały z jego ust, chcąc dać mu znać, iż nie gniewa się za wypowiedziane słowa. Ta rozmowa musiała jednak poczekać na inny dzień.
- Wolę nie wydawać osądów. Różne dziedziny wywołują różną wrażliwość. - Odpowiedziała nad wyraz dyplomatycznie, gdzieś w środku mając jednak wrażenie, że jego teorię dałoby się poprzeć. Sama dopiero wkraczała na ścieżkę prowadzącą do wielkiej wiedzy, a już zdawała się powoli odrywać od paskudnej rzeczywistości.
Przyjemne ciepło pojawiło się w okolicy jej serca, gdy usłyszała kolejne słowa towarzysza.
- Również tak uważam. - Odparła, posyłając w jego kierunku kolejny, ciepły uśmiech. I była pewna, że mężczyzna zrozumie jej słowa. I on oddawał się w życiu życiowej pasji, co do tego nie było dwóch zdań. Widziała iskry w jego oczach; słyszała jak ton jego głosu subtelnie zmieniał się, gdy opowiadał o cyrku oraz tym, czym przyszło mu się zajmować. Jednocześnie pobudzał jej ciekawość Areną oraz znaną mu codziennością.
Szaroniebieskie spojrzenie ponownie błysnęło ciekawością oraz swego rodzaju ekscytacją, gdy przyznał czym przyszło mu się zajmować. - Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie mi to zobaczyć. - Chciała, bez dwóch zdań. Dzisiejsze spotkanie przepełnione słodką atmosferą zachęcało do poznania kawałka odmiennego lecz kuszącego jego obecnością świata.
Kiwnęła delikatnie głową, a złote pasmo zsunęło się na jej buzię. Zdawać by się mogło, że dwie, zupełnie różne dziedziny nie będzie łączył ani jeden szczegół. W tych obu dziedzinach jednak, popełnienie wielkiego błędu mogło doprowadzić do fatalnej w skutkach katastrofy. Upadek czy wybuch kociołka, obie te rzeczy niosły ze sobą zagrożenie. Ostrożnie przesunęła kosmyk za ucho.
Delikatny rumieniec pojawił się na jasnej buzi alchemiczki, gdy usłyszała osobliwy, acz uroczy, komplement z jego ust. Zauroczone spojrzenie powiodło po męskiej twarzy. - Podobają mi się twoje słowa. - Odpowiedziała, a rumieniec zdobiąc jej twarz przybrał odrobinę mocniejszą barwę. Zapewnienie, iż chciał zobaczyć piękno jej dziedziny dodał temu spotkaniu uroku w oczach eterycznego dziewczęcia. - Pokażę ci. - Obiecała, doskonale wiedząc, w jaki sposób przeprowadzić pokaz, by ukazać mu to, co w niej samej wzbudzało zachwyt. Zapewne nie będzie to tak widowiskowe, jak to co on mógł planować ukazać jej, poczuła jednak chęć ukazania mu swojego kawałka świata. Tego znajdującego się w prywatnej pracowni, do której inni czarodzieje nie miewali wstępu.
W percepcji panny Burroughs świat zawirował, a czas zdawał się zatrzymać na chwilę swój bieg. Bliskość Marceliusa przyjemnie mąciła w głowie, dotyk jego dłoni rozgrzewał bladą skórę, a pocałunek odebrał dech w kobiecej piersi. Nie była w stanie odnaleźć nazwy na mieszankę emocji, jaka prześlizgnęła się przez bystry umysł. Uśmiechnęła się słodko, obserwując jego buzię roziskrzonym spojrzeniem, jednocześnie próbując uspokoić rozszalałe serce. Niespodziewane zakończenie równie niespodziewanego spotkania z pewnością zapisało się w jej pamięci. - Ja również. - Zapewniła cichutko, nieśmiało przejeżdżając palcami po jego policzku. Odsunęła się równie niechętnie, jak niechętnie on wypuszczał ją ze swoich objęć. - Do zobaczenia, Marceliusie. - Pożegnała się, by z cichym westchnieniem ruszyć dróżką, prowadzącą za granice Londynu. Po kilku krokach zerknęła przez ramię w jego kierunku, by posłać mu ostatni uśmiech dzisiejszego dnia.
| zt.x2
- Nie mam najmniejszego pojęcia. - Odparła z odrobiną rozbawienia w głosie. Opowieści profesora o jego dokonaniach, jeśli już padały, bywały mętne oraz trudne do odczytania. Pozostawało jej mieć nadzieję, że słowa dotyczące możliwości poświęcenia swojego życia pozostaną jedynie metaforą, a jej nie przyjdzie doświadczać niczego, co mogłoby narazić krótki żywot.
Ciężkie westchnienie uleciało z piersi alchemiczki. Doskonale pamiętała tamtą noc, podczas której nie zmrużyła oka, zamknięta w kawalerce zabezpieczonej przez oprychów wuja. Pamiętała również pierwsze tygodnie kwietnia wypełnione długimi godzinami pracy. Nadal jednak nie potrafiła zrozumieć natury konfliktu jaki miał miejsce na tych ziemiach. - Nie miałam innego wyjścia. - Odpowiedziała odrobinę zbyt smutno, biorąc pod uwagę atmosferę, jaka panowała podczas ich przypadkowego spotkania. Nie była jednak chętna do wdawania się w przykrą historię ostatnich miesięcy oraz toksycznych relacji rodzinnych. Nie dziś. I z pewnością nie w tym miejscu. Bezwiednie strach zatańczył w szaroniebieskim spojrzeniu, które uleciało na boki, uważnie lustrując niewielką uliczkę. - Ja… - Zawahała się, czując nieprzyjemny ciężar na ramionach. Smukłe palce mocniej zacisnęły się na męskiej dłoni, automatycznie poszukując czegoś, czego nie była w stanie nazwać. - To nie jest miejsce, na takie pytania, Marceliusie. - Zaczęła, przyciszając delikatny głos. - Nigdy nie wiesz, kto słucha. Spytaj mnie innym razem, gdy będziemy mieli pewność, że moje słowa będą przeznaczone tylko dla Ciebie. - Bała się poruszać ten temat tutaj, na Londyńskiej ulicy gdzie nie mieli pewności, czy ktoś przypadkiem nie przysłuchuje się ich słowom. To, co mogło ulecieć z jej ust mogłoby wydać się podejrzane, a ostatnim czego w tym momencie chciała, to ściągnąć problemy na ich barki. Mogła odpowiedzieć, lecz innym razem, w miejscu jawiącym się jako bezpieczniejsze.
Ponownie delikatnie przejechała kciukiem po wierzchu jego dłoni, gdy przeprosiny uleciały z jego ust, chcąc dać mu znać, iż nie gniewa się za wypowiedziane słowa. Ta rozmowa musiała jednak poczekać na inny dzień.
- Wolę nie wydawać osądów. Różne dziedziny wywołują różną wrażliwość. - Odpowiedziała nad wyraz dyplomatycznie, gdzieś w środku mając jednak wrażenie, że jego teorię dałoby się poprzeć. Sama dopiero wkraczała na ścieżkę prowadzącą do wielkiej wiedzy, a już zdawała się powoli odrywać od paskudnej rzeczywistości.
Przyjemne ciepło pojawiło się w okolicy jej serca, gdy usłyszała kolejne słowa towarzysza.
- Również tak uważam. - Odparła, posyłając w jego kierunku kolejny, ciepły uśmiech. I była pewna, że mężczyzna zrozumie jej słowa. I on oddawał się w życiu życiowej pasji, co do tego nie było dwóch zdań. Widziała iskry w jego oczach; słyszała jak ton jego głosu subtelnie zmieniał się, gdy opowiadał o cyrku oraz tym, czym przyszło mu się zajmować. Jednocześnie pobudzał jej ciekawość Areną oraz znaną mu codziennością.
Szaroniebieskie spojrzenie ponownie błysnęło ciekawością oraz swego rodzaju ekscytacją, gdy przyznał czym przyszło mu się zajmować. - Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie mi to zobaczyć. - Chciała, bez dwóch zdań. Dzisiejsze spotkanie przepełnione słodką atmosferą zachęcało do poznania kawałka odmiennego lecz kuszącego jego obecnością świata.
Kiwnęła delikatnie głową, a złote pasmo zsunęło się na jej buzię. Zdawać by się mogło, że dwie, zupełnie różne dziedziny nie będzie łączył ani jeden szczegół. W tych obu dziedzinach jednak, popełnienie wielkiego błędu mogło doprowadzić do fatalnej w skutkach katastrofy. Upadek czy wybuch kociołka, obie te rzeczy niosły ze sobą zagrożenie. Ostrożnie przesunęła kosmyk za ucho.
Delikatny rumieniec pojawił się na jasnej buzi alchemiczki, gdy usłyszała osobliwy, acz uroczy, komplement z jego ust. Zauroczone spojrzenie powiodło po męskiej twarzy. - Podobają mi się twoje słowa. - Odpowiedziała, a rumieniec zdobiąc jej twarz przybrał odrobinę mocniejszą barwę. Zapewnienie, iż chciał zobaczyć piękno jej dziedziny dodał temu spotkaniu uroku w oczach eterycznego dziewczęcia. - Pokażę ci. - Obiecała, doskonale wiedząc, w jaki sposób przeprowadzić pokaz, by ukazać mu to, co w niej samej wzbudzało zachwyt. Zapewne nie będzie to tak widowiskowe, jak to co on mógł planować ukazać jej, poczuła jednak chęć ukazania mu swojego kawałka świata. Tego znajdującego się w prywatnej pracowni, do której inni czarodzieje nie miewali wstępu.
W percepcji panny Burroughs świat zawirował, a czas zdawał się zatrzymać na chwilę swój bieg. Bliskość Marceliusa przyjemnie mąciła w głowie, dotyk jego dłoni rozgrzewał bladą skórę, a pocałunek odebrał dech w kobiecej piersi. Nie była w stanie odnaleźć nazwy na mieszankę emocji, jaka prześlizgnęła się przez bystry umysł. Uśmiechnęła się słodko, obserwując jego buzię roziskrzonym spojrzeniem, jednocześnie próbując uspokoić rozszalałe serce. Niespodziewane zakończenie równie niespodziewanego spotkania z pewnością zapisało się w jej pamięci. - Ja również. - Zapewniła cichutko, nieśmiało przejeżdżając palcami po jego policzku. Odsunęła się równie niechętnie, jak niechętnie on wypuszczał ją ze swoich objęć. - Do zobaczenia, Marceliusie. - Pożegnała się, by z cichym westchnieniem ruszyć dróżką, prowadzącą za granice Londynu. Po kilku krokach zerknęła przez ramię w jego kierunku, by posłać mu ostatni uśmiech dzisiejszego dnia.
| zt.x2
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Syreni obraz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer