Ulica Henryka Kapryśnego
Ulica ta jest cicha i spokojna, rzadko kiedy bywają na niej jakiekolwiek tłumy. Z oddali dostrzec można przepływające Tamizą statki, a gdyby wytężyć wzrok jeszcze bardziej, dostrzegłoby się stąd jeden z urokliwych mostów tejże dzielnicy. Po obu stronach znajdują się liczne drzwi do klatek schodowych, a także mrowie maleńkich balkoników jak zwykle pełnych zielonych kwieci, które cudownie odcinają się na tle bieli ścian. Na samym końcu ulicy umiejscowiono warzywniak ze straganem najświeższych w całym Londynie warzyw, a także niewielki mugolski antykwariat. Wieczorami słychać tu bicie dzwonów pobliskiego kościoła, co jeszcze bardziej dopełnia tę miłą i uroczą atmosferę.
- Byłam odwiedzić antykwariat. Zawsze mi jakoś do niego nie po drodze, jednak dzisiaj nie trafiłam najlepiej – same muzyczne i książkowe bibeloty, które będą stały i się kurzyły – wzdycham ciężko, trochę zrezygnowana tym, że nie natrafiłam na żadną perełkę do swojej coraz to bardziej powiększającej się kolekcji. - Ruch jest coraz to większy. Ostatnio zatrudniłam dwóch nowych pracowników, w pojedynkę chyba musiałabym tam zamieszkać – śmieje się, ale w moim głosie można wyczuć nutkę dumy, że kawiarnia znalazła swoich zwolenników w magicznej części portu, gdzie wszystko było niesamowite – na tyle, że wybicie się to nie lada sztuka. - Nie chce jednak zapeszać, w takich interesach wszystko może się zmienić w ciągu miesiąca. Tak więc, kochana, musisz jak najszybciej do mnie wpaść i spróbować jednej z kaw. Cynthia Vanity ostatnio zrobiła dla mnie cudowne tarty truskawkowe, nie mam pojęcia, co ona tam dodaje, jednak w całym pomieszczeniu pachnie owocami – rozkładam bezradnie ręce, tajemna receptura pozostanie na zawsze sekretem panny Vanity, to oczywiste, jednak nie mogę udawać, że współpraca z jej cukiernią nie miała żadnego wpływu na ilość klienteli w lokalu. Co jest lepszego o wczesnym poranku niżeli croissant z jagodami i wielki kubek kawy?
No niestety, uporządkowanie zdecydowanie nie było mocną stroną Alice. Często zdarzało jej się tak wyłączać i potem nie ogarniać, co dokładnie się działo wokół niej, lub zapominać, gdzie coś zostawiła. Nieraz potrafiła przewrócić do góry nogami cały pokój w poszukiwaniu jakiejś rzeczy, którą gdzieś rzuciła i potem o tym zapomniała. Ale samochód jednak wypadałoby znaleźć, tym bardziej że nie należał do niej.
- Nie ma sprawy – zgodziła się. – I jeśli będziesz chciała, odwiozę cię później do domu, zawsze to szybciej niż powrót komunikacją miejską.
Dla niej nie stanowiło to żadnego problemu, a ostatnimi czasu zauważyła, że jej kuzynka, jak przystało na przedstawicielkę Elliottów, naprawdę się zmugolszczyła (Alice rzecz jasna nie znała prawdziwego stanu rzeczy).
- Chyba też kiedyś powinnam odwiedzić takie miejsce, mam wrażenie, że przeczytałam wszystkie swoje książki i przydałoby mi się coś nowego. Może czytałaś ostatnio coś ciekawego? – Alice uwielbiała książki mugoli, w Ameryce czytała tego sporo i oczywiście przywiozła swój niewielki zbiorek do Anglii, ale nie pogardziłaby jakimiś nowymi nabytkami, a w antykwariatach można było znaleźć ciekawe rzeczy po niższych cenach. – Miło słyszeć, że dobrze ci się powodzi. Oby tak dalej! – pogratulowała jej. – Oczywiście, że wpadnę. Jak mogłabym sobie odmówić okazji do słodkich przekąsek? Podjadę po pracy, obiecuję.
Mrugnęła do niej lekko; po pracy w ministerstwie często potrzebowała poprawiaczy humoru, więc wizyta w kawiarni będzie jak znalazł.
Skręciły w kolejną uliczkę. Wzdłuż niej stało kilka samochodów, jednak żaden nie przypominał wozu jej ojca.
- To chyba jednak nie tutaj... Na drugi raz muszę bardziej patrzeć, gdzie parkuję, tym bardziej, że teraz tak szybko się ściemnia – rzekła, rozglądając się.
Dopiero w kolejnej uliczce dopisało im szczęście.
- Och, tutaj jest! – powiedziała, z troską poklepując jasną maskę. Alice uwielbiała samochody, więc nie było w tym nic dziwnego. – To co, masz ochotę na podwózkę? Po drodze możemy jeszcze pogadać.
- Ostatnio wgłębiam się w mugolską fantastykę. Dorwałam historię o niziołkach zwanych Hobbitami, wyobrażasz sobie! Są tam krasnoludy, elfy, a nawet smoki. Czasami jestem pełna podziwu co do wyobraźni mugolskich autorów. Jeśli nie czytałaś, mogę ci pożyczyć – mówię z wyraźną fascynacją; nie udawałabym, jeśli by pomysł sam w sobie mi się nie podobał. Jako dla osoby urodzonej wśród magii, każda wizja świata pełnego czarów i magicznych stworzeń jest czymś niesamowitym – nieraz wywołuje śmiech, innym razem czyste zdziwienie. Pochwały mile łechtają moje ego, kawiarnia się udała, owszem, lecz nie powinnam popadać w samozachwyt – takie miejsca przeżywają wzloty i upadki, z których zdarza się im już nie powstać. - Wszystko jeszcze przede mną, nie chcę zapeszać, ale zapraszam, oczywiście – gdyby Alice przyprowadziła jakieś koleżanki z pracy, byłoby jeszcze milej – przypadkowo stałaby się żywą reklamą, której także potrzebowałam poza promocjami i wieczorkami z muzyką na żywo czy poezją.
Wędrujemy wśród uliczek, a gdy już wydaje się, że samochód wyparował w jakiś magiczny sposób, Alice w końcu go dostrzega. Nie przeszkadza mi to, lecz ciężko ukryć uśmiech. - Z chęcią skorzystam, naprawdę mam wrażenie, że do mieszkania dotarłabym przemoczona do suchej nitki – rzucam, otwierając sobie drzwi od strony pasażera i lokując się na skórzanych fotelach. - Długo wyrabia się pozwolenie na prowadzenie tego mugolskiego środku transportu? – pytam, gdy już poradziłam sobie z pasami, nie że nie ufam kuzynce, jednak nie chciałabym wylecieć przez szybę. A samo zainteresowanie… Może nie myślę o tym, by wyrabiać licencje, jednak kto wie, czy nie okaże się to konieczne, jeśli nie zrobię czegoś, by ściągnąć klątwę… O ile jest to jeszcze możliwe.
- Chyba to kiedyś czytałam, wydaje mi się, że pamiętam – powiedziała; będąc w Ameryce czytała sporo, praktycznie same mugolskie książki, gdyż wśród magicznych trudno było znaleźć teksty fabularne. A Alice nie przepadała za literaturą naukową, wolała się po prostu dobrze bawić. – Mugole mają naprawdę fascynującą wyobraźnię. – Alice zawsze była pełna podziwu; chociaż wieki temu przestali wierzyć w magię i nie znali jej, to potrafili kreować własne fikcyjne magiczne światy i to w tak ciekawy, fascynujący sposób. Miała spory ubaw, porównując ich wizje magii do tego, co sama znała i czasem znajdując jakieś podobieństwa. – Z tak wieloma rzeczami potrafią sobie radzić, mimo że nie potrafią czarować. – Wymyślili w końcu całe mnóstwo rzeczy, żeby ułatwić sobie życie na swój sposób, i z wielu z nich sama Alice także z przyjemnością korzystała. Jak choćby z samochodów, jak ten, do którego właśnie podeszła i otworzyła go za pomocą kluczyka.
- Jasne, podrzucę cię. Wskakuj – powiedziała, zachęcając Maisie by wsiadła do środka. Sama usadowiła się na miejscu kierowcy. – Żeby jeździć samochodem, trzeba zrobić specjalny kurs i potem zdać prawo jazdy. Ja zrobiłam to krótko po ukończeniu szkoły i zamieszkaniu w Ameryce. Gdy dostałam pozwolenie na jazdę ojciec kupił mi samochód i od tamtego czasu rzadko poruszałam się w inny sposób.
Teleportacja była szybsza, jednak Alice nieszczególnie za nią przepadała, odkąd kilka lat temu rozszczepiła się w dość nieprzyjemny sposób.
Uśmiechnęła się pod nosem i odpaliła wóz, po czym, rozejrzawszy się, ruszyła ulicą.
- Myślałaś o tym, żeby też nauczyć się jeździć? – spytała po chwili. – Jeśli chcesz, mogę zabrać cię kiedyś na jakieś polne drogi za miastem, żebyś mogła spróbować.
O tak, Alice bardzo chętnie pouczyłaby kuzynkę tej jakże ciekawej i przydatnej umiejętności. Chociaż tyle dobrze, że nie skręcała się na samą myśl o znalezieniu się w samochodzie, a wielu czarodziejów w Anglii wydawało się przerażonych na samą myśl o tym. Ale cóż, bycie Elliottem i posiadanie amerykańskich korzeni do czegoś zobowiązywało, prawda?
- Przypomnij mi, gdzie dokładnie teraz mieszkasz. – Była u Maisie parę razy, ale mogła się pogubić, tym bardziej, że teraz nie jechała od siebie, no i jej znajomość Londynu nadal nie była powalająca mimo że jeździła sporo, ale nie wszystkie uliczki znała na pamięć, wiadomo.
/kontynuujemy w mieszkaniu Maisie?
Styczniowe wieczory nigdy nie były ciepłe, dlatego i ten nie różnił się, smagając mrozem śmiałków, którzy zdecydowali się na późny powrót. A nie było ich teraz wielu. Bleach, jako jedna z niewielu wędrowała brukowaną, chociaż ostro oblodzoną uliczką, zamierzając jak najszybciej znaleźć się w osłoniętym od chłodu pomieszczeniu. Jednak pośpiech nie był tym, co ułatwiało sprawne dotarcie do celu, bo nim kobieta się obejrzała, runęła na ziemię, niefortunnie i nienaturalnie przekrzywiając stopę. Upadła twardo na bruk, czując bolesne pulsowanie w obitej kostce. Nawet jeśli nie był to poważny uraz a chwilowa niedyspozycja, to wciąż bolało i ciężko było się podnieść, a tym bardziej poruszać.
Niedaleko, po drugiej stronie ulicy wędrował kolejny, śpieszący się przechodzeń, którym była czarownica - Luna. Teraz, marzyła tylko o gorącym kubku herbaty i ciepłym łóżku, ale trudno było nie zauważyć jasnowłosej kobiety, która podnosiła się właśnie z ziemi. Czy Luna pomoże nieznajomej kobiecie? Czy Bleach poprosi o pomoc?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Szlag. Ulicą niesie się moje głośne i bardzo niecenzuralne słowo, a w zasadzie ich wiązanka, zwielokrotniona dziwnym echem. Nieliczni spacerowicze patrzą się na mnie wilkiem, zatykając dzieciom uszy, ale ja nic sobie z tego nie robię, próbując podnieść tyłek z oblodzonego chodnika. Zamiast efektownego i zgrabnego podniesienia się, funduję sobie jednak tylko kolejny nieprzyjemny upadek, tym razem z półwysokości. Syczę z bólu, bo niefortunnie obita kostka (chyba kostka) daje o sobie znać pulsującym bólem. Jestem pewna, że to nie skręcenie, ani zwichnięcie - chyba bym to zauważyła - ale zwykłe zbicie. Tym bardziej czuję się wściekła, że druga, trzecia i kolejne próby podźwignięcia się o własnych siłach kończą się fiaskiem. Nie przyznaję się jednak do porażki, choć chwilowo zaniechuję podjęcia się tego karkołomnego wysiłku. Postanawiam przeczekać, aż ból odrobinę minie, a wówczas doczołgać się do jakiegoś znaku drogowego, czy czegoś w tym rodzaju, aby podeprzeć się i tak jakoś powstać na nogi. Na szczęście znajduję się zaledwie o kilka przecznic od opuszczonego mieszkania, w którym urządziłam sobie tymczasowe schronienie. Tyle przekuśtykać raczej dam radę.
Jak przystało na styczeń, było zimno, a niebo ciemniało wyjątkowo szybko. Gdy Luna opuszczała pracę, właściwie zawsze było już ciemno. I choć zwykle wybierała teleportację lub sieć Fiuu, dzisiaj coś tknęło ją, by przejść kawałek pieszo, zażyć trochę świeżego powietrza, z którym zazwyczaj do czynienia miała głównie wtedy, gdy posyłano ją do zadań w terenie. Pomijając to, większość czasu spędzała zakopana w książkach. Spacer zdecydowanie jej nie zaszkodzi.
Tak czy inaczej, szła sobie jedną z podmiejskich ulic, poprawiając kaptur płaszcza, a następnie wsuwając zziębnięte dłonie do kieszeni. Marzyła o tym, by napić się ciepłej herbaty i zaszyć się w pokoju z nowym egzemplarzem „Horyzontów zaklęć”, ale właśnie wtedy jej uszu dobiegły głośne przekleństwa.
Rozejrzała się, dostrzegając kobietę – wyjątkowo wysoką, o jasnych, prawie białych włosach, która właśnie wywróciła się na oblodzonym chodniku i teraz próbowała podnieść się z powrotem. Jej sylwetka wydała się Lunie skądś znajoma, tak charakterystyczny wygląd musiał zapaść w pamięć. Widząc, że miała kłopoty, coś ją tknęło, by ruszyć w jej stronę, nawet nie dlatego, że sama wiedziała już z wyścigu na lodowisku, że takie upadki są nieprzyjemne, jej siniaki trzymały się do tej pory.
- Może w czymś pomóc? – zapytała jej. Mugolka, czarownica, to było nieistotne, zresztą... Myśli o niedawnym wyścigu na łyżwach w Dolinie Godryka i lądowaniu na lodzie nałożyły się na widok wysokiej kobiety o jasnych włosach i Luna już sobie przypomniała, skąd może ją znać. Ta kobieta była wśród uczestników, na pewno mignęła jej ta sylwetka podczas tego niefortunnego etapu, kiedy dała się wyprzedzić większości uczestników. Luna nie wiedziała o niej zupełnie nic, ale była gotowa jej pomóc, jeśli tylko ta wyrazi taką chęć.
-Tak, proszę - odpowiadam, uśmiechając się. Złośliwie, a jakże - zsuń się, lala, bo ludzie nie mogą przejść - burczę, choć to ja, nie ona tarasuję przejście. I to ja, nie ona, znajduję się w znacznie bardziej żałosnej sytuacji.
Skoro jednak kobieta miała siłę, żeby złorzeczyć i posyłać złośliwe uśmiechy, to chyba nie było z nią aż tak źle. W każdym razie, przynajmniej jej język nie ucierpiał podczas upadku. Inna sprawa mogła się mieć z dumą, ta nieraz potrafiła boleć mocniej niż obite ciało. Luna również czuła się niezręcznie, gdy na lodowisku wywróciła się siedem razy na jednym odcinku. Szczęśliwie nikogo z jej rodzeństwa tam nie było, bo pewnie lubiliby sobie żartować z jej niezdarności. Nieznajoma starała się jednak stwarzać pozory hardej i niezależnej.
- Cóż, to nie ja leżę teraz na chodniku – zauważyła, uśmiechając się blado i nieznacznie wzruszając ramionami. – Ale jeśli przeszkadzam to oczywiście mogę sobie pójść – dodała, bez cienia płochliwości i niepewności. Nadal była spokojna i opanowana, ale nie miała w zwyczaju się narzucać, jeśli ktoś wybitnie nie życzył sobie jej obecności. Póki co jednak czekała, obserwując nieznajomą z zainteresowaniem, jakby właśnie trafiła na wyjątkowo ciekawe stworzenie.
W końcu udaje mi się również wygrzebać z chodnika, choć nadal stoję niepewnie, chybocząc się na miękkich nogach. Z przykrością oglądam swoje trzęsące się odbicie w sklepowej witrynie, bo wyglądam jak człowiecza galareta, ale dzielnie utrzymuję się w pionie, tym dumnym, w jakim utrzymać się potrafi wyłącznie homo sapiens - na co jeszcze czekasz? - pytam bezczelnie ciemnowłosą dziewczynę, wpatrzoną we mnie jak w obrazek. Pewnie jest lesbijką albo handlarką Śnieżką, wzięła mnie za wilę i postanowiła wyrwać moje serce, żeby przerobić je na narkotyki. Doprawdy nie mam pojęcia, skąd we mnie takie myśli, aczkolwiek zbywam je szybko, podobnie jak staram się zbyć dziewczynę groźnym spojrzeniem.
Nie była też świadoma, jak jej obecność i zainteresowanie były odbierane przez nieznajomą, ale właściwie nieszczególnie o tym myślała, skupiona raczej na tym, by upewnić się, czy wszystko gra (dla spokoju własnego sumienia), a kiedy wyglądało na to, że tak, jej myśli znowu zaczęły krążyć wokół ciepłego koca, herbaty i ciekawej książki, które czekały na nią w domu.
- W takim razie pozostaje mi chyba tylko życzyć miłego wieczoru - powiedziała jeszcze, po czym uśmiechnęła się niezgrabnie i ruszyła powoli chodnikiem. Cóż, Luna nie należała do ludzi, którzy lubili narzucać się innym, gdy ci wyraznie nie życzyli sobie ich obecności i zainteresowania. No, trochę inną sprawą była praca i konieczność zmieniania wspomnień osobom, które zazwyczaj wcale tego nie chciały, ale teraz nie była w pracy, a jedynie zainteresowała się problemem mijanenj akurat nieznajomej kobiety.
-Będzie miły, jak zejdziesz sprzed mych butów - mruczę pod nosem, ciekawa, czy mówię na tyle głośno, aby mnie jeszcze usłyszała. Może nawet tego chcę? Matka zawsze mi powtarzała, żebym nie kusiła losu... a ja nigdy nie słuchałam. Jeśli trafiłam na temperamentną osóbkę, niewykluczone, że mogę nawet wypluć zęby. Jeśli nie, cóż, o własnych siłach dowlokę się do najbliższego moteliku, wysupłam drobne na łóżko na jedną noc i jeszcze przez kilka dni ze śmiechem będę wspominać napotkaną mimozę, która nawet nie potrafiła się postawić. Definitywnie szukam guza, wściekła na cały świat o to, że już jednego sobie nabiłam. Gorzej być już nie może, prawda?
Teraz jednak Luna stała kilka metrów dalej i nie czuła się w żaden sposób zagrożona ani spłoszona. Zachowywała dystans.
- Oczywiście – powiedziała. – Choć dla mnie również byłby milszy, gdybyś przestała złorzeczyć i zebrała się z tego chodnika. – Kolejny lekki, może nieco pobłażliwy uśmiech z jej strony.
-Goń się - warczę, oddalając się posuwistymi krokami, marząc tylko o ciepłym łóżku. Postanawiam jednak odwiedzić aptekę i nabyć chociażby bandaże, aby nie nabawić się gorszego urazu przez zwykłe zaniedbanie.
|Blicz ałt
| zt.