Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami
Wnętrze pubu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze pubu
Pub pod Trzema Miotłami to najbardziej znany bar w Hogsmeade. Położony w centrum wioski, zawsze jest pełny - w weekendy tłumnie odwiedzają go uczniowie Hogwartu, aby skosztować kremowego piwa, lecz w pozostałe dni również tętni życiem, za sprawą pitnego miodu dojrzewającego w dębowych beczkach, słusznie cieszącego się opinią jednego z najlepszych trunków w Wielkiej Brytanii. W środku jest ciepło, przytulnie i czysto. Na parterze znajduje się bar, gdzie mieszczą się stoliki dla licznych przybyszów odwiedzających to miejsce, natomiast na piętrze zlokalizowano część sypialną. Drewniane, spiralne schody prowadzą na górę, do kilku pomieszczeń, które właściciel lokalu przeznaczył na pokoje dla gości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 2 razy
Archibald pojawił się przed wejściem do pubu elegancko spóźniony o kilka minut. Ubrany w drogi ciemnozielony garnitur miał wyróżniać się na tle klienteli, ale właśnie o to mu chodziło. Chciał przypomnieć swojemu rozmówcy, że pomimo tytułu terrorysty wciąż należy do arystokratycznego rodu, co jest przecież tak wznoszone na piedestał przez obecną władzę – p a r a d o k s. Na palcu odznaczał się nestorski sygnet, a na piersi (obok pomarańczowej poszetki) niewielka brosza z liściem paproci, będąca jednocześnie świstoklikiem, ale o tym miał wiedzieć wyłącznie on i Samuel. W wewnętrznej kieszeni marynarki leżał list od Harolda Longbottoma, zapewniający o szczerości ich intencji. Różdżka też był schowana w pokrowcu, choć pełznący po plecach niepokój błagał o chwycenie ją w rękę. Dawno nie pokazywał się publicznie, ciężko było pozbyć się złych myśli i przyzwyczajeń. Obiecał sobie jednak, że na spotkaniu zachowa pewność siebie i dozę arogancji charakterystyczną dla osób o jego statusie. Sama wizyta w tym miejscu świadczyła o tych kilku cechach, ale zgodnie z radą lorda Longbottoma postanowił przyjść z kimś jeszcze. Nie zastanawiał się zbyt długo kogo wybrać. Niebezpieczny teorrysta, który według Ministerstwa od niemalże trzech miesięcy nie żyje – niech pan Sallow spojrzy swojej porażce prosto w twarz. Ponadto, co dla Archibalda było jeszcze istotniejsze, doświadczony auror, potrafiący zachować się w podbramkowych sytuacjach. W pełni powierzył mu swoje bezpieczeństwo, zdając sobie sprawę, że sam zna się co najwyżej na leczeniu czarodziejów, nie na walce. Nie był też szczególnie biegły w dyplomacji, co boleśnie sobie uświadamiał w podobnych sytuacjach, choć i tak czuł się w tym dużo pewniej niż jeszcze rok temu. Miał też za sobą kilka mniejszych lub większych sukcesów, a dzisiejszego wieczora miał dojść kolejny – oby.
Wszedł do pubu zaraz za Samuelem, od razu zauważając w kącie Sallowa. Samo piastowane przez niego stanowisko mówiło za siebie – musiał być człowiekiem śliskim i przebiegłym, byle kto nie mógłby pracować u boku Ministra, szczególnie Malfoya, którego kojarzył jeszcze z dawnych czasów znajomości z jego synem. Poza tym wiedział o nim tyle, ile udało mu się wyczytać z czasopism. Nie było tego wiele, pan Sallow najwidoczniej dbał o swoją prywatność.
– Dobry wieczór – przywitał się z mężczyzną, nagle odczuwając niespotykaną wręcz chęć uderzenia go prosto w twarz. – Archibald Prewett – przedstawił się dla zasady, darując sobie jednak wymianę wszystkich przysługujących mu tytułów; nie uważał tego za konieczne. – Dobry wieczór, panie Doge – skłonił lekko głowę, po czym wskazał dłonią na Samuela. – To mój towarzysz, Samuel Skamander – przedstawił mężczyznę, żeby konwenansom stało się zadość. – Tak, porozmawiajmy prywatnie – zgodził się, uprzednio zerkając na Samuela, po czym usiadł przy stoliku, rozpinając guzik marynarki. Pub pod Trzema Miotłami zawsze ciepło mu się kojarzył z czasami szkolnymi. Nie sądził, że kiedykolwiek tu wróci w takiej roli, ale mimo wszystko przyjemnie było odetchnąć powietrzem spoza Dorset. – Jak panu minęła podróż, panie Sallow? – Zaczął spotkanie od niewinnej pogawędki; nie miał w zwyczaju od razu przechodzić do sedna. – Dzisiaj przynajmniej obyło się bez nawałnic. Mam nadzieję, że ta słoneczna pogoda zwiastuje pozytywne zakończenie naszego spotkania – dodał, posyłając swojemu rozmówcy lekki uśmiech. Spojrzenie zielonych tęczówek odruchowo powędrowało do lśniącego orderu – ten też miał ochotę zerwać mu z piersi i podeptać, ale niestety wszelkie te myśli musiał zachować dla siebie. – Czyli to jest ten order. Za co dokładnie? Proszę się pochwalić – oparł się wygodniej o oparcie krzesła, czekając na historię Kornela.
Wszedł do pubu zaraz za Samuelem, od razu zauważając w kącie Sallowa. Samo piastowane przez niego stanowisko mówiło za siebie – musiał być człowiekiem śliskim i przebiegłym, byle kto nie mógłby pracować u boku Ministra, szczególnie Malfoya, którego kojarzył jeszcze z dawnych czasów znajomości z jego synem. Poza tym wiedział o nim tyle, ile udało mu się wyczytać z czasopism. Nie było tego wiele, pan Sallow najwidoczniej dbał o swoją prywatność.
– Dobry wieczór – przywitał się z mężczyzną, nagle odczuwając niespotykaną wręcz chęć uderzenia go prosto w twarz. – Archibald Prewett – przedstawił się dla zasady, darując sobie jednak wymianę wszystkich przysługujących mu tytułów; nie uważał tego za konieczne. – Dobry wieczór, panie Doge – skłonił lekko głowę, po czym wskazał dłonią na Samuela. – To mój towarzysz, Samuel Skamander – przedstawił mężczyznę, żeby konwenansom stało się zadość. – Tak, porozmawiajmy prywatnie – zgodził się, uprzednio zerkając na Samuela, po czym usiadł przy stoliku, rozpinając guzik marynarki. Pub pod Trzema Miotłami zawsze ciepło mu się kojarzył z czasami szkolnymi. Nie sądził, że kiedykolwiek tu wróci w takiej roli, ale mimo wszystko przyjemnie było odetchnąć powietrzem spoza Dorset. – Jak panu minęła podróż, panie Sallow? – Zaczął spotkanie od niewinnej pogawędki; nie miał w zwyczaju od razu przechodzić do sedna. – Dzisiaj przynajmniej obyło się bez nawałnic. Mam nadzieję, że ta słoneczna pogoda zwiastuje pozytywne zakończenie naszego spotkania – dodał, posyłając swojemu rozmówcy lekki uśmiech. Spojrzenie zielonych tęczówek odruchowo powędrowało do lśniącego orderu – ten też miał ochotę zerwać mu z piersi i podeptać, ale niestety wszelkie te myśli musiał zachować dla siebie. – Czyli to jest ten order. Za co dokładnie? Proszę się pochwalić – oparł się wygodniej o oparcie krzesła, czekając na historię Kornela.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Nie czekał długo na towarzysza, któremu miał dziś służyć za ochronę. W umówionym miejscu, zlokalizowanym niedaleko lokalu, tylko po to, by Skamanderó mógł wcześniej rozeznać się z okolicą i jej bezpieczeństwem. Rozmowy, rozmowami, ale zbyt wiele lat doświadczenia kazało mu sprawdzić, czy nie pakowali się przypadkiem w pułapkę.
Do pubu wszedł pierwszy, chwytając spojrzeniem zebrane w środku jednostki, bezbłędnie lokalizując i rzeczonego rozmówcę Archibalda i jego ochroniarza. Odsunął się wystarczająco, by arystokrata pojawił się bezpiecznie w progu i dopiero razem, pokonali dystans dzielący ich od Sallowa.
Medale którymi był obklejony ministerialny urzędnik, nie robiły na nim większego wrażenie. Chował się za nimi jak tchórz za maską, a tych nosił wiele. "Podła, oślizgła gnida" jak opisał w liście, pasowała tu idealnie. Nie lekceważył przeciwnika, równie dobrze wiedział, co potrafił (wliczając w to "chwalebne" pastwienie nad słabszymi), ale nie zaszczycił go też najmniejszą reakcją, posyłając mu ledwie skinięcie i zimnie obojętne spojrzenie ciemnych ślepi, gdy został przedstawiony. Dopóki nie dzielił się opinią, nikt nie powinien był wiedzieć, co właściwie myślał, korzystając z "dobrodziejstw" jakie niosła ze sobą oklumencja.
Sam obleczony w szarość, granat i czerń, w długim, ciężkim płaszczu z kapturem, który odrzucił na plecy, pozwalając na równie bezbłędne rozpoznanie swojej tożsamości. Linia blizn, znacząca twarz i niknąca gdzieś niżej, wyraźniej niż złote słowa mówców, świadczyły o szczególnym doświadczeniu. W końcu, był niebezpiecznym terrorystą, którego ostatnio medialnie uśmiercono. I jeśli na listach gończych sporo pojawiało się person, którym niebezpieczeństwo było dalekim od prawdy, tak on sam znał swoje umiejętności wystarczająco, by wiedzieć, że rzeczywiście mógł i potrafił zrobić krzywdę. Był niebezpieczny. I to dokładnie mieli wiedzieć przeciwnicy.
Beż słowa, chwytając jedynie spojrzenie szlachcica, odsunął się na bok, zostawiając przestrzeń prywatną dla rozmowy. Na tyle jednak blisko, by słowa nie umknęły uszom, mając w zasięgu wzroku obu "dyplomatów", nie omieszkując prześlizgnąć czujnie wzrokiem przez postać siedzącego niedaleko Dirka - prawdopodobnie z wzajemnością.
Od samego początku miał schowaną różdżkę, ale - nie potrzebował jej przecież do przywołania mocy. O tym wiedziało niewielu.
Nawet nie udawał, że jest zwykłym gościem lokalu, skupiając się na powierzonym zadaniu, opierając się na ocenie zmysłów i aurorskim doświadczeniu. Zadbał też o kilka pomocy, które w razie niebezpieczeństwa, mogły im znacząco pomóc. Dopóki jednak takiej potrzeby nie było, wszedł w powierzoną rolę. Wyglądanie groźnie, wychodziło mu dobrze. Być może dlatego, że było to zgodne z prawdą.
Do pubu wszedł pierwszy, chwytając spojrzeniem zebrane w środku jednostki, bezbłędnie lokalizując i rzeczonego rozmówcę Archibalda i jego ochroniarza. Odsunął się wystarczająco, by arystokrata pojawił się bezpiecznie w progu i dopiero razem, pokonali dystans dzielący ich od Sallowa.
Medale którymi był obklejony ministerialny urzędnik, nie robiły na nim większego wrażenie. Chował się za nimi jak tchórz za maską, a tych nosił wiele. "Podła, oślizgła gnida" jak opisał w liście, pasowała tu idealnie. Nie lekceważył przeciwnika, równie dobrze wiedział, co potrafił (wliczając w to "chwalebne" pastwienie nad słabszymi), ale nie zaszczycił go też najmniejszą reakcją, posyłając mu ledwie skinięcie i zimnie obojętne spojrzenie ciemnych ślepi, gdy został przedstawiony. Dopóki nie dzielił się opinią, nikt nie powinien był wiedzieć, co właściwie myślał, korzystając z "dobrodziejstw" jakie niosła ze sobą oklumencja.
Sam obleczony w szarość, granat i czerń, w długim, ciężkim płaszczu z kapturem, który odrzucił na plecy, pozwalając na równie bezbłędne rozpoznanie swojej tożsamości. Linia blizn, znacząca twarz i niknąca gdzieś niżej, wyraźniej niż złote słowa mówców, świadczyły o szczególnym doświadczeniu. W końcu, był niebezpiecznym terrorystą, którego ostatnio medialnie uśmiercono. I jeśli na listach gończych sporo pojawiało się person, którym niebezpieczeństwo było dalekim od prawdy, tak on sam znał swoje umiejętności wystarczająco, by wiedzieć, że rzeczywiście mógł i potrafił zrobić krzywdę. Był niebezpieczny. I to dokładnie mieli wiedzieć przeciwnicy.
Beż słowa, chwytając jedynie spojrzenie szlachcica, odsunął się na bok, zostawiając przestrzeń prywatną dla rozmowy. Na tyle jednak blisko, by słowa nie umknęły uszom, mając w zasięgu wzroku obu "dyplomatów", nie omieszkując prześlizgnąć czujnie wzrokiem przez postać siedzącego niedaleko Dirka - prawdopodobnie z wzajemnością.
Od samego początku miał schowaną różdżkę, ale - nie potrzebował jej przecież do przywołania mocy. O tym wiedziało niewielu.
Nawet nie udawał, że jest zwykłym gościem lokalu, skupiając się na powierzonym zadaniu, opierając się na ocenie zmysłów i aurorskim doświadczeniu. Zadbał też o kilka pomocy, które w razie niebezpieczeństwa, mogły im znacząco pomóc. Dopóki jednak takiej potrzeby nie było, wszedł w powierzoną rolę. Wyglądanie groźnie, wychodziło mu dobrze. Być może dlatego, że było to zgodne z prawdą.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Przybyli. Dirk spojrzał na wchodzącą do baru dwójkę z pozoru obojętnie, ale w zielonkawym spojrzeniu pobłyskiwała czujność. Sallow miał pokerową minę, ale w jego wzroku pobłyskiwała żywa ciekawość. Zlustrował uważnym wzrokiem lorda nestora, który wcale nie ubrał się jak poszukiwany zbieg - elegancki strój podkreślał jego stan społeczny, a pomarańcz poszetki przyciągał uwagę do wpiętego w klapę marynarki symbolu paproci, jednoznacznie kojarzącego się (Sallowowi, który wiedział, kogo się spodziewać) z Prewettami. Oczy rozszerzyły się lekko, gdy w drugim mężczyźnie rozpoznał Samuela Skamandra, zbiega z Tower, tak groźnego, że nagroda za jego głowę była wysoka - dopóki nie został spektakularnie uśmiercony w "Walczącym Magu". Zamrugał i szybko przywołał się do porządku, utrzymując pokerowy wyraz twarzy - trudno powiedzieć, co myślał o tym niespodziewanym gościu, choć przecież spodziewał się ochrony. W głowie rozważał różne podejrzenia i spekulacje. Czy lord Prewett aż tak obawiał się wyściubienia nosa poza Dorset i spotkania z przedstawicielem Ministerstwa, że wziął ze sobą doświadczonego aurora, a nie zwykłą obstawę? A może chciał mu zakpić prosto w twarz, wiedząc, że z powodu negocjacji może się niemalże bezkarnie pokazać z uznanym za martwego aurorem?
Jeśli tak, nie miał zamiaru dać mu tej satysfakcji - postanowił potraktować Skamandra jak każdego anonimowego ochroniarza, ale Prewett przedstawił swojego towarzysza i wytrącił Corneliusowi z ręki tą możliwość.
-W imieniu Ministerstwa i własnym, dziękuję za panów obecność. - zmusił się do uprzejmego uśmiechu, notując w pamięci szczegóły wyglądu Skamandra - czy te blizny na twarzy były wystarczająco dobrze ujęte na listach gończych? Czy ktoś w Szkocji mógł go rozpoznać? Nieważne, nie teraz, auror był niczym plaster miodu znajdujący się poza zasięgiem wygłodniałego niedźwiedzia, ale Sallow nie zamierzał dać się r o z p r o s z y ć, jeśli to taki był cel rebeliantów.
Skinął głową i zerknął wymownie na Doge'a, który oddalił się słysząc słowa o prywatnej rozmowie. Siadł samotnie przy stoliku, zerkając czujnie to na Skamandra, to na Corneliusa i Archibalda.
-Wyśmienicie, a lordowi? Mamy piękny wieczór, nawet w obliczu bariery teleportacyjnej - rebelianci z pewnością o niej wiedzieli, minął już ponad rok odkąd nałożono ją na Londyn -przyjemnie przejść się na przedmieścia przed samą teleportacją. Choć domyślam się, że Pańska podróż minęła nieco sprawniej? - zagaił, płynnie przechodząc do kurtuazyjnej rozmowy o niczym. Podobne grzeczności nie były mu obce, choć zarazem śledził uważnie każdy gest i słowo swojego rozmówcy. Tylko powaga sytuacji powstrzymywała go przed sięganiem po różdżkę i dyskretnym używaniem swojego talentu - nauczył się robić to niemal niezauważenie, ale dzisiejszych negocjacji nie mógł zepsuć nierozważnym gestem, dłonie trzymał więc na widoku, a różdżkę w kieszeni szaty.
-Również mam taką nadzieję i liczę na jeszcze piękniejszą pogodę podczas Festiwalu Lata. Cieszy mnie lorda gotowość do podjęcia negocjacji - mogę przyjąć, że nasza propozycja wydaje się odpowiednia? - zielone spojrzenia skrzyżowały się, a Cornelius już miał nadzieję na usłyszenie czegoś o propozycji Ministra - ale wzrok Archibalda pomknął na medale.
-Order Czaszki i Węża otrzymałem za zasługi taktyczne - i bojowe, ale może nie będzie się tym chwalił na głos. Nie wątpił zresztą, że Prewett miał dostęp do "Walczącego Maga", że mógł dowiedzieć się o wojennych zasługach bohaterów. -A Medal Zasługi za przeciwdziałanie terroryzmowi oraz pokojowe działania mające na celu stabilizację w naszym kraju. Wojna z czarodziejami nigdy nie była naszym celem - może gdybyśmy rok temu podjęli osobiste negocjacje, cieszylibyśmy się pokojem? - uśmiechnął się łagodnie, zupełnie jakby nie mówił o ultimatum, w którym Minister zapowiedział wejście z wojskami do Dorset - i po którym Prewett zwołał Koalicję Kornwalijską. -Oczywiście - spotkaliśmy się, by pomówić o przyszłości. - dodał pojednawczo, zupełnie jakby nie miał Prewettowi za złe wydarzeń z początku kwietnia 1957.
Jeśli tak, nie miał zamiaru dać mu tej satysfakcji - postanowił potraktować Skamandra jak każdego anonimowego ochroniarza, ale Prewett przedstawił swojego towarzysza i wytrącił Corneliusowi z ręki tą możliwość.
-W imieniu Ministerstwa i własnym, dziękuję za panów obecność. - zmusił się do uprzejmego uśmiechu, notując w pamięci szczegóły wyglądu Skamandra - czy te blizny na twarzy były wystarczająco dobrze ujęte na listach gończych? Czy ktoś w Szkocji mógł go rozpoznać? Nieważne, nie teraz, auror był niczym plaster miodu znajdujący się poza zasięgiem wygłodniałego niedźwiedzia, ale Sallow nie zamierzał dać się r o z p r o s z y ć, jeśli to taki był cel rebeliantów.
Skinął głową i zerknął wymownie na Doge'a, który oddalił się słysząc słowa o prywatnej rozmowie. Siadł samotnie przy stoliku, zerkając czujnie to na Skamandra, to na Corneliusa i Archibalda.
-Wyśmienicie, a lordowi? Mamy piękny wieczór, nawet w obliczu bariery teleportacyjnej - rebelianci z pewnością o niej wiedzieli, minął już ponad rok odkąd nałożono ją na Londyn -przyjemnie przejść się na przedmieścia przed samą teleportacją. Choć domyślam się, że Pańska podróż minęła nieco sprawniej? - zagaił, płynnie przechodząc do kurtuazyjnej rozmowy o niczym. Podobne grzeczności nie były mu obce, choć zarazem śledził uważnie każdy gest i słowo swojego rozmówcy. Tylko powaga sytuacji powstrzymywała go przed sięganiem po różdżkę i dyskretnym używaniem swojego talentu - nauczył się robić to niemal niezauważenie, ale dzisiejszych negocjacji nie mógł zepsuć nierozważnym gestem, dłonie trzymał więc na widoku, a różdżkę w kieszeni szaty.
-Również mam taką nadzieję i liczę na jeszcze piękniejszą pogodę podczas Festiwalu Lata. Cieszy mnie lorda gotowość do podjęcia negocjacji - mogę przyjąć, że nasza propozycja wydaje się odpowiednia? - zielone spojrzenia skrzyżowały się, a Cornelius już miał nadzieję na usłyszenie czegoś o propozycji Ministra - ale wzrok Archibalda pomknął na medale.
-Order Czaszki i Węża otrzymałem za zasługi taktyczne - i bojowe, ale może nie będzie się tym chwalił na głos. Nie wątpił zresztą, że Prewett miał dostęp do "Walczącego Maga", że mógł dowiedzieć się o wojennych zasługach bohaterów. -A Medal Zasługi za przeciwdziałanie terroryzmowi oraz pokojowe działania mające na celu stabilizację w naszym kraju. Wojna z czarodziejami nigdy nie była naszym celem - może gdybyśmy rok temu podjęli osobiste negocjacje, cieszylibyśmy się pokojem? - uśmiechnął się łagodnie, zupełnie jakby nie mówił o ultimatum, w którym Minister zapowiedział wejście z wojskami do Dorset - i po którym Prewett zwołał Koalicję Kornwalijską. -Oczywiście - spotkaliśmy się, by pomówić o przyszłości. - dodał pojednawczo, zupełnie jakby nie miał Prewettowi za złe wydarzeń z początku kwietnia 1957.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Archibald pozostawał czujny. Uzyskał wystarczająco dużo informacji o Corneliusie, żeby wiedzieć, że jest niebezpieczny – może nie różdżką, ale słowem i przebiegłością, co w tej sytuacji mogło okazać się równie szkodliwe. Nie chciał dać się zwieść pięknym obietnicom, które zapewne wkrótce padną z jego ust.
Z ciekawością obserwował reakcję mężczyzny na widok Samuela i albo w ogóle go to nie zdziwiło, albo był naprawdę dobrym aktorem. Archibalda zawiódł ten brak reakcji, ale mimo wszystko miał nadzieję, że obecność Skamandera nie pozostała niezauważona i jakkolwiek wpłynęła na mężczyznę.
– Tak, nie narzekam. Choć przyznaję, nigdy nie byłem fanem dłuższych podróży – westchnął, wystukując palcami na dłoni leniwy rytm. W innych okolicznościach przyjąłby tę wycieczkę z większym entuzjazmem, natomiast tym razem ciężko było się rozluźnić i podziwiać widoki z okna. Przez całą drogę zastanawiał się jak potoczy się ich rozmowa, co powie Cornelius, a co on sam. W głowie pojawiało się wiele scenariuszy, ale żaden nie napawał go entuzjazmem.
– Powiedziałbym raczej, że wasza propozycja jest dobrym punktem wyjścia do dalszej dyskusji – odpowiedział, nie zamierzając tak łatwo przyjmować pokoju w samym Weymouth. Nauczył się już, że wiele spraw da się wynegocjować – dzisiaj tym bardziej musiał z tego skorzystać. Lord Longbottom miał rację, pisząc w liście, że najlepiej byłoby objąć pokojem cały kraj. Gdyby nie propozycja z jego strony, Archibald zapewne nie zawędrowałby aż tak daleko, nie do końca wierząc, że to w ogóle jest możliwe. Ale właśnie na tym polegały negocjacje, co zaczynał coraz lepiej rozumieć.
Uważnie słuchał słów Corneliusa, nawet nie próbując zamaskować zdziwienia, a także swego rodzaju podziwu dla tego poziomu buty i pewności siebie. – To niesamowite, że posługujemy się tym samym językiem, a jednak definiujemy słowa w zupełnie inny sposób – zauważył, jakoś nie mogąc uwierzyć, że działania Sallowa w jakikolwiek sposób sprzyjały zaprowadzeniu pokoju. Nie wspominając już o samych czarodziejach, którzy dla osób jego pokroju zaczynali się dopiero od ściśle określonego statusu krwi. Trudem było patrzeć na tę dwulicową twarz, obwieszoną nic nie znaczącymi orderami, jakby było to największe osiągnięcie w jego życiu, żyjącego w zupełnie innym świecie, jakimś krzywym zwierciadle, w dodatku będąc z tego zaskakująco dumnym. – Oczywiście – powtórzył, uśmiechając się kątem ust, ale oczy pozostały niewzruszone. Nie mógł przyjąć propozycji Ministra sprzed roku, nic by na tym nie zyskał.
Wtedy do stolika nieśmiało podszedł kelner, lustrując każdego z nich wzrokiem – najwidoczniej wieści o ich tożsamości dotarły aż do Szkocji. – Poproszę miód pitny, najlepiej lipowy półtorak – poprosił jak gdyby nigdy nic, korzystając z okazji, że dotarł aż tutaj. Podobno nigdzie indziej na Wyspach nie dało się znaleźć lepszego miodu pitnego, tak jak kremowego piwa zresztą, o którym wspominał w liście. Poczekał aż Sallow zamówi coś dla siebie (może półtorak na miodzie gryczanym, równie ciemny, co jego zamiary), kontrolnie zerkając na Samuela i Doge'a.
– Cóż, allons-y, jak to mówią Francuzi – powiedział, kiedy kelner wrócił za bar. Wyprostował się, opierając splecione dłonie na blacie drewnianego stolika. Najchętniej uciekałby od tej rozmowy jeszcze przez chwilę, ale zbyt wiele od niej zależało, a czas uciekał, nawet jeżeli był gotowy siedzieć tutaj z Sallowem do rana. – Lato nie bez powodu obfituje w tak ważne dla naszej społeczności święta. Byłbym głupcem, gdybym odrzucił propozycję pokoju na ten krótki czas. Nie ukrywam jednak, że czuję pewien... niedosyt. Londyn to duże miasto. Weymouth zaledwie miasteczko – zauważył, uśmiechając się łagodnie. – Zresztą na tych dwóch miejscach świat się nie kończy. Na festiwale będą zjeżdżać ludzie z całej Anglii, szkoda by było, gdyby coś im się stało w drodze na miejsce... Absurdem byłoby zostać napadniętym kilka mil od Lughnasadh, bo tam już porozumienie nie sięga, nie uważa pan? Wydaje mi się, że rozsądnym posunięciem byłoby objąć zawieszeniem cały kraj – powiedział, przyglądając się uważnie Corneliusowi, jakby chciał wyczytać z twarzy odpowiedź, zanim ta padnie z jego ust. No dalej, Sallow, nie każ się prosić.
Z ciekawością obserwował reakcję mężczyzny na widok Samuela i albo w ogóle go to nie zdziwiło, albo był naprawdę dobrym aktorem. Archibalda zawiódł ten brak reakcji, ale mimo wszystko miał nadzieję, że obecność Skamandera nie pozostała niezauważona i jakkolwiek wpłynęła na mężczyznę.
– Tak, nie narzekam. Choć przyznaję, nigdy nie byłem fanem dłuższych podróży – westchnął, wystukując palcami na dłoni leniwy rytm. W innych okolicznościach przyjąłby tę wycieczkę z większym entuzjazmem, natomiast tym razem ciężko było się rozluźnić i podziwiać widoki z okna. Przez całą drogę zastanawiał się jak potoczy się ich rozmowa, co powie Cornelius, a co on sam. W głowie pojawiało się wiele scenariuszy, ale żaden nie napawał go entuzjazmem.
– Powiedziałbym raczej, że wasza propozycja jest dobrym punktem wyjścia do dalszej dyskusji – odpowiedział, nie zamierzając tak łatwo przyjmować pokoju w samym Weymouth. Nauczył się już, że wiele spraw da się wynegocjować – dzisiaj tym bardziej musiał z tego skorzystać. Lord Longbottom miał rację, pisząc w liście, że najlepiej byłoby objąć pokojem cały kraj. Gdyby nie propozycja z jego strony, Archibald zapewne nie zawędrowałby aż tak daleko, nie do końca wierząc, że to w ogóle jest możliwe. Ale właśnie na tym polegały negocjacje, co zaczynał coraz lepiej rozumieć.
Uważnie słuchał słów Corneliusa, nawet nie próbując zamaskować zdziwienia, a także swego rodzaju podziwu dla tego poziomu buty i pewności siebie. – To niesamowite, że posługujemy się tym samym językiem, a jednak definiujemy słowa w zupełnie inny sposób – zauważył, jakoś nie mogąc uwierzyć, że działania Sallowa w jakikolwiek sposób sprzyjały zaprowadzeniu pokoju. Nie wspominając już o samych czarodziejach, którzy dla osób jego pokroju zaczynali się dopiero od ściśle określonego statusu krwi. Trudem było patrzeć na tę dwulicową twarz, obwieszoną nic nie znaczącymi orderami, jakby było to największe osiągnięcie w jego życiu, żyjącego w zupełnie innym świecie, jakimś krzywym zwierciadle, w dodatku będąc z tego zaskakująco dumnym. – Oczywiście – powtórzył, uśmiechając się kątem ust, ale oczy pozostały niewzruszone. Nie mógł przyjąć propozycji Ministra sprzed roku, nic by na tym nie zyskał.
Wtedy do stolika nieśmiało podszedł kelner, lustrując każdego z nich wzrokiem – najwidoczniej wieści o ich tożsamości dotarły aż do Szkocji. – Poproszę miód pitny, najlepiej lipowy półtorak – poprosił jak gdyby nigdy nic, korzystając z okazji, że dotarł aż tutaj. Podobno nigdzie indziej na Wyspach nie dało się znaleźć lepszego miodu pitnego, tak jak kremowego piwa zresztą, o którym wspominał w liście. Poczekał aż Sallow zamówi coś dla siebie (może półtorak na miodzie gryczanym, równie ciemny, co jego zamiary), kontrolnie zerkając na Samuela i Doge'a.
– Cóż, allons-y, jak to mówią Francuzi – powiedział, kiedy kelner wrócił za bar. Wyprostował się, opierając splecione dłonie na blacie drewnianego stolika. Najchętniej uciekałby od tej rozmowy jeszcze przez chwilę, ale zbyt wiele od niej zależało, a czas uciekał, nawet jeżeli był gotowy siedzieć tutaj z Sallowem do rana. – Lato nie bez powodu obfituje w tak ważne dla naszej społeczności święta. Byłbym głupcem, gdybym odrzucił propozycję pokoju na ten krótki czas. Nie ukrywam jednak, że czuję pewien... niedosyt. Londyn to duże miasto. Weymouth zaledwie miasteczko – zauważył, uśmiechając się łagodnie. – Zresztą na tych dwóch miejscach świat się nie kończy. Na festiwale będą zjeżdżać ludzie z całej Anglii, szkoda by było, gdyby coś im się stało w drodze na miejsce... Absurdem byłoby zostać napadniętym kilka mil od Lughnasadh, bo tam już porozumienie nie sięga, nie uważa pan? Wydaje mi się, że rozsądnym posunięciem byłoby objąć zawieszeniem cały kraj – powiedział, przyglądając się uważnie Corneliusowi, jakby chciał wyczytać z twarzy odpowiedź, zanim ta padnie z jego ust. No dalej, Sallow, nie każ się prosić.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Dłuższych podróży - jak się tu dostał (teleportacją?) i z jak daleka? Dorset było daleko, czy Prewett - zgodnie z przewidywaniami Corneliusa - ukrywał się w Weymouth? Archibald był oszczędny w słowach, pewnie zdawał sobie sprawę z zagrożenia.
-Punktem wyjścia? - powtórzył powoli za Archibaldem, kończąc lekko pytającą nutą. Uniósł lekko jedną brew, ale poza tym starał się nie zdradzać ani zaskoczenia ani zadowolenia. Na razie grał na czas, pragnąc, by to przeciwnik odsłonił swoje karty i cele pierwszy. I by zdał sobie sprawę, że ma Ministerstwu mniej do zaoferowania niż Ministerstwo jemu. Terror rebelii utrudniłby organizację Festiwalu Lata, rzecz jasna, ale nie uniemożliwił. A działania Rycerzy w Staffordshire pokazywały dobitnie, do czego byli zdolni - jeśli chcieli. Wejście do Weymouth byłoby okupione krwią i choć nikt nie chciałby ponosić takiej ofiary bezmyślnie, to lord Prewett nie musiał o tym wiedzieć.
-Mam nadzieję, że znajdziemy dziś wspólny język, sir. - zapewnił z łagodnym uśmiechem, udając, że wcale nie wyczuł ani nieświadomej ironii ani lekkiej przygany wobec własnych działań pokojowych. Jeśli Prewett ma go za potwora - proszę bardzo. Może to nawet pomoże w negocjacjach. Mieli dziś w końcu jeden cel, musieli znaleźć wspólny język - obydwoje zdawali sobie sprawę, jak wiele zależy od tego spotkania, że każde słowo może równie dobrze wszystko pogorszyć i niezależnie od wyników rozmów może być trudno powrócić do statusu quo. Archibald musiał myśleć o tym samym, bowiem nie wdał się w niepotrzebną dyskusję - a znów zaczął grać na czas (zdaniem Corneliusa), składając zamówienie.
-Poproszę to samo. - uśmiechnął się promiennie do kelnera, choć i tak nie dopije tego miodu. Musiał dziś pozostać skupiony.
Prewett splótł ręce, uśmiechnął się jak prawdziwy negocjator (czyż nie tego uczono lordów od dziecka?) i przeszedł do sedna. Niedosyt? Rebelianci naprawdę cechowali się butą, ale Sallow postarał się nie zdradzać zaskoczenia i słuchał dalej, chcąc się dowiedzieć, w jaki sposób propozycja może się wydawać Prewettowi nieodpowiednia.
Pokój rozciągnięty na cały kraj wydawał się miłym zaskoczeniem, Cornelius rozważał nawet wcześniej taką możliwość, ale postarał się nie zdradzać pozytywnych emocji.
-Przyznaję, że w dużym mieście trudniej zadbać o bezpieczeństwo niż w małym miasteczku. - stwierdził powoli, ale nie zamierzał postawić Ministerstwa w asymetrycznej sytuacji, którą sugerował Prewett. Propozycja była przecież uczciwa, szukanie komplikacji i nierównomierności było w oczach Sallowa jedynie retoryczną zagrywką poszukiwanego arystokraty. -Ale Londyn już jest bezpieczny, dzięki naszej ciężkiej pracy. - utkwił w Archibaldzie zielone spojrzenie. -Nie wiemy, rzecz jasna, jak stoją sprawy w Weymouth, składamy więc propozycję z własnej perspektywy. - to nie tak, że nie wiedzieli nic, mieli lojalnych wiedźmach strażników, ale postanowił sprawiać takie wrażenie: ciekaw, czy i co powiedziałby sam Prewett o sytuacji we własnym hrabstwie.
-Zwróciłem się do lorda nestora, ponieważ Weymouth pozostaje pod lorda kontrolą. O ile byłbym w stanie uwierzyć, że zdoła lord zadbać o bezpieczeństwo choćby w całym Dorset, to... cały kraj? Czy to nie za wiele? Jak chciałby lord zagwarantować bezpieczeństwo całego kraju, zapanować zarówno nad Zakonem Feniksa, jak ruchami mugoli? - zapytał z naciskiem. Wiedział, że pomimo zasług politycznych Prewett nie był zwierzchnikiem całego Zakonu i całej rebelii. Jak mógł im zapewnić bezpieczeństwo, ręczyć za szaleńców pokroju Justine Tonks? -Obserwowaliśmy, jak działacie, milordzie. Atak na Connaught Square w pojedynkę, chaotyczne działania w Londynie na początku wojny, jakieś niemądre ulotki dla tłuszczy. Nie widać w tych działaniach organizacji, widać chaos. U nas zawieszenie broni to kwestia rozkazów wydanych centralnie naszym służbom, ale czy u was dyscyplina jest podobna, czy w ogóle istnieje? Żeby podjąć dyskusję o takiej propozycji, musiałbym uwierzyć w to, że jest możliwa. - wyliczył, odrobinę blefując (nie widział w działaniach Zakonu tylko chaosu, nie wiedział też, czy to Zakon jest odpowiedzialny za oczerniające arystokrację ulotki) w celu podkreślenia własnego punktu widzenia.
-Punktem wyjścia? - powtórzył powoli za Archibaldem, kończąc lekko pytającą nutą. Uniósł lekko jedną brew, ale poza tym starał się nie zdradzać ani zaskoczenia ani zadowolenia. Na razie grał na czas, pragnąc, by to przeciwnik odsłonił swoje karty i cele pierwszy. I by zdał sobie sprawę, że ma Ministerstwu mniej do zaoferowania niż Ministerstwo jemu. Terror rebelii utrudniłby organizację Festiwalu Lata, rzecz jasna, ale nie uniemożliwił. A działania Rycerzy w Staffordshire pokazywały dobitnie, do czego byli zdolni - jeśli chcieli. Wejście do Weymouth byłoby okupione krwią i choć nikt nie chciałby ponosić takiej ofiary bezmyślnie, to lord Prewett nie musiał o tym wiedzieć.
-Mam nadzieję, że znajdziemy dziś wspólny język, sir. - zapewnił z łagodnym uśmiechem, udając, że wcale nie wyczuł ani nieświadomej ironii ani lekkiej przygany wobec własnych działań pokojowych. Jeśli Prewett ma go za potwora - proszę bardzo. Może to nawet pomoże w negocjacjach. Mieli dziś w końcu jeden cel, musieli znaleźć wspólny język - obydwoje zdawali sobie sprawę, jak wiele zależy od tego spotkania, że każde słowo może równie dobrze wszystko pogorszyć i niezależnie od wyników rozmów może być trudno powrócić do statusu quo. Archibald musiał myśleć o tym samym, bowiem nie wdał się w niepotrzebną dyskusję - a znów zaczął grać na czas (zdaniem Corneliusa), składając zamówienie.
-Poproszę to samo. - uśmiechnął się promiennie do kelnera, choć i tak nie dopije tego miodu. Musiał dziś pozostać skupiony.
Prewett splótł ręce, uśmiechnął się jak prawdziwy negocjator (czyż nie tego uczono lordów od dziecka?) i przeszedł do sedna. Niedosyt? Rebelianci naprawdę cechowali się butą, ale Sallow postarał się nie zdradzać zaskoczenia i słuchał dalej, chcąc się dowiedzieć, w jaki sposób propozycja może się wydawać Prewettowi nieodpowiednia.
Pokój rozciągnięty na cały kraj wydawał się miłym zaskoczeniem, Cornelius rozważał nawet wcześniej taką możliwość, ale postarał się nie zdradzać pozytywnych emocji.
-Przyznaję, że w dużym mieście trudniej zadbać o bezpieczeństwo niż w małym miasteczku. - stwierdził powoli, ale nie zamierzał postawić Ministerstwa w asymetrycznej sytuacji, którą sugerował Prewett. Propozycja była przecież uczciwa, szukanie komplikacji i nierównomierności było w oczach Sallowa jedynie retoryczną zagrywką poszukiwanego arystokraty. -Ale Londyn już jest bezpieczny, dzięki naszej ciężkiej pracy. - utkwił w Archibaldzie zielone spojrzenie. -Nie wiemy, rzecz jasna, jak stoją sprawy w Weymouth, składamy więc propozycję z własnej perspektywy. - to nie tak, że nie wiedzieli nic, mieli lojalnych wiedźmach strażników, ale postanowił sprawiać takie wrażenie: ciekaw, czy i co powiedziałby sam Prewett o sytuacji we własnym hrabstwie.
-Zwróciłem się do lorda nestora, ponieważ Weymouth pozostaje pod lorda kontrolą. O ile byłbym w stanie uwierzyć, że zdoła lord zadbać o bezpieczeństwo choćby w całym Dorset, to... cały kraj? Czy to nie za wiele? Jak chciałby lord zagwarantować bezpieczeństwo całego kraju, zapanować zarówno nad Zakonem Feniksa, jak ruchami mugoli? - zapytał z naciskiem. Wiedział, że pomimo zasług politycznych Prewett nie był zwierzchnikiem całego Zakonu i całej rebelii. Jak mógł im zapewnić bezpieczeństwo, ręczyć za szaleńców pokroju Justine Tonks? -Obserwowaliśmy, jak działacie, milordzie. Atak na Connaught Square w pojedynkę, chaotyczne działania w Londynie na początku wojny, jakieś niemądre ulotki dla tłuszczy. Nie widać w tych działaniach organizacji, widać chaos. U nas zawieszenie broni to kwestia rozkazów wydanych centralnie naszym służbom, ale czy u was dyscyplina jest podobna, czy w ogóle istnieje? Żeby podjąć dyskusję o takiej propozycji, musiałbym uwierzyć w to, że jest możliwa. - wyliczył, odrobinę blefując (nie widział w działaniach Zakonu tylko chaosu, nie wiedział też, czy to Zakon jest odpowiedzialny za oczerniające arystokrację ulotki) w celu podkreślenia własnego punktu widzenia.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ale...
Sallow od razu zaczął wytykać błędy w jego rozumowaniu, szukając potencjalnych problemów. Archibald nie łudził się, że ta rozmowa pójdzie gładko i sprawnie, a jednak westchnął cicho, słuchając, co jego rozmówca ma do powiedzenia. Nie miał zamiaru opowiadać o stanie Dorset – jakkolwiek oceniał swoje hrabstwo jako względnie bezpieczne, nie mógł mieć pewności, że Rycerze nie wkroczą na jego tereny, tak jak niedawno uczynili to na ziemiach zaprzyjaźnionych Greengrassów. Sallow mógł opowiadać do świtu jacy nie są zorganizowani i posłuszni, ale byli również, a może przede wszystkim, b e z w z g l ę d n i. Przedstawianie Zakonników jako tych niebezpiecznych terrorystów było wręcz śmieszne, ale w tym momencie Archibald musiał trzymać język za zębami i starać się zachować spokój. Dobrze wiedział, że potrafi palnąć głupotę, kiedy się zdenerwuje, a dzisiaj ta głupota mogła go dużo kosztować. Przez chwilę pożałował, że nie wziął ze sobą młodszego brata – wiedział jednak, że racjonalnie wybór Skamandera był najodpowiedniejszy.
– Cieszę się – odpowiedział chłodno na wzmiankę o bezpieczeństwie Londynu. Bezpieczeństwie pozornym, bo zapewnionym tylko dla wybranych. Archibald chciał wierzyć, że władza Malfoya długo nie wytrzyma, budowana na iluzjach i ścisłych elitach. Tylko ile mają jeszcze czekać. – A jednak chcecie objąć Londyn porozumieniem – zauważył, uśmiechając się kątem ust, jakby chciał zapytać: to jest bezpieczny, czy nie jest bezpieczny? Długie palce nieświadomie powędrowały do rodowego sygnetu, bawiąc się nim leniwie. Nie nosił go na co dzień, nie czuł potrzeby podkreślania swojego stanowiska, i tak wszyscy je znali w domowym zaciszu Weymouth.
– Pan osobiście nie włada żadnymi ziemiami, prawda, panie Sallow? A jednak rozmawiam z panem, jak z głosem Ministerstwa. Jak już wspomniałem, nie jestem głupcem, nie przychodziłbym tutaj z tak poważną propozycją, rzucając słowa na wiatr. Zależy mi na tym, żeby to porozumienie, które mam nadzieję dzisiaj wypracujemy, faktycznie zadziałało – od początku był szczery w swoich zamiarach. Nie zamierzał obiecywać Corneliusowi pokoju, by następnego dnia znienacka zaatakować Londyn – starał się być człowiekiem honoru, nawet jeżeli z takimi rozmówcami było to wystawione na próbę. – Jeżeli chodzi o mugoli, rzeczywiście nie mam nad nimi żadnej władzy. Ale chyba zdawał sobie pan z tego sprawę. Natomiast w przypadku Zakonu mogę zagwarantować, że lord Longbottom popiera pomysł Ministerstwa – wyjaśnił, zauważając kątem oka zmierzającego w ich stronę kelnera z dwoma glinianymi kubkami w kolorze bursztynu. Archibald zabrał dłonie ze stolika, pozwalając mężczyźnie wygodnie postawić oba naczynia, dziękując mu za obsługę. – Na potwierdzenie moich słów, przynoszę od niego pismo – sięgnął za pazuchę marynarki, wyciągając z kieszeni białą kopertę. Wyciągnął rękę, podając ją Corneliusowi. Może dzięki temu uwierzy, że Archibald również występuje tego wieczora w roli rzecznika.
– Chaos... Działania dywersyjne na tym polegają, by uderzać na różne sposoby z różnych stron. Poza tym, pomimo tych chaotycznych działań musicie choć trochę się z nami liczyć, skoro pofatygowaliście się z tą godną podziwu propozycją, czyż nie? – Odparł, biorąc do ręki gliniany kubek. – Niestety taki kompromis wymaga od nas obydwu odrobiny zaufania. Ja też nie mam pewności, że siły Ministerstwa nie znajdą zaraz powodu, by nie wkroczyć do Dorset, tak jak zrobiliście to niedawno w Staffordshire – zauważył, upijając łyk ciepłego napoju. Te ataki uderzyły go osobiście, Greengrassowie stanowili dla niego bliską rodzinę. Najchętniej zebrałby ludzi i dokonał tego samego w Londynie, jego pokłady cierpliwości i sprawiedliwości zaczynały się kończyć, widząc do jakiego zła są zdolni. Szybko stwierdził, że nie powinien był odnosić się do tych wydarzeń, ani na dobrą sprawę do żadnych innych – licytowanie się atakami nie sprzyjało zawierania kompromisu.
– Lughnasadh to piękne święto, święto miłości, zupełnie jak nasz Festiwal Lata. Fakt, że właśnie to święto nas łączy, tylko dodaje temu porozumieniu na znaczeniu. Dobrze pamiętam, że właśnie podczas Lughnasadh zawierano przeróżne kontrakty i umowy, prawda? Proszę potraktować tę rozmowę jako powrót do tradycji, którą przecież oboje cenimy – nie bez powodu to podkreślił; wbrew hulającej po kraju propagandy wcale nie był wrogiem czarodziejskiej tradycji, tak jak Zakon Feniksa nie chciał jej niszczyć. Zastanawiał się czy Cornelius o tym wie i w wyrachowaniu tworzył te wszystkie kłamstwa, czy naprawdę w to wszystko wierzył. Sam nie potrafił stwierdzić, co wydawało mu się bardziej niebezpieczne.
Sallow od razu zaczął wytykać błędy w jego rozumowaniu, szukając potencjalnych problemów. Archibald nie łudził się, że ta rozmowa pójdzie gładko i sprawnie, a jednak westchnął cicho, słuchając, co jego rozmówca ma do powiedzenia. Nie miał zamiaru opowiadać o stanie Dorset – jakkolwiek oceniał swoje hrabstwo jako względnie bezpieczne, nie mógł mieć pewności, że Rycerze nie wkroczą na jego tereny, tak jak niedawno uczynili to na ziemiach zaprzyjaźnionych Greengrassów. Sallow mógł opowiadać do świtu jacy nie są zorganizowani i posłuszni, ale byli również, a może przede wszystkim, b e z w z g l ę d n i. Przedstawianie Zakonników jako tych niebezpiecznych terrorystów było wręcz śmieszne, ale w tym momencie Archibald musiał trzymać język za zębami i starać się zachować spokój. Dobrze wiedział, że potrafi palnąć głupotę, kiedy się zdenerwuje, a dzisiaj ta głupota mogła go dużo kosztować. Przez chwilę pożałował, że nie wziął ze sobą młodszego brata – wiedział jednak, że racjonalnie wybór Skamandera był najodpowiedniejszy.
– Cieszę się – odpowiedział chłodno na wzmiankę o bezpieczeństwie Londynu. Bezpieczeństwie pozornym, bo zapewnionym tylko dla wybranych. Archibald chciał wierzyć, że władza Malfoya długo nie wytrzyma, budowana na iluzjach i ścisłych elitach. Tylko ile mają jeszcze czekać. – A jednak chcecie objąć Londyn porozumieniem – zauważył, uśmiechając się kątem ust, jakby chciał zapytać: to jest bezpieczny, czy nie jest bezpieczny? Długie palce nieświadomie powędrowały do rodowego sygnetu, bawiąc się nim leniwie. Nie nosił go na co dzień, nie czuł potrzeby podkreślania swojego stanowiska, i tak wszyscy je znali w domowym zaciszu Weymouth.
– Pan osobiście nie włada żadnymi ziemiami, prawda, panie Sallow? A jednak rozmawiam z panem, jak z głosem Ministerstwa. Jak już wspomniałem, nie jestem głupcem, nie przychodziłbym tutaj z tak poważną propozycją, rzucając słowa na wiatr. Zależy mi na tym, żeby to porozumienie, które mam nadzieję dzisiaj wypracujemy, faktycznie zadziałało – od początku był szczery w swoich zamiarach. Nie zamierzał obiecywać Corneliusowi pokoju, by następnego dnia znienacka zaatakować Londyn – starał się być człowiekiem honoru, nawet jeżeli z takimi rozmówcami było to wystawione na próbę. – Jeżeli chodzi o mugoli, rzeczywiście nie mam nad nimi żadnej władzy. Ale chyba zdawał sobie pan z tego sprawę. Natomiast w przypadku Zakonu mogę zagwarantować, że lord Longbottom popiera pomysł Ministerstwa – wyjaśnił, zauważając kątem oka zmierzającego w ich stronę kelnera z dwoma glinianymi kubkami w kolorze bursztynu. Archibald zabrał dłonie ze stolika, pozwalając mężczyźnie wygodnie postawić oba naczynia, dziękując mu za obsługę. – Na potwierdzenie moich słów, przynoszę od niego pismo – sięgnął za pazuchę marynarki, wyciągając z kieszeni białą kopertę. Wyciągnął rękę, podając ją Corneliusowi. Może dzięki temu uwierzy, że Archibald również występuje tego wieczora w roli rzecznika.
– Chaos... Działania dywersyjne na tym polegają, by uderzać na różne sposoby z różnych stron. Poza tym, pomimo tych chaotycznych działań musicie choć trochę się z nami liczyć, skoro pofatygowaliście się z tą godną podziwu propozycją, czyż nie? – Odparł, biorąc do ręki gliniany kubek. – Niestety taki kompromis wymaga od nas obydwu odrobiny zaufania. Ja też nie mam pewności, że siły Ministerstwa nie znajdą zaraz powodu, by nie wkroczyć do Dorset, tak jak zrobiliście to niedawno w Staffordshire – zauważył, upijając łyk ciepłego napoju. Te ataki uderzyły go osobiście, Greengrassowie stanowili dla niego bliską rodzinę. Najchętniej zebrałby ludzi i dokonał tego samego w Londynie, jego pokłady cierpliwości i sprawiedliwości zaczynały się kończyć, widząc do jakiego zła są zdolni. Szybko stwierdził, że nie powinien był odnosić się do tych wydarzeń, ani na dobrą sprawę do żadnych innych – licytowanie się atakami nie sprzyjało zawierania kompromisu.
– Lughnasadh to piękne święto, święto miłości, zupełnie jak nasz Festiwal Lata. Fakt, że właśnie to święto nas łączy, tylko dodaje temu porozumieniu na znaczeniu. Dobrze pamiętam, że właśnie podczas Lughnasadh zawierano przeróżne kontrakty i umowy, prawda? Proszę potraktować tę rozmowę jako powrót do tradycji, którą przecież oboje cenimy – nie bez powodu to podkreślił; wbrew hulającej po kraju propagandy wcale nie był wrogiem czarodziejskiej tradycji, tak jak Zakon Feniksa nie chciał jej niszczyć. Zastanawiał się czy Cornelius o tym wie i w wyrachowaniu tworzył te wszystkie kłamstwa, czy naprawdę w to wszystko wierzył. Sam nie potrafił stwierdzić, co wydawało mu się bardziej niebezpieczne.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
-Lepiej dmuchać na zimne, nieprawdaż? Lord nestor również podjął te rozmowy, mimo, że - zgodnie ze słowami milorda - Weymouth to niewielkie miasto, równie dobrze można założyć, że stolica pozostanie bezpieczna, a nasza uwaga skupi się na innych celach. - odparł, bez śladu skrępowania. Lord Prewett usiłował chwytać go za słówka, ale Sallow był przyzwyczajony do takich zabiegów - niegdyś sam je stosował, ale częściej w młodości, potem zaczął różnicować techniki manipulacji i negocjacji. Splótł palce w piramidkę, zwalczając pokusę pobawienia się własnym medalem. -Podczas przedostatniej publicznej uroczystości, mugolaczka próbowała przeprowadzić zamach terrorystyczny. Negocjuję z milordem - nie terrorystami -ponieważ to lord nestor ma odpowiednią klasę, rozsądek i poszanowanie dla świętych tradycji. - zapewnił łagodnie, tłumacząc zarazem swoją ostrożność.
-Nie. - przyznał sucho, w odpowiedzi na pytanie o własne ziemie. Zamrugał, wbrew sobie, ale szybko spróbował się opanować. -Czyż Ministerstwo nie roztacza jednak opieki nad całą Anglią? Ostatnio wsparło zresztą dotacją moje rodzinne Shropshire, jeden z niewielu bezpiecznych rejonów w kraju. - wtrącił, retoryczne pytanie zadając by obalić argument Prewetta, a pomocą dla Shropshire chwaląc się dla samego wzmocnienia własnej pozycji. Ciekawe, jakie - poza rodową niechęcią - wspomnienia i uczucia żywił jego rozmówca do lordów Avery? Lord Julius, niespełna pięćdziesięcioletni, wciąż wydawał się młody na tle innych nestorów. I bardzo porywczy.
Teraz Corneliusa interesował jednak lord Longbottom. List od samego nieprawowitego Ministra zaskoczył go pozytywnie - ale spróbował tego nie okazać, pociągnąć rozmowę trochę dłużej, odwlec własną reakcję.
-To zrozumiałe, że nie ma lord nad mugolami władzy. - powtórzył, uśmiechając się niemalże łagodnie. W jasnych oczach zatańczyły jednak drapieżne iskierki - Prewett właśnie podsunął mu linkę, za którą mógł ciągnąć dalej. Fundament pod argument, jaki pragnął zbudować od początku. -Mam nadzieję, że rozejm - pomimo oczywistego zagrożenia ze strony mugoli - okazałby się niezbędną chwilą wytchnienia. Wojenne... ograniczenia muszą być ciężkie, zwłaszcza dla dzieci i młodzieży, nieprawdaż? - uśmiechnął się szerzej, promiennie. -Lady Miriam i lord Edwin na pewno na tym skorzystają - o ile mimo wszystko nie... boi się lord mugoli. Lorda brat zginął w katastrofie z nimi związanej, nieprawdaż? Wielka tragedia. - momentalnie spoważniał i położył rękę na sercu, obok własnych medali. -Nawet Order Merlina nie może wynagrodzić takiej straty. Nasz kraj potrzebuje czystej krwi, szlachetnej tradycji. Mam nadzieję, że nigdy lord o tym nie zapomni. - spojrzał prosto w oczy Archibalda, przenikliwie, żałując, że nie może sięgnąć po różdżkę i wyczuć jego emocji. Młody nestor był nieustraszony rok temu, ale przez ten czas doświadczył goryczy wojny - a każdy arystokrata był przecież trochę wygodny. -Nie wiem, kiedy będziemy mieli kolejną okazję rozmawiać osobiście, ale proszę sobie zdawać sprawę, że dla szlachetnej, czystej krwi, gotowi jesteśmy podjąć negocjacje w sprawie amnestii. Nie krzywdzimy swoich, sir Prewett - a czy warto narażać przyszłość własnego rodu i hrabstwa dla rozbójników, wśród których nie ma się nawet posłuchu? - zapytał z udawaną troską, celowo nie uściślając, czy ma na myśli Justine czy mugoli. -Możemy o tym porozmawiać choćby teraz. - dodał niższym głosem. Skamander i Dirk nie powinni ich stąd słyszeć, a obecność aurora dało się jakoś... obejść.
Dopiero wtedy, wprost przedstawiwszy propozycję zdrady, sięgnął nieśpiesznym ruchem po list od Longbottoma. -Mogę...? - upewnił się, a potem przyjrzał pieczęci na kopercie, otworzył nieśpiesznie list i przebiegł wzrokiem po treści - potwierdzającej słowa Prewetta.
-Propozycja jest zaskakująca, a przyjęcie jej byłoby bardzo szczodre z naszej strony... - westchnął, raz jeszcze demonstrując wiarę w potęgę sił Ministerstwa. -...ale zrobimy to. - uniósł wzrok, uśmiechając się samymi kącikami ust. -Dla dobra obywateli Anglii, dla poszanowania świętych tradycji. Do końca Lughnasadh zarówno Dorset - zawiesił głos ostrzegawczo, oczy zalśniły na wspomnienie Staffordshire. Chciał dać znać - miną, nie słowami - że dopóki Prewett nie przejdzie jawnie na stronę prawowitego Ministerstwa, faktycznie nigdy nie będzie miał takiej pewności. Może najpierw zgniotą hrabstwa Greengrassów - a może najadą Dorset w połowie sierpnia, po Festiwalu. Musiał żyć z tym ryzykiem, z nagrodą nad swoją głową, w zamknięciu. -jak i cała Anglia będą objęte zawieszeniem broni. Kropla czarodziejskiej krwi przelana przez czarodziejów będzie skutkować końcem porozumienia. Proszę też sobie zdawać sprawę, że w obliczu ataku mugoli na czarodziejów, będziemy bronić się przed niemagicznymi wszelkimi sposobami - zgodnie z rozejmem, nie zaatakujemy ich za to pierwsi. - podkreślił. W przeciwieństwie do wielu arystokratów, znał się trochę na mugolskim świecie - wiedział, jak mogą skrzywdzić czarodziejów i wiedział, że póki czarodziej ma w dłoni różdżkę, póty jego samoobrona może okazać się... nieproporcjonalna. Widział za to w Warwick okaleczonych magów o odciętych kończynach i wiedział, że nie mogą ryzykować bezpieczeństwem ani zdrowiem swoich obywateli.
-Zatem napijmy się - i przypieczętujmy porozumienie - w ramach powrotu do tradycji. - zaproponował, chowając list Ministra. Upił łyk miodu pitnego, a potem wyciągnął do Archibalda prawą dłoń - by uściskiem dopełnić umowy.
-Nie. - przyznał sucho, w odpowiedzi na pytanie o własne ziemie. Zamrugał, wbrew sobie, ale szybko spróbował się opanować. -Czyż Ministerstwo nie roztacza jednak opieki nad całą Anglią? Ostatnio wsparło zresztą dotacją moje rodzinne Shropshire, jeden z niewielu bezpiecznych rejonów w kraju. - wtrącił, retoryczne pytanie zadając by obalić argument Prewetta, a pomocą dla Shropshire chwaląc się dla samego wzmocnienia własnej pozycji. Ciekawe, jakie - poza rodową niechęcią - wspomnienia i uczucia żywił jego rozmówca do lordów Avery? Lord Julius, niespełna pięćdziesięcioletni, wciąż wydawał się młody na tle innych nestorów. I bardzo porywczy.
Teraz Corneliusa interesował jednak lord Longbottom. List od samego nieprawowitego Ministra zaskoczył go pozytywnie - ale spróbował tego nie okazać, pociągnąć rozmowę trochę dłużej, odwlec własną reakcję.
-To zrozumiałe, że nie ma lord nad mugolami władzy. - powtórzył, uśmiechając się niemalże łagodnie. W jasnych oczach zatańczyły jednak drapieżne iskierki - Prewett właśnie podsunął mu linkę, za którą mógł ciągnąć dalej. Fundament pod argument, jaki pragnął zbudować od początku. -Mam nadzieję, że rozejm - pomimo oczywistego zagrożenia ze strony mugoli - okazałby się niezbędną chwilą wytchnienia. Wojenne... ograniczenia muszą być ciężkie, zwłaszcza dla dzieci i młodzieży, nieprawdaż? - uśmiechnął się szerzej, promiennie. -Lady Miriam i lord Edwin na pewno na tym skorzystają - o ile mimo wszystko nie... boi się lord mugoli. Lorda brat zginął w katastrofie z nimi związanej, nieprawdaż? Wielka tragedia. - momentalnie spoważniał i położył rękę na sercu, obok własnych medali. -Nawet Order Merlina nie może wynagrodzić takiej straty. Nasz kraj potrzebuje czystej krwi, szlachetnej tradycji. Mam nadzieję, że nigdy lord o tym nie zapomni. - spojrzał prosto w oczy Archibalda, przenikliwie, żałując, że nie może sięgnąć po różdżkę i wyczuć jego emocji. Młody nestor był nieustraszony rok temu, ale przez ten czas doświadczył goryczy wojny - a każdy arystokrata był przecież trochę wygodny. -Nie wiem, kiedy będziemy mieli kolejną okazję rozmawiać osobiście, ale proszę sobie zdawać sprawę, że dla szlachetnej, czystej krwi, gotowi jesteśmy podjąć negocjacje w sprawie amnestii. Nie krzywdzimy swoich, sir Prewett - a czy warto narażać przyszłość własnego rodu i hrabstwa dla rozbójników, wśród których nie ma się nawet posłuchu? - zapytał z udawaną troską, celowo nie uściślając, czy ma na myśli Justine czy mugoli. -Możemy o tym porozmawiać choćby teraz. - dodał niższym głosem. Skamander i Dirk nie powinni ich stąd słyszeć, a obecność aurora dało się jakoś... obejść.
Dopiero wtedy, wprost przedstawiwszy propozycję zdrady, sięgnął nieśpiesznym ruchem po list od Longbottoma. -Mogę...? - upewnił się, a potem przyjrzał pieczęci na kopercie, otworzył nieśpiesznie list i przebiegł wzrokiem po treści - potwierdzającej słowa Prewetta.
-Propozycja jest zaskakująca, a przyjęcie jej byłoby bardzo szczodre z naszej strony... - westchnął, raz jeszcze demonstrując wiarę w potęgę sił Ministerstwa. -...ale zrobimy to. - uniósł wzrok, uśmiechając się samymi kącikami ust. -Dla dobra obywateli Anglii, dla poszanowania świętych tradycji. Do końca Lughnasadh zarówno Dorset - zawiesił głos ostrzegawczo, oczy zalśniły na wspomnienie Staffordshire. Chciał dać znać - miną, nie słowami - że dopóki Prewett nie przejdzie jawnie na stronę prawowitego Ministerstwa, faktycznie nigdy nie będzie miał takiej pewności. Może najpierw zgniotą hrabstwa Greengrassów - a może najadą Dorset w połowie sierpnia, po Festiwalu. Musiał żyć z tym ryzykiem, z nagrodą nad swoją głową, w zamknięciu. -jak i cała Anglia będą objęte zawieszeniem broni. Kropla czarodziejskiej krwi przelana przez czarodziejów będzie skutkować końcem porozumienia. Proszę też sobie zdawać sprawę, że w obliczu ataku mugoli na czarodziejów, będziemy bronić się przed niemagicznymi wszelkimi sposobami - zgodnie z rozejmem, nie zaatakujemy ich za to pierwsi. - podkreślił. W przeciwieństwie do wielu arystokratów, znał się trochę na mugolskim świecie - wiedział, jak mogą skrzywdzić czarodziejów i wiedział, że póki czarodziej ma w dłoni różdżkę, póty jego samoobrona może okazać się... nieproporcjonalna. Widział za to w Warwick okaleczonych magów o odciętych kończynach i wiedział, że nie mogą ryzykować bezpieczeństwem ani zdrowiem swoich obywateli.
-Zatem napijmy się - i przypieczętujmy porozumienie - w ramach powrotu do tradycji. - zaproponował, chowając list Ministra. Upił łyk miodu pitnego, a potem wyciągnął do Archibalda prawą dłoń - by uściskiem dopełnić umowy.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cierpliwość Archibalda do tego człowieka była na wyczerpaniu, ale czuł, że ich rozmowa już się zbliża do końca. Trzymał emocje na wodzy, żeby nie palnąć nic głupiego – pomimo różnicy zdań, wydawało mu się, że dyskusja idzie po jego myśli. Sojusz na terenie całego kraju był na wyciągnięcie ręki. Co prawda na chwilę, ale nawet te kilka tygodni mogło okazać się zbawienne, żeby zebrać siły do dalszej walki, podnieść się po zimie. Szczególnie, że siły Ministerstwa planowały dalsze ataki, co do tego Archibald nie miał żadnych wątpliwości. Dlatego spiął się nieznacznie, słysząc o założeniu skupienia uwagi na innych celach. Jakich? Kiedy? Wiedział, że tego nie uda mu się dowiedzieć – Sallow za bardzo pilnował słów, które wydobywały się z jego przesiąkniętych kłamstwem ust.
– Dziwi się pan? Wasze działania znacznie utrudniają życie czarodziejom mugolskiego pochodzenia, chyba nie sądziliście, że będą się temu biernie przyglądać – utrudniają było ładnym eufemizmem, choć przecież wszyscy wiedzieli, że siły Ministerstwa dopuszczają się tortur i mordów na niewinnych ludziach tylko przez wzgląd na ich pochodzenie. Archibald, jako człowiek szanujący święte tradycje, czuł potrzebę stanięcia w ochronie słabszych – bo czy nie tym arystokracja zajmowała się przez wieki, będąc stałym i niezmiennym fundamentem hrabstwa, oddając się służbie poddanym? Nie mógł się powstrzymać: parsknął śmiechem na słowa o roztaczaniu opieki nad Anglią, gryząc się w język, zanim zdążył powiedzieć, że Półwysep Kornwalijski z pewnością nie czuje się zaopiekowany. Nie chciał jednak zwracać zbyt dużej uwagi na te tereny – było dużo lepiej, kiedy Ministerstwo trzymało się od nich z daleka.
Względny spokój Archibalda wyparował, kiedy Cornelius śmiał wciągnąć w rozmowę jego dzieci. Mina mu stężała, palce mocniej zacisnęły się na glinianym kubku. Dawno nie miał do czynienia z taką szumowiną, człowiekiem tak zdegenrowanym moralnie – wzmianka dzieci nie była do niczego potrzebna w tej dyskusji, najwyraźniej użył jej dla własnej satysfakcji, żeby wybić Archibalda z rytmu. – Gdyby mógł się pan pochwalić klasą i rozsądkiem, nie wtrącałby pan w tę dyskusję moich dzieci – Powiedział, już nawet nie kryjąc zdenerwowania. Gdyby nie cel spotkania, to był właśnie ten moment, w którym chętnie powiedziałby Sallowowi co o nim myśli i oddał go w ręce Skamandera. Cena była jednak zbyt wysoka. – A mój brat zginął w nieszczęśliwym wypadku z udziałem smoka, nie mugoli – doprecyzował. Nie docenił Corneliusa; musiał naprawdę się nim zainteresować, skoro znalazł informacje o Lacusie. Przez głowę od razu przemknęło pytanie co jeszcze o nim wie i o jego rodzinie. I jak wiele mógłby się dowiedzieć, gdyby tylko zechciał.
Sallow miał tupet, proponując mu amnestię po zaatakowaniu jego najbliższych. Te negocjacje, o których mówił, nie były niczym innym jak groźbą. Archibald zdawał sobie sprawę, że Ministerstwo nie ma mu nic do zaoferowania. Pozostałby persona non grata w obydwu środowiskach, nie miałby do czego wracać. Już dawno podjął decyzję po której stronie się opowiedzieć i nie miał innego wyjścia jak iść w zaparte. Ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby posłuchać – to już drugi raz, kiedy proponują mu oddanie się w ich ręce. Czyżby faktycznie tak bardzo zależało im na czystej krwi, jak to przedstawiali? Pochylił się nieznacznie, kiedy przeszli do tej bardziej prywatnej części rozmowy.
– Tak? To porozmawiajmy. Co dokładnie byście mi zaoferowali i za co? – Zapytał, choć był prawie pewny, że zna odpowiedź. – Bo widzi pan, panie Sallow... Po części się z panem zgadzam. Nie podważam znaczenia magicznych rodów, przecież sam się z takiego wywodzę i doskonale rozumiem ich wagę. Z przyjemnością kultywuję czarodziejską kulturę i przekazuję ją moim dzieciom. Szanuję nasz świat, ale – i właśnie tu pojawia się problem – szanuję również świat niemagiczny i ich kulturę, nawet jeżeli do końca jej nie rozumiem. Nie widzę w czarodziejach o niższym statusie krwi rozbójników, którzy mieliby... Nie wiem, zniszczyć magiczną tradycję? Myśli pan, że to w ogóle możliwe, skoro przetrwała tysiąclecia? – Czuł się tak samo jak dwa lata temu na szczycie w Stonehenge, jakby przemawiał do ściany, choć argumenty miał tak logiczne. Ciężko było nie poczuć wszechogarniającej frustracji. – Pana nazwisko nie znajduje się w Skorowidzu, to znaczy, że miał pan kiedyś w rodzinie mugola. Czy jest pan przez to mniej magiczny ode mnie? Czy ma pan mniejsze prawo do bycia częścią tej społeczności? Według waszego rozumowania – tak. Według mojego – nie. Może niech to właśnie pan się zastanowi czy dobrze wybrał, bo nie wiem czy lord Malfoy kiedykolwiek uzna pana za równego sobie – dokończył, siląc się na spokój. Serce natomiast wyrywało się z piersi, i gdyby tylko w pubie było odrobinę ciszej, być może Sallow byłby nawet w stanie je usłyszeć, miarowe tu-dum, zmęczone i przestraszone, ale waleczne. Zamilkł, pozwalając mężczyźnie w spokoju przeanalizować list od lorda Longbottoma, samemu też wykorzystując ten czas na poukładanie myśli. Musiał sobie przypomnieć po co tu przyszedł, po wynegocjowanie pokoju na najbliższe tygodnie, nie na zaspokojenie swoich własnych potrzeb.
– Cieszę się, że pomimo różnic doszliśmy do porozumienia – powiedział, mimo wszystko chcąc zakończyć tę dyskusję na nucie zgody. – Zgadzam się z warunkami zawieszenia broni – to już trudniej przeszło mu przez gardło, bo w ostatnim zdaniu Corneliusa widział wygodną furtkę dla ataków Ministerstwa. Postanowił jednak wykrzesać z siebie absolutne resztki zaufania, jakie mógł poświęcić na tę okazję, i po prostu wierzyć, że jednak tego nie zrobią.
Archibald zawtórował Corneliusowi i upił łyk miodu, po czym uścisnął wyciągniętą dłoń. Umowa została przypieczętowana. Spojrzał na mężczyznę i przypomniało mu się coś jeszcze – cienie. Czy wiedział czym były? Czy już się z jednym spotkał? Korciło go, żeby poruszyć jeszcze ten temat, ale nie chciał zdradzać, że Zakon nie wie skąd się wzięły. – Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć miłych obchodów. Mam nadzieję, że pogoda nie będzie tak szaleć jak ostatnio, trochę to niepokojące, prawda? – Rzucił niezobowiązującym pytaniem, kończąc zawartość swojego kubka.
– Dziwi się pan? Wasze działania znacznie utrudniają życie czarodziejom mugolskiego pochodzenia, chyba nie sądziliście, że będą się temu biernie przyglądać – utrudniają było ładnym eufemizmem, choć przecież wszyscy wiedzieli, że siły Ministerstwa dopuszczają się tortur i mordów na niewinnych ludziach tylko przez wzgląd na ich pochodzenie. Archibald, jako człowiek szanujący święte tradycje, czuł potrzebę stanięcia w ochronie słabszych – bo czy nie tym arystokracja zajmowała się przez wieki, będąc stałym i niezmiennym fundamentem hrabstwa, oddając się służbie poddanym? Nie mógł się powstrzymać: parsknął śmiechem na słowa o roztaczaniu opieki nad Anglią, gryząc się w język, zanim zdążył powiedzieć, że Półwysep Kornwalijski z pewnością nie czuje się zaopiekowany. Nie chciał jednak zwracać zbyt dużej uwagi na te tereny – było dużo lepiej, kiedy Ministerstwo trzymało się od nich z daleka.
Względny spokój Archibalda wyparował, kiedy Cornelius śmiał wciągnąć w rozmowę jego dzieci. Mina mu stężała, palce mocniej zacisnęły się na glinianym kubku. Dawno nie miał do czynienia z taką szumowiną, człowiekiem tak zdegenrowanym moralnie – wzmianka dzieci nie była do niczego potrzebna w tej dyskusji, najwyraźniej użył jej dla własnej satysfakcji, żeby wybić Archibalda z rytmu. – Gdyby mógł się pan pochwalić klasą i rozsądkiem, nie wtrącałby pan w tę dyskusję moich dzieci – Powiedział, już nawet nie kryjąc zdenerwowania. Gdyby nie cel spotkania, to był właśnie ten moment, w którym chętnie powiedziałby Sallowowi co o nim myśli i oddał go w ręce Skamandera. Cena była jednak zbyt wysoka. – A mój brat zginął w nieszczęśliwym wypadku z udziałem smoka, nie mugoli – doprecyzował. Nie docenił Corneliusa; musiał naprawdę się nim zainteresować, skoro znalazł informacje o Lacusie. Przez głowę od razu przemknęło pytanie co jeszcze o nim wie i o jego rodzinie. I jak wiele mógłby się dowiedzieć, gdyby tylko zechciał.
Sallow miał tupet, proponując mu amnestię po zaatakowaniu jego najbliższych. Te negocjacje, o których mówił, nie były niczym innym jak groźbą. Archibald zdawał sobie sprawę, że Ministerstwo nie ma mu nic do zaoferowania. Pozostałby persona non grata w obydwu środowiskach, nie miałby do czego wracać. Już dawno podjął decyzję po której stronie się opowiedzieć i nie miał innego wyjścia jak iść w zaparte. Ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby posłuchać – to już drugi raz, kiedy proponują mu oddanie się w ich ręce. Czyżby faktycznie tak bardzo zależało im na czystej krwi, jak to przedstawiali? Pochylił się nieznacznie, kiedy przeszli do tej bardziej prywatnej części rozmowy.
– Tak? To porozmawiajmy. Co dokładnie byście mi zaoferowali i za co? – Zapytał, choć był prawie pewny, że zna odpowiedź. – Bo widzi pan, panie Sallow... Po części się z panem zgadzam. Nie podważam znaczenia magicznych rodów, przecież sam się z takiego wywodzę i doskonale rozumiem ich wagę. Z przyjemnością kultywuję czarodziejską kulturę i przekazuję ją moim dzieciom. Szanuję nasz świat, ale – i właśnie tu pojawia się problem – szanuję również świat niemagiczny i ich kulturę, nawet jeżeli do końca jej nie rozumiem. Nie widzę w czarodziejach o niższym statusie krwi rozbójników, którzy mieliby... Nie wiem, zniszczyć magiczną tradycję? Myśli pan, że to w ogóle możliwe, skoro przetrwała tysiąclecia? – Czuł się tak samo jak dwa lata temu na szczycie w Stonehenge, jakby przemawiał do ściany, choć argumenty miał tak logiczne. Ciężko było nie poczuć wszechogarniającej frustracji. – Pana nazwisko nie znajduje się w Skorowidzu, to znaczy, że miał pan kiedyś w rodzinie mugola. Czy jest pan przez to mniej magiczny ode mnie? Czy ma pan mniejsze prawo do bycia częścią tej społeczności? Według waszego rozumowania – tak. Według mojego – nie. Może niech to właśnie pan się zastanowi czy dobrze wybrał, bo nie wiem czy lord Malfoy kiedykolwiek uzna pana za równego sobie – dokończył, siląc się na spokój. Serce natomiast wyrywało się z piersi, i gdyby tylko w pubie było odrobinę ciszej, być może Sallow byłby nawet w stanie je usłyszeć, miarowe tu-dum, zmęczone i przestraszone, ale waleczne. Zamilkł, pozwalając mężczyźnie w spokoju przeanalizować list od lorda Longbottoma, samemu też wykorzystując ten czas na poukładanie myśli. Musiał sobie przypomnieć po co tu przyszedł, po wynegocjowanie pokoju na najbliższe tygodnie, nie na zaspokojenie swoich własnych potrzeb.
– Cieszę się, że pomimo różnic doszliśmy do porozumienia – powiedział, mimo wszystko chcąc zakończyć tę dyskusję na nucie zgody. – Zgadzam się z warunkami zawieszenia broni – to już trudniej przeszło mu przez gardło, bo w ostatnim zdaniu Corneliusa widział wygodną furtkę dla ataków Ministerstwa. Postanowił jednak wykrzesać z siebie absolutne resztki zaufania, jakie mógł poświęcić na tę okazję, i po prostu wierzyć, że jednak tego nie zrobią.
Archibald zawtórował Corneliusowi i upił łyk miodu, po czym uścisnął wyciągniętą dłoń. Umowa została przypieczętowana. Spojrzał na mężczyznę i przypomniało mu się coś jeszcze – cienie. Czy wiedział czym były? Czy już się z jednym spotkał? Korciło go, żeby poruszyć jeszcze ten temat, ale nie chciał zdradzać, że Zakon nie wie skąd się wzięły. – Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć miłych obchodów. Mam nadzieję, że pogoda nie będzie tak szaleć jak ostatnio, trochę to niepokojące, prawda? – Rzucił niezobowiązującym pytaniem, kończąc zawartość swojego kubka.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
-Czy ma lord na myśli, że doświadczyli jakiś trudności biurokratyczne w urzędzie Rejestracji Różdżek? W kwietniu urzędnikom brakowało jeszcze przeszkolenia, ale już pracują o wiele sprawniej. - zdziwił się Cornelius, udając szczerą troskę o prężne działanie struktur administracyjnych w kraju. Pracował w departamencie, który był odpowiedzialny za wymazywanie prawdy o niewygodnych przewinach wyżej sytuowanych czarodziejów - nie miał zamiaru wypaść z roli przy promugolskim nestorze ani do czegokolwiek przyznawać, nawet gdy oboje wiedzieli, że prawdziwe winy pozostawały po prostu niewypowiedziane. Poza tym, formalnie mugolacy byli zobligowani do rejestracji różdżek, niektórzy zresztą posłusznie przychodzili do Ministerstwa i znikali. -Odpowiedzią na trudności jest napisanie skargi do odpowiedniego departamentu, w sytuacjach szczególnych szukanie pomocy Brygady Uderzeniowej - a nie terroryzm. Chyba zgodzi się lord, że podobne, pochopne działania, jedynie szkodzą. To dlatego negocjujemy z milordem. - uśmiechnął się przymilnie, kryjąc pod fasadą uprzejmej miny wielkie znaczenia tego "komplementu." Nie negocjowali z terrorystami, nie negocjowali z mugolakami, negocjowali z człowiekiem o błękitnej krwi, choć niestety zagubionym światopoglądowo.
Poczuł ukłucie satysfakcji, widząc jak spokój ulatuje z lorda Prewetta na dźwięk imion jego pociech.
-Ależ to dzieci są przyszłością czarodziejskiego świata. Świata, o który walczymy. - przypomniał, bez śladu zażenowania. Uciekał się w polityce do podlejszych zagrywek, dawno zostawił za sobą wstyd. -Proszę o wybaczenie, jeśli zdaniem lorda nie są tematem tej rozmowy - sądziłem, że obydwoje dbamy o los młodszych pokoleń. - przeprosił nieszczerze, zasłaniając się sloganami propagandowymi Ministerstwa o nowym świecie dla nowych pokoleń. -Smoka, przed którym lorda rodzina postanowiła bronić mugoli. Smoka, który nie byłby zagrożeniem w świecie, w którym będzie miejsce dla magicznych stworzeń i czarodziejów, w którym nie musimy ukrywać naszych talentów. Nie oszukujmy się, że krew lordów jest warta tyle samo, co życie mugoli, którzy być może sprowokowali nieświadomie smoka, którzy zepchnęli nas w cień i których wdzięcznością była jedynie pokojowa egzystencja na ich warunkach. - wycedził, cynicznie interpretując wypadek z udziałem Lacusa Prewetta po swojemu, jedynie na podstawie informacji zapamiętanych z gazet i znalezionych w archiwum. Order Merlina dla rodu Prewett był głośną sprawą, Sallow wiedział, gdzie szukać.
Zdawał sobie jednak sprawę, ze stąpa po kruchym lodzie - choć każde jego słowo było zgodne z linią propagandową Ministerstwa, nie zamierzał za bardzo ryzykować. Podniósł wzrok na Archibalda, strategicznie chcąc złagodzić wydźwięk swojej wypowiedzi.
-Też straciłem brata, sir. Blizny po niektórych stratach nigdy nie znikną, ale niektórym katastrofom da się zapobiec. - wyznał, brzmiąc niemalże smutno. Nauczył się sięgać do prawdziwych emocji, do rozdrapywanej wciąż rany - i wykorzystywać je na swoją korzyść. Solas na pewno nie chciałby być wykorzystany w podobny sposób, ale nie żył, nigdy nie wyrazi już swojej woli - nawet jego popioły zostały za granicą, Sallowom nie zostało po nim nic.
-Amnestię dla milorda i jego bliskich. Wycofamy listy gończe za milordem i Lorraine, zapewnimy ministerialną ochronę zarówno rodzinie Prewett, jak i całemu Dorset. Najlepszych ludzi jakich mamy, zdajemy sobie sprawę, że wrogowie mogą być... nieobliczalni. Po rejestracji różdżek obywateli, przesiedleniu niemagicznych i porządkach administracyjnych, hrabstwo pozostałoby w lorda rękach. - tak jak hrabstwa lordów, którzy nie zbuntowali się przeciwko Ministrowi pierwszego kwietnia 1957 roku.
Życie dla ciebie i twojej poszukiwanej żony i twoich dzieci - myślał w duchu, ale strategicznie wplótł Miriam i Edwina w rozmowę wcześniej, by Archibald zrozumiał przekaz.
Niestety - w kwestii niszczenia czarodziejskiej tradycji zdawał się nie rozumieć.
-Przetrwaliśmy jedynie dzięki naszej zaradności, kryjąc się przed ich światem, nie rozwijając pełni naszej kultury i potencjału. I czy palone na stosach czarownice przetrwały? - westchnął. -Weymouth jest ciche i niewielkie, jak sam lord przyznał - czy miał lord okazję usłyszeć o tym, co robią teraz mugole w reszcie kraju? Nie atakowali nas, bo o nas nie wiedzieli. Poznałem ludzi tropiących i zabijających czarodziejów od kilku lat, w białych rękawiczkach - na tyle dyskretnie, że do zeszłego roku nikt im nie pomógł. Widziałem czarownice zhańbione przez mugoli, czarodziejki i czarodziejów o odciętych prawicach. - antymagiczny spisek w Suffolk rozpracował sam, ale bazował też na opowieściach Rycerzy z Warwick, przekonująco ubierając je w maskę własnych doświadczeń. -Podobno wojna i kryzys obnażają prawdziwą twarz społeczeństwa, taka jest twarz niemagicznego świata. Nie widać tej twarzy w Weymouth, nawet pies nie gryzie ręki, która go karmi. Ale są psy zdolne pożreć zwłoki swoich panów. - mówił z pasją, nie podnosząc głosu, ale żarliwie, jakby naprawdę wierzył w każde swoje słowo. Pod koniec złowieszczo obniżył głos, wpatrując się wprost w Archibalda - czy naprawdę nie docierało do niego, że stawką w tej politycznej grze jest jego własne życie, czy po prostu wychowanie w arystokratycznym domu pomagało mu nad sobą panować?
Cornelius też starał się nad sobą panować, zwłaszcza, gdy Prewett postanowił zaatakować go personalnie - zachowanie typowe dla osób, którym brakuje argumentów. W słowach o mugolu w rodzinie było coś wulgarnego, nieprzyjemnego. Psy nie gryzły rąk, które ich karmiły, ale Sallow mimowolnie pomyślał o pewnym upartym chłopcu, odtrącającym rękę oferującą mu bezpieczną ucieczkę z kraju.
-Płacę za błędy przodków. - przyznał, odsuwając od siebie myśl o własnych. -I tak sir, błękitna krew jest potężniejsza od mojej. Mnie nikt nie zaoferowałby amnestii w odpowiedzi na zdradę. - pozwolił słowom zawisnąć w powietrzu, jeszcze raz podkreślając ofertę dla Archibalda i powód, dla którego wyciągali do niego rękę. Szanowali czystość krwi i krew stanowiła tarczę lorda, nigdy nie twierdził inaczej.
-Przecenia milord moją ambicję. Jestem Rzecznikiem Ministra Magii, to zaszczytna rola. Jaki pracownik może się uważać za równego pracodawcy? - upozorował zdziwienie, z wprawą kogoś, kto przez lata podlizywał się wyżej postawionym urzędnikom w Ministerstwie, dopóki nie wspiął się po drabinie hierarchii by być bliżej Ministra. Nieprzerwanie marzył o tym, że kiedyś sam obejmie tą funkcję, że kiedyś przysłuży się Czarnemu Panu na tyle, by otrzymać choć jedną dziesiątą ziem podobnych do tych, którymi władał namiestnik Mulciber, ale te marzenia znała tylko Valerie. Nadmierną ambicję zdradzałby tylko głupiec.
A przykład Deirdre pokazywał, że w nowym, wspaniałym świecie nic nie było niemożliwe.
-Również bardzo mnie to cieszy. Przekażę Ministrowi Magii list od lorda Longbottoma i jako reprezentant Ministerstwa również zgadzam się z warunkami zawieszenia broni. - potwierdził dla formalności. Uścisnął mocno dłoń nestora Prewetta, postanawiając, że opowie kiedyś o tej chwili wnukom - być może był ostatnim pracownikiem Ministerstwa, który rozmawia z poszukiwanym zdrajcą na żywo.
-Życzę wspaniałego Festiwalu Lata. - skłonił się lekko, a potem upił z kubka ostatni łyk miodu i narzucił na siebie płaszcz. Pytanie o pogodę był na tyle niezobowiązujące, że nie skojarzył go z Cieniami w żaden sposób - wedle jego wiedzy nie wpływały akurat na klimat, nie brał udziału w misji do Banku Gringotta, a dziwną czarną magię widział jedynie raz, w kwietniu, z Deirdre. Wśród Rycerzy widywał zresztą dziwniejsze rzeczy i czasem trudno było rozpoznać, co jest anomalią, a co ich własną maestrią nad czarną magią. -Och, zdolni czarodzieje na pewno zabezpieczą teren Festiwalu. - uspokoił Archibalda z promiennym uśmiechem, pamiętając Caelum roztoczone nad placem z pomnikiem Cronusa Wyzwoliciela w deszczowy wieczór.
O ile w Dorset pozostali jacykolwiek zdolni i rozsądni czarodzieje, poza zbiegłymi aurorami. - pomyślał złośliwie, ale zachował to dla siebie.
-Dirk, dopij piwo i zaczekaj tu. - mruknął cicho do ochroniarza, gdy mijał jego stolik. Chciał, by Dirk pozostał na miejscu dłużej, mając oko na Prewetta i Skamandra - nie ufał im, ani temu, czy nie zechcą zbierać z podłogi jego włosów do niegodziwych celów. Najchętniej rzuciłby Chłoszczyść, ale nie wypadało i zdawał sobie sprawę, że jest trochęznerwicowany paranoiczny. Skinął głową z daleka Skamandrowi, a potem wyszedł przed pub - wiedząc, że Dirk widzi go przez okno.
Teleportował się prędko, od razu na przedmieścia Londynu. Miał dobre wieści do przekazania.
/zt
Poczuł ukłucie satysfakcji, widząc jak spokój ulatuje z lorda Prewetta na dźwięk imion jego pociech.
-Ależ to dzieci są przyszłością czarodziejskiego świata. Świata, o który walczymy. - przypomniał, bez śladu zażenowania. Uciekał się w polityce do podlejszych zagrywek, dawno zostawił za sobą wstyd. -Proszę o wybaczenie, jeśli zdaniem lorda nie są tematem tej rozmowy - sądziłem, że obydwoje dbamy o los młodszych pokoleń. - przeprosił nieszczerze, zasłaniając się sloganami propagandowymi Ministerstwa o nowym świecie dla nowych pokoleń. -Smoka, przed którym lorda rodzina postanowiła bronić mugoli. Smoka, który nie byłby zagrożeniem w świecie, w którym będzie miejsce dla magicznych stworzeń i czarodziejów, w którym nie musimy ukrywać naszych talentów. Nie oszukujmy się, że krew lordów jest warta tyle samo, co życie mugoli, którzy być może sprowokowali nieświadomie smoka, którzy zepchnęli nas w cień i których wdzięcznością była jedynie pokojowa egzystencja na ich warunkach. - wycedził, cynicznie interpretując wypadek z udziałem Lacusa Prewetta po swojemu, jedynie na podstawie informacji zapamiętanych z gazet i znalezionych w archiwum. Order Merlina dla rodu Prewett był głośną sprawą, Sallow wiedział, gdzie szukać.
Zdawał sobie jednak sprawę, ze stąpa po kruchym lodzie - choć każde jego słowo było zgodne z linią propagandową Ministerstwa, nie zamierzał za bardzo ryzykować. Podniósł wzrok na Archibalda, strategicznie chcąc złagodzić wydźwięk swojej wypowiedzi.
-Też straciłem brata, sir. Blizny po niektórych stratach nigdy nie znikną, ale niektórym katastrofom da się zapobiec. - wyznał, brzmiąc niemalże smutno. Nauczył się sięgać do prawdziwych emocji, do rozdrapywanej wciąż rany - i wykorzystywać je na swoją korzyść. Solas na pewno nie chciałby być wykorzystany w podobny sposób, ale nie żył, nigdy nie wyrazi już swojej woli - nawet jego popioły zostały za granicą, Sallowom nie zostało po nim nic.
-Amnestię dla milorda i jego bliskich. Wycofamy listy gończe za milordem i Lorraine, zapewnimy ministerialną ochronę zarówno rodzinie Prewett, jak i całemu Dorset. Najlepszych ludzi jakich mamy, zdajemy sobie sprawę, że wrogowie mogą być... nieobliczalni. Po rejestracji różdżek obywateli, przesiedleniu niemagicznych i porządkach administracyjnych, hrabstwo pozostałoby w lorda rękach. - tak jak hrabstwa lordów, którzy nie zbuntowali się przeciwko Ministrowi pierwszego kwietnia 1957 roku.
Życie dla ciebie i twojej poszukiwanej żony i twoich dzieci - myślał w duchu, ale strategicznie wplótł Miriam i Edwina w rozmowę wcześniej, by Archibald zrozumiał przekaz.
Niestety - w kwestii niszczenia czarodziejskiej tradycji zdawał się nie rozumieć.
-Przetrwaliśmy jedynie dzięki naszej zaradności, kryjąc się przed ich światem, nie rozwijając pełni naszej kultury i potencjału. I czy palone na stosach czarownice przetrwały? - westchnął. -Weymouth jest ciche i niewielkie, jak sam lord przyznał - czy miał lord okazję usłyszeć o tym, co robią teraz mugole w reszcie kraju? Nie atakowali nas, bo o nas nie wiedzieli. Poznałem ludzi tropiących i zabijających czarodziejów od kilku lat, w białych rękawiczkach - na tyle dyskretnie, że do zeszłego roku nikt im nie pomógł. Widziałem czarownice zhańbione przez mugoli, czarodziejki i czarodziejów o odciętych prawicach. - antymagiczny spisek w Suffolk rozpracował sam, ale bazował też na opowieściach Rycerzy z Warwick, przekonująco ubierając je w maskę własnych doświadczeń. -Podobno wojna i kryzys obnażają prawdziwą twarz społeczeństwa, taka jest twarz niemagicznego świata. Nie widać tej twarzy w Weymouth, nawet pies nie gryzie ręki, która go karmi. Ale są psy zdolne pożreć zwłoki swoich panów. - mówił z pasją, nie podnosząc głosu, ale żarliwie, jakby naprawdę wierzył w każde swoje słowo. Pod koniec złowieszczo obniżył głos, wpatrując się wprost w Archibalda - czy naprawdę nie docierało do niego, że stawką w tej politycznej grze jest jego własne życie, czy po prostu wychowanie w arystokratycznym domu pomagało mu nad sobą panować?
Cornelius też starał się nad sobą panować, zwłaszcza, gdy Prewett postanowił zaatakować go personalnie - zachowanie typowe dla osób, którym brakuje argumentów. W słowach o mugolu w rodzinie było coś wulgarnego, nieprzyjemnego. Psy nie gryzły rąk, które ich karmiły, ale Sallow mimowolnie pomyślał o pewnym upartym chłopcu, odtrącającym rękę oferującą mu bezpieczną ucieczkę z kraju.
-Płacę za błędy przodków. - przyznał, odsuwając od siebie myśl o własnych. -I tak sir, błękitna krew jest potężniejsza od mojej. Mnie nikt nie zaoferowałby amnestii w odpowiedzi na zdradę. - pozwolił słowom zawisnąć w powietrzu, jeszcze raz podkreślając ofertę dla Archibalda i powód, dla którego wyciągali do niego rękę. Szanowali czystość krwi i krew stanowiła tarczę lorda, nigdy nie twierdził inaczej.
-Przecenia milord moją ambicję. Jestem Rzecznikiem Ministra Magii, to zaszczytna rola. Jaki pracownik może się uważać za równego pracodawcy? - upozorował zdziwienie, z wprawą kogoś, kto przez lata podlizywał się wyżej postawionym urzędnikom w Ministerstwie, dopóki nie wspiął się po drabinie hierarchii by być bliżej Ministra. Nieprzerwanie marzył o tym, że kiedyś sam obejmie tą funkcję, że kiedyś przysłuży się Czarnemu Panu na tyle, by otrzymać choć jedną dziesiątą ziem podobnych do tych, którymi władał namiestnik Mulciber, ale te marzenia znała tylko Valerie. Nadmierną ambicję zdradzałby tylko głupiec.
A przykład Deirdre pokazywał, że w nowym, wspaniałym świecie nic nie było niemożliwe.
-Również bardzo mnie to cieszy. Przekażę Ministrowi Magii list od lorda Longbottoma i jako reprezentant Ministerstwa również zgadzam się z warunkami zawieszenia broni. - potwierdził dla formalności. Uścisnął mocno dłoń nestora Prewetta, postanawiając, że opowie kiedyś o tej chwili wnukom - być może był ostatnim pracownikiem Ministerstwa, który rozmawia z poszukiwanym zdrajcą na żywo.
-Życzę wspaniałego Festiwalu Lata. - skłonił się lekko, a potem upił z kubka ostatni łyk miodu i narzucił na siebie płaszcz. Pytanie o pogodę był na tyle niezobowiązujące, że nie skojarzył go z Cieniami w żaden sposób - wedle jego wiedzy nie wpływały akurat na klimat, nie brał udziału w misji do Banku Gringotta, a dziwną czarną magię widział jedynie raz, w kwietniu, z Deirdre. Wśród Rycerzy widywał zresztą dziwniejsze rzeczy i czasem trudno było rozpoznać, co jest anomalią, a co ich własną maestrią nad czarną magią. -Och, zdolni czarodzieje na pewno zabezpieczą teren Festiwalu. - uspokoił Archibalda z promiennym uśmiechem, pamiętając Caelum roztoczone nad placem z pomnikiem Cronusa Wyzwoliciela w deszczowy wieczór.
O ile w Dorset pozostali jacykolwiek zdolni i rozsądni czarodzieje, poza zbiegłymi aurorami. - pomyślał złośliwie, ale zachował to dla siebie.
-Dirk, dopij piwo i zaczekaj tu. - mruknął cicho do ochroniarza, gdy mijał jego stolik. Chciał, by Dirk pozostał na miejscu dłużej, mając oko na Prewetta i Skamandra - nie ufał im, ani temu, czy nie zechcą zbierać z podłogi jego włosów do niegodziwych celów. Najchętniej rzuciłby Chłoszczyść, ale nie wypadało i zdawał sobie sprawę, że jest trochę
Teleportował się prędko, od razu na przedmieścia Londynu. Miał dobre wieści do przekazania.
/zt
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słowa Kornela zbiły Archibalda z tropu, jakby rzucił nimi lekkie zaklęcie confundus. Okazało się, że jest jeszcze bardziej dwulicowy i wyrachowany niż Archibald podejrzewał – mógł już sobie darować to mydlenie oczu, oboje doskonale wiedzieli, że to nie rejestracja różdżek była problemem. Niecierpliwie poruszył się na krześle, zduszając w sobie wszelkie słowa, których mógłby później żałować. Zachował spokój, ale nie trwało to długo.
– Wydaje mi się, że smoki nie rozróżniają potencjału magicznego człowieka podczas lotu – odpowiedział z przekąsem. O magicznych stworzeniach wiedział niewiele, ale znał się trochę na smokach – nauczył się w dzieciństwie, poza tym obiło mu się o uszy to i tamto podczas spotkań z Elroyem. – Puszczenie ich wolno zawsze będzie powodować problemy – stwierdził, nie będąc jeszcze wystarczająco sprawnym negocjatorem, by zdawać sobie sprawę, że wchodzenie w takie dyskusje nie ma sensu – Kornel nie wyglądał na osobę, którą jakkolwiek da się przekonać do swoich racji.
– Nie wiedziałem, że przeszedł pan z moją żoną na ty – zauważył, mimo wszystko słuchając jego propozycji z zainteresowaniem. Ciekawym było obserwować jak Ministerstwo próbuje go przekonać do swoich racji. Ze swego rodzaju podziwem zauważał ich pewność co do tego, że Archibald w końcu musi się ugiąć pod wpływem ich słów – a te na pierwszy rzut oka brzmiały pięknie, ale kryły się pod tym tylko problemy. Przesiedlenie niemagicznych zwiastowało jedynie panikę i brutalną agresję, porządki administracyjne mogły oznaczać absolutnie wszystko. – Dziękuję, zapamiętam – skwitował, choć spojrzenie miał butne, a Kornel mógł mieć pewność, że tak wcale nie będzie.
– Takie... psy to tylko niewielki odsetek, który pan wyolbrzymia co najmniej do rozmiarów smoka – odparł, bawiąc się swoim sygnetem. Słyszał o mugolach atakujących czarodziejów, ale w trakcie wojny nie wydawało mu się to niczym dziwnym, każdy walczył o swój byt. – Poza tym wyjątkowo się pan ich obawia, jak na osobę, która jednocześnie tak bardzo ich nie docenia – dodał, upijając niewielki łyk miodu.
Kolejne słowa Kornela nieco go zaskoczyły. Nie sądził, że tak po prostu przyzna mu rację. Zawahał się, ale tylko na chwilę. – Nie po stronie, którą pan wybrał – powtórzył cierpliwie, uśmiechając się lekko. Mógł mu nie wierzyć, ale Archibald i tak zamierzał do znudzenia mu to powtarzać.
Archibald wstał, zapinając guzik marynarki. – Wzajemnie – kulturalnie odpowiedział na życzenia Sallowa, choć miał ochotę mu rozkwasić nos. Niestety nie zrozumiał podwójnego pytania albo udawał, że go nie zrozumiał – tak czy owak wywołał w Archibaldzie irytację, nawet w tym nie okazał się przydatny. – Proszę pozdrowić ode mnie lorda Cronusa – rzucił jeszcze na odchodne, zostawiając na stoliku napiwek dla kelnera. – Do widzenia, panie Dirk – pożegnał się z podejrzanym mężczyzną, gdy przechodził obok jego stolika. Stanął przed Samuelem i chyba nie musiał mówić nic więcej – marzył o tym, żeby już stąd wyjść.
zt
– Wydaje mi się, że smoki nie rozróżniają potencjału magicznego człowieka podczas lotu – odpowiedział z przekąsem. O magicznych stworzeniach wiedział niewiele, ale znał się trochę na smokach – nauczył się w dzieciństwie, poza tym obiło mu się o uszy to i tamto podczas spotkań z Elroyem. – Puszczenie ich wolno zawsze będzie powodować problemy – stwierdził, nie będąc jeszcze wystarczająco sprawnym negocjatorem, by zdawać sobie sprawę, że wchodzenie w takie dyskusje nie ma sensu – Kornel nie wyglądał na osobę, którą jakkolwiek da się przekonać do swoich racji.
– Nie wiedziałem, że przeszedł pan z moją żoną na ty – zauważył, mimo wszystko słuchając jego propozycji z zainteresowaniem. Ciekawym było obserwować jak Ministerstwo próbuje go przekonać do swoich racji. Ze swego rodzaju podziwem zauważał ich pewność co do tego, że Archibald w końcu musi się ugiąć pod wpływem ich słów – a te na pierwszy rzut oka brzmiały pięknie, ale kryły się pod tym tylko problemy. Przesiedlenie niemagicznych zwiastowało jedynie panikę i brutalną agresję, porządki administracyjne mogły oznaczać absolutnie wszystko. – Dziękuję, zapamiętam – skwitował, choć spojrzenie miał butne, a Kornel mógł mieć pewność, że tak wcale nie będzie.
– Takie... psy to tylko niewielki odsetek, który pan wyolbrzymia co najmniej do rozmiarów smoka – odparł, bawiąc się swoim sygnetem. Słyszał o mugolach atakujących czarodziejów, ale w trakcie wojny nie wydawało mu się to niczym dziwnym, każdy walczył o swój byt. – Poza tym wyjątkowo się pan ich obawia, jak na osobę, która jednocześnie tak bardzo ich nie docenia – dodał, upijając niewielki łyk miodu.
Kolejne słowa Kornela nieco go zaskoczyły. Nie sądził, że tak po prostu przyzna mu rację. Zawahał się, ale tylko na chwilę. – Nie po stronie, którą pan wybrał – powtórzył cierpliwie, uśmiechając się lekko. Mógł mu nie wierzyć, ale Archibald i tak zamierzał do znudzenia mu to powtarzać.
Archibald wstał, zapinając guzik marynarki. – Wzajemnie – kulturalnie odpowiedział na życzenia Sallowa, choć miał ochotę mu rozkwasić nos. Niestety nie zrozumiał podwójnego pytania albo udawał, że go nie zrozumiał – tak czy owak wywołał w Archibaldzie irytację, nawet w tym nie okazał się przydatny. – Proszę pozdrowić ode mnie lorda Cronusa – rzucił jeszcze na odchodne, zostawiając na stoliku napiwek dla kelnera. – Do widzenia, panie Dirk – pożegnał się z podejrzanym mężczyzną, gdy przechodził obok jego stolika. Stanął przed Samuelem i chyba nie musiał mówić nic więcej – marzył o tym, żeby już stąd wyjść.
zt
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Wnętrze pubu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Pub pod Trzema Miotłami