Sala numer dwa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer dwa
Wszyscy wiemy, jak ma się rzeczywistość w Mungu i że nie jest ona lepsza od tej poza jego murami. Niedawna wojna zrobiła swoje - znaczna większość pomieszczeń potrzebuje remontu dosłownie na gwałt. Pociemniała biała farba na sufitach, którą bardziej określić można jako szaro-żółtą lub zwyczajnie szarą, w zależności od oświetlenia, parapety pomalowane paskudną olejną farbą, wszelkiego rodzaju rysy, obdrapania, ślady po stuknięciach... Chybotliwe łóżka, pod których nogi częstokroć podstawiane są drewniane klocki lub kawałki gazet, by jakoś je ustabilizować, z lekka nieszczelne okna, na które niby rzucane są wszelkiego rodzaju zaklęcia, lecz raczej z dosyć marnym skutkiem... Długo by wymieniać wszelkie mankamenty.
| Niech nikt nie zwraca uwagi na ten post; końcówka interwencji z 26. kwietnia
Alexander wpierw udawał całkowicie podporządkowanego rozkazom Adriena - gdy jego świetlisty, kruczy patronus zniknął za drzwiami Alexander poczekał cierpliwie na personel, który odkaził młodego stażystę, a następnie odprowadził go do izolatki. W jego głowie trwała jednak wtedy szaleńcza gonitwa myśli. Selwyn nie mógł pozwolić sobie na to, by spędzić w izolatce całą dobę. Wczesnym rankiem miał bowiem wyruszyć wraz z trójką innych Zakonników na misję. Czekało ich zmierzenie się z trudami niesienia odsieczy dla pojmanych w czasie ministerialnych przesłuchań mugolaków - Alexander nie mógł tutaj zostać. Korzystając z chwili nieuwagi towarzyszącego mu uzdrowiciela Alexander wyczarował swoją kopię, po czym zmieniając twarz wyślizgnął się z izolatki, ruszając w dół korytarzem. Szedł spokojnie i niespiesznie. Ryzykował ogromnie, wbrew zaleceniom magomedyków opuszczając kwarantannę, jednakże Zakon był w tej chwili ważniejszy.
Selwyn opuścił szpital kilka chwil później, przebrany w "cywilny" strój, wciąż jednakże ukrywając swoją prawdziwą twarz. Przeszedł kilka przecznic, nim nie znalazł zacienionej bocznej uliczki, z której mógł teleportowaś się do Chelmsford. Do swojej postaci wrócił dopiero wtedy, gdy znalazł się bezpiecznie w zaciszu czterech ścian rezydencji Hylands. Odetchnął ciężko, po czym rozejrzał się po swoim pokoju. Musiał się przygotować - również na to, że może już nigdy nie wrócić żywy do domu.
| zt
Alexander wpierw udawał całkowicie podporządkowanego rozkazom Adriena - gdy jego świetlisty, kruczy patronus zniknął za drzwiami Alexander poczekał cierpliwie na personel, który odkaził młodego stażystę, a następnie odprowadził go do izolatki. W jego głowie trwała jednak wtedy szaleńcza gonitwa myśli. Selwyn nie mógł pozwolić sobie na to, by spędzić w izolatce całą dobę. Wczesnym rankiem miał bowiem wyruszyć wraz z trójką innych Zakonników na misję. Czekało ich zmierzenie się z trudami niesienia odsieczy dla pojmanych w czasie ministerialnych przesłuchań mugolaków - Alexander nie mógł tutaj zostać. Korzystając z chwili nieuwagi towarzyszącego mu uzdrowiciela Alexander wyczarował swoją kopię, po czym zmieniając twarz wyślizgnął się z izolatki, ruszając w dół korytarzem. Szedł spokojnie i niespiesznie. Ryzykował ogromnie, wbrew zaleceniom magomedyków opuszczając kwarantannę, jednakże Zakon był w tej chwili ważniejszy.
Selwyn opuścił szpital kilka chwil później, przebrany w "cywilny" strój, wciąż jednakże ukrywając swoją prawdziwą twarz. Przeszedł kilka przecznic, nim nie znalazł zacienionej bocznej uliczki, z której mógł teleportowaś się do Chelmsford. Do swojej postaci wrócił dopiero wtedy, gdy znalazł się bezpiecznie w zaciszu czterech ścian rezydencji Hylands. Odetchnął ciężko, po czym rozejrzał się po swoim pokoju. Musiał się przygotować - również na to, że może już nigdy nie wrócić żywy do domu.
| zt
Gdyby chodziło o kogoś innego, Marce za żadne skarby świata nie zamieniłby wygodnych puchowych pierzyn w swej własnej komnacie na żałośnie cienkie, szpitalne materace. Na zamku Parkinsonów z obrazów zdobiących ściany wymownie zerkała piękna Wenus - tutaj zaś, sypał się brudnobiały tynk, na domiar złego osiadający na marcelowych loczkach, przez co wyglądał zapewne o dziesięć lat starzej. Czego jednak nie robi się dla... właśnie, dla kogo? Mężczyzna intensywnie zamrugał, jakby zaskoczony pytaniem, które zadał sobie w myślach (oby!), gdyż wzdragał się przed odpowiedzią. Kątem oka zerkał na Odette, nerwowo, machinalnie gładząc jej białe ramię w szpitalnej podomce i usiłował uspokoić rozbiegane schematy narwanych skojarzeń, łączących jej postać w jego uczucie. To była przecież Odette, mała Odette, którą brał na barana na wszystkich artystycznych scenach Beauxbaton, kiedy to nie uświetniali wydarzeń swoimi występami, aby mogła lepiej widzieć prezentowany program, to była Odette, jaką od wielu lat traktował z nieprzerwanym przyjacielskim wsparciem i protekcją idealnego, opiekuńczego brata, to była Odette, z której starszą siostrą wdał się niegdyś w płomienny, szkolny romans - czyż cała Akademia nie huczała wówczas od plotek? Panna Baudelaire znała go najdłużej, widziała w każdej możliwej sytuacji: zarówno, gdy pękał z dumy i kiedy gotował się ze wstydu, wiedziała o nim wszystko, pewnie nawet więcej, aniżeli sam Parkinson mógłby przytoczyć na swój temat, czy zatem istniała możliwość, by to właśnie do niej poczuł miętę? Straszliwie silną; nie godziło się tak płytko klasyfikować uczucia, rozpierającego Marcela tak silnie, by pod wpływem emocji, dobrowolnie wydał się na te tortury. Mając do dyspozycji całe skrzydło dworu, zdało mu się, że został wepchnięty do klitki bez dopływu tlenu. Czy trzy osoby naprawdę mogły dzielić tak lichą przestrzeń? Dopadło go straszliwe poczucie żalu, że być może nie tylko szpitalne warunki tak wyglądają i że gdzieś tam istnieją ludzie, gnieżdżący się po kilku w jednej izbie. Straszne. Zupełnie jak szczury i karaluchy.
-Och, Odette, moja droga, to doprawdy nic takiego - zbagatelizował skromnie, machnąwszy ręką, choć jednocześnie naprężył mięśnie ramienia, do którego dziewczę tak ochotnie się wtulało. Podobało mu się, gdy go komplementowała, och, niech nie przestaje, niech dalej śpiewnie recytuje mu jego przymioty - bycie u twego boku w tak strasznym i trudnym czasie to mój obowiązek, lecz wypełniam go z najszczerszą radością - dodał pompatycznie, nie kłamiąc właściwie, gdyż naprawdę cieszył się z obecności Odette. Gdyby miał ją przy sobie... chyba nawet dałby radę zamieszkać w podobnej norze.
-Mógłbym zaangażować w to mojego dekoratora wnętrz. Wyrzucilibyśmy te okropne łóżka i wstawili większe, koniecznie z baldachimem. Na podłodze miękki, puchaty dywan, lampa z dużym kloszem, pod oknem zmieściłby się też drążek do baletu. I koniecznie lustro. To skandal, że nie ma tu żadnego zwierciadła - skrzywił się zniesmaczony tym rażącym niedociągnięciem architekta. Gdyby udało im się przeprowadzić tu mały remoncik...
-[iNie płacz, najdroższa, jestem przy tobie[/i] - rzekł dumnie, pokrzepiająco i pocieszająco, folgując sobie co do używania najpiękniejszych epitetów. Chciał i mógł sprawiać jej przyjemność, więc słodkie słówka sypały się z jego czerwonych ust, gdy ocierał zapuchnięte od łez oczy Odette.
-Nie musisz dziękować, naprawdę - powiedział, spuszczając wzrok, jakby chciał ukryć zawstydzenie tym natłokiem spadających nań pochwał. Zasługiwał na nie - oczywiście, a dziewczę winno dalej pieścić jego ego, rozdymające się już do rozmiarów sporej dyni. Gładzenie po włosach wybiło Parkinsona z rytmu współczucia, ba, wprawiło go w przyjemne otępienie, a nawet rozleniwiło. Do tego stopnia, że zapomniał o obrzydliwych krostach, przypuszczalnie wykwitających właśnie na jego przystojnej twarzy, a także o swoim uczuciowym bajzlu, momentalnie zepchniętym na drugi, dalszy plan. Cieszył się chwilą, intymną, czułostkową, jakiej w zasadzie nie spędzili już od bardzo dawna.
-I pewnie myślał, że wszystko mu się należy - oburzył się Parkinson, nieco teatralnie, wciąż rozkojarzony dotykiem ciepłych, miękkich dłoni - w ramach podziękowań powinien paść ci do stóp, co najmniej! - stwierdził zapalczywie - co takiego narysowałaś - zainteresował się, choć ciekawość prędko odpłynęła, niesiona prze kolejną falę komplementów. Mów dalej, Odette, chętnie cię posłucham.
-Och, Odette, moja droga, to doprawdy nic takiego - zbagatelizował skromnie, machnąwszy ręką, choć jednocześnie naprężył mięśnie ramienia, do którego dziewczę tak ochotnie się wtulało. Podobało mu się, gdy go komplementowała, och, niech nie przestaje, niech dalej śpiewnie recytuje mu jego przymioty - bycie u twego boku w tak strasznym i trudnym czasie to mój obowiązek, lecz wypełniam go z najszczerszą radością - dodał pompatycznie, nie kłamiąc właściwie, gdyż naprawdę cieszył się z obecności Odette. Gdyby miał ją przy sobie... chyba nawet dałby radę zamieszkać w podobnej norze.
-Mógłbym zaangażować w to mojego dekoratora wnętrz. Wyrzucilibyśmy te okropne łóżka i wstawili większe, koniecznie z baldachimem. Na podłodze miękki, puchaty dywan, lampa z dużym kloszem, pod oknem zmieściłby się też drążek do baletu. I koniecznie lustro. To skandal, że nie ma tu żadnego zwierciadła - skrzywił się zniesmaczony tym rażącym niedociągnięciem architekta. Gdyby udało im się przeprowadzić tu mały remoncik...
-[iNie płacz, najdroższa, jestem przy tobie[/i] - rzekł dumnie, pokrzepiająco i pocieszająco, folgując sobie co do używania najpiękniejszych epitetów. Chciał i mógł sprawiać jej przyjemność, więc słodkie słówka sypały się z jego czerwonych ust, gdy ocierał zapuchnięte od łez oczy Odette.
-Nie musisz dziękować, naprawdę - powiedział, spuszczając wzrok, jakby chciał ukryć zawstydzenie tym natłokiem spadających nań pochwał. Zasługiwał na nie - oczywiście, a dziewczę winno dalej pieścić jego ego, rozdymające się już do rozmiarów sporej dyni. Gładzenie po włosach wybiło Parkinsona z rytmu współczucia, ba, wprawiło go w przyjemne otępienie, a nawet rozleniwiło. Do tego stopnia, że zapomniał o obrzydliwych krostach, przypuszczalnie wykwitających właśnie na jego przystojnej twarzy, a także o swoim uczuciowym bajzlu, momentalnie zepchniętym na drugi, dalszy plan. Cieszył się chwilą, intymną, czułostkową, jakiej w zasadzie nie spędzili już od bardzo dawna.
-I pewnie myślał, że wszystko mu się należy - oburzył się Parkinson, nieco teatralnie, wciąż rozkojarzony dotykiem ciepłych, miękkich dłoni - w ramach podziękowań powinien paść ci do stóp, co najmniej! - stwierdził zapalczywie - co takiego narysowałaś - zainteresował się, choć ciekawość prędko odpłynęła, niesiona prze kolejną falę komplementów. Mów dalej, Odette, chętnie cię posłucham.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To tylko uczucia. Uczucia przychodzą i odchodzą, pojawiają się z różnych pobudek. Może spędzamy ze sobą za dużo czasu? A może brakuje ci kogoś, na kogo swą miętę mógłbyś przelać? Lub nadal działa mój urok, chociaż wcale go nie uruchamiałam? Och, wiele jest możliwości, nie mam powodów, żeby się nad nimi zastanawiać. W moich oczach pozostajemy najlepszymi przyjaciółmi na świecie, chyba nawet nie ośmieliłabym się pomyśleć o czymkolwiek innym. Nie brakuje mi arystokratycznej ogłady (pomijam niektóre faux-pas uczynione na przyjęciach), tak jak urody oraz wdzięku, ale doskonale wiem, że to nie wystarczy. Moje szanowane we Francji nazwisko na Wyspach jest niczym - jedynie obco brzmiącą nazwą, niemówiącą o sobie zbyt wiele. Poza tym niespieszno mi do miłości oraz związków - już raz pewien mężczyzna złamał mi serce, później lord Lestrange odrzucił moje względy, w zupełności mi wystarczy. Przyrzekłam sobie, że już nigdy nie będę cierpieć w powodów tak błahych jak mężczyźni. Nie ufam zresztą żadnemu, tylko tobie. Łączy nas wiele, w tym kilka dobrych lat szczerej przyjaźni, ciebie nigdy bym nie skrzywdziła. I nigdy nie posądziła o działanie przeciwko mojej osobie. Co zresztą widać na załączonym obrazku - czy ktokolwiek inny poświęciłby się w ten sposób dla ukochanej przyjaciółki? Z pewnością nie. Wprost nie mogę przestać rozpływać się nad twoim złotym sercem oraz hojnym gestem. Co rusz spoglądam na ciebie z maślanym spojrzeniem jasnych oczu, niemal zapominając jak okropnie muszę wyglądać.
- Ależ nie! To właśnie coś wielkiego. Kiedy inni mężczyźni są podli, umywają ręce, zdradzają, oszukują i łamią niewieście serca, ty poświęcasz samego siebie oraz wszystko, co masz, dla swojej przyjaciółki - odpowiadam z ogromnym entuzjazmem, a w głosie mym pobrzmiewa złość? Czyżbym na pewno mówiła jedynie o hipotetycznym przykładzie, czy jednak w wypowiedź wdarła się nutka prawdziwej historii? - To godne najwyższego podziwu - zapewniam już łagodniej, uspokajając się. Szkoda byłoby, gdybym zaczęła podpalać całą salę. Wtedy z pewnością by nas rozdzielili, a do tego nie mogę dopuścić. - Nie mogę przestać się tobą zachwycać - dodaję jeszcze, usłyszawszy kolejne piękne słowa. Wzdycham sobie marzycielsko, przyciskam cię do siebie, nie mogąc wyjść z podziwu dla twego męstwa, odwagi oraz odpowiedzialności. Naprawdę musisz dojrzewać, jestem taka dumna! Kolejne łzy wzruszenia przetaczają się po moich lekko zarumienionych policzkach, to silniejsze ode mnie.
- Z tym lustrem to akurat dobrze - mruczę trochę zażenowana, przypominając sobie jak beznadziejnie muszę się prezentować. - Ale reszta to święte słowa, takie rzeczy to powinny być w standardzie. Zupełnie nie rozumiem tych ohydnych warunków, jakie tu panują. Czy to taki problem zakupić perski dywan? Nie sądzę - mówię z wyraźnym zniesmaczeniem. Jak tak można? W ogóle nie dbają o pacjentów, to straszny skandal. Musimy chyba napisać skargę do dyrektora.
- Muszę - zaprzeczam. Muszę dziękować za wszystko, za wsparcie i zrozumienie. Nikt inny mi nie pozostał - i to akurat smutna prawda.
- A jakżeby inaczej - prycham na wspomnienie tamtego niewdzięcznego dziada. - Był okropny, już chyba nigdy nikomu nie pomogę. Tylko tobie - dodaję pewna siebie. Odgarniam włosy na plecy w pełnym wyższości geście. - Miałam narysować go oraz jego ukochaną w uścisku - dodaję już spokojniej, bez emocji. - Że niby ich złączyć na nowo. I chyba rzeczywiście mi się to udało - stwierdzam lekko zamyślona. Widocznie mam wielką moc. Może jestem Kupidynem?
- Ależ nie! To właśnie coś wielkiego. Kiedy inni mężczyźni są podli, umywają ręce, zdradzają, oszukują i łamią niewieście serca, ty poświęcasz samego siebie oraz wszystko, co masz, dla swojej przyjaciółki - odpowiadam z ogromnym entuzjazmem, a w głosie mym pobrzmiewa złość? Czyżbym na pewno mówiła jedynie o hipotetycznym przykładzie, czy jednak w wypowiedź wdarła się nutka prawdziwej historii? - To godne najwyższego podziwu - zapewniam już łagodniej, uspokajając się. Szkoda byłoby, gdybym zaczęła podpalać całą salę. Wtedy z pewnością by nas rozdzielili, a do tego nie mogę dopuścić. - Nie mogę przestać się tobą zachwycać - dodaję jeszcze, usłyszawszy kolejne piękne słowa. Wzdycham sobie marzycielsko, przyciskam cię do siebie, nie mogąc wyjść z podziwu dla twego męstwa, odwagi oraz odpowiedzialności. Naprawdę musisz dojrzewać, jestem taka dumna! Kolejne łzy wzruszenia przetaczają się po moich lekko zarumienionych policzkach, to silniejsze ode mnie.
- Z tym lustrem to akurat dobrze - mruczę trochę zażenowana, przypominając sobie jak beznadziejnie muszę się prezentować. - Ale reszta to święte słowa, takie rzeczy to powinny być w standardzie. Zupełnie nie rozumiem tych ohydnych warunków, jakie tu panują. Czy to taki problem zakupić perski dywan? Nie sądzę - mówię z wyraźnym zniesmaczeniem. Jak tak można? W ogóle nie dbają o pacjentów, to straszny skandal. Musimy chyba napisać skargę do dyrektora.
- Muszę - zaprzeczam. Muszę dziękować za wszystko, za wsparcie i zrozumienie. Nikt inny mi nie pozostał - i to akurat smutna prawda.
- A jakżeby inaczej - prycham na wspomnienie tamtego niewdzięcznego dziada. - Był okropny, już chyba nigdy nikomu nie pomogę. Tylko tobie - dodaję pewna siebie. Odgarniam włosy na plecy w pełnym wyższości geście. - Miałam narysować go oraz jego ukochaną w uścisku - dodaję już spokojniej, bez emocji. - Że niby ich złączyć na nowo. I chyba rzeczywiście mi się to udało - stwierdzam lekko zamyślona. Widocznie mam wielką moc. Może jestem Kupidynem?
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Był tak idealny, że swoją wspaniałością mógłby obdarować jeszcze i stu mężów, a straciłby niewiele, ledwie marny, niewarty wspomnienia procent swej perfekcji. Przystojny, czuły, troskliwy, bystry: wiedział, że nie grzeszy inteligencją, lecz przenikliwości nie potrafił sobie odmówić. I umiał zerknąć na siebie bez przymrużenia oczu, bez zasłonięcia wad wachlarzem niesamowicie długich rzęs, co tylko potwierdzało teorię wspaniałości. Zasługiwał na każdą pochwałę Odette, zasługiwał na nią. Szpetną, tak jak on w tej chwili; powoli zaczynał odczuwać drobne zmiany, pulsujące pod napiętą powłoką wypielęgnowanej, szlacheckiej skóry. O dziwo, nie przeszkadzała mu brzydota, nie wzdrygał się na myśl o dzieleniu obrzydliwej, zapleśniałej klitki z kimś jeszcze, nie bronił się nawet specjalnie przed ohydnym jedzeniem - a pannie Baudelaire wierzył na słowo - gotów wytrzymać tortury, byleby ulżyć w cierpieniu swej towarzyszce. Spotkała ją wszak ogromna niedola, nie byłby rycerzem, gdyby zlekceważył objawy smutki i żałości, krzywiące piękną twarzyczkę przejmującym bólem. Tęsknotą za wygodą, za beztroską i zabawą. Czyż Odette nie żyła jak on, do puli swych pewnych punktów dnia dodając jeszcze ciężką pracę nad swoim głosem? Która... też mogłaby przecież okazać się przyjemna. Może powinien ją nakłonić, by odwiedzała go wieczorami i śpiewała do snu? Albo żeby ćwiczyli w duecie, piejąc romantyczne pieśni, ckliwe ballady o nadobnych pannach i cnych wojownikach?
-Moja słodka Odette, proszę - rzekł uroczyście, chwytając ją za drobne dłonie, jakby chciał w ten sposób zapobiec wodospadowi komplementów. Wewnętrznie aż roztapiał się od bijącego od niej ciepła, ach, jakże rozkoszna to była słabość i jak uwielbiał się jej poddawać. Marcel nigdy nie był ascetą, lubił kobiece ciała i głosy, miękkie, otulające go opiekuńczą siatką czci. Panna Baudelaire nie stanowiła wyjątku... lecz wyróżniała się spośród kordonu niewiast, marzących o ciepłym wzorku Parkinsona i równie ciepłej dłoni, sunącej wzdłuż uda. Odette naprawdę go usidliła: z własnego wyboru władował się do siedliska paskudnej choroby, godząc się na zarażenie, kwarantanne i kompletnie nieprzystające szlachcicowi warunki mieszkaniowe, aby móc uspokajająco pogładzić dziewczę po złotych lokach. Skarb, nie mężczyzna! A ona, cóż... rzuciła na niego wili urok albo po prostu działała nieświadomie, podpuszczając Marcela do przyznania się przed samym sobą, że oto faktycznie stracił głowę. -to jest pikuś i każdy, powinien odważyć się na ten gest bez wahania. Potrzebowałaś mnie, więc o to jestem - uciął stanowczo, pieszczotliwie nawijając sobie na palec jasny kosmyk włosów swej lubej. Zrobiłby dla niej rzeczy straszniejsze, udowadniając szczere zamiary - na razie tyle musiało wystarczyć - och, kochana, mógłbym rzecz to samo o tobie - odparł Marcel, stanowczo obejmując Odette ramieniem, pasowała do niego, jego bark zdawał się idealną podpórką dla złotej główki. Tak samo jak szeroka pierś i wydatny obojczyk, taki zbieg okoliczności z pewnością oznaczał jasny sygnał. Byli sobie przeznaczeni - wiedziałem zawsze, że jesteś piękna i zdolna. Ale wykazałaś się prawdziwą odwagą i dobrocią. Gdyby to zależało ode mnie, przyznałbym ci Order Merlina.
Pierwszej klasy![/i - wykrzyknął w zachwycie, wzruszony bohaterskimi czynami Odette. Czy naprawdę krucha istotka dokonała więcej od niego, postawnego, brawurowego mężczyzny?
-Te skąpiradła wolą inwestować w swoje tajne badania. A niby jak pacjenci mają wyzdrowieć, skoro są trzymani w t a k i c h warunkach? Chyba mam uczulenie na ten szajs, wylany na podłogi. Toleruję tylko marmur lub żywe drewno, jeśli nie liczyć podłoży naturalnych - poskarżył się, jednocześnie drapiąc w szyję. Czy mu się zdawało, czy rzeczywiście alergia dała się we znaki?
-A może nas też tak narysujesz? Powiesiłbym takie płótno w jakimś ładnym miejscu - ogłosił. W sypialni? Już miał to zaproponować, gdy dotarło do niego, że to niezbyt dobry pomysł. Sypialnia za dużo widziała - nad kominkiem na przykład[/b] - uściślił, głaszcząc dłoń Odette. Namalowana miałaby swój urok, ale i tak wolał ją taką, choć pokrytą krostami.
-Moja słodka Odette, proszę - rzekł uroczyście, chwytając ją za drobne dłonie, jakby chciał w ten sposób zapobiec wodospadowi komplementów. Wewnętrznie aż roztapiał się od bijącego od niej ciepła, ach, jakże rozkoszna to była słabość i jak uwielbiał się jej poddawać. Marcel nigdy nie był ascetą, lubił kobiece ciała i głosy, miękkie, otulające go opiekuńczą siatką czci. Panna Baudelaire nie stanowiła wyjątku... lecz wyróżniała się spośród kordonu niewiast, marzących o ciepłym wzorku Parkinsona i równie ciepłej dłoni, sunącej wzdłuż uda. Odette naprawdę go usidliła: z własnego wyboru władował się do siedliska paskudnej choroby, godząc się na zarażenie, kwarantanne i kompletnie nieprzystające szlachcicowi warunki mieszkaniowe, aby móc uspokajająco pogładzić dziewczę po złotych lokach. Skarb, nie mężczyzna! A ona, cóż... rzuciła na niego wili urok albo po prostu działała nieświadomie, podpuszczając Marcela do przyznania się przed samym sobą, że oto faktycznie stracił głowę. -to jest pikuś i każdy, powinien odważyć się na ten gest bez wahania. Potrzebowałaś mnie, więc o to jestem - uciął stanowczo, pieszczotliwie nawijając sobie na palec jasny kosmyk włosów swej lubej. Zrobiłby dla niej rzeczy straszniejsze, udowadniając szczere zamiary - na razie tyle musiało wystarczyć - och, kochana, mógłbym rzecz to samo o tobie - odparł Marcel, stanowczo obejmując Odette ramieniem, pasowała do niego, jego bark zdawał się idealną podpórką dla złotej główki. Tak samo jak szeroka pierś i wydatny obojczyk, taki zbieg okoliczności z pewnością oznaczał jasny sygnał. Byli sobie przeznaczeni - wiedziałem zawsze, że jesteś piękna i zdolna. Ale wykazałaś się prawdziwą odwagą i dobrocią. Gdyby to zależało ode mnie, przyznałbym ci Order Merlina.
Pierwszej klasy![/i - wykrzyknął w zachwycie, wzruszony bohaterskimi czynami Odette. Czy naprawdę krucha istotka dokonała więcej od niego, postawnego, brawurowego mężczyzny?
-Te skąpiradła wolą inwestować w swoje tajne badania. A niby jak pacjenci mają wyzdrowieć, skoro są trzymani w t a k i c h warunkach? Chyba mam uczulenie na ten szajs, wylany na podłogi. Toleruję tylko marmur lub żywe drewno, jeśli nie liczyć podłoży naturalnych - poskarżył się, jednocześnie drapiąc w szyję. Czy mu się zdawało, czy rzeczywiście alergia dała się we znaki?
-A może nas też tak narysujesz? Powiesiłbym takie płótno w jakimś ładnym miejscu - ogłosił. W sypialni? Już miał to zaproponować, gdy dotarło do niego, że to niezbyt dobry pomysł. Sypialnia za dużo widziała - nad kominkiem na przykład[/b] - uściślił, głaszcząc dłoń Odette. Namalowana miałaby swój urok, ale i tak wolał ją taką, choć pokrytą krostami.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zero zobowiązań, beztroskie życie - oto, do czego dążymy, czego pragniemy ze wszech miar. Standard mojego istnienia nieco się obniżył odkąd uciekłam z Francji do Wielkiej Brytanii, ale nadal nie jest źle. Mam wujka, mam Marcela oraz mężczyzn, którzy skłonni są przychylić mi nieba jeśli odpowiednio ich zauroczę. Pięknym uśmiechem, trzepotem długich rzęs oraz słodkimi słówkami. Łatwiej jest wtedy, kiedy znają francuski, wtedy nie dukam tych gładkich przemówień niczym opóźnione w rozwoju dziecko. Niestety nie można mieć wszystkiego, zaś łamany angielski wcale nie jest tak ogromną przeszkodą jak może się to wydawać. Jednak doskonale wiem, że to wszystko jest niczym, całkowicie niewarte bez ciebie mój drogi - twoje poświęcenie dla mnie oraz dla innych to niezwykle cenny element codzienności. Taki, bez którego życie nie byłoby życiem, a bezowocną, smętną tułaczką bez perspektyw. Za to z poczuciem straty czegoś istotnego, ba, najważniejszego we własnej historii.
Wpatruję się w jego niezwykłe, przepiękne oczy i czuję cudowne ciepło w klatce piersiowej oraz w trzymanych przez niego mych dłoniach. Lekki rumieniec wstępuje na moją twarz pokrytą krostami - oby pozostało to niezauważone. Jeszcze Parkinson gotów byłby sobie coś pomyśleć kiedy to zupełnie nie tak. To z emocji, z wstydu, że nie mogę się z nim równać - nie w przypadku poziomu altruizmu. Ten jest u mnie na żałośnie niskim poziomie. Nie odważyłabym się użyć na przyjacielu swojego uroku, to byłby cios poniżej pasa, na który nie mogłabym sobie pozwolić. Na jawny przejaw braku szacunku względem mężczyzny, powiernika, najlepszego protektora. Nawet ja nie jestem tak okrutna!
- Niestety nie każdy - stwierdzam kręcąc głową, wzrok wbijając w swoje kolana. - Nie da się natomiast ukryć, że nie jesteś każdym mój miły. Jesteś jedyny w swoim rodzaju - protestuję nadal. Nie mogę i nie chcę zgodzić się z jego słowami. To nie tak, że gardzę jego zdaniem, po prostu muszę całkowicie oddać jego wspaniałość, wspaniałość zaś wymaga wielkich, pięknych słów, nawet patosu, ba, łez wzruszenia! Które ukrywają się w kącikach mych oczu, na razie skutecznie je hamując.
- Twe słowa znaczą dla mnie więcej niż jakiś kawałek metalu. Dziękuję, że mnie doceniasz - mówię bez ogródek. Trochę intensywnie mrugam sprawiając wrażenie opanowanego wstydliwością dziewczęcia. - Swoją drogą ty również na niego zasługujesz - dodaję kiwając z przekonaniem głową. W końcu takie poświęcenie także wymaga nagrody. - Och, zdecydowanie masz rację. Pewnie dążą do tego, żeby jak najwięcej pacjentów zachorowało, żeby musieli ich niby leczyć, a tak naprawdę testują na nich podejrzane specyfiki. Obłudnicy. Mogliby chociaż trochę zainwestować w zdrowie pacjentów, dbając właśnie o komfort wypoczynku - potwierdzam oburzona. Niestety nie wszyscy myślą tak jak my. Świat pełen jest świrów i degeneratów.
Wzburzenie szybko mija kiedy słyszę taką propozycję. Moja twarz czerwienieje jeszcze mocniej.
- Coś ty… to był uścisk… miłosny. - Ostatnie słowo niemal szepcę. - Za to mogę narysować nas w blasku chwały - proponuję już śmielej, starając się pozbyć zawstydzenia. - Wiesz co, jestem potwornie zmęczona. Spróbujmy chwilę się zdrzemnąć, chociaż w tych beznadziejnych warunkach będzie ciężko - rzucam z niesmakiem. Kładziemy się zatem na jednym łóżku, co jest dość… kłopotliwe oraz wstydliwe, ale musimy przetrwać te straszne czasy.
zt. x2
Wpatruję się w jego niezwykłe, przepiękne oczy i czuję cudowne ciepło w klatce piersiowej oraz w trzymanych przez niego mych dłoniach. Lekki rumieniec wstępuje na moją twarz pokrytą krostami - oby pozostało to niezauważone. Jeszcze Parkinson gotów byłby sobie coś pomyśleć kiedy to zupełnie nie tak. To z emocji, z wstydu, że nie mogę się z nim równać - nie w przypadku poziomu altruizmu. Ten jest u mnie na żałośnie niskim poziomie. Nie odważyłabym się użyć na przyjacielu swojego uroku, to byłby cios poniżej pasa, na który nie mogłabym sobie pozwolić. Na jawny przejaw braku szacunku względem mężczyzny, powiernika, najlepszego protektora. Nawet ja nie jestem tak okrutna!
- Niestety nie każdy - stwierdzam kręcąc głową, wzrok wbijając w swoje kolana. - Nie da się natomiast ukryć, że nie jesteś każdym mój miły. Jesteś jedyny w swoim rodzaju - protestuję nadal. Nie mogę i nie chcę zgodzić się z jego słowami. To nie tak, że gardzę jego zdaniem, po prostu muszę całkowicie oddać jego wspaniałość, wspaniałość zaś wymaga wielkich, pięknych słów, nawet patosu, ba, łez wzruszenia! Które ukrywają się w kącikach mych oczu, na razie skutecznie je hamując.
- Twe słowa znaczą dla mnie więcej niż jakiś kawałek metalu. Dziękuję, że mnie doceniasz - mówię bez ogródek. Trochę intensywnie mrugam sprawiając wrażenie opanowanego wstydliwością dziewczęcia. - Swoją drogą ty również na niego zasługujesz - dodaję kiwając z przekonaniem głową. W końcu takie poświęcenie także wymaga nagrody. - Och, zdecydowanie masz rację. Pewnie dążą do tego, żeby jak najwięcej pacjentów zachorowało, żeby musieli ich niby leczyć, a tak naprawdę testują na nich podejrzane specyfiki. Obłudnicy. Mogliby chociaż trochę zainwestować w zdrowie pacjentów, dbając właśnie o komfort wypoczynku - potwierdzam oburzona. Niestety nie wszyscy myślą tak jak my. Świat pełen jest świrów i degeneratów.
Wzburzenie szybko mija kiedy słyszę taką propozycję. Moja twarz czerwienieje jeszcze mocniej.
- Coś ty… to był uścisk… miłosny. - Ostatnie słowo niemal szepcę. - Za to mogę narysować nas w blasku chwały - proponuję już śmielej, starając się pozbyć zawstydzenia. - Wiesz co, jestem potwornie zmęczona. Spróbujmy chwilę się zdrzemnąć, chociaż w tych beznadziejnych warunkach będzie ciężko - rzucam z niesmakiem. Kładziemy się zatem na jednym łóżku, co jest dość… kłopotliwe oraz wstydliwe, ale musimy przetrwać te straszne czasy.
zt. x2
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
18.05
Szczerze powiedziawszy, Florence była mocno roztrzęsiona. Bardzo dużo wydarzyło się zaledwie w przeciągu jednego dnia - i choć większość z tych rzeczy mogła zaliczyć do pozytywnych, to jednak równanie nie sumowało się. Waga wydarzeń negatywnych była bardzo przytłaczająca - począwszy od tej przedziwnej anomalii, która ledwo poprzedniego dnia miała miejsce w lodziarni. Kiedy Florence wróciła na miejsce zdarzenia, lokal był oczywiście zamknięty i odcięty - żaden przypadkowy przechodzeń nie miał tam wstępu. Przedziwny stwór, który to spowodował całe to zdarzenie jakby wyparował. Florence miała nadzieję, że zabrali go aurorzy. Zabrali i rozprawili się z nim raz na zawsze. Im dłużej patrzyła na spustoszenie, którego dokonał golem, tym bardziej go nienawidziła i tym gorzej mu życzyła. Lodziarnia - jej ukochane maleństwo - została potraktowana w tak brutalny sposób! Kobieta po prostu usiadła na ziemi i płakała, kiedy oceniła skalę zniszczeń. Jeszcze bardziej dobijało ją poczucie winy - wciąż nie zyskała odpowiedzi czy jedna z jej pracownic nie została ranna z jej winy. A Joey? Chociaż Flo cieszyła się z ponownego spotkania z nim, miała też wyrzuty sumienia. Nie wylądowałby w szpitalu, gdyby nie zaszedł tamtego dnia by ją odwiedzić w pracy!
Czuła się zwyczajnie źle. Na duchu podnosił ją tylko fakt, że Wright nie został ranny zbyt mocno i lada dzień mieli go wypuścić. Lodziarnię też da się doprowadzić do porządku, golem na szczęście nie naruszył niczego w konstrukcji budynku, a więc również i jej mieszkanie ocalało. No i pod wieczór Florence dostała list od osoby, która zaginęła przed wieloma dniami - jej najbliższej przyjaciółki. Ulga z powodu jej odnalezienia znów wycisnęła z oczy Florence łzy - niestety, ostatnio Fortescue bardzo dużo płakała.
Jednakże w momencie, kiedy przyszła odwiedzić Josepha w szpitalu, oczy miała suche a twarz nawet pogodną. Zwołała już ludzi, którzy znali się na budownictwie i mieli ocenić fachowym okiem szkody w lodziarni, by później podjąć się jej naprawy. Żałowała tylko, że będzie musiała wydać pieniądze, za które miała kupić Floreanowi wycieczkę do Florencji.
- Czołem, bohaterze - odezwała się od progu sali. Zostawiła na szafce swoją torbę z domowym jedzeniem dla Josepha i podeszła bliżej, przywitać się z mężczyzną. - Jak się dziś czujesz?
Szczerze powiedziawszy, Florence była mocno roztrzęsiona. Bardzo dużo wydarzyło się zaledwie w przeciągu jednego dnia - i choć większość z tych rzeczy mogła zaliczyć do pozytywnych, to jednak równanie nie sumowało się. Waga wydarzeń negatywnych była bardzo przytłaczająca - począwszy od tej przedziwnej anomalii, która ledwo poprzedniego dnia miała miejsce w lodziarni. Kiedy Florence wróciła na miejsce zdarzenia, lokal był oczywiście zamknięty i odcięty - żaden przypadkowy przechodzeń nie miał tam wstępu. Przedziwny stwór, który to spowodował całe to zdarzenie jakby wyparował. Florence miała nadzieję, że zabrali go aurorzy. Zabrali i rozprawili się z nim raz na zawsze. Im dłużej patrzyła na spustoszenie, którego dokonał golem, tym bardziej go nienawidziła i tym gorzej mu życzyła. Lodziarnia - jej ukochane maleństwo - została potraktowana w tak brutalny sposób! Kobieta po prostu usiadła na ziemi i płakała, kiedy oceniła skalę zniszczeń. Jeszcze bardziej dobijało ją poczucie winy - wciąż nie zyskała odpowiedzi czy jedna z jej pracownic nie została ranna z jej winy. A Joey? Chociaż Flo cieszyła się z ponownego spotkania z nim, miała też wyrzuty sumienia. Nie wylądowałby w szpitalu, gdyby nie zaszedł tamtego dnia by ją odwiedzić w pracy!
Czuła się zwyczajnie źle. Na duchu podnosił ją tylko fakt, że Wright nie został ranny zbyt mocno i lada dzień mieli go wypuścić. Lodziarnię też da się doprowadzić do porządku, golem na szczęście nie naruszył niczego w konstrukcji budynku, a więc również i jej mieszkanie ocalało. No i pod wieczór Florence dostała list od osoby, która zaginęła przed wieloma dniami - jej najbliższej przyjaciółki. Ulga z powodu jej odnalezienia znów wycisnęła z oczy Florence łzy - niestety, ostatnio Fortescue bardzo dużo płakała.
Jednakże w momencie, kiedy przyszła odwiedzić Josepha w szpitalu, oczy miała suche a twarz nawet pogodną. Zwołała już ludzi, którzy znali się na budownictwie i mieli ocenić fachowym okiem szkody w lodziarni, by później podjąć się jej naprawy. Żałowała tylko, że będzie musiała wydać pieniądze, za które miała kupić Floreanowi wycieczkę do Florencji.
- Czołem, bohaterze - odezwała się od progu sali. Zostawiła na szafce swoją torbę z domowym jedzeniem dla Josepha i podeszła bliżej, przywitać się z mężczyzną. - Jak się dziś czujesz?
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Panie Wright, znowu się pan przekręcił! - młoda pielęgniarka (swoją drogą zupełnie niczego sobie) znowu stanęła w drzwiach sali numer dwa z podkładką pod kartki w jednej dłoni i jakąś butelczyną w drugiej, nerwowo potupując nogą. Z kieszeni fartucha wystawał koniec jej różdżki. Ściągnęła ciemne brewki aż jej się zrobiła niewielka zmarszczka pomiędzy nimi, różowe usteczka zacisnęła jednak tylko na chwilę. Wyglądała, jakby zaraz miała mu wymierzyć karę. Nie wiedzieć czemu właśnie taka podobała mu się najbardziej.
- Czy to oznacza, że rozpoczniesz reanimację, Yv? - spytał bezczelnie się z nią spoufalając, unosząc wyżej brwi i spoglądając na nią z dołu z wesołym uśmiechem na brodatej twarzy. Zabawna perspektywa, swoją drogą, do której zupełnie nie był przyzwyczajony.
Joe faktycznie się przekręcił. Jako że plecy ponoć mu się jeszcze do końca nie zagoiły, musiał leżeć na brzuchu, a, jak powszechnie wiadomo, leżenie na brzuchu twarzą do ściany, to nic zabawnego. Dlatego też, gdy tylko pielęgniarka wychodziła przekręcał się, by leżeć przodem do przejścia pomiędzy łóżkami, które biegło przez środek sali.
Niewybredny żart chyba nie przypadł kobiecie do gustu, bo jej kamienna twarzyczka nawet nie drgnęła. Niezła była... chociaż Joe był przekonany, że najzwyczajniej w świecie była doskonałą aktorką. W końcu ją złamie, ot co.
- "Siostro Yvonne" lub "panno Derwent" - poprawiła go z lekką irytacją w głosie już chyba po raz dziesiąty dzisiejszego dnia i jakiś setny licząc od dnia wczorajszego. Zmarszczka pomiędzy jej brewkami wyraźnie się pogłębiła. Nie zaszczyciła jego pytania odpowiedzią, podeszła za to, by obejrzeć czy bandaż na plecach dobrze się trzyma i nie przemókł krwią. Krwią, której, zgodnie z wyliczeniami Joey'a, nie powinno już być. Posmarowana wczoraj rana powinna być już ładnie zabliźniona na jego i tak pokiereszowanym grzbiecie, a on powinien móc bez najmniejszych przeciwwskazań wrócić spokojnie do domu.
Nie mógł. Nie mógł, co doprowadzało go do szału. Od wczoraj zdążył się tu już zanudzić na śmierć, na dodatek nie było go już na dwóch treningach (i nie będzie go na kolejnych), dostał wyjca (tak, wyjca!) od trenera i modlił się tylko, żeby nikt z przyjaciół nie dowiedział się, że tu leży, bo dobiliby go śmiechem. Trenerowi w sumie się nie dziwił, od kiedy anomalie zapanowały nad krajem, co chwilę brakuje zawodników na treningach. Nic dziwnego, że ten się wkurzał. A teraz jeszcze mimo notorycznego uczulania, żeby uważali, w szpitalu wylądował także i Joe.
- Nic mi nie jest, siostro, proszę mnie wypisać - zmienił ton czarując ją błagalnym spojrzeniem, ta jednak wyglądała na niewzruszoną.
- Wypisać może tylko uzdrowiciel. Powiedział trzy dni? To będą trzy dni i kropka - powiedziała ostro, kończąc dyskusję.
Joe momentalnie spochmurniał. Liczył na to, że jednak uda mu się coś w tym temacie ugrać, a wyglądało na to, że niewiele mu z tego.
- W życiu nie leżałem tyle ze względu na kilka szram na plecach - mruknął jak markotne dziecko.
- Z tym, że to nie kwestia szram, panie Wright - odparła, po czym zlustrowała go krytycznym wzrokiem, jakby zastanawiając się czy znów nie kazać mu się położyć twarzą do ściany.
- A kwestia czego?
Chyba uznała, że to i tak nie miałoby za wiele sensu, więc tylko westchnęła, pokręciła głową ze zrezygnowaniem, odwróciła się na pięcie i odeszła, kompletnie ignorując pytanie.
- Kwestia czego? - zawołał za nią. Nie odwróciła się, nawet nie zwolniła kroku. On zaś nie spuścił z niej wzroku dopóki nie zniknęła za rogiem. Zmełł w ustach przekleństwo.
Fakt, nie czuł się jakoś śpiewająco, od czasu do czasu pobolewała go głowa albo odczuwał mdłości, ale był pewny, że to od tego przetrzymywania go w szpitalu. Na samą myśl o kolejnych dwóch dniach spędzonych w tym miejscu, robiło mu się niedobrze. Przeklęci uzdrowiciele, warczał w myślach znów opierając głowę na swojej ręce. Dłuższą chwilę spoglądał jeszcze w stronę korytarza, ale szybko przyciężkie powieki zaczęły mu opadać. Czuł się znużony... ale to z pewnością wina nudy i bezczynności.
Nie zdążył zasnąć. Z tego dziwnego letargu wyrwał go znajomy głos i Joe momentalnie otworzył ślepia.
- Flo - uśmiechnął się wesoło. - Jesteś cała, co za ulga - dodał szczerze.
Wczorajszego dnia na zmianę rzygał, był badany, opatrywany, ewentualnie podawano mu jakieś obrzydliwe eliksiry (po których znów rzygał), a w przerwach zajęty był zagadywaniem do przechodzących pielęgniarek. Nawet jednak one nie potrafiły (albo nie chciały) mu powiedzieć jak się czuła Florence i czy w ogóle była w Mungu. Nikt mu też nie pozwolił wyjść z sali, a jakże. Szczerze nie znosił uzdrowicieli, naprawdę.
- Dobrze, ale złośliwcy nie chcą mnie jeszcze wypuścić - odpowiedział na pytanie krzywiąc się lekko. Od zawsze wiedział, że uzdrowiciele trochę za poważnie traktują swój zawód. Tak jakby od przetrzymania go dzień czy dwa w szpitalu miało zależeć jego życie. Idiotyzm. Przecież nic mu nie było! Za to od nieobecności na dwóch czy trzech (obecnie nawet na pięciu!) treningach, mógł zależeć wynik przyszłego meczu i dalszej klasyfikacji Zjednoczonych z Puddlemere. I co na to złośliwa uzdrowicielska brać?! Oczywiście, mieli to w głębokim poszanowaniu. "Uzdrowiciel powiedział trzy dni bezsensownego leżenia? Będą trzy dni bezsensownego leżenia" - nawet pielęgniarki były nastawione przeciwko niemu. Kibicują innej drużynie, czy może zostały przekupione? Ech, znów rozbolała go głowa.
Uniósł się na łokciach tak, by lepiej móc obserwować Florence ze swej leżącej pozycji. Leżenie na brzuchu znienawidził po tym jak go poparzył ten nieszczęsny smok podczas wyścigu. Wtedy musiał tak leżeć cholernie długo, a teraz znów to samo... pewnie właśnie od takiego leżenia bolała go głowa. Przeklęci uzdrowiciele, przez nich się rozchoruje! Rozchoruje, jak nic.
Odwrócił głowę, by chociaż kątem oka zerknąć na plecy. Te były dokładnie zawinięte idealnie białym bandażem. Joe dałby sobie łeb uciąć, że już nie krwawiły.
- A ty? - odbił piłeczkę lustrując ją dokładnie wzrokiem. - Wypuścili cię, szczęściaro - dodał uśmiechając się lekko.
- Czy to oznacza, że rozpoczniesz reanimację, Yv? - spytał bezczelnie się z nią spoufalając, unosząc wyżej brwi i spoglądając na nią z dołu z wesołym uśmiechem na brodatej twarzy. Zabawna perspektywa, swoją drogą, do której zupełnie nie był przyzwyczajony.
Joe faktycznie się przekręcił. Jako że plecy ponoć mu się jeszcze do końca nie zagoiły, musiał leżeć na brzuchu, a, jak powszechnie wiadomo, leżenie na brzuchu twarzą do ściany, to nic zabawnego. Dlatego też, gdy tylko pielęgniarka wychodziła przekręcał się, by leżeć przodem do przejścia pomiędzy łóżkami, które biegło przez środek sali.
Niewybredny żart chyba nie przypadł kobiecie do gustu, bo jej kamienna twarzyczka nawet nie drgnęła. Niezła była... chociaż Joe był przekonany, że najzwyczajniej w świecie była doskonałą aktorką. W końcu ją złamie, ot co.
- "Siostro Yvonne" lub "panno Derwent" - poprawiła go z lekką irytacją w głosie już chyba po raz dziesiąty dzisiejszego dnia i jakiś setny licząc od dnia wczorajszego. Zmarszczka pomiędzy jej brewkami wyraźnie się pogłębiła. Nie zaszczyciła jego pytania odpowiedzią, podeszła za to, by obejrzeć czy bandaż na plecach dobrze się trzyma i nie przemókł krwią. Krwią, której, zgodnie z wyliczeniami Joey'a, nie powinno już być. Posmarowana wczoraj rana powinna być już ładnie zabliźniona na jego i tak pokiereszowanym grzbiecie, a on powinien móc bez najmniejszych przeciwwskazań wrócić spokojnie do domu.
Nie mógł. Nie mógł, co doprowadzało go do szału. Od wczoraj zdążył się tu już zanudzić na śmierć, na dodatek nie było go już na dwóch treningach (i nie będzie go na kolejnych), dostał wyjca (tak, wyjca!) od trenera i modlił się tylko, żeby nikt z przyjaciół nie dowiedział się, że tu leży, bo dobiliby go śmiechem. Trenerowi w sumie się nie dziwił, od kiedy anomalie zapanowały nad krajem, co chwilę brakuje zawodników na treningach. Nic dziwnego, że ten się wkurzał. A teraz jeszcze mimo notorycznego uczulania, żeby uważali, w szpitalu wylądował także i Joe.
- Nic mi nie jest, siostro, proszę mnie wypisać - zmienił ton czarując ją błagalnym spojrzeniem, ta jednak wyglądała na niewzruszoną.
- Wypisać może tylko uzdrowiciel. Powiedział trzy dni? To będą trzy dni i kropka - powiedziała ostro, kończąc dyskusję.
Joe momentalnie spochmurniał. Liczył na to, że jednak uda mu się coś w tym temacie ugrać, a wyglądało na to, że niewiele mu z tego.
- W życiu nie leżałem tyle ze względu na kilka szram na plecach - mruknął jak markotne dziecko.
- Z tym, że to nie kwestia szram, panie Wright - odparła, po czym zlustrowała go krytycznym wzrokiem, jakby zastanawiając się czy znów nie kazać mu się położyć twarzą do ściany.
- A kwestia czego?
Chyba uznała, że to i tak nie miałoby za wiele sensu, więc tylko westchnęła, pokręciła głową ze zrezygnowaniem, odwróciła się na pięcie i odeszła, kompletnie ignorując pytanie.
- Kwestia czego? - zawołał za nią. Nie odwróciła się, nawet nie zwolniła kroku. On zaś nie spuścił z niej wzroku dopóki nie zniknęła za rogiem. Zmełł w ustach przekleństwo.
Fakt, nie czuł się jakoś śpiewająco, od czasu do czasu pobolewała go głowa albo odczuwał mdłości, ale był pewny, że to od tego przetrzymywania go w szpitalu. Na samą myśl o kolejnych dwóch dniach spędzonych w tym miejscu, robiło mu się niedobrze. Przeklęci uzdrowiciele, warczał w myślach znów opierając głowę na swojej ręce. Dłuższą chwilę spoglądał jeszcze w stronę korytarza, ale szybko przyciężkie powieki zaczęły mu opadać. Czuł się znużony... ale to z pewnością wina nudy i bezczynności.
Nie zdążył zasnąć. Z tego dziwnego letargu wyrwał go znajomy głos i Joe momentalnie otworzył ślepia.
- Flo - uśmiechnął się wesoło. - Jesteś cała, co za ulga - dodał szczerze.
Wczorajszego dnia na zmianę rzygał, był badany, opatrywany, ewentualnie podawano mu jakieś obrzydliwe eliksiry (po których znów rzygał), a w przerwach zajęty był zagadywaniem do przechodzących pielęgniarek. Nawet jednak one nie potrafiły (albo nie chciały) mu powiedzieć jak się czuła Florence i czy w ogóle była w Mungu. Nikt mu też nie pozwolił wyjść z sali, a jakże. Szczerze nie znosił uzdrowicieli, naprawdę.
- Dobrze, ale złośliwcy nie chcą mnie jeszcze wypuścić - odpowiedział na pytanie krzywiąc się lekko. Od zawsze wiedział, że uzdrowiciele trochę za poważnie traktują swój zawód. Tak jakby od przetrzymania go dzień czy dwa w szpitalu miało zależeć jego życie. Idiotyzm. Przecież nic mu nie było! Za to od nieobecności na dwóch czy trzech (obecnie nawet na pięciu!) treningach, mógł zależeć wynik przyszłego meczu i dalszej klasyfikacji Zjednoczonych z Puddlemere. I co na to złośliwa uzdrowicielska brać?! Oczywiście, mieli to w głębokim poszanowaniu. "Uzdrowiciel powiedział trzy dni bezsensownego leżenia? Będą trzy dni bezsensownego leżenia" - nawet pielęgniarki były nastawione przeciwko niemu. Kibicują innej drużynie, czy może zostały przekupione? Ech, znów rozbolała go głowa.
Uniósł się na łokciach tak, by lepiej móc obserwować Florence ze swej leżącej pozycji. Leżenie na brzuchu znienawidził po tym jak go poparzył ten nieszczęsny smok podczas wyścigu. Wtedy musiał tak leżeć cholernie długo, a teraz znów to samo... pewnie właśnie od takiego leżenia bolała go głowa. Przeklęci uzdrowiciele, przez nich się rozchoruje! Rozchoruje, jak nic.
Odwrócił głowę, by chociaż kątem oka zerknąć na plecy. Te były dokładnie zawinięte idealnie białym bandażem. Joe dałby sobie łeb uciąć, że już nie krwawiły.
- A ty? - odbił piłeczkę lustrując ją dokładnie wzrokiem. - Wypuścili cię, szczęściaro - dodał uśmiechając się lekko.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Florence nie miała pojęcia o co się w dzisiejszych dniach bardziej martwić - o każdego z przyjaciół po kolei, o własną lodziarnię czy też może o Floreana? Każde z nich stanowiło nieodłączny element jej życia. Zaczęła dostawać niemal regularnych migren, ilekroć pomyślała o którymś ze swoich powodów do niepokoju. W tym momencie jednak Joseph stanowił priorytet. Flo poświęciła swoją uwagę w całości jemu - w nocy poczucie winy, że to z jej powodu został ranny było tak duże, że nie mogła nawet zasnąć. Nie pomogła nawet miętowa herbata, która brat robił jej zawsze, ilekroć miała zszargane nerwy! Stała więc przy tych garach, czego wynikiem była pyszna (oby) potrawka, którą mu przyniosła.
Podobnie jak w przypadku Josepha, tak samo jej nie chcieli dokładnie powiedzieć, co było powodem, dla którego postanowili zatrzymać go w szpitalu aż na trzy dni. Przeżyła też niewielki szok, gdy usłyszała, że trafił na zakażenia magiczne. Zakażenia! Serce jej się ścisnęło, czyżby golem, który ich zaatakował, był jadowity?
Na jej twarzy pojawił się jednak niemrawy uśmiech ulgi - Joey wyglądał na całkiem żwawego, a to zawsze był dobry znak. Nawet jeśli bandaż na jego plecach wyglądał tak, jakby miał spędzić w szpitalu kolejny miesiąc.
- Dzięki tobie - odpowiedziała tylko, siadając obok. No i była to szczera prawda. Gdyby Joey nie zdecydował się osłonić Flo swoim ciałem, prawdopodobnie to ona by tu teraz leżała. A szczerze powiedziawszy, miała tego szpitala dosyć na kilka lat. Albo nawet kilkadziesiąt. Przecież jeszcze nie dalej niż tydzień temu, sama tutaj leżała! Chyba nawet w tej samej sali! Aż ją mroziło na to wspomnienie. - Miałam tylko kilka zadrapań i stłuczeń. - Wciąż nie mogła uwierzyć, że wyszła z tego całego wydarzenia w tak dobrym stanie. Kiedy przed oczami stawała jej strzaskana ręka jej pracownicy... Och, Florence miała zamiar później odwiedzić również ją. - Joey, chciałam cię... przeprosić... Ledwo przyszedłeś do mojej lodziarni... i teraz przeze mnie musisz tutaj leżeć.
Podobnie jak w przypadku Josepha, tak samo jej nie chcieli dokładnie powiedzieć, co było powodem, dla którego postanowili zatrzymać go w szpitalu aż na trzy dni. Przeżyła też niewielki szok, gdy usłyszała, że trafił na zakażenia magiczne. Zakażenia! Serce jej się ścisnęło, czyżby golem, który ich zaatakował, był jadowity?
Na jej twarzy pojawił się jednak niemrawy uśmiech ulgi - Joey wyglądał na całkiem żwawego, a to zawsze był dobry znak. Nawet jeśli bandaż na jego plecach wyglądał tak, jakby miał spędzić w szpitalu kolejny miesiąc.
- Dzięki tobie - odpowiedziała tylko, siadając obok. No i była to szczera prawda. Gdyby Joey nie zdecydował się osłonić Flo swoim ciałem, prawdopodobnie to ona by tu teraz leżała. A szczerze powiedziawszy, miała tego szpitala dosyć na kilka lat. Albo nawet kilkadziesiąt. Przecież jeszcze nie dalej niż tydzień temu, sama tutaj leżała! Chyba nawet w tej samej sali! Aż ją mroziło na to wspomnienie. - Miałam tylko kilka zadrapań i stłuczeń. - Wciąż nie mogła uwierzyć, że wyszła z tego całego wydarzenia w tak dobrym stanie. Kiedy przed oczami stawała jej strzaskana ręka jej pracownicy... Och, Florence miała zamiar później odwiedzić również ją. - Joey, chciałam cię... przeprosić... Ledwo przyszedłeś do mojej lodziarni... i teraz przeze mnie musisz tutaj leżeć.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Ostatnio zmieniony przez Florence Fortescue dnia 02.04.18 0:47, w całości zmieniany 1 raz
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Spokojnie, Josepha nie tak łatwo było złamać, a jakieś tam kamienne golemy rozwalające ściany, to dla niego pikuś, ot co. Flo w ogóle nie powinna się o niego martwić, przecież wiadomo, że szybciutko się z tego wyliże i wyjdzie ze szpitala i to prędzej niż później. Nigdy nie siedział w nim bowiem dłużej niż to było absolutnie konieczne. Nawet jeśli wciąż nie czuł się aż tak dobrze jak pozorował, to robił dobrą minę do złej gry i wmawiał i sobie i innym, że wszystko jest w porządku. Robił tak zawsze i póki co - działało.
Tym razem nie zamierzał nic innego i mimo zmęczenia uśmiechał się wesoło, a oczy mu błyszczały. Chwila z Florence i Joe zaraz zapomni o wszystkich swoich dolegliwościach (wywołanych oczywiście samym bezsensownym przebywaniem w szpitalu). Parsknął śmiechem na jej słowa i pokręcił głową.
- Spokojnie poradziłabyś sobie sama z tym monstrum - odparł pogodnie i zupełnie szczerze. W końcu z zaklęciami Florence radziła sobie lepiej od niego, a Joe mógłby się założyć, że znała ich też o niebo więcej.
Ulżyło mu w każdym razie, że dziewczyna wyszła z tego niemiłego spotkania tylko z zadrapaniami, a nie jak on. Wciąż pluł sobie w brodę, że zamiast użyć jakczłowiek czarodziej zaklęcia, on idiotycznie postanowił się zmierzyć z odłamkami. Gdyby lepiej czarował, z pewnością oboje byliby cali.
- Dobrze, że to tylko stłuczenia, może Florean mnie oszczędzi - skwitował wciąż wesoło. Odezwali się przy tym równocześnie: on i ona postanowiwszy go... przeprosić? Kiedy to do niego dotarło uniósł wyżej brwi. Nie, Josephowi nie przyszłoby nawet do głowy, żeby winić Florence za to, że znalazł się na tej sali. Już pomijając fakt, że przecież dziewczyna nie postanowiła sobie wyhodować kamiennego golema w lodziarni (chociaż nawet jeśli gdyby, to wciąż nie byłaby winna tego, że ten potwór ich zaatakował), ale... co to w ogóle za tok myślowy i łączenie jego wizyty w lodziarni z golemem i jeszcze przepraszanie Josepha za to? Co? Coś takiego mógł wymyślić tylko kobiecy umysł - inaczej sobie tego nie potrafił wytłumaczyć.
- Florence - odezwał się poważnie, kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku. - Nie masz mnie za co przepraszać. Anomalie to przecież nie twoja wina - powiedział dosadnie i z naciskiem, patrząc jej prosto w oczy. Pewnie lepiej by to brzmiało, gdyby stał albo chociaż siedział, a nie leżał obok niej na brzuchu jak jakiś wyrzucony na mieliznę mors, ale mniejsza o to. Cholerne anomalie to jej wina? No? Nie jej, więc sprawy nie było, tak? I oby to sobie dobrze zapamiętała, bo Joe wręcz sobie nie życzył, żeby się obwiniała o takie pierdoły.
- Oferma ze mnie i tyle - dodał już lekko, kiedy wcześniejsze jego słowa przebrzmiały. Przysunął się też i ściszywszy głos powiedział:
- Tylko nikomu o tym nie mów - puścił do niej perskie oko. Tego jeszcze brakowało, żeby ktokolwiek, a w szczególności przyjaciele dowiedzieli się, że zawsze niezawodny, najlepszy i niepokonany Joseph Wright sam z własnej i nieprzymuszonej woli przyznał, że jest ofermą!
Nie za długo jednak zaprzątał sobie tym głowę, bo w końcu doleciał do niego smakowity zapach. Wciągnął powietrze nosem wietrząc jak rasowy wyżeł i odwrócił łeb, zerkając na pakunek, który Flo nie tak dawno położyła na szafce obecnie znajdującej się gdzieś na wysokości jego stóp. Czasami faktycznie bardziej przypominał zwierzę niż człowieka, w szczególności jeśli rozchodziło się o jego zachowanie - nic chlubnego.
- Co przyniosłaś? - zapytał przenosząc wzrok z powrotem na Flo z uśmiechem już błąkającym mu się po brodatej mordzie.
Tym razem nie zamierzał nic innego i mimo zmęczenia uśmiechał się wesoło, a oczy mu błyszczały. Chwila z Florence i Joe zaraz zapomni o wszystkich swoich dolegliwościach (wywołanych oczywiście samym bezsensownym przebywaniem w szpitalu). Parsknął śmiechem na jej słowa i pokręcił głową.
- Spokojnie poradziłabyś sobie sama z tym monstrum - odparł pogodnie i zupełnie szczerze. W końcu z zaklęciami Florence radziła sobie lepiej od niego, a Joe mógłby się założyć, że znała ich też o niebo więcej.
Ulżyło mu w każdym razie, że dziewczyna wyszła z tego niemiłego spotkania tylko z zadrapaniami, a nie jak on. Wciąż pluł sobie w brodę, że zamiast użyć jak
- Dobrze, że to tylko stłuczenia, może Florean mnie oszczędzi - skwitował wciąż wesoło. Odezwali się przy tym równocześnie: on i ona postanowiwszy go... przeprosić? Kiedy to do niego dotarło uniósł wyżej brwi. Nie, Josephowi nie przyszłoby nawet do głowy, żeby winić Florence za to, że znalazł się na tej sali. Już pomijając fakt, że przecież dziewczyna nie postanowiła sobie wyhodować kamiennego golema w lodziarni (chociaż nawet jeśli gdyby, to wciąż nie byłaby winna tego, że ten potwór ich zaatakował), ale... co to w ogóle za tok myślowy i łączenie jego wizyty w lodziarni z golemem i jeszcze przepraszanie Josepha za to? Co? Coś takiego mógł wymyślić tylko kobiecy umysł - inaczej sobie tego nie potrafił wytłumaczyć.
- Florence - odezwał się poważnie, kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku. - Nie masz mnie za co przepraszać. Anomalie to przecież nie twoja wina - powiedział dosadnie i z naciskiem, patrząc jej prosto w oczy. Pewnie lepiej by to brzmiało, gdyby stał albo chociaż siedział, a nie leżał obok niej na brzuchu jak jakiś wyrzucony na mieliznę mors, ale mniejsza o to. Cholerne anomalie to jej wina? No? Nie jej, więc sprawy nie było, tak? I oby to sobie dobrze zapamiętała, bo Joe wręcz sobie nie życzył, żeby się obwiniała o takie pierdoły.
- Oferma ze mnie i tyle - dodał już lekko, kiedy wcześniejsze jego słowa przebrzmiały. Przysunął się też i ściszywszy głos powiedział:
- Tylko nikomu o tym nie mów - puścił do niej perskie oko. Tego jeszcze brakowało, żeby ktokolwiek, a w szczególności przyjaciele dowiedzieli się, że zawsze niezawodny, najlepszy i niepokonany Joseph Wright sam z własnej i nieprzymuszonej woli przyznał, że jest ofermą!
Nie za długo jednak zaprzątał sobie tym głowę, bo w końcu doleciał do niego smakowity zapach. Wciągnął powietrze nosem wietrząc jak rasowy wyżeł i odwrócił łeb, zerkając na pakunek, który Flo nie tak dawno położyła na szafce obecnie znajdującej się gdzieś na wysokości jego stóp. Czasami faktycznie bardziej przypominał zwierzę niż człowieka, w szczególności jeśli rozchodziło się o jego zachowanie - nic chlubnego.
- Co przyniosłaś? - zapytał przenosząc wzrok z powrotem na Flo z uśmiechem już błąkającym mu się po brodatej mordzie.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wierzyła aż tak mocno we własne siły. To znaczy, na co dzień była raczej pewną siebie kobietą, która większość napotykanych trudności pokonywała po uprzednim przeanalizowaniu, ale wydarzenie, które miało miejsce w lodziarni, było nadzwyczaj... niespotykane. Porównując do tego chociażby niespodziankę, którą na prima aprilis zrobił im Bercik... powiedzmy po prostu, że nie podzielała wcale optymizmu Joeya co do tego, czy sama dałaby radę stawić czoła temu golemowi. Nawet pomimo faktu, że była od niego lepsza w zaklęciach. Nie miała jednak zamiaru się dalej spierać, bo byłoby to zupełnie pozbawione sensu. Wiedziała, że nie wygra tej słownej potyczki, w końcu ciężko było Wrighta przegadać, a co dopiero przekonać do własnej racji, jeśli już coś sobie wbił do łba! Nie była to z resztą kwestia, o którą należało się spierać. Florence i tak przyszła mu okazać wdzięczność za osłonienie przed golemem i tak - chociażby przynosząc ten garnek żarcia. Jednakże co do kwestii przeprosin... tu już zamierzała być zdecydowanie bardziej uparta. Owszem, to nie jej winą były występujące teraz na świecie anomalie. To nie jej winą było, że w ścianie jej lodziarni zagnieździło się coś, co następnie postanowiło wybuchnąć i zamienić się w golema (gdyby wiedziała, zaraz wezwałaby kogoś, żeby pozbył się tego paskudztwa!). Ale jednak to ona zaciągnęła go na zaplecze, nieświadomie narażając na niebezpieczeństwo.
- Może i masz rację, ale nie leżałbyś tutaj teraz, gdyby nie ja - mruknęła, krzywiąc się. Naprawdę jej ulżyło, że Joey nie jest na nią zły. Doskonale przecież wiedziała, jak nienawidził leżenia w skrzydle szpitalnym za czasów szkoły, mimo że trafiał tam raz za razem - na pewno mu to zostało aż do dzisiaj. Być może też Florence czułaby nieco mniejszą winę, gdyby mężczyzna również został tylko poraniony. A tymczasem leżał na oddziale zakaźnym! - To się mogło skończyć dużo gorzej. Na pewno trzymają cię tutaj nie bez powodu. Te rany są poważne, czymś zainfekowane... - zaczęła wymieniać, próbując domyślić się, czemu Joey trafił akurat tutaj, jednocześnie starając się odgonić od siebie co gorsze scenariusze i pomysły, dotyczące rodzaju owego zakażenia. Kiedy jednak powtózyłą sobie znów, że miał tutaj spędzić tylko trzy dni, powoli się uspokoiła. Oby się tylko uzdrowiciele nie pomylili i faktycznie wystarczyły tylko trzy dni!
Westchnęła cicho, próbując poczerpać trochę siły z optymizmu Joeya. Podziwiała jego umiejętność robienia dobrej miny do złej gry. Sama próbowała często tak robić, ale skutki bywały różne. Tym razem jednak jakoś się jej udało - racjonalne rozumowanie również mówiło jej, że w tym wypadku wszystko będzie w porządku i w przeciągu kilku dni świat wróci do normy.
- Potrawkę. Tę, którą tak uwielbiałeś w Hogwarcie. A przynajmniej... mam nadzieję, że będzie smakować podobnie. Niespodzianka! - zdołała przywołać na twarz lekki uśmiech, podnosząc torbę i wydobywając z niej pojemnik z jedzeniem. Oby tylko uzdrowiciele nie zabronili mu tego jeść. Już widziała te szczenięce, smutne oczy Wrighta, gdyby zabrali mu jego ukochaną potrawkę!
- Może i masz rację, ale nie leżałbyś tutaj teraz, gdyby nie ja - mruknęła, krzywiąc się. Naprawdę jej ulżyło, że Joey nie jest na nią zły. Doskonale przecież wiedziała, jak nienawidził leżenia w skrzydle szpitalnym za czasów szkoły, mimo że trafiał tam raz za razem - na pewno mu to zostało aż do dzisiaj. Być może też Florence czułaby nieco mniejszą winę, gdyby mężczyzna również został tylko poraniony. A tymczasem leżał na oddziale zakaźnym! - To się mogło skończyć dużo gorzej. Na pewno trzymają cię tutaj nie bez powodu. Te rany są poważne, czymś zainfekowane... - zaczęła wymieniać, próbując domyślić się, czemu Joey trafił akurat tutaj, jednocześnie starając się odgonić od siebie co gorsze scenariusze i pomysły, dotyczące rodzaju owego zakażenia. Kiedy jednak powtózyłą sobie znów, że miał tutaj spędzić tylko trzy dni, powoli się uspokoiła. Oby się tylko uzdrowiciele nie pomylili i faktycznie wystarczyły tylko trzy dni!
Westchnęła cicho, próbując poczerpać trochę siły z optymizmu Joeya. Podziwiała jego umiejętność robienia dobrej miny do złej gry. Sama próbowała często tak robić, ale skutki bywały różne. Tym razem jednak jakoś się jej udało - racjonalne rozumowanie również mówiło jej, że w tym wypadku wszystko będzie w porządku i w przeciągu kilku dni świat wróci do normy.
- Potrawkę. Tę, którą tak uwielbiałeś w Hogwarcie. A przynajmniej... mam nadzieję, że będzie smakować podobnie. Niespodzianka! - zdołała przywołać na twarz lekki uśmiech, podnosząc torbę i wydobywając z niej pojemnik z jedzeniem. Oby tylko uzdrowiciele nie zabronili mu tego jeść. Już widziała te szczenięce, smutne oczy Wrighta, gdyby zabrali mu jego ukochaną potrawkę!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Joseph zmierzył przeciągłym, chmurnym spojrzeniem Flo. Nie, jak na dłoni było widać, że nie był zadowolony z jej słów. I oczywiście nie miał zamiaru dawać jej w tym temacie za wygraną.
- Mam rację - powiedział stanowczo, bez choćby cienia swojego zwyczajnego rozbawienia - i nie leżałbym tu teraz, gdyby nie tamta anomalia - poprawił ją jeszcze cierpliwie, a wiadomo, że kto jak kto, ale Joe nigdy nie odznaczał się cierpliwością.
To przez anomalię - a nie Florence - znalazł się tu, gdzie się znalazł. To już sobie chyba wyjaśnili, prawda? Taki kamienny golem mógł go zaatakować nie tylko na zapleczu lodziarni - mógł się oderwać od ściany w głównej sali między stolikami, albo z któregokolwiek innego budynku na Pokątnej. Przecież na to nie było reguły, prawda? Na tłuczek miało się większy wpływ niż na to i Joe o tym wiedział. Florence też, a na pewno już teraz, kiedy jej to wyraźnie powiedział.
Fakt pozostawał jednak faktem: nienawiść do leżenia w szpitalu pozostała w nim niezmienna aż po dzień dzisiejszy. Jedyne czego nie znosił bardziej od przebywania pod opieką uzdrowicielską, to mówienie, że znajduje się w gorszym stanie niż (w jego mniemaniu) w rzeczywistości. A ostatnio miał wrażenie, że robiono to notorycznie. Na dodatek Flo też zaczęła tą nieszczęsną litanię, na którą Joey przewrócił oczami. No, zupełnie jak on jakieś kilkanaście lat temu z przetrąconą od tłuczka ręką leżący w skrzydle szpitalnym po przegranym meczu z Puchonami.
- Nic mi nie jest - poinformował ją marudnie. - Dali mi to co zawsze, po ranach nie ma już śladu, a ten idiotyczny bandaż to tylko atrapa - dodał, bo był o tym święcie przekonany. - Założę się, że to tylko durne preteksty, żeby zatrzymać mnie na obserwacjach. Jak usłyszeli, że to od anomalii, to tylko czekają, żeby mi wyrosły nietoperze skrzydła czy coś - skrzywił się.
W zasadzie skrzydłami by nie pogardził, bo latanie zawsze w cenie, ale to leżenie doprowadzało go do szału. Świadomość, że najprawdopodobniej zajmuje jakiemuś potrzebującemu łóżko - również. Przecież spokojnie mógłby "leżeć" u siebie we własnym domu, prawda? Nikt by go, rzecz jasna, wtedy nie był w stanie utrzymać w posłaniu dłużej niż pięć minut, ale oficjalnie by odpoczywał, a to już uzdrowicielom powinno wystarczyć. Jak na złość nie wystarczało.
Że rany zainfekowane? Czym? Gruzem i pyłem? Puścił to mimo uszu, bo brzmiało mu to niedorzecznie. Zdecydowanie przychylał się do własnej wersji z uzdrowicielami szukającymi durnych pretekstów, żeby go więzić w szpitalu. Tak, optymizm to ważna rzecz.
A zmiana tematu jeszcze lepsza.
- Wykradłaś przepis z Hogwartu? - błysnął zębami w uśmiechu. - Pachnie dokładnie tak samo - przyznał znów wciągnąwszy powietrze nosem. Ten zapach budził wspomnienia, zdecydowanie. Kto by pomyślał, że Florence pamiętała jeszcze jak lubił to danie?
- Tylko nie pokazuj pielęgniarkom - ostrzegł, jakby czytał w jej myślach. Nawet wychylił się zza niej, żeby sprawdzić czy jakiejś nie ma na horyzoncie - nie było. Nie miał pojęcia czy pozwoliłyby mu jeść coś innego niż dostawał od nich i, szczerze mówiąc, wolał tego nie sprawdzać. Zamiast tego zaś wyciągnął już łapsko po pojemnik. Temu zapachowi przecież nie dało się oprzeć!
- Mam rację - powiedział stanowczo, bez choćby cienia swojego zwyczajnego rozbawienia - i nie leżałbym tu teraz, gdyby nie tamta anomalia - poprawił ją jeszcze cierpliwie, a wiadomo, że kto jak kto, ale Joe nigdy nie odznaczał się cierpliwością.
To przez anomalię - a nie Florence - znalazł się tu, gdzie się znalazł. To już sobie chyba wyjaśnili, prawda? Taki kamienny golem mógł go zaatakować nie tylko na zapleczu lodziarni - mógł się oderwać od ściany w głównej sali między stolikami, albo z któregokolwiek innego budynku na Pokątnej. Przecież na to nie było reguły, prawda? Na tłuczek miało się większy wpływ niż na to i Joe o tym wiedział. Florence też, a na pewno już teraz, kiedy jej to wyraźnie powiedział.
Fakt pozostawał jednak faktem: nienawiść do leżenia w szpitalu pozostała w nim niezmienna aż po dzień dzisiejszy. Jedyne czego nie znosił bardziej od przebywania pod opieką uzdrowicielską, to mówienie, że znajduje się w gorszym stanie niż (w jego mniemaniu) w rzeczywistości. A ostatnio miał wrażenie, że robiono to notorycznie. Na dodatek Flo też zaczęła tą nieszczęsną litanię, na którą Joey przewrócił oczami. No, zupełnie jak on jakieś kilkanaście lat temu z przetrąconą od tłuczka ręką leżący w skrzydle szpitalnym po przegranym meczu z Puchonami.
- Nic mi nie jest - poinformował ją marudnie. - Dali mi to co zawsze, po ranach nie ma już śladu, a ten idiotyczny bandaż to tylko atrapa - dodał, bo był o tym święcie przekonany. - Założę się, że to tylko durne preteksty, żeby zatrzymać mnie na obserwacjach. Jak usłyszeli, że to od anomalii, to tylko czekają, żeby mi wyrosły nietoperze skrzydła czy coś - skrzywił się.
W zasadzie skrzydłami by nie pogardził, bo latanie zawsze w cenie, ale to leżenie doprowadzało go do szału. Świadomość, że najprawdopodobniej zajmuje jakiemuś potrzebującemu łóżko - również. Przecież spokojnie mógłby "leżeć" u siebie we własnym domu, prawda? Nikt by go, rzecz jasna, wtedy nie był w stanie utrzymać w posłaniu dłużej niż pięć minut, ale oficjalnie by odpoczywał, a to już uzdrowicielom powinno wystarczyć. Jak na złość nie wystarczało.
Że rany zainfekowane? Czym? Gruzem i pyłem? Puścił to mimo uszu, bo brzmiało mu to niedorzecznie. Zdecydowanie przychylał się do własnej wersji z uzdrowicielami szukającymi durnych pretekstów, żeby go więzić w szpitalu. Tak, optymizm to ważna rzecz.
A zmiana tematu jeszcze lepsza.
- Wykradłaś przepis z Hogwartu? - błysnął zębami w uśmiechu. - Pachnie dokładnie tak samo - przyznał znów wciągnąwszy powietrze nosem. Ten zapach budził wspomnienia, zdecydowanie. Kto by pomyślał, że Florence pamiętała jeszcze jak lubił to danie?
- Tylko nie pokazuj pielęgniarkom - ostrzegł, jakby czytał w jej myślach. Nawet wychylił się zza niej, żeby sprawdzić czy jakiejś nie ma na horyzoncie - nie było. Nie miał pojęcia czy pozwoliłyby mu jeść coś innego niż dostawał od nich i, szczerze mówiąc, wolał tego nie sprawdzać. Zamiast tego zaś wyciągnął już łapsko po pojemnik. Temu zapachowi przecież nie dało się oprzeć!
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Westchnęła cicho, ale w tym westchnięciu kryło się zarówno lekkie zrezygnowanie jak i zalążek rozbawienia. Joey miał swoją rację i ona miała swoją rację.
- W takim razie chyba powinnam zabrać stąd tą potrawkę, bo przyniosłam ją w ramach przeprosin, a ty nie chcesz ich przyjąć. - zauważyła, jednak wbrew swoim słowom zaraz za naczyniem z torby wyciągnęła miskę oraz sztućce by móc mu nałożyć porcję.
Naprawdę wróciły do niej w tej chwili wspomnienia. Sytuacja taka jak teraz miała już przecież miejsce wiele, wiele razy. Florence nie raz wykradała jedzenie z sali głównej, żeby zanieść je siedzącemu w skrzydle szpitalnym Joeyowi. Nie raz i nie dwa przynosiła mu właśnie tę potrawkę! I zamierzała się teraz martwić o niego tak samo - a może nawet bardziej - niż za czasów szkoły. Już w Hogwarcie wiedziała, że znajomość z Wrightem była prawdziwą przyjaźnią. Nawet mimo że ich drogi na jakiś czas się rozeszły, nie pomyliła się! Jednak dopiero teraz Florence nauczyła się doceniać tych wyjątkowych przyjaciół. Joey był więc skazany na nią - chociaż może odrobinę nie z własnej winy. Florence sama nie była tego do końca świadoma, ale chyba próbowała trochę odbudować we własnych oczach obraz samej siebie jako przyjaciółki. Zawiodła Lily, kiedy dziewczyna najbardziej jej potrzebowała. Flo czuła więc, że musi jej to jakoś zadośćuczynić. I zamierzała to zrobić. A o innych najbliższych musiała dbać ze wszystkich sił. Żeby już nikogo więcej nie stracić. I żeby nikt nie uznał, że jej nie potrzebuje.
- Nie słyszałam jeszcze, żeby komuś od anomalii wyrosły nietoperze skrzydła - pokręciła głową - Ufam tutejszym uzdrowicielom. Szczególnie Adrienowi Carrowowi. Nie mówiłam ci wcześniej, ale nie tak dawno temu sama byłam tutaj pacjentką. - wyznała. Bardzo niechętnie wracała do tego wspomnieniami. Bycie zamkniętą w jednej sali na dwa tygodnie, bez możliwości nawet opuszczania pokoju, bez możliwości przytulenia Floreana (tak zaraźliwa była jej choroba!) była niczym tortura. Florence spoglądała więc na sytuację Joeya z lekkim pobłażaniem. On miał tu spędzić tylko trzy dni i chociaż pielęgniarki warczały na niego, że ma leżeć, to jednak mógł się poruszać po korytarzu, a dotknięcie czyjej dłoni nie skazywało drugiej osoby na tygodnie podobnych katuszy, do tych, które odczuwał mężczyzna.
- A tam od razu wykradłam. Dostałam. - owszem, niektóre przepisy na dania charakterystyczne dla uczt w Hogwarcie były trzymane w tajemnicy, ale akurat nie ten. Dostała go od sąsiadki, która z kolei miała jakąś krewną z Hogsmeade, a stamtąd do Hogwartu nie było daleko. Nie miała w sumie nawet pojęcia, czy ten przepis faktycznie pochodzi ze szkoły, ale skoro nos Joeya to potwierdził, mogła się tylko cieszyć. Nałożyła mu więc porządną porcję. Chociaż była za tym, że trzeba słuchać uzdrowicieli w większości przypadków, tak wiedziała, że nikomu jeszcze nie zaszkodził porządny posiłek. - No, to smacznego.
- W takim razie chyba powinnam zabrać stąd tą potrawkę, bo przyniosłam ją w ramach przeprosin, a ty nie chcesz ich przyjąć. - zauważyła, jednak wbrew swoim słowom zaraz za naczyniem z torby wyciągnęła miskę oraz sztućce by móc mu nałożyć porcję.
Naprawdę wróciły do niej w tej chwili wspomnienia. Sytuacja taka jak teraz miała już przecież miejsce wiele, wiele razy. Florence nie raz wykradała jedzenie z sali głównej, żeby zanieść je siedzącemu w skrzydle szpitalnym Joeyowi. Nie raz i nie dwa przynosiła mu właśnie tę potrawkę! I zamierzała się teraz martwić o niego tak samo - a może nawet bardziej - niż za czasów szkoły. Już w Hogwarcie wiedziała, że znajomość z Wrightem była prawdziwą przyjaźnią. Nawet mimo że ich drogi na jakiś czas się rozeszły, nie pomyliła się! Jednak dopiero teraz Florence nauczyła się doceniać tych wyjątkowych przyjaciół. Joey był więc skazany na nią - chociaż może odrobinę nie z własnej winy. Florence sama nie była tego do końca świadoma, ale chyba próbowała trochę odbudować we własnych oczach obraz samej siebie jako przyjaciółki. Zawiodła Lily, kiedy dziewczyna najbardziej jej potrzebowała. Flo czuła więc, że musi jej to jakoś zadośćuczynić. I zamierzała to zrobić. A o innych najbliższych musiała dbać ze wszystkich sił. Żeby już nikogo więcej nie stracić. I żeby nikt nie uznał, że jej nie potrzebuje.
- Nie słyszałam jeszcze, żeby komuś od anomalii wyrosły nietoperze skrzydła - pokręciła głową - Ufam tutejszym uzdrowicielom. Szczególnie Adrienowi Carrowowi. Nie mówiłam ci wcześniej, ale nie tak dawno temu sama byłam tutaj pacjentką. - wyznała. Bardzo niechętnie wracała do tego wspomnieniami. Bycie zamkniętą w jednej sali na dwa tygodnie, bez możliwości nawet opuszczania pokoju, bez możliwości przytulenia Floreana (tak zaraźliwa była jej choroba!) była niczym tortura. Florence spoglądała więc na sytuację Joeya z lekkim pobłażaniem. On miał tu spędzić tylko trzy dni i chociaż pielęgniarki warczały na niego, że ma leżeć, to jednak mógł się poruszać po korytarzu, a dotknięcie czyjej dłoni nie skazywało drugiej osoby na tygodnie podobnych katuszy, do tych, które odczuwał mężczyzna.
- A tam od razu wykradłam. Dostałam. - owszem, niektóre przepisy na dania charakterystyczne dla uczt w Hogwarcie były trzymane w tajemnicy, ale akurat nie ten. Dostała go od sąsiadki, która z kolei miała jakąś krewną z Hogsmeade, a stamtąd do Hogwartu nie było daleko. Nie miała w sumie nawet pojęcia, czy ten przepis faktycznie pochodzi ze szkoły, ale skoro nos Joeya to potwierdził, mogła się tylko cieszyć. Nałożyła mu więc porządną porcję. Chociaż była za tym, że trzeba słuchać uzdrowicieli w większości przypadków, tak wiedziała, że nikomu jeszcze nie zaszkodził porządny posiłek. - No, to smacznego.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Po jej słowach pewność siebie Josepha w momencie wyparowała pozostawiając mężczyznę z miną jednocześnie zaskoczoną i zrozpaczoną. Dosłownie jak mina dziecka, któremu właśnie zabrano lizaka. No bo jak to tak? Florence zgodzi się z nim, że nie ma go za co przepraszać i tak po prostu sprzątnie sprzed nosa potrawkę? Sprawa była naprawdę poważna! Tym bardziej, że jedzenie pachniało obłędnie! Cóż, wybór między postawieniem na swoim a potrawką był mimo wszystko prosty.
- Wcale nie mówię, że nie przyjmuję twoich przeprosin...! - zaprzeczył więc błyskawicznie posyłając przeciągłe spojrzenie pojemnikowi, a zaraz potem spoglądając na Flo. - Po prostu nie mam ci czego wybaczać... Ale przeprosiny przyjmę. - wyjaśnił i nawet uśmiechnął się na powrót lekko. - Potrawkę też - dodał czym prędzej, coby Florence nie miała żadnych wątpliwości znów zerkając na jedzenie i wyciągane przez przyjaciółkę sztućce i miskę. Faktycznie... tak jakby już kiedyś to widział. Tylko byli wtedy o wiele mniejsi i w Skrzydle Szpitalnym w Hogwarcie. Mimowolnie uśmiechnął się na to wspomnienie. Wtedy dopiero marzył o tym, by zostać w przyszłości profesjonalnym zawodnikiem quidditcha... choć czasami wątpił w to, że mu się to uda. Nawet on - urodzony optymista - miał wtedy świadomość, że profesjonalnie i zawodowo to regularnie trafiał do pielęgniarki, a nie do kaflem obręczy. Obecnie trochę się szala przesunęła na korzyść bramek, więc może nie było z nim tak źle...?
Tyle anomalii wokół, a Flo nie słyszała o nikim, kto dostałby nietoperzowych skrzydeł? Cóż, może Joseph będzie pierwszy, kto wie? O tym, że sam nie przepadał (to w sumie bardzo łagodne określenie) za wszystkimi uzdrowicielami, chyba nie musiał mówić. No dobra, może nie wszystkimi. Ale zdecydowanej większości nie ufał, a szczególnie tym, których nie znał. Jeśli już był w takim stanie, że sam uznawał, że potrzebuje pomocy, to zwracał się z tym najczęściej do Justine, ale, jak łatwo się domyślić, były to sporadyczne incydenty.
W każdym razie bardziej się skupił na kwestii pobytu Florence w szpitalu. Zmarszczył lekko brwi.
- Co się stało? Już wszystko w porządku? - zapytał, bo nawet nie przyszło mu do głowy, że może to niezbyt grzeczne z jego strony. Cóż, najwyżej Flo mu na to zwróci uwagę, nie? Osobiście rzadko bawił się w jakieś konwenanse. W gruncie rzeczy nie przemawiało przez niego wścibstwo, tylko troska o przyjaciółkę.
Za to bardzo skwapliwie przyjął od niej posiłek, by momentalnie zabrać się za pałaszowanie. Na leżąco. I to na leżąco na brzuchu, ale co tam. Za to spieszył się przy tym jakby go gnało stado buchorożców. W każdej chwili mogła przecież wpaść pielęgniarka i odebrać mu strawę, prawda?
- Na Merlina, Flo, powinnaś prowadzić całą restaurację, a nie tylko lodziarnię! - westchnął z podziwem w wolnym od przeżuwania czasie. Minę miał za to przez cały czas rozanieloną. W sumie nic dziwnego - w szpitalu poili go tylko i wyłącznie tymi wstrętnymi eliksirami, po których dostawał mdłości i wymiotował, o porządnym posiłku mógł tylko marzyć. Terroryści, a nie uzdrowiciele.
- To w związku z tymi anomaliami pierwszomajowymi? - dodał znów nawiązując do jej pobytu w szpitalu. Choć nie udało im się specjalnie porozmawiać podczas jego wizyty w lodziarni, to coś tam jednak zakodował.
- Pszenoszło cie do ciczy czy czoś...? - zapytał tym razem z pełnymi ustami. Nie był pewny czy dobrze pamiętał o tej dziczy. Ten golem i tak dalej...
- Wcale nie mówię, że nie przyjmuję twoich przeprosin...! - zaprzeczył więc błyskawicznie posyłając przeciągłe spojrzenie pojemnikowi, a zaraz potem spoglądając na Flo. - Po prostu nie mam ci czego wybaczać... Ale przeprosiny przyjmę. - wyjaśnił i nawet uśmiechnął się na powrót lekko. - Potrawkę też - dodał czym prędzej, coby Florence nie miała żadnych wątpliwości znów zerkając na jedzenie i wyciągane przez przyjaciółkę sztućce i miskę. Faktycznie... tak jakby już kiedyś to widział. Tylko byli wtedy o wiele mniejsi i w Skrzydle Szpitalnym w Hogwarcie. Mimowolnie uśmiechnął się na to wspomnienie. Wtedy dopiero marzył o tym, by zostać w przyszłości profesjonalnym zawodnikiem quidditcha... choć czasami wątpił w to, że mu się to uda. Nawet on - urodzony optymista - miał wtedy świadomość, że profesjonalnie i zawodowo to regularnie trafiał do pielęgniarki, a nie do kaflem obręczy. Obecnie trochę się szala przesunęła na korzyść bramek, więc może nie było z nim tak źle...?
Tyle anomalii wokół, a Flo nie słyszała o nikim, kto dostałby nietoperzowych skrzydeł? Cóż, może Joseph będzie pierwszy, kto wie? O tym, że sam nie przepadał (to w sumie bardzo łagodne określenie) za wszystkimi uzdrowicielami, chyba nie musiał mówić. No dobra, może nie wszystkimi. Ale zdecydowanej większości nie ufał, a szczególnie tym, których nie znał. Jeśli już był w takim stanie, że sam uznawał, że potrzebuje pomocy, to zwracał się z tym najczęściej do Justine, ale, jak łatwo się domyślić, były to sporadyczne incydenty.
W każdym razie bardziej się skupił na kwestii pobytu Florence w szpitalu. Zmarszczył lekko brwi.
- Co się stało? Już wszystko w porządku? - zapytał, bo nawet nie przyszło mu do głowy, że może to niezbyt grzeczne z jego strony. Cóż, najwyżej Flo mu na to zwróci uwagę, nie? Osobiście rzadko bawił się w jakieś konwenanse. W gruncie rzeczy nie przemawiało przez niego wścibstwo, tylko troska o przyjaciółkę.
Za to bardzo skwapliwie przyjął od niej posiłek, by momentalnie zabrać się za pałaszowanie. Na leżąco. I to na leżąco na brzuchu, ale co tam. Za to spieszył się przy tym jakby go gnało stado buchorożców. W każdej chwili mogła przecież wpaść pielęgniarka i odebrać mu strawę, prawda?
- Na Merlina, Flo, powinnaś prowadzić całą restaurację, a nie tylko lodziarnię! - westchnął z podziwem w wolnym od przeżuwania czasie. Minę miał za to przez cały czas rozanieloną. W sumie nic dziwnego - w szpitalu poili go tylko i wyłącznie tymi wstrętnymi eliksirami, po których dostawał mdłości i wymiotował, o porządnym posiłku mógł tylko marzyć. Terroryści, a nie uzdrowiciele.
- To w związku z tymi anomaliami pierwszomajowymi? - dodał znów nawiązując do jej pobytu w szpitalu. Choć nie udało im się specjalnie porozmawiać podczas jego wizyty w lodziarni, to coś tam jednak zakodował.
- Pszenoszło cie do ciczy czy czoś...? - zapytał tym razem z pełnymi ustami. Nie był pewny czy dobrze pamiętał o tej dziczy. Ten golem i tak dalej...
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Och, czasami Joey był taki prosty do rozgryzienia. Kiedy tylko zobaczyła jego minę, już wiedziała, że wygrała tę potyczkę. Niby męski honor taka ważna rzecz, ale jednak faceci potrafili schować swoją dumę do kieszeni - w dogodnych dla siebie momentach! Florence tylko zaśmiała się cicho w odpowiedzi na słowa Wrighta. I tak zamierzała mu oczywiście to jedzenie dać. Ale chyba drażnienie się z nim weszło jej w krew tak, że nie potrafiła go sobie odpuścić, pomimo kilku lat rozłąki.
- Och dziękuję! Cieszę się, że ci smakuje. Ale jednak zostanę przy lodziarni - uśmiechnęła się, słysząc komplement. Joey zawsze był taki miły. Chociaż naturalnie, wiedziała, że gotuje całkiem nieźle! Nie sądziła jednak, żeby jej umiejętności były na tyle duże, by zaraz miała otwierać całą restaurację!
- To dłuższa historia. - jakie to było ironiczne... to co spotkało ją w wyniku anomalii (przynajmniej do czasu ataku dziwacznego golema utworzonego z gruzów jej ściany) było zdecydowanie mniej dotkliwe, niż powód jej wcześniejszego pobytu w szpitalu. - Chociaż tak, pierwszego maja anomalie też mi dokuczyły. Wyniosło mnie... na wyspę Wight. Wyniosło i poparzyło lekko. Razem ze mną wylądowała tam też inna kobieta, była w lepszym stanie ode mnie, więc szybko wezwała pomoc. Ale to nie był główny powód mojego pobytu w szpitalu.
Jak Florence próbowała się nad tym dłużej zastanawiać, przychodziły jej na myśl pomysły, że może przedziwna wyprawa do zaczarowanego lasu, którą odbyła za pomocą świstoklika, którym było nowe wydanie baśni Barda Beedle'a, miała coś wspólnego z pierwszomajowym wybuchem... chociaż miało to wszystko miejsce jeszcze w kwietniu. Może było to swoistą zapowiedzią tego, że magia zacznie wkrótce wyprawiać przedziwne figle, utrudniające czarodziejom życie? Nie miała pojęcia, chociaż przeczucie podpowiadało jej, że jednak były to dwie odrębne sprawy.
- Za to wcześniej zaraziłam się... ech... groszopryszczką. - mogłaby mu zacząć opowiadać o świstoklikach, lesie, ratowaniu bajarza, Baśni i tym podobnych rzeczach, ale czuła, że było to wszystko nieco zbyt skomplikowane. Poza tym, wszystko już dawno minęło i Florence niemal o tym zapomniała. Albo raczej - nie chciała pamiętać. Niemal chodziła po ścianach, tak mocno doskwierała jej bezczynność, gdy była tutaj zamknięta przez dwa tygodnie. Może w ogóle nie powinna mu mówić o tej chorobie zakaźnej, nie chciała go przecież martwić. Ale z drugiej strony, nie chciała go okłamywać - należało mu się więc krótkie wyjaśnienie - nie ważne jak okrojone by ono nie było.
- Och dziękuję! Cieszę się, że ci smakuje. Ale jednak zostanę przy lodziarni - uśmiechnęła się, słysząc komplement. Joey zawsze był taki miły. Chociaż naturalnie, wiedziała, że gotuje całkiem nieźle! Nie sądziła jednak, żeby jej umiejętności były na tyle duże, by zaraz miała otwierać całą restaurację!
- To dłuższa historia. - jakie to było ironiczne... to co spotkało ją w wyniku anomalii (przynajmniej do czasu ataku dziwacznego golema utworzonego z gruzów jej ściany) było zdecydowanie mniej dotkliwe, niż powód jej wcześniejszego pobytu w szpitalu. - Chociaż tak, pierwszego maja anomalie też mi dokuczyły. Wyniosło mnie... na wyspę Wight. Wyniosło i poparzyło lekko. Razem ze mną wylądowała tam też inna kobieta, była w lepszym stanie ode mnie, więc szybko wezwała pomoc. Ale to nie był główny powód mojego pobytu w szpitalu.
Jak Florence próbowała się nad tym dłużej zastanawiać, przychodziły jej na myśl pomysły, że może przedziwna wyprawa do zaczarowanego lasu, którą odbyła za pomocą świstoklika, którym było nowe wydanie baśni Barda Beedle'a, miała coś wspólnego z pierwszomajowym wybuchem... chociaż miało to wszystko miejsce jeszcze w kwietniu. Może było to swoistą zapowiedzią tego, że magia zacznie wkrótce wyprawiać przedziwne figle, utrudniające czarodziejom życie? Nie miała pojęcia, chociaż przeczucie podpowiadało jej, że jednak były to dwie odrębne sprawy.
- Za to wcześniej zaraziłam się... ech... groszopryszczką. - mogłaby mu zacząć opowiadać o świstoklikach, lesie, ratowaniu bajarza, Baśni i tym podobnych rzeczach, ale czuła, że było to wszystko nieco zbyt skomplikowane. Poza tym, wszystko już dawno minęło i Florence niemal o tym zapomniała. Albo raczej - nie chciała pamiętać. Niemal chodziła po ścianach, tak mocno doskwierała jej bezczynność, gdy była tutaj zamknięta przez dwa tygodnie. Może w ogóle nie powinna mu mówić o tej chorobie zakaźnej, nie chciała go przecież martwić. Ale z drugiej strony, nie chciała go okłamywać - należało mu się więc krótkie wyjaśnienie - nie ważne jak okrojone by ono nie było.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Joe z pewnością nie widział całej sprawy w taki sposób. Każdy wie, że męska duma i honor nie mają nic wspólnego z jedzeniem. I kładzenie tych wartości (bo dobre jedzenie to również wartość, a jakże) na wadze nie ma najmniejszego sensu. Przynajmniej w przypadku Joe jedno nigdy nie mogło być ważniejsze od drugiego, a jednocześnie nie były sobie równe. To dwie kompletnie różne kwestie, ot co. No i... ostatecznie i tak postawił na swoim, prawda? Więc jego było na wierzchu, potrawkę też dorwał.
Wprawdzie nie udało mu się jej przekonać do założenia restauracji, ale... może to i lepiej? Dzięki temu Florence będzie miała więcej czasu. Więcej czasu na przykład na gotowanie jedzenie takiego jak to i go nim częstowanie.
Spróbował wzruszyć ramionami, ale... szybko zrezygnował, bo robienie tego na leżąco i tak nie miało najmniejszego sensu - nic nie byłoby widać. A sama lodziarnia rodzeństwa Fortescue też była rewelacyjna - nie było drugiej takiej, tego był akurat pewny.
- Ja mam czas - zauważył, kiedy wspomniała o dłuższej historii. Niestety miał czas. Całą masę czasu - trzy dni w szpitalu. Szczerze mówiąc, nie miałby nic przeciwko temu, gdyby Flo została tu z nim i przez cały ten czas opowiadała o tym co jej się przydarzyło. Wtedy ani by się oglądnął, a mógłby wyjść ze szpitala. W dobrym towarzystwie czas mija zupełnie inaczej i zdecydowanie przyjemniej.
Tak więc Joe zamienił się w słuch, choć równocześnie wrócił do pałaszowania (bo nigdy nie wiadomo, kiedy na salę może wparować pielęgniarka, prawda?) i pozwolił Florence opowiadać tą długą historię... która jego skromnym zdaniem aż tak długa wcale nie była. Co wcale nie znaczyło, że mniej emocjonująca.
- Aż tam cię przeniosło? - Joe prawie zakrztusił się jedzeniem na tą rewelację. Owszem, słyszał o teleportacjach podczas nocy pierwszomajowej, ale sądził, że nie wynosiły czarodziejów tak daleko. Całe szczęście w każdym razem, że Flo nie była tam sama i jakoś sobie obie poradziły z powrotem. Z szwankującą magią i całym chaosem wokół z pewnością i tak nie było to łatwe...
- Żałuję, że mnie tu wtedy nie było - mruknął po chwili zaskakująco poważnie jak na niego. Nadal jak sobie pomyślał, że był za granicą właśnie w tą noc i że bliscy i przyjaciele walczyli z tymi wszystkimi anomaliami, kiedy on nie miał o nich zielonego pojęcia... wzbierała w nim złość. Na siebie. Dziwaczne uczucie, doprawdy.
Ale mniejsza o to, bo już Flo wyrwała go z zadumy nad potrawką i to dosłownie jednym słowem.
- Groszopryszczką? - powtórzył po niej krzywiąc się lekko. I to bynajmniej nie dlatego, że wyobraził sobie dziewczynę całą w fioletowych bąblach.
- Długo cię tu trzymali? Ja bym po tygodniu chyba postradał zmysły! - potrząsnął głową omal nie wywalając jedzenia na podłogę. Jemu to się nie mieściło w głowie, bo to choróbsko było okropne właśnie dlatego, że nie można było nigdzie wychodzić i z tego co wiedział, mogło trwać bardzo, bardzo długo.
Wprawdzie nie udało mu się jej przekonać do założenia restauracji, ale... może to i lepiej? Dzięki temu Florence będzie miała więcej czasu. Więcej czasu na przykład na gotowanie jedzenie takiego jak to i go nim częstowanie.
Spróbował wzruszyć ramionami, ale... szybko zrezygnował, bo robienie tego na leżąco i tak nie miało najmniejszego sensu - nic nie byłoby widać. A sama lodziarnia rodzeństwa Fortescue też była rewelacyjna - nie było drugiej takiej, tego był akurat pewny.
- Ja mam czas - zauważył, kiedy wspomniała o dłuższej historii. Niestety miał czas. Całą masę czasu - trzy dni w szpitalu. Szczerze mówiąc, nie miałby nic przeciwko temu, gdyby Flo została tu z nim i przez cały ten czas opowiadała o tym co jej się przydarzyło. Wtedy ani by się oglądnął, a mógłby wyjść ze szpitala. W dobrym towarzystwie czas mija zupełnie inaczej i zdecydowanie przyjemniej.
Tak więc Joe zamienił się w słuch, choć równocześnie wrócił do pałaszowania (bo nigdy nie wiadomo, kiedy na salę może wparować pielęgniarka, prawda?) i pozwolił Florence opowiadać tą długą historię... która jego skromnym zdaniem aż tak długa wcale nie była. Co wcale nie znaczyło, że mniej emocjonująca.
- Aż tam cię przeniosło? - Joe prawie zakrztusił się jedzeniem na tą rewelację. Owszem, słyszał o teleportacjach podczas nocy pierwszomajowej, ale sądził, że nie wynosiły czarodziejów tak daleko. Całe szczęście w każdym razem, że Flo nie była tam sama i jakoś sobie obie poradziły z powrotem. Z szwankującą magią i całym chaosem wokół z pewnością i tak nie było to łatwe...
- Żałuję, że mnie tu wtedy nie było - mruknął po chwili zaskakująco poważnie jak na niego. Nadal jak sobie pomyślał, że był za granicą właśnie w tą noc i że bliscy i przyjaciele walczyli z tymi wszystkimi anomaliami, kiedy on nie miał o nich zielonego pojęcia... wzbierała w nim złość. Na siebie. Dziwaczne uczucie, doprawdy.
Ale mniejsza o to, bo już Flo wyrwała go z zadumy nad potrawką i to dosłownie jednym słowem.
- Groszopryszczką? - powtórzył po niej krzywiąc się lekko. I to bynajmniej nie dlatego, że wyobraził sobie dziewczynę całą w fioletowych bąblach.
- Długo cię tu trzymali? Ja bym po tygodniu chyba postradał zmysły! - potrząsnął głową omal nie wywalając jedzenia na podłogę. Jemu to się nie mieściło w głowie, bo to choróbsko było okropne właśnie dlatego, że nie można było nigdzie wychodzić i z tego co wiedział, mogło trwać bardzo, bardzo długo.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala numer dwa
Szybka odpowiedź