Ulica Henryka Kapryśnego
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulica Henryka Kapryśnego
Otoczona z obu stron uroczymi przyportowymi kamieniczkami ulica otrzymała swą nazwę na cześć Henryka Kapryśnego, jednego z najwybitniejszych siedemnastowiecznych czarodziejów, który zasłynął z licznych zwycięstw podczas wojny czarodziejów z olbrzymami. Dzielny mag bywał częstym gościem jednej z dwóch kamienic, gdzie mieszkała jedna z jego kochanek, a także mieszczącego się tutaj do dziś warsztatu miotlarskiego.
Ulica ta jest cicha i spokojna, rzadko kiedy bywają na niej jakiekolwiek tłumy. Z oddali dostrzec można przepływające Tamizą statki, a gdyby wytężyć wzrok jeszcze bardziej, dostrzegłoby się stąd jeden z urokliwych mostów tejże dzielnicy. Po obu stronach znajdują się liczne drzwi do klatek schodowych, a także mrowie maleńkich balkoników jak zwykle pełnych zielonych kwieci, które cudownie odcinają się na tle bieli ścian. Na samym końcu ulicy umiejscowiono warzywniak ze straganem najświeższych w całym Londynie warzyw, a także niewielki mugolski antykwariat. Wieczorami słychać tu bicie dzwonów pobliskiego kościoła, co jeszcze bardziej dopełnia tę miłą i uroczą atmosferę.
Ulica ta jest cicha i spokojna, rzadko kiedy bywają na niej jakiekolwiek tłumy. Z oddali dostrzec można przepływające Tamizą statki, a gdyby wytężyć wzrok jeszcze bardziej, dostrzegłoby się stąd jeden z urokliwych mostów tejże dzielnicy. Po obu stronach znajdują się liczne drzwi do klatek schodowych, a także mrowie maleńkich balkoników jak zwykle pełnych zielonych kwieci, które cudownie odcinają się na tle bieli ścian. Na samym końcu ulicy umiejscowiono warzywniak ze straganem najświeższych w całym Londynie warzyw, a także niewielki mugolski antykwariat. Wieczorami słychać tu bicie dzwonów pobliskiego kościoła, co jeszcze bardziej dopełnia tę miłą i uroczą atmosferę.
Wstawało słońce po to, by się potem schować przed księżycem, a gdy księżyc nudził się gonieniem słońca i szedł spać za drzewami, wtedy słońce przypominało sobie, że księżyca lubi. Więc szło go szukać, na próżno jednak, bo księżyc spał, wstawał zaś zawsze, gdy słońce samo odchodziło zebrać sił na następny dzień. - pamiętałam ten fragment bajki, który mama mi kiedyś opowiadała. O przygodzie dnia jutrzejszego. Zawsze mówiła, że to babcia opowiadała jej tą bajkę, że to była jej ulubiona i że miała do tego dar. Babcia miała dar, ale tej jednej konkretnej nigdy mi nie opowiadała. Mama za to tak, często. A ten fragment był moim ulubionych, chociaż nadal nie wiem dlaczego.
Ale chwileczkę. Po jabłka szłam przecież. Ochotę miałam poczuć ich kwaskowo-słodki smak na języku. Wgryźć się porządnie i z trzęsącymi uszami pożreć jedno albo dwa. Nie wiem czemu ta bajka przyszła mi na myśl. O coś musiało mi chodzić z nią przecież, tylko o co?
Zaraz, chwila, przecież ktoś prawie na mnie wpadł. A może to ja wpadłam na niego? Tak skupiłam się na odpowiednim pokonywaniu drogi, skacząc z jednej kostki na drugą, zmieniając przy tym nogę, że już kompletnie nie wiem, po czyjej stronie leży wina. I czy po którejś w ogóle. Bo przecież może ten taran nadchodzący z naprzeciwka wcale nie chciał. A co jeśli chciał, jeśli umyślnie tak na mnie naparł, panosząc się po chodniku, jakby do niego należał. A przecież nie należał do niego, do wszystkich należał. Każdy takie same prawo po nim chodzić miał.
-Hola. Hola. - mówię więc, chwilę po tym gdy ktoś mnie potrąca. I co z tego, że nie patrzyłam przed siebie. Przecież nie byłam aż tak mała. Dało się mnie zauważyć. Dało się mnie ominąć. Ale miałam przecież dowód, że się nie dało. Potrącił mnie ktoś i nawet nie przystanął. Nawet przepraszam nie powiedział. A ja nie zamierzałam tak tego zostawić. Nigdy nie zostawiałam - choć zdecydowanie częściej powinnam po prostu odpuścić i wzruszając ramionami iść dalej. Ale nie umiałam. Trochę tak, jakbym cały czas musiała się na czymś skupić. Poświęcać czemuś swoją uwagę, żeby nie zostawać na zbyt długo sama ze sobą. Ze swoimi myślami. Z przeklętą marą, która znów zaczynała wyścibiać nos na zewnątrz krainy zapomnienia, do której wrzuciłam ją kilka lat temu. Dlatego ciągle znajduję sobie zajęcia - choćby te najbardziej błahe. W domu też bywam rzadko, czuję jakbym dusiła się w otaczających mnie czterech ścianach, chociaż klaustrofobii nie mam. Dużo wiem, ale często gubię wątki. Dlatego wychodzę czasem na głupią. Tak jak teraz.
Już, mam. Potrącił mnie przecież ktoś. A ja nie mogłam tak tego zostawić. Zachwiałam się wtedy balansując na jednej nodze. W końcu łapiąc równowagę i odwracając się w stronę jegomościa, czy raczej jego pleców. Stoję tak chwilę patrząc jak odchodzi, jakby mnie widać nie było. Jakbym taką Nist była - niewidzialną dla innych. - Może jakieś przepraszam chociaż? - pytam, ale sama nie wiem, czy rzeczywiście jeszcze liczę na odpowiedź, czy po prostu chcę coś powiedzieć. Włosy nabierają zielonkawego odcieniu, bo coś mi tam w środku zabuzowało podnosząc lekko ciśnienie.
Ale chwileczkę. Po jabłka szłam przecież. Ochotę miałam poczuć ich kwaskowo-słodki smak na języku. Wgryźć się porządnie i z trzęsącymi uszami pożreć jedno albo dwa. Nie wiem czemu ta bajka przyszła mi na myśl. O coś musiało mi chodzić z nią przecież, tylko o co?
Zaraz, chwila, przecież ktoś prawie na mnie wpadł. A może to ja wpadłam na niego? Tak skupiłam się na odpowiednim pokonywaniu drogi, skacząc z jednej kostki na drugą, zmieniając przy tym nogę, że już kompletnie nie wiem, po czyjej stronie leży wina. I czy po którejś w ogóle. Bo przecież może ten taran nadchodzący z naprzeciwka wcale nie chciał. A co jeśli chciał, jeśli umyślnie tak na mnie naparł, panosząc się po chodniku, jakby do niego należał. A przecież nie należał do niego, do wszystkich należał. Każdy takie same prawo po nim chodzić miał.
-Hola. Hola. - mówię więc, chwilę po tym gdy ktoś mnie potrąca. I co z tego, że nie patrzyłam przed siebie. Przecież nie byłam aż tak mała. Dało się mnie zauważyć. Dało się mnie ominąć. Ale miałam przecież dowód, że się nie dało. Potrącił mnie ktoś i nawet nie przystanął. Nawet przepraszam nie powiedział. A ja nie zamierzałam tak tego zostawić. Nigdy nie zostawiałam - choć zdecydowanie częściej powinnam po prostu odpuścić i wzruszając ramionami iść dalej. Ale nie umiałam. Trochę tak, jakbym cały czas musiała się na czymś skupić. Poświęcać czemuś swoją uwagę, żeby nie zostawać na zbyt długo sama ze sobą. Ze swoimi myślami. Z przeklętą marą, która znów zaczynała wyścibiać nos na zewnątrz krainy zapomnienia, do której wrzuciłam ją kilka lat temu. Dlatego ciągle znajduję sobie zajęcia - choćby te najbardziej błahe. W domu też bywam rzadko, czuję jakbym dusiła się w otaczających mnie czterech ścianach, chociaż klaustrofobii nie mam. Dużo wiem, ale często gubię wątki. Dlatego wychodzę czasem na głupią. Tak jak teraz.
Już, mam. Potrącił mnie przecież ktoś. A ja nie mogłam tak tego zostawić. Zachwiałam się wtedy balansując na jednej nodze. W końcu łapiąc równowagę i odwracając się w stronę jegomościa, czy raczej jego pleców. Stoję tak chwilę patrząc jak odchodzi, jakby mnie widać nie było. Jakbym taką Nist była - niewidzialną dla innych. - Może jakieś przepraszam chociaż? - pytam, ale sama nie wiem, czy rzeczywiście jeszcze liczę na odpowiedź, czy po prostu chcę coś powiedzieć. Włosy nabierają zielonkawego odcieniu, bo coś mi tam w środku zabuzowało podnosząc lekko ciśnienie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Spacer wśród ciszy, świeżości i ciemności daje dużo ukojenia i przyjemności. Aż miało się ochotę iść dalej, kiedy to się czuje coś małego, co dotyka nóg. Rudzielec na chwilę otworzył oczy i spojrzał na intruza, który widząc przeszywający wzrok rudzielca, zaraz czmychnął do swej matki. Kilka sekund. Tyle wystarczyło, aby nie mógł wrócić do krainy swych myśli, by tkać nowe to drogi i ścieżki. Więc musiał zacząć na nowo. Z nowymi myślami, z nowymi pomysłami.
i tak by szedł, z zamkniętymi powiekami, z wesołym uśmiechem na twarzy, wspominając sobie błogie i wesołe dzieciństwo, zaraz na kogoś znów się natknął. Znów poczuł czyjś dotyk, kolejnego skrzata, lecz chciał to zignorować. Zrobił dwa kroki do przodu, kiedy usłyszał ten głos. TEN, SKRZACI głos. Zaraz rudzielec stanął i sekundę później odwrócił się na pięcie. Otworzył oczy.
- Skrzat? - zdziwił się, co wykazywał jego zdumiony ton głosu. Zaraz podszedł do niej złapał ją, chwytając rękoma pod jej pachy, aby nie upadła na lód. Zaraz też wykorzystałem ten fakt, i obrócił się - oczywiście trzymając Just pod pachami mocni - o 360 stopni. Ziuuu, fajnie było, czyż nie? Uśmiech, skrzaciku. Rudzielec uśmiechnął się wesoło pod nosem i gdy postawił dziewczynę - bo podczas obrotu musiał ją nieco podnieść, grawitacja i te sprawy - wykorzystując zarówno swój wzrok, jak i jej próbę orientacji, zwinął jej szalik z szyli, który był niedbale owiązany na dziewczęcej szyi. Ów szalik zaraz owinął sobie dłoń, którą podniósł wysoko i wesoło nią pomachał w stronę Tonks.
- Jak tam, nieśmiałki nadchodzą? - zażartował oczywiście, bo jakżeby mógł zaprzestać dokuczania starszej, lecz niższej Tonks, która jest szalona na swój jedyny sposób.
Niepowtarzalny sposób.
i tak by szedł, z zamkniętymi powiekami, z wesołym uśmiechem na twarzy, wspominając sobie błogie i wesołe dzieciństwo, zaraz na kogoś znów się natknął. Znów poczuł czyjś dotyk, kolejnego skrzata, lecz chciał to zignorować. Zrobił dwa kroki do przodu, kiedy usłyszał ten głos. TEN, SKRZACI głos. Zaraz rudzielec stanął i sekundę później odwrócił się na pięcie. Otworzył oczy.
- Skrzat? - zdziwił się, co wykazywał jego zdumiony ton głosu. Zaraz podszedł do niej złapał ją, chwytając rękoma pod jej pachy, aby nie upadła na lód. Zaraz też wykorzystałem ten fakt, i obrócił się - oczywiście trzymając Just pod pachami mocni - o 360 stopni. Ziuuu, fajnie było, czyż nie? Uśmiech, skrzaciku. Rudzielec uśmiechnął się wesoło pod nosem i gdy postawił dziewczynę - bo podczas obrotu musiał ją nieco podnieść, grawitacja i te sprawy - wykorzystując zarówno swój wzrok, jak i jej próbę orientacji, zwinął jej szalik z szyli, który był niedbale owiązany na dziewczęcej szyi. Ów szalik zaraz owinął sobie dłoń, którą podniósł wysoko i wesoło nią pomachał w stronę Tonks.
- Jak tam, nieśmiałki nadchodzą? - zażartował oczywiście, bo jakżeby mógł zaprzestać dokuczania starszej, lecz niższej Tonks, która jest szalona na swój jedyny sposób.
Niepowtarzalny sposób.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wędrowałam, a raczej próbowałam. Znaczy przez jakiś czas poruszałam się w stronę wymierzonego celu. To nic, że inaczej niż wszyscy. To nic, że po swojemu. I nawet nie przeszkadzały mi te krzywe spojrzenia innych ludzi. Znaczy, jeśli w ogóle je zauważałam. Głównie zajęta sobą i swoimi myślami, w których tyle się działo nie miałam czasu żeby sprawdzać kto na mnie patrzy. A patrzył kto chciał. Głównie gromiąc mnie spojrzeniem bo nie wypada albo nawet wyzywając jakoś bo może to pomoże. Ale mi wszystko wypadało. Od myśli przez usta, po dziwne zachowania, które nie raz już przyniosły mi wiele kłopotów. Nie przejmowałam się, tylko narzekałam wtedy na nie głośno. I też nic mi nie pomogło. Nie moją winą było to, że tak wielu ludzi straciło dystans do siebie. Że nie potrafili jak ludzie - czasem odpuścić na chwilę, by zrozumieć, że bycie beztroskim jak dziecko było najlepsze. Jak tak umiałam. Więc tak robiłam.
I to nie tak, że nie potrafiłam spoważnieć. Zrobić czegoś dokładnie i tak jak należało. Umiałam, przecież inaczej w życiu nie przydzielono by mnie do tego, by ratować innym życia. Byłam nieokrzesana i dziwna - ale tylko w swoim czasie wolnym. W tym drugim, zajętym przez prace koncentrowałam się mocno - co nie było łatwe bo natrętne niepotrzebne myśli zjawiały się zawsze, chyba tylko i wyłącznie po to, by mnie wkurzyć - dając z siebie nawet nie sto procent, a dwa razy tyle.
Ale drażniłam ludzi, wiedziałam, że tak - widziałam to w ich oczach. Nieszczęśliwie jednak dla niech, niewiele sobie z tego robiłam. W każdym razie, znów gdzieś uciekłam z myślami. Tak, wiem, skakanie, warzywniak. Dopiero jak się obrócił, to poznałam, że to Barry. Trudno było go poznać gdy tak stał plecami do niej, a na głowie miał czapkę, przez co nie dało się do od razu sklasyfikować jak jednego z Weasley'ów. Odwrócił się, wyzywając mnie od skrzata. Skrzywiłam się więc, a końcówki włosów zamigotały mi, barwiąc się ostatecznie na błękitno. Przez chwilę mierzyłam go spojrzeniem - musiałam uzupełnić dane w pamięci. Zmarniał coś, mimo, że ciało skrywał po kurtce, to wiedziałam. Zauważyłam po policzkach, jakby mniej zapadnięte je widziałam ostatnio. Ale nie miałam szansy na komentarz.
Leciałam. A może fruwałam. A bardziej to Barry kręcił mnie w kółko, trzymając mocno pod pachami. Zaśmiałam się, ale jednocześnie też na światło dzienne wydobył się jakoś pisk, bo jednak gdzieś w środku odrobinę strach mnie obleciał, że mnie puści. Zwłaszcza wtedy jak mi czapka spadła z głowy - myślałam, że jak ona polecę.
Ale nie poleciałam. Dzielnie mnie trzymał. Mocno. Pewnie. Nie było powodów do obaw.
Znów stałam na ziemi. Lot krótko trwał, ale przyjemny był. Odwrócił moją uwagę od tych policzków, na które to wcześniej patrzyłam, teraz już o nich nie pamiętałam, bo zabrał mi szalik, gdy celowałam w niego na powrót wzrokiem jeszcze lekko rozbieganym.
Spojrzałam na niego w końcu. A potem na mój szalik, który miał w dłoni i uniosłam jedną brew. Wielki był. Wysoki jak tyka jakaś. I chudy. Gdyby był chętny to na bank, założyłabym się, że na jego żebrach można zagrać, a nawet je wszystkie dokładnie policzyć. O! Można by konkurs zrobić. Quiz taki ile żeber ma człowiek. W sensie Barry. Ja bym nie brała udziału, bo wiem - miałam na szkoleniu. Ale sprawdzałabym czy inni wiedzą, albo czy liczyć potrafią. Potrząsnęłam lekko głową żeby wyrzuć te myśl z głowy i wrócić na odpowiednie tory. Zrobiłam dwa kroki w jego stronę, ale gdy spróbowałam sięgnąć po szalik, ten jeszcze wyżej rękę podniósł.
-Daj spokój Barry. - poprosiłam ładne, spoglądając na niego swoimi niebieskimi ślepiami. Spróbowałam raz jeszcze, odrobinę odrywając pięty od podłoża i stając na palcach. Szlag. Nadal za daleko. Znów zrobiłam dwa kroki, byłam już naprawdę blisko. Musiałam. Przecież o coś musiałam się oprzeć. Położyłam mu dłoń na klatce i wyciągnęłam się w górę jak najmocniej się dało - nadal na próżno. Wielki, pieprzony, sadysta - przemknęło mi przez głowę, pomimo, że w gruncie rzeczy go lubiłam. Odwróciłam wzrok od szalika wprost na niego, opadając na pięty. Dłoni nie ruszyłam. Spojrzałam na niego spod rzęs i uniosłam leciutko kącik różowych ust, które stały w lekkiej opozycji, to błękitnych w tej chwili włosów, których nie przykrywała zagubiona w czasie lotu czapka. Musiałam mocno unieść podbródek, żeby zogniskować spojrzenie na jego twarzy zamiast na guziki od płaszcza. - Dziękuję za pretekst. - mówię, mając w głowie nowy plan. Inny plan. Nie ruszyłam się. Nie zamierzałam. Spróbuję rozegrać to inaczej, ryzykowniej, może się uda.
I to nie tak, że nie potrafiłam spoważnieć. Zrobić czegoś dokładnie i tak jak należało. Umiałam, przecież inaczej w życiu nie przydzielono by mnie do tego, by ratować innym życia. Byłam nieokrzesana i dziwna - ale tylko w swoim czasie wolnym. W tym drugim, zajętym przez prace koncentrowałam się mocno - co nie było łatwe bo natrętne niepotrzebne myśli zjawiały się zawsze, chyba tylko i wyłącznie po to, by mnie wkurzyć - dając z siebie nawet nie sto procent, a dwa razy tyle.
Ale drażniłam ludzi, wiedziałam, że tak - widziałam to w ich oczach. Nieszczęśliwie jednak dla niech, niewiele sobie z tego robiłam. W każdym razie, znów gdzieś uciekłam z myślami. Tak, wiem, skakanie, warzywniak. Dopiero jak się obrócił, to poznałam, że to Barry. Trudno było go poznać gdy tak stał plecami do niej, a na głowie miał czapkę, przez co nie dało się do od razu sklasyfikować jak jednego z Weasley'ów. Odwrócił się, wyzywając mnie od skrzata. Skrzywiłam się więc, a końcówki włosów zamigotały mi, barwiąc się ostatecznie na błękitno. Przez chwilę mierzyłam go spojrzeniem - musiałam uzupełnić dane w pamięci. Zmarniał coś, mimo, że ciało skrywał po kurtce, to wiedziałam. Zauważyłam po policzkach, jakby mniej zapadnięte je widziałam ostatnio. Ale nie miałam szansy na komentarz.
Leciałam. A może fruwałam. A bardziej to Barry kręcił mnie w kółko, trzymając mocno pod pachami. Zaśmiałam się, ale jednocześnie też na światło dzienne wydobył się jakoś pisk, bo jednak gdzieś w środku odrobinę strach mnie obleciał, że mnie puści. Zwłaszcza wtedy jak mi czapka spadła z głowy - myślałam, że jak ona polecę.
Ale nie poleciałam. Dzielnie mnie trzymał. Mocno. Pewnie. Nie było powodów do obaw.
Znów stałam na ziemi. Lot krótko trwał, ale przyjemny był. Odwrócił moją uwagę od tych policzków, na które to wcześniej patrzyłam, teraz już o nich nie pamiętałam, bo zabrał mi szalik, gdy celowałam w niego na powrót wzrokiem jeszcze lekko rozbieganym.
Spojrzałam na niego w końcu. A potem na mój szalik, który miał w dłoni i uniosłam jedną brew. Wielki był. Wysoki jak tyka jakaś. I chudy. Gdyby był chętny to na bank, założyłabym się, że na jego żebrach można zagrać, a nawet je wszystkie dokładnie policzyć. O! Można by konkurs zrobić. Quiz taki ile żeber ma człowiek. W sensie Barry. Ja bym nie brała udziału, bo wiem - miałam na szkoleniu. Ale sprawdzałabym czy inni wiedzą, albo czy liczyć potrafią. Potrząsnęłam lekko głową żeby wyrzuć te myśl z głowy i wrócić na odpowiednie tory. Zrobiłam dwa kroki w jego stronę, ale gdy spróbowałam sięgnąć po szalik, ten jeszcze wyżej rękę podniósł.
-Daj spokój Barry. - poprosiłam ładne, spoglądając na niego swoimi niebieskimi ślepiami. Spróbowałam raz jeszcze, odrobinę odrywając pięty od podłoża i stając na palcach. Szlag. Nadal za daleko. Znów zrobiłam dwa kroki, byłam już naprawdę blisko. Musiałam. Przecież o coś musiałam się oprzeć. Położyłam mu dłoń na klatce i wyciągnęłam się w górę jak najmocniej się dało - nadal na próżno. Wielki, pieprzony, sadysta - przemknęło mi przez głowę, pomimo, że w gruncie rzeczy go lubiłam. Odwróciłam wzrok od szalika wprost na niego, opadając na pięty. Dłoni nie ruszyłam. Spojrzałam na niego spod rzęs i uniosłam leciutko kącik różowych ust, które stały w lekkiej opozycji, to błękitnych w tej chwili włosów, których nie przykrywała zagubiona w czasie lotu czapka. Musiałam mocno unieść podbródek, żeby zogniskować spojrzenie na jego twarzy zamiast na guziki od płaszcza. - Dziękuję za pretekst. - mówię, mając w głowie nowy plan. Inny plan. Nie ruszyłam się. Nie zamierzałam. Spróbuję rozegrać to inaczej, ryzykowniej, może się uda.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zabawne, że na widok jej włosów, bijącej od jej ciała energii, jemu samemu tak samoistnie przychodzi uśmiech na twarzy, ta wesołość, która dawniej towarzyszyła jemu codziennie w szkole. Jakby to, co było najlepsze w nim znów z niego wychodziło i zachowywał się niczym dziecko. A może nadal nim jest? Tylko zazwyczaj to skrywa pod maską... właśnie, czego. Dojrzałości? Nie, raczej nie. Może mądrości? Gdzie tam mądrość do narkomanii. Chyba raczej to jest maska wstydu i kłamstw, bo inaczej tego nie można nazwać. Lecz teraz ma maskę dzieciństwa, beztroskiej zabawy, która nijak pasuje do jego zmizerniałem twarzy, wychudzonego, czy i nawet kościstego ciała rudzielca. Może jego kościstość jest zakrywana przez odzież, bo jak ujrzy jego chudość - ale twarz na zawsze zostanie odkryta. I może ten uśmiech, te wesołe spojrzenie jest wspomnieniem z lat młodości, tak jego kościste policzki z pewnością są nowością.
Ale nie słyszał, aby jakoś na to zareagowała. Musiała skupić się na szaliku, przecież to odbierało jej ciepło w szyi, którego prawdopodobnie łaknęła. Dlatego zaczął się szerzej uśmiechać, kiedy to próbowała zdobyć swoją zgubę. Co skrzaciku, za wysoko? To poprawię. i zaraz wyżej podniósł rękę i dopiero wtedy zauważył, że jej czapka zniknęła. Może to i lepiej, bo tak definitywnie na plus wyglądała. Niech nie kryje tego, co daje jej osobowość. Niech nie robi tak jak rudzielec, który skrywa przed ogółem społeczeństwa fakt, że umie porozumiewać się z kotami. Tylko rodzina wie - uważa że to wystarczy. Bo po co komu ta wiedza jest potrzebna? Przynajmniej on tak myślał.
- Co, rozpruwa się? - rzuciwszy zerknął na moment, a zaraz poczuł jej rękę na swej klatce piersiowej. Czyli z szalikiem wszystko jest w porządku. To znaczy, że chciała chyba szalik, lecz skąd ta myśl, że rudzielec jej odda? Po dobroci?
Gdy ona ustala w swych czynnościach, spojrzał na nią badawczo.
- Jaki pretekst? - rzucił zdziwiony jednocześnie sobie oplatając swą szyję szalikiem. Od razu cieplej, czyż nie? Bo rudzielec uznał, że skoro nie chce dalej walczyć, to szalik już jest jego. Proste rozumowanie, proste liczenie.
Teraz tylko mocne zawiązanie... dobrze. Szalik był z pewnością lepiej i mocniej zawiązany, niż to był na drobnej szyi Tonks. Lecz przez cały ten proces nie spuszczał oka z dziewczyny ani na chwilę. Musiał być czujny na to, co ona chce jemu zgotować.
A może się okaże, że ma zupę cebulową w swym kociołku, który jest przecznicę dalej?
Ale nie słyszał, aby jakoś na to zareagowała. Musiała skupić się na szaliku, przecież to odbierało jej ciepło w szyi, którego prawdopodobnie łaknęła. Dlatego zaczął się szerzej uśmiechać, kiedy to próbowała zdobyć swoją zgubę. Co skrzaciku, za wysoko? To poprawię. i zaraz wyżej podniósł rękę i dopiero wtedy zauważył, że jej czapka zniknęła. Może to i lepiej, bo tak definitywnie na plus wyglądała. Niech nie kryje tego, co daje jej osobowość. Niech nie robi tak jak rudzielec, który skrywa przed ogółem społeczeństwa fakt, że umie porozumiewać się z kotami. Tylko rodzina wie - uważa że to wystarczy. Bo po co komu ta wiedza jest potrzebna? Przynajmniej on tak myślał.
- Co, rozpruwa się? - rzuciwszy zerknął na moment, a zaraz poczuł jej rękę na swej klatce piersiowej. Czyli z szalikiem wszystko jest w porządku. To znaczy, że chciała chyba szalik, lecz skąd ta myśl, że rudzielec jej odda? Po dobroci?
Gdy ona ustala w swych czynnościach, spojrzał na nią badawczo.
- Jaki pretekst? - rzucił zdziwiony jednocześnie sobie oplatając swą szyję szalikiem. Od razu cieplej, czyż nie? Bo rudzielec uznał, że skoro nie chce dalej walczyć, to szalik już jest jego. Proste rozumowanie, proste liczenie.
Teraz tylko mocne zawiązanie... dobrze. Szalik był z pewnością lepiej i mocniej zawiązany, niż to był na drobnej szyi Tonks. Lecz przez cały ten proces nie spuszczał oka z dziewczyny ani na chwilę. Musiał być czujny na to, co ona chce jemu zgotować.
A może się okaże, że ma zupę cebulową w swym kociołku, który jest przecznicę dalej?
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zupy cebulowej nie miałam. Ani tu, ani przecznicę dalej, ani nawet w domu. Z jednego prostego powodu-nie miałam zielonego pojęcia jak się ją robi. Mieszkanie samemu nauczyło mnie brutalnie, że jak się chce jeść coś dobrego, to trzeba nauczyć się jak to gotować. W domu, z mamą, była prościej. Lodówka zawsze była pełna, a ciepły obiad czekał zawsze na stole o odpowiedniej porze. Dorosłość była trudna. A rzadko kto w to wierzył, póki sam jej nie spróbował. Praca, od której odpocząć można było przez kilka marnych dni. Brak wakacji. Rachunkowy potwór, który siadał na człowieku i przygniatał go problemami rzeczywistości. Ale lubiłam ją, w sensie, dorosłość. Nie mam jakiś wielkich, czy pięknych argumentów za. W jakiś sposób tak mi było lepiej. Po mojemu. Nikt nie miał prawa mówić mi, że robię coś źle, albo nie tak. Z jednej, prostej przyczyny – nikogo interesem nie było tak, jak żyłam. A żyłam po swojemu. Często pozwalając sobie na zrobienie jakiejś głupoty, dla samej przyjemności jej robienia. W głębokim poważaniu miałam to, że nie wypada, czy że tak nie przystoi.
Niektórych zrażał mój sposób bycia. Była dziwny. Charakterystyczny. Pomieszany. Kompletnie oderwany od ziemi. Wiedziałam to doskonale, w końcu żyłam z sobą ponad ćwierć wieku. Gubiłam myśli i wątki, po to, by za chwilę je znów znaleźć. Ale gdy skoncentrowałam się mocno dochodziłam do wniosków mądrych, chociaż czasem nie przyjemnych. Dlatego skupiałam się na pozytywach. Na małych, chwilowych radościach, które przynosiło mi życie.
Ludzie lubili chodzić i jęczeć, jacy są nieszczęśliwi. Jak to szczęście omija ich szerokim łukiem. A nie zdawali sobie sprawy z jednej prostej rzeczy – życie nie było jednym. Ono było wielkim zbiorowiskiem małych chwil, w których byliśmy szczęśliwi. Gdy cieszyliśmy się, bo coś nam się udało, albo gdy pękaliśmy ze śmiechu, z jakiejś nader abstrakcyjnej sytuacji. To właśnie te małe chwile – pozornie nic nie znaczące – składały się na szczęście. I wiedziałam to. A nawet przez większość czasu czułam się spełniona w życiu. Jednak potem napadały mnie gorsze dni, ciemniejsze. Kiedy nad moją głową zbierały się chmury ciemne i mało przyjemne. Dni, podczas których wyjście z łóżka było dla mnie wyzwaniem, bowiem nic nie zdawało się mieć sensu. Ale nie mówiłam o tym nikomu, każdy miał przecież własne problemy.
Próbowałam złapać ten cholerny szalik. Nie dlatego że go chciałam, czy potrzebowałam – przecież rozdałam już tuziny szalików bałwanom, mogłam i jeden dać Barry’emu. Bardziej sięgałam po niego dla samej zabawy, naszej gry. W którą tak dawno już nie graliśmy.
Mogli postrzegać mnie jako głupiutką, roztrzepaną – wiedziałam, że tak jest. Ale też widziałam dużo, mimo, że czasem moje myśli gdzieś coś zakopały, albo moje słowa czegoś nie skomentowały. Widziałam, jak zmizerniała mu twarz i zasmuciło mnie to trochę. Nie miałam jednak prawa o nic pytać – zbyt długo się nie widzieliśmy. Chociaż moja natura chciała rzucić kilka pytań. Może żartem spytać ile waży, bo pewnie tak wyglądając mniej niż ja. Ale nie zrobiłam tego, skupiłam się na szaliku.
Na próżno zresztą, bo i tak do niego nie sięgałam. Nadal stałam z dłonią na jego klatce, patrząc z uniesioną brwią, jak owija sobie sobie MÓJ szalik wokół SWOJEJ szyi. Ale pozwoliłam na to. Mógł go mieć. Pewnie i tak w drodze powrotnej podarowałabym go kolejnemu bałwanowi.
-Nie mogę powiedzieć – odpowiadam mu na pytanie o pretekst, to wcześniejsze kompletnie ignorując. A jednak, dłoń nadal trzymam. A do tego unoszę się na palcach. Żeby być bliżej i wyżej. A drugą dłoń podnoszę i kładę na policzku. Tak niby niewinne, ale jednak doskonale wiem, po co. Do tego uśmiechem się. Ale nie radośnie, jak wcześniej. Bardziej pociągająco, wyzywająco i tajemniczo. No Barry, co teraz zrobisz? Nadal obawiasz się cebulowej zupy?
Niektórych zrażał mój sposób bycia. Była dziwny. Charakterystyczny. Pomieszany. Kompletnie oderwany od ziemi. Wiedziałam to doskonale, w końcu żyłam z sobą ponad ćwierć wieku. Gubiłam myśli i wątki, po to, by za chwilę je znów znaleźć. Ale gdy skoncentrowałam się mocno dochodziłam do wniosków mądrych, chociaż czasem nie przyjemnych. Dlatego skupiałam się na pozytywach. Na małych, chwilowych radościach, które przynosiło mi życie.
Ludzie lubili chodzić i jęczeć, jacy są nieszczęśliwi. Jak to szczęście omija ich szerokim łukiem. A nie zdawali sobie sprawy z jednej prostej rzeczy – życie nie było jednym. Ono było wielkim zbiorowiskiem małych chwil, w których byliśmy szczęśliwi. Gdy cieszyliśmy się, bo coś nam się udało, albo gdy pękaliśmy ze śmiechu, z jakiejś nader abstrakcyjnej sytuacji. To właśnie te małe chwile – pozornie nic nie znaczące – składały się na szczęście. I wiedziałam to. A nawet przez większość czasu czułam się spełniona w życiu. Jednak potem napadały mnie gorsze dni, ciemniejsze. Kiedy nad moją głową zbierały się chmury ciemne i mało przyjemne. Dni, podczas których wyjście z łóżka było dla mnie wyzwaniem, bowiem nic nie zdawało się mieć sensu. Ale nie mówiłam o tym nikomu, każdy miał przecież własne problemy.
Próbowałam złapać ten cholerny szalik. Nie dlatego że go chciałam, czy potrzebowałam – przecież rozdałam już tuziny szalików bałwanom, mogłam i jeden dać Barry’emu. Bardziej sięgałam po niego dla samej zabawy, naszej gry. W którą tak dawno już nie graliśmy.
Mogli postrzegać mnie jako głupiutką, roztrzepaną – wiedziałam, że tak jest. Ale też widziałam dużo, mimo, że czasem moje myśli gdzieś coś zakopały, albo moje słowa czegoś nie skomentowały. Widziałam, jak zmizerniała mu twarz i zasmuciło mnie to trochę. Nie miałam jednak prawa o nic pytać – zbyt długo się nie widzieliśmy. Chociaż moja natura chciała rzucić kilka pytań. Może żartem spytać ile waży, bo pewnie tak wyglądając mniej niż ja. Ale nie zrobiłam tego, skupiłam się na szaliku.
Na próżno zresztą, bo i tak do niego nie sięgałam. Nadal stałam z dłonią na jego klatce, patrząc z uniesioną brwią, jak owija sobie sobie MÓJ szalik wokół SWOJEJ szyi. Ale pozwoliłam na to. Mógł go mieć. Pewnie i tak w drodze powrotnej podarowałabym go kolejnemu bałwanowi.
-Nie mogę powiedzieć – odpowiadam mu na pytanie o pretekst, to wcześniejsze kompletnie ignorując. A jednak, dłoń nadal trzymam. A do tego unoszę się na palcach. Żeby być bliżej i wyżej. A drugą dłoń podnoszę i kładę na policzku. Tak niby niewinne, ale jednak doskonale wiem, po co. Do tego uśmiechem się. Ale nie radośnie, jak wcześniej. Bardziej pociągająco, wyzywająco i tajemniczo. No Barry, co teraz zrobisz? Nadal obawiasz się cebulowej zupy?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Raczej obawia się nazbyt pełnej lodówki, bo co on wtedy by zjadł? No właśnie, powstałby taki dylemat, że w ostateczności nic by nie wybrał. Stwierdziłby, że nie jest jednak głodny i pewnie wieczorem by zjadł coć skromnego. Czy zrobiłby sobie kanapkę, bo kanapki to super sprawa, czy może sobie zrobi omlet na kolację. Tak czy siak na razie nie musiał tego się obawiać, bo męska lodówka zapewnia... wait. Rudzielec przecież nie ma lodówki w pokoju w Dziurawym Kotle. Więc zamiast robienia kanapek, pewnie coś łapie z lady sklepowej - może jakiś owoc, może coś słodkiego - i uznaje to za posiłek dnia. Fajnie, nie? Rudzielec woli oszczędzać pieniądze, które w przyszłości miały iść na dobry cel. Tym razem nie chciał ich zaprzepaścić w swym słodkim nałogu.
Lecz mój nałóg chyba drastycznie się zmienił przy tej szalonej osobie, która jakby żąda swej całej uwagi i wyrzuca z jego umysłu wszelkie zbędne troski. Kim ty jesteś i co robisz z rudzielcem? Może jesteś tą, która nakłada jemu maski radości, która dosyć dawno została zdjęta? Bo teraz unikał Polki jak diabła, wierząc, że robi dobrze. Że tym samym pomaga sobie w pozbyciu się nałogu, jak i poskładaniem serca. Przecież wycofał się z miłosnego życia, wyjechała narzeczona do Norwegii.
I stanął w kropce.
Tak samo szalik stanął, czy raczej zawisnął na szyi bez możliwości drogi wyjścia, ewakuacji do swej właścicielki. Rudzielec adoptował nowe dziecię, choć jak tak zerkał na jej gołą szyję, to przez moment chciał jej oddać.
Naprawdę chciał jej oddać, lecz jej ręka nie ustępowała i sztywno trzymała się rudzielcowej szaty. Ona nieco podniosła się - chyba na paluszkach, skrzaciątko biedne. Już na ustach rudzielca zagościła wesołość, kiedy Tonks odważyła się dotknąć jego policzka. Znał tą sztuczkę ze szkoły, znał ją bardzo dobrze. Wtedy był młody i głupi i dawał się zwieść jego wyzywającemu spojrzeniu. Bo jak tu odejść, kiedy ktoś wyzywa na pojedynek? To odznaczałoby brak honoru, brak sił do walki z DZIEWCZYNĄ. No właśnie, nie mógł sobie wtedy na to pozwolić. A jak to teraz wygląda?
Powinien połaskotać ją, zabrać dłoń z policzka, z klatki piersiowej, zrobić krok w tył. Tak, to byłoby rozsądne, to byłoby mądre. Ale co on zrobił? Pochylił się czując siłę przyciągania w jej oczach. Czyżby testosteron nie mógł oprzeć się i temu?
A kto powiedział, że rudy ma duszę?
Dlatego stanął, mimo iż ich wargi były blisko, a nosy prawie że się ze sobą stykały. Ktoś wspominał o grze fair play? Ktoś ustalał zasady, że tylko ona może mamić swym spojrzeniem?
Kto powiedział, że rudy będzie uczciwy w tej grze?
A wie, co on planował? Moja kolej pomyślał uśmiechając się szerzej i nagle złapał ją rękoma za brzuch i usadowił ją na swych barkach.
Tak zwany chwyt strażaka. Głowa na plecach, nogi z przodu.
Strach już zniknął. Chyba!
Lecz mój nałóg chyba drastycznie się zmienił przy tej szalonej osobie, która jakby żąda swej całej uwagi i wyrzuca z jego umysłu wszelkie zbędne troski. Kim ty jesteś i co robisz z rudzielcem? Może jesteś tą, która nakłada jemu maski radości, która dosyć dawno została zdjęta? Bo teraz unikał Polki jak diabła, wierząc, że robi dobrze. Że tym samym pomaga sobie w pozbyciu się nałogu, jak i poskładaniem serca. Przecież wycofał się z miłosnego życia, wyjechała narzeczona do Norwegii.
I stanął w kropce.
Tak samo szalik stanął, czy raczej zawisnął na szyi bez możliwości drogi wyjścia, ewakuacji do swej właścicielki. Rudzielec adoptował nowe dziecię, choć jak tak zerkał na jej gołą szyję, to przez moment chciał jej oddać.
Naprawdę chciał jej oddać, lecz jej ręka nie ustępowała i sztywno trzymała się rudzielcowej szaty. Ona nieco podniosła się - chyba na paluszkach, skrzaciątko biedne. Już na ustach rudzielca zagościła wesołość, kiedy Tonks odważyła się dotknąć jego policzka. Znał tą sztuczkę ze szkoły, znał ją bardzo dobrze. Wtedy był młody i głupi i dawał się zwieść jego wyzywającemu spojrzeniu. Bo jak tu odejść, kiedy ktoś wyzywa na pojedynek? To odznaczałoby brak honoru, brak sił do walki z DZIEWCZYNĄ. No właśnie, nie mógł sobie wtedy na to pozwolić. A jak to teraz wygląda?
Powinien połaskotać ją, zabrać dłoń z policzka, z klatki piersiowej, zrobić krok w tył. Tak, to byłoby rozsądne, to byłoby mądre. Ale co on zrobił? Pochylił się czując siłę przyciągania w jej oczach. Czyżby testosteron nie mógł oprzeć się i temu?
A kto powiedział, że rudy ma duszę?
Dlatego stanął, mimo iż ich wargi były blisko, a nosy prawie że się ze sobą stykały. Ktoś wspominał o grze fair play? Ktoś ustalał zasady, że tylko ona może mamić swym spojrzeniem?
Kto powiedział, że rudy będzie uczciwy w tej grze?
A wie, co on planował? Moja kolej pomyślał uśmiechając się szerzej i nagle złapał ją rękoma za brzuch i usadowił ją na swych barkach.
Tak zwany chwyt strażaka. Głowa na plecach, nogi z przodu.
Strach już zniknął. Chyba!
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miałam dwadzieścia siedem lat. Tak, stara już byłam. A jednak nadal nawiedzałam rodziców w weekendy. Po części po to, by pobawić się z moją bratanicą, zapytać co niej, sprawdzić jak się ma, jak rodzicie się mają, jak się czują, czy nic im nie dolega i czy w czymś im nie pomóc. Zaś mocno też szłam tam po to, by skosztować znów maminego obiadu. Nigdzie nic nie smakowało tak dobrze, jak u niej. Żadna najbardziej wystawna restauracja, nie miała tak wykwintnych dań. Może ktoś uznać, że przesadzam. Może mieć nawet rację. Ale dopiero gdy sama zaczęłam gotować, zrozumiałam, jak dobrze miałam. Najpierw karmiła mnie mama. Później Hogwart. A później życie wylało mi kubeł zimnej wody na głowę, uświadamiając, że teraz muszę karmić sama siebie. Marnie to czasem wychodziło. Często zapominałam o śniadaniu, na obiad łapałam jakieś jabłko, a na kolację wypijałam szklankę ognistej. Następnego dnia zaczynałam od zupy, a kończyłam na maślance. Jadłam tak dziwie i różnie, że sama zastanawiałam się, jak mój organizm to w ogóle znosi. Ale znosił. Funkcjonował całkiem nieźle. Gotowałam rzadko, głównie dlatego, że nie miała na to czasu. Opanowałam kilka podstawowych potraw, jednak po skończonym dyżurze wolałam iść spać, niż stawać do przysłowiowych garów.
Byłam inna. Wiedziałam o tym. Mama zawsze potarzała, że jestem wyjątkowa. Ja zaś pytałam się wtedy, czy na pewno w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Nic w mojej postawie, spojrzeniu, słowach czy zachowaniu nie wskazywało na to, że kroczę przez życie z demonem na ramienu. Dlatego też chyba tak długo udawało mi się utrzymać ją w tajemnicy. Właściwie miałam nadzieję, że już po problemie, w końcu Nist zniknęła z mojego życia zaraz po Hogwarcie, myślałam, że już na zawsze – myliłam się. Znów zaczęła się pojawiać. Na razie tylko mamrocząc w mojej głowie i nie przybierając jeszcze materialnej postaci. Byłam ratowniczką, ratowałam ludzi i choć wiedziałam co doskwiera mnie, nadal nie chciałam się do tego na głos przyznać, odpychając w zakamarki swojej podświadomości, że właściwie cokolwiek mi jest – udawałam, że wszystko jest tak jak powinno.
Dlatego skupiałam się na codzienności, na chwili obecnej. Nie na wspomnieniu przeszłości. Nie a planowaniu przyszłości. Całe moje myśli zajmowała teraźniejszość. Nigdy nie żałowałam swoich czynów, chociaż zawsze brałam za nie odpowiedzialność. Dlatego kokietowałam, robiłam rzeczy niebezpieczne, czasem nawet zakrawające o głupotę. A w tym wszystkim chodziło o testowanie granic. Sprawdzanie swoich możliwości. I nie tylko swoich, ale i innych. Pewnie właśnie dlatego teraz tak bezczelnie dotykałam Barry’ego kompletnie nie przejmując się już tym, że tyle go nie widziałam. Miałam wrażenie, jakbyśmy zaledwie jeszcze wczoraj robili coś razem.
Zastygłam tak. Przyszedł na czas na jego ruch. No dalej, co zrobisz? Zaskoczysz mnie? Czy wycofasz się, bo to najrozsądniejsza opcja?
Poczułam jak przyjemny dreszczyk oczekiwania na rozwinięcie sytuacji przebiega mi przez plecy. Lubiłam go. Był moim narkotykiem nie od dziś. To on sprawiał. Że robiłam te wszystkie rzeczy.
Weasley pochylił się i zadziwił mnie tym samym. Jednak ja pozostałam w swojej pozie, dalej czekając. Był blisko mnie, jego ciepły oddech zatańczył na moim lekko zmarzniętym już policzku. Lubiłam taką bliskość, łaknęłam ją i sięgałam po nią często. Właściwie zawsze gdy miałam na nią ochotę, nie bacząc na konsekwencję. Czy robiłam źle? Nigdy tak naprawę się nad tym nie tym nie zastanawiałam – nie chciałam. Chyba bałam się, do jakich wniosków mogę dojść. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, a nim zrozumiałam co się dzieje oglądałam już plecy swojego towarzysza. Zaśmiałam się w krótkim locie, który wykonałam, a włosy zamigotały mi, przez chwile przybierając kolor malin, by potem znów okryć moją głowę jasnym błękitem.
-Co robisz Weasley? – zapytałam, podpierając się dłońmi o jego plecy i próbując się dźwignąć, by spojrzeć na jego twarz i odczytać za miary. Na marne, nic mi z tego nie wyszło. Przez głowę mi przeszło, że może chce mi dać nauczę i zaraz zabierze mnie nad rzekę a ja tam zzielenieję ze strachu. Przecież przez most musiałam przechodzić trzymając się barierki i zamykając oczy, żeby nie widzieć tego zbiornika, który tak mnie przerażał. Czy wiedział, że bałam się zbiorników wodnych? Czy może po prostu postanowił zanieść mnie gdzieś do jakiejś komórki i zamknąć tam, żebym przemyślała swoje zachowanie. Ale chwila, to był Barry, przecież by tego nie zrobił. Prawda? - Raz. Dwa. Trzy. Na ziemię, ale to już. - nawet nie poprosiłam, bardziej rozkazałam. W duchu zdając sobie, że nie wiele zdziałam, ale musiałam spróbować. Przecież, kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Czy jakoś tak.
Byłam inna. Wiedziałam o tym. Mama zawsze potarzała, że jestem wyjątkowa. Ja zaś pytałam się wtedy, czy na pewno w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Nic w mojej postawie, spojrzeniu, słowach czy zachowaniu nie wskazywało na to, że kroczę przez życie z demonem na ramienu. Dlatego też chyba tak długo udawało mi się utrzymać ją w tajemnicy. Właściwie miałam nadzieję, że już po problemie, w końcu Nist zniknęła z mojego życia zaraz po Hogwarcie, myślałam, że już na zawsze – myliłam się. Znów zaczęła się pojawiać. Na razie tylko mamrocząc w mojej głowie i nie przybierając jeszcze materialnej postaci. Byłam ratowniczką, ratowałam ludzi i choć wiedziałam co doskwiera mnie, nadal nie chciałam się do tego na głos przyznać, odpychając w zakamarki swojej podświadomości, że właściwie cokolwiek mi jest – udawałam, że wszystko jest tak jak powinno.
Dlatego skupiałam się na codzienności, na chwili obecnej. Nie na wspomnieniu przeszłości. Nie a planowaniu przyszłości. Całe moje myśli zajmowała teraźniejszość. Nigdy nie żałowałam swoich czynów, chociaż zawsze brałam za nie odpowiedzialność. Dlatego kokietowałam, robiłam rzeczy niebezpieczne, czasem nawet zakrawające o głupotę. A w tym wszystkim chodziło o testowanie granic. Sprawdzanie swoich możliwości. I nie tylko swoich, ale i innych. Pewnie właśnie dlatego teraz tak bezczelnie dotykałam Barry’ego kompletnie nie przejmując się już tym, że tyle go nie widziałam. Miałam wrażenie, jakbyśmy zaledwie jeszcze wczoraj robili coś razem.
Zastygłam tak. Przyszedł na czas na jego ruch. No dalej, co zrobisz? Zaskoczysz mnie? Czy wycofasz się, bo to najrozsądniejsza opcja?
Poczułam jak przyjemny dreszczyk oczekiwania na rozwinięcie sytuacji przebiega mi przez plecy. Lubiłam go. Był moim narkotykiem nie od dziś. To on sprawiał. Że robiłam te wszystkie rzeczy.
Weasley pochylił się i zadziwił mnie tym samym. Jednak ja pozostałam w swojej pozie, dalej czekając. Był blisko mnie, jego ciepły oddech zatańczył na moim lekko zmarzniętym już policzku. Lubiłam taką bliskość, łaknęłam ją i sięgałam po nią często. Właściwie zawsze gdy miałam na nią ochotę, nie bacząc na konsekwencję. Czy robiłam źle? Nigdy tak naprawę się nad tym nie tym nie zastanawiałam – nie chciałam. Chyba bałam się, do jakich wniosków mogę dojść. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, a nim zrozumiałam co się dzieje oglądałam już plecy swojego towarzysza. Zaśmiałam się w krótkim locie, który wykonałam, a włosy zamigotały mi, przez chwile przybierając kolor malin, by potem znów okryć moją głowę jasnym błękitem.
-Co robisz Weasley? – zapytałam, podpierając się dłońmi o jego plecy i próbując się dźwignąć, by spojrzeć na jego twarz i odczytać za miary. Na marne, nic mi z tego nie wyszło. Przez głowę mi przeszło, że może chce mi dać nauczę i zaraz zabierze mnie nad rzekę a ja tam zzielenieję ze strachu. Przecież przez most musiałam przechodzić trzymając się barierki i zamykając oczy, żeby nie widzieć tego zbiornika, który tak mnie przerażał. Czy wiedział, że bałam się zbiorników wodnych? Czy może po prostu postanowił zanieść mnie gdzieś do jakiejś komórki i zamknąć tam, żebym przemyślała swoje zachowanie. Ale chwila, to był Barry, przecież by tego nie zrobił. Prawda? - Raz. Dwa. Trzy. Na ziemię, ale to już. - nawet nie poprosiłam, bardziej rozkazałam. W duchu zdając sobie, że nie wiele zdziałam, ale musiałam spróbować. Przecież, kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Czy jakoś tak.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Starość nie radość. A może im bardziej człowiek jest starszy, tym głupieje? Może dziecięcy rozum nigdy nie opuszcza człowieka? Może nikt nie umie dojrzewać, tylko przyswaja pewne cechy dojrzałości, by zaraz przy głupiej okazji po prostu o tym zapomnieć? Ludzkość jest dziwna, nie da się temu zaprzeczyć. A wiek... każdy ma swój wiek. Ona jest starsza o te kilka lat, ma przewagę nam nim, ale tylko intelektualną. Bo czy jest silniejsza? Jest wyższa? Z ta pierwszą opcją nie wiadomo, lecz z drugą można śmiało się nie zgodzić.
A wzrost w tym momencie jest bardzo rudzielcowi przydatny. Zwłaszcza, kiedy on trzyma Tonks, aby przypadkiem nie spadła głową w dół. Czy ona myśli, że jest łatwo utrzymać wiercącą się kobietę? poprawił jej trzymanie i zaraz ruszył do przodu. Wiedział, że blisko jest most, może sobie poogląda widnokrąg odwrócony o 180 stopni? A może podniesie głowę i będzie widzieć normalnie? Coś pamiętał, ze się boi wody, ale przecież nie zamierza jej tam wrzucić.
Chyba. Po rudym niczego nie można być pewnym!
Raz dwa trzy, robisz krok do przodu - zaczął rymowankę ignorując jej protesty i rozkazy. Może to trochę zagłuszy jej protesty, bo rudzielec starał się mówić w miarę wyraźnie, by i ona miała okazję to usłyszeć.
- Cztery pięć sześć, kłonisz się do dołu.. - kolejne kroki do przodu wykonał zbliżając się nieubłaganie do mostu. Drugą ręką, która była wolna, zdjął szalik z szyi i zaczął nim się bawić. kręcił dłonią robiąc taki mini wiatrak.
Lubisz most? Powiedz że tak.
- Siedem, osiem, dziewięć, patrzysz się do przodu. Oparł się przodem o barierkę i spojrzał przed siebie woda. Pewnie i Tonks widziała też wodę.
Nadal się jej boisz?
- Dziesięć, jedenaście, dwanaście, skosztuj swego popiołu.- skończył łapiąc ją ponownie za brzuch i usadowił ją na poręczy. Nareszcie jest na widoku, w podobnym do niego wzroście, a nawet i nieco wyższa! Czy tak nie było lepiej? Aż rudzielec z zachwytu nad swym pomysłem założył szalik na szyi dziewczyny i zawiązał go porządnie, jak powinien być od dawna.
Może i był perfidny, może i był wredny, lecz ostatecznie przecież jest dobrą osobą. Tylko nieco ... inną. Każdy jest inny, i to jest chyba piękne w tym świecie.
Ta inność.
- Strach ma wielkie oczy, co Tonks? - zażartował będąc blisko niej, aby przypadkiem nie chciała zeskoczyć z poręczy w przód, czy w tył.
Podobało się?
A wzrost w tym momencie jest bardzo rudzielcowi przydatny. Zwłaszcza, kiedy on trzyma Tonks, aby przypadkiem nie spadła głową w dół. Czy ona myśli, że jest łatwo utrzymać wiercącą się kobietę? poprawił jej trzymanie i zaraz ruszył do przodu. Wiedział, że blisko jest most, może sobie poogląda widnokrąg odwrócony o 180 stopni? A może podniesie głowę i będzie widzieć normalnie? Coś pamiętał, ze się boi wody, ale przecież nie zamierza jej tam wrzucić.
Chyba. Po rudym niczego nie można być pewnym!
Raz dwa trzy, robisz krok do przodu - zaczął rymowankę ignorując jej protesty i rozkazy. Może to trochę zagłuszy jej protesty, bo rudzielec starał się mówić w miarę wyraźnie, by i ona miała okazję to usłyszeć.
- Cztery pięć sześć, kłonisz się do dołu.. - kolejne kroki do przodu wykonał zbliżając się nieubłaganie do mostu. Drugą ręką, która była wolna, zdjął szalik z szyi i zaczął nim się bawić. kręcił dłonią robiąc taki mini wiatrak.
Lubisz most? Powiedz że tak.
- Siedem, osiem, dziewięć, patrzysz się do przodu. Oparł się przodem o barierkę i spojrzał przed siebie woda. Pewnie i Tonks widziała też wodę.
Nadal się jej boisz?
- Dziesięć, jedenaście, dwanaście, skosztuj swego popiołu.- skończył łapiąc ją ponownie za brzuch i usadowił ją na poręczy. Nareszcie jest na widoku, w podobnym do niego wzroście, a nawet i nieco wyższa! Czy tak nie było lepiej? Aż rudzielec z zachwytu nad swym pomysłem założył szalik na szyi dziewczyny i zawiązał go porządnie, jak powinien być od dawna.
Może i był perfidny, może i był wredny, lecz ostatecznie przecież jest dobrą osobą. Tylko nieco ... inną. Każdy jest inny, i to jest chyba piękne w tym świecie.
Ta inność.
- Strach ma wielkie oczy, co Tonks? - zażartował będąc blisko niej, aby przypadkiem nie chciała zeskoczyć z poręczy w przód, czy w tył.
Podobało się?
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ja myślę, że im starsi jesteśmy, tym mocniej tracimy radość życia. Nie cieszą nas już błahe sprawy, jakby wyparowuje z nas niczym niezmącona chęć poznania świata. Zawsze robimy coś po coś, albo dla kogoś. Nic nie robimy za darmo. Musimy dostrzec jakiś zysk by cokolwiek zrobić. Wiemy, że za wszystko trzeba płacić, czy to galeonami, czy też zdrowiem, albo siłą. Dzieci pozbawione były tej wiedzy, ale też i ciężaru, który my dorośli nosiliśmy na barkach.
Zazdroszczę im.
Głównie tego, że nie potrzebują powodu, by coś zrobić. Jeśli chciały spróbować, jak smakuje śnieg, albo poskakać w kałużach, albo o coś zapytać, to najzwyczajniej w świecie to robiły. Bez zastanawia się co sobie ktoś o nich pomyśli.
Też tak bym chciała. A nawet staram się tak robić. I przez większość czasu mi wychodzi. Naprawdę. Raczej nie biorę do siebie tego, co ludzie o mnie myślą. Oczywiście nie wszyscy, są wyjątki. Ale jakieś babcie rzucające na mnie krzywe spojrzenia, czy kompletnie obcy ludzie z zniesmaczeniem patrzący na moje wyczyny ani trochę mnie nie ruszają.
Niósł mnie. I w sumie sam fakt, że ktoś cie niesie jest jeszcze do przeżycia. Ale w tym konkretnym momencie czułam się jak worek ziemniaków przerzucony przez ramię. A co gorsza, nadal świtała mi głowie niebezpieczna myśl, że za mocno zbliżamy się w stronę rzeki.
-Nie idź tam – wołałam, ale Barry mnie nie słyszy, zajęty wygłaszaniem cholera wie czego, ale chyba jakiejś rymowanki, którą podłapał nie wiadomo gdzie. Dyndam więc na jego ramieniu i właściwie gdzieś przez głowę przemyka mi, że schudł okropnie, bo wręcz czuję, jak jego kościste ramie wbija mi się w brzuch. Zaraz jednak ta myśl odlatuje i powracają poprzednie. Rzeka. Tylko nie rzeka. Do lochu mnie wrzuć. W wieży mnie zamknij. Ale nie zabieraj mnie n a d w o d e. Czy nad jakikolwiek inny zbiornik wody. Nie, po prostu tego nie rób.
Barry jednak nie słyszy mojej litanii, ja sama zaś nie jestem już pewna, czy mówię na głos, czy tylko w myślach. Widzę jak kostka pod naszymi nogami zmienia się i sztywnieję. Znam to podłoże - jesteśmy na moście. Jestem tego tak pewna, jak tego, który mamy rok, albo jak mam na imię.
Niedobrze mi się robi. Dosłownie zielenieję na twarzy, jeszcze zanim mnie sadza na barierce. Zamykam też oczy. Może czego oczy nie widzą, tego serce się bać nie będzie? Wiem, że inaczej to leciało, ale w ten sposób bardziej pasuje do sytuacji. Jednak jest już za późno, bo przecież w i e m, że jestem na moście. Wiem, że pode mną jest woda. A to sprawia, że zastygam kompletnie na tej barierce, kurczowo chwytam się jej tak, że aż mi knykcie bieleją. Włosy zaś przyjmują kolor czarny. Taki jak smoła, albo jak pióra kruka, który zwiastuje śmierć. A ja naprawdę sądzę, że już niedaleko mi do śmierci. Jakby powietrza też zaczyna mi brakować. Oddechy stają się coraz płytsze. Właściwie haustami łapię powietrze, kompletnie zapominając już jak mam na imię i gdzie jestem. Wiem tylko, że pode mną jest woda. Nawet już nie pamiętam, że ktoś mnie tu przyniósł.
Zaraz umrę – przelatuje mi szybko przez głowę. Przełykam ślinę i czuję, jak wielka gula tworzy mi się w gardle. Po raz kolejny odkrywam, że jednak nie jestem aż taka odważna. Że jednak boję się śmierci.
Paaaaaaaaaanikara- świergocze w głowie drugi głos. Głos Nits. Kręcę lekko czupryną na lewo i prawo. Ostatnie czego potrzebuję to jej w tej chwili. Może mojej ostatniej na tym świecie. Cóż za szkoda już go opuszczać. Przecież nie pożegnałam się z nikim, nie osiągnęłam nic wielkiego.
Coś dotyka mojej szyi. Coś ciepłego. Trochę mnie to wciąga do rzeczywistości. Mocniej zaś do świata ciągnie mnie głos. Uchylam lekko jedno oko, zaraz je zamykam jednak. Bo nad rdzawymi włosami dostrzegam horyzont i wodę. Bezkres. Czemu tak mnie przeraża?
Myśl. Myśl i oddychaj – nakazuję sobie, licząc na to, że Nits nie dołączy się do dyskusji. Biorę więc głęboki wdech. Trzęsę się cała, nadal. Ale jednocześnie też kurczowo trzymam się tej samej pozycji, jakby ruch w którąkolwiek stronę był wyrokiem śmierci. I wtedy sobie przypominam, do kogo należą rdzawe włosy – Barry.
Uchylam oczy, powoli, ogniskując je na jego spojrzeniu. Jestem zielona na twarzy. A jeśli nie zielona, to na pewno blada. Z niebieskiego spojrzenie wręcz krzyczy przerażenie. Może nie wiedziałeś, że aż tak mnie to przeraża? Cholerna fobia. Nie spotkaliśmy się nigdy przy wodzie. Hogwarckie jezioro omijałam szerokim łukiem.
-Barry. – mamroczę tylko, bo moje myśli rozpierzchły się w różnych kierunkach. Już samo twoje imię wypowiadam z trudem. Nie mogę zebrać myśli. We własnej głowie. Zazwyczaj przepełnionej niezliczoną ilością wątków. Teraz nie mam nic. Jest pustka. Wszystko wypełnia niewytłumaczalne przerażenie. Irracjonalne, a jednocześnie tak bardzo prawdziwe. Nadal patrzę na niego. Tylko na niego, boję się spojrzeć gdzie indziej. Już sama świadomość że jestem nad rzeką mnie paraliżuje.
Zazdroszczę im.
Głównie tego, że nie potrzebują powodu, by coś zrobić. Jeśli chciały spróbować, jak smakuje śnieg, albo poskakać w kałużach, albo o coś zapytać, to najzwyczajniej w świecie to robiły. Bez zastanawia się co sobie ktoś o nich pomyśli.
Też tak bym chciała. A nawet staram się tak robić. I przez większość czasu mi wychodzi. Naprawdę. Raczej nie biorę do siebie tego, co ludzie o mnie myślą. Oczywiście nie wszyscy, są wyjątki. Ale jakieś babcie rzucające na mnie krzywe spojrzenia, czy kompletnie obcy ludzie z zniesmaczeniem patrzący na moje wyczyny ani trochę mnie nie ruszają.
Niósł mnie. I w sumie sam fakt, że ktoś cie niesie jest jeszcze do przeżycia. Ale w tym konkretnym momencie czułam się jak worek ziemniaków przerzucony przez ramię. A co gorsza, nadal świtała mi głowie niebezpieczna myśl, że za mocno zbliżamy się w stronę rzeki.
-Nie idź tam – wołałam, ale Barry mnie nie słyszy, zajęty wygłaszaniem cholera wie czego, ale chyba jakiejś rymowanki, którą podłapał nie wiadomo gdzie. Dyndam więc na jego ramieniu i właściwie gdzieś przez głowę przemyka mi, że schudł okropnie, bo wręcz czuję, jak jego kościste ramie wbija mi się w brzuch. Zaraz jednak ta myśl odlatuje i powracają poprzednie. Rzeka. Tylko nie rzeka. Do lochu mnie wrzuć. W wieży mnie zamknij. Ale nie zabieraj mnie n a d w o d e. Czy nad jakikolwiek inny zbiornik wody. Nie, po prostu tego nie rób.
Barry jednak nie słyszy mojej litanii, ja sama zaś nie jestem już pewna, czy mówię na głos, czy tylko w myślach. Widzę jak kostka pod naszymi nogami zmienia się i sztywnieję. Znam to podłoże - jesteśmy na moście. Jestem tego tak pewna, jak tego, który mamy rok, albo jak mam na imię.
Niedobrze mi się robi. Dosłownie zielenieję na twarzy, jeszcze zanim mnie sadza na barierce. Zamykam też oczy. Może czego oczy nie widzą, tego serce się bać nie będzie? Wiem, że inaczej to leciało, ale w ten sposób bardziej pasuje do sytuacji. Jednak jest już za późno, bo przecież w i e m, że jestem na moście. Wiem, że pode mną jest woda. A to sprawia, że zastygam kompletnie na tej barierce, kurczowo chwytam się jej tak, że aż mi knykcie bieleją. Włosy zaś przyjmują kolor czarny. Taki jak smoła, albo jak pióra kruka, który zwiastuje śmierć. A ja naprawdę sądzę, że już niedaleko mi do śmierci. Jakby powietrza też zaczyna mi brakować. Oddechy stają się coraz płytsze. Właściwie haustami łapię powietrze, kompletnie zapominając już jak mam na imię i gdzie jestem. Wiem tylko, że pode mną jest woda. Nawet już nie pamiętam, że ktoś mnie tu przyniósł.
Zaraz umrę – przelatuje mi szybko przez głowę. Przełykam ślinę i czuję, jak wielka gula tworzy mi się w gardle. Po raz kolejny odkrywam, że jednak nie jestem aż taka odważna. Że jednak boję się śmierci.
Paaaaaaaaaanikara- świergocze w głowie drugi głos. Głos Nits. Kręcę lekko czupryną na lewo i prawo. Ostatnie czego potrzebuję to jej w tej chwili. Może mojej ostatniej na tym świecie. Cóż za szkoda już go opuszczać. Przecież nie pożegnałam się z nikim, nie osiągnęłam nic wielkiego.
Coś dotyka mojej szyi. Coś ciepłego. Trochę mnie to wciąga do rzeczywistości. Mocniej zaś do świata ciągnie mnie głos. Uchylam lekko jedno oko, zaraz je zamykam jednak. Bo nad rdzawymi włosami dostrzegam horyzont i wodę. Bezkres. Czemu tak mnie przeraża?
Myśl. Myśl i oddychaj – nakazuję sobie, licząc na to, że Nits nie dołączy się do dyskusji. Biorę więc głęboki wdech. Trzęsę się cała, nadal. Ale jednocześnie też kurczowo trzymam się tej samej pozycji, jakby ruch w którąkolwiek stronę był wyrokiem śmierci. I wtedy sobie przypominam, do kogo należą rdzawe włosy – Barry.
Uchylam oczy, powoli, ogniskując je na jego spojrzeniu. Jestem zielona na twarzy. A jeśli nie zielona, to na pewno blada. Z niebieskiego spojrzenie wręcz krzyczy przerażenie. Może nie wiedziałeś, że aż tak mnie to przeraża? Cholerna fobia. Nie spotkaliśmy się nigdy przy wodzie. Hogwarckie jezioro omijałam szerokim łukiem.
-Barry. – mamroczę tylko, bo moje myśli rozpierzchły się w różnych kierunkach. Już samo twoje imię wypowiadam z trudem. Nie mogę zebrać myśli. We własnej głowie. Zazwyczaj przepełnionej niezliczoną ilością wątków. Teraz nie mam nic. Jest pustka. Wszystko wypełnia niewytłumaczalne przerażenie. Irracjonalne, a jednocześnie tak bardzo prawdziwe. Nadal patrzę na niego. Tylko na niego, boję się spojrzeć gdzie indziej. Już sama świadomość że jestem nad rzeką mnie paraliżuje.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Widok jej paniki nieco dała rudzielcowi do myślenia.
To czego ona się boi? Nieznanego? Nieskończoności? Głupiej, lecz materialno-niematerialnej wody? Nie, tu raczej nie chodziło o wodę, bo inaczej by jej nie mogła nawet pić. Woda to jedna z podstawowych składników, które są niezbędne do dobrego rozwoju organizmu.
Więc czego ona tka naprawdę się bała? Co ta jej szalona, zmiennokolorowa główka skrywa w sobie?
Lecz nie potrzebował zbyt wielu czasu na to, aby po dokończeniu swego zadania - czyli poprawnemu założeniu szaliczka na jej szyi schwycił po raz kolejny Just i postawił ją na ziemi. Widział tą bladą twarz. Te jej przesiąknięte czerniem włosy.
- Przepraszam. Nie sądziłem, że woda aż tak działa na ciebie. Przecież nic się nie stało. Tylko siedziałaś na mostku. - mówił spokojnie obserwując ją bacznie, czy kolor jej twarzy się zmienia. Może powinni dojść do miejsca, gdzie nabierze nieco koloru? Nie miał zbytnio pojęcia, co teraz miałby z nią zrobić. Co powinien, a czego nie. Cholerne szlacheckie obowiązki.
- Chodź, pójdziemy na stały grunt, jeśli to ci poprawi kondycję. - zaproponował zerkając na nią badawczo. Nie chciał tym razem być ani nachalny, ani paskudny. Daje jej możliwość wyboru oraz swobody. Może równocześnie jego uderzyć w twarz oskarżając go za największego paskudę świata, chama, prostaka i inne epitety.
Bo gdyby wiedział, że AŻ TAK się boi tej wody, to pewnie by czegoś takiego nie zrobił. Przecież nie chciał nikogo zabić na zawał. Może i jest bez duszy, jak to u rudzielców bywa, ale nie chce świadomie obcierać duszy z niewinnych istotek, które w samym sercu mają pokład miłości i szczęścia - czyli chyba tego, czego brakuje rudzielcowi od jakiegoś czasu.
Barry nie jest mordercą. Ani katem. Tylko Weasley'em.
To czego ona się boi? Nieznanego? Nieskończoności? Głupiej, lecz materialno-niematerialnej wody? Nie, tu raczej nie chodziło o wodę, bo inaczej by jej nie mogła nawet pić. Woda to jedna z podstawowych składników, które są niezbędne do dobrego rozwoju organizmu.
Więc czego ona tka naprawdę się bała? Co ta jej szalona, zmiennokolorowa główka skrywa w sobie?
Lecz nie potrzebował zbyt wielu czasu na to, aby po dokończeniu swego zadania - czyli poprawnemu założeniu szaliczka na jej szyi schwycił po raz kolejny Just i postawił ją na ziemi. Widział tą bladą twarz. Te jej przesiąknięte czerniem włosy.
- Przepraszam. Nie sądziłem, że woda aż tak działa na ciebie. Przecież nic się nie stało. Tylko siedziałaś na mostku. - mówił spokojnie obserwując ją bacznie, czy kolor jej twarzy się zmienia. Może powinni dojść do miejsca, gdzie nabierze nieco koloru? Nie miał zbytnio pojęcia, co teraz miałby z nią zrobić. Co powinien, a czego nie. Cholerne szlacheckie obowiązki.
- Chodź, pójdziemy na stały grunt, jeśli to ci poprawi kondycję. - zaproponował zerkając na nią badawczo. Nie chciał tym razem być ani nachalny, ani paskudny. Daje jej możliwość wyboru oraz swobody. Może równocześnie jego uderzyć w twarz oskarżając go za największego paskudę świata, chama, prostaka i inne epitety.
Bo gdyby wiedział, że AŻ TAK się boi tej wody, to pewnie by czegoś takiego nie zrobił. Przecież nie chciał nikogo zabić na zawał. Może i jest bez duszy, jak to u rudzielców bywa, ale nie chce świadomie obcierać duszy z niewinnych istotek, które w samym sercu mają pokład miłości i szczęścia - czyli chyba tego, czego brakuje rudzielcowi od jakiegoś czasu.
Barry nie jest mordercą. Ani katem. Tylko Weasley'em.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie wiem czemu bezkres tak mnie przerażał. Coś było w nim, co nie dawało mi spokoju. Może świadomość nieskończoności? Fakt, że jest coś większe ode mnie. Coś, czego nie do ogarnąć się wzrokiem. Coś, dla czego my, ludzie, jesteśmy niczym mrówki - nic nie znaczymy. Przerażała mnie ta myśl. Woda tylko potęgowała to wrażenie. I automatycznie też zbiorniki wodne od razu nasuwały skojarzenia, a te już robiły swoje. Właśnie takie nieprzyjemne rzeczy. Od kiedy mama musiała mnie wyciągać wręcz z wody, omijałam jeziora i rzeki. Dzisiaj moja reakcja była mocniejsza niż normalnie, może dlatego, że się nie spodziewałam? Nie miałam czasu, żeby się przygotować, odpowiednio nastawić. Tak naprawdę nie wiedziałam, czemu moje ciało właśnie tak zareagowało. Nadal największą zagadką byłam sama dla siebie.
Jak ktoś mnie kiedyś zrozumie, niech da znać, sama chętnie dowiem się co nieco.
Barry ściągnął mnie, chociaż chwilę zajęło, nim moje dłonie odpuściły. Fakt, że miałam pod stopami twarde podłoże pomagał. Jadnak ciągle w mojej głowie krążyła myśl, że pode mną jest woda. Więc stałam jak ten słup, nadal się nie ruszając. Wielkimi ślepiami wpatrując się w swojego towarzysza. Pewnie, gdybym się tak mocno nie bała już zaczynałabym mu skopywać tyłek za to, ze mnie tak strasznie postanowił przestraszyć. Ale może zrobił to bez swojej wiedzy. Co? Jak to z tobą było Barry?
Trochę przestało mi ogłuszająco dudnić w uszach, na tyle, że rozumiałam jego słowa. Nadal jednak usta jakby były nie pod moim władaniem, tak samo zresztą jak ciało. Więc stałam tak i gapiłam się na niego jak ciele na malowane wrota.
Zaproponował żeby zejść. Pewnie, że chciałam zejść. Właściwie zacząć należałoby już od tego, że wcale nie chciałam wchodzić na most, a już tym bardziej siadać na jakiejś barierce, czy murku. Ale to już w sumie nie miało znaczenia, prawda Barry? Mleko zostało rozlane, może jakiś miły kotek się nim pożywi czy coś.
Stałam więc dalej. Nadal nie ruszając się nawet o milimetr. Włosy rozjaśniły mi się trochę, niewiele, naprawdę, nabrały tylko szkarłatnych refleksów. Skąd wiedziałam? Kosmyk zamigotał mi przed oczami, gdy poruszył go podmuch wiatru. Patrzyłam na Barrye'ego. A może bardziej w jego oczy. Jak to się stało, że wcześniej nie zauważyłam, że są tak niesamowicie zielone? Przypominały mi wiosnę. A właściwie to kolor pierwszych listków, które nieśmiało zaczynały pokrywać gałązki drzew. Ładne były. Znaczy, te oczy, nie drzewa. W sensie, drzewa też były ładne, na swój sposób. Skupiłam na tym swoje myśli. Na oczach, nie na drzewach.
Wzięłam wdech. Jakby na próbę. Żeby sprawdzić, czy oddychać już mogę jak człowiek, a nie jak jakiś nader dożywiony entuzjasta jedzenia po przebiegnięciu kilkuset metrów. Było lepiej. Odrobinkę. Jednak miałam wrażenie, że mocno coś mi dokucza. Jakbym usiadała gdzieś i coś sprawiało, że ciągle mi niewygodnie.
Spróbowałam poruszyć dłonią - na próżno jednak. Potrafiłam tylko stać. Stać i się gapić. Brawo Tonks, naprawdę świetnie - mruknęłam zgryźliwie sama do siebie, bo wdarł mi się do środka jakiś rodzaj irytacji. Byłam zła. I to nawet nie tyle, co na Weasley'a, a na samą siebie. Na to, że posiadam jakieś słabości. Nawet nie na to, że jakieś. Bardziej na to, że tak głupie i tak dziwne. Jakby chociaż jedna rzecz nie mogła być we mnie normalna.
-Nie ruszę się. - stwierdziłam, przez chwilę zastanawiając się, czy powiedziałam to na głos, czy znów do siebie w głowie. Przecież już wcześniej usta mnie zawiodły. A tym stwierdzeniem oznajmiałam, nie chęć pozostania w tym miejscu, a bardziej fakt, że nie potrafię zrobić kroku, a za nim drugiego. Poza tym Weasley, wniosłeś mnie, to mnie stąd teraz znieś. Właściwie tylko po to, żebym mogła cię porządnie zlać na kwaśne jabłko, które tak bardzo chciałam dzisiaj zjeść.
Cholerna jabłka. Już chyba nigdy więcej nie ruszę się z domu po żadne. No, na pewno przez najbliższy tydzień - a później zobaczymy.
Jak ktoś mnie kiedyś zrozumie, niech da znać, sama chętnie dowiem się co nieco.
Barry ściągnął mnie, chociaż chwilę zajęło, nim moje dłonie odpuściły. Fakt, że miałam pod stopami twarde podłoże pomagał. Jadnak ciągle w mojej głowie krążyła myśl, że pode mną jest woda. Więc stałam jak ten słup, nadal się nie ruszając. Wielkimi ślepiami wpatrując się w swojego towarzysza. Pewnie, gdybym się tak mocno nie bała już zaczynałabym mu skopywać tyłek za to, ze mnie tak strasznie postanowił przestraszyć. Ale może zrobił to bez swojej wiedzy. Co? Jak to z tobą było Barry?
Trochę przestało mi ogłuszająco dudnić w uszach, na tyle, że rozumiałam jego słowa. Nadal jednak usta jakby były nie pod moim władaniem, tak samo zresztą jak ciało. Więc stałam tak i gapiłam się na niego jak ciele na malowane wrota.
Zaproponował żeby zejść. Pewnie, że chciałam zejść. Właściwie zacząć należałoby już od tego, że wcale nie chciałam wchodzić na most, a już tym bardziej siadać na jakiejś barierce, czy murku. Ale to już w sumie nie miało znaczenia, prawda Barry? Mleko zostało rozlane, może jakiś miły kotek się nim pożywi czy coś.
Stałam więc dalej. Nadal nie ruszając się nawet o milimetr. Włosy rozjaśniły mi się trochę, niewiele, naprawdę, nabrały tylko szkarłatnych refleksów. Skąd wiedziałam? Kosmyk zamigotał mi przed oczami, gdy poruszył go podmuch wiatru. Patrzyłam na Barrye'ego. A może bardziej w jego oczy. Jak to się stało, że wcześniej nie zauważyłam, że są tak niesamowicie zielone? Przypominały mi wiosnę. A właściwie to kolor pierwszych listków, które nieśmiało zaczynały pokrywać gałązki drzew. Ładne były. Znaczy, te oczy, nie drzewa. W sensie, drzewa też były ładne, na swój sposób. Skupiłam na tym swoje myśli. Na oczach, nie na drzewach.
Wzięłam wdech. Jakby na próbę. Żeby sprawdzić, czy oddychać już mogę jak człowiek, a nie jak jakiś nader dożywiony entuzjasta jedzenia po przebiegnięciu kilkuset metrów. Było lepiej. Odrobinkę. Jednak miałam wrażenie, że mocno coś mi dokucza. Jakbym usiadała gdzieś i coś sprawiało, że ciągle mi niewygodnie.
Spróbowałam poruszyć dłonią - na próżno jednak. Potrafiłam tylko stać. Stać i się gapić. Brawo Tonks, naprawdę świetnie - mruknęłam zgryźliwie sama do siebie, bo wdarł mi się do środka jakiś rodzaj irytacji. Byłam zła. I to nawet nie tyle, co na Weasley'a, a na samą siebie. Na to, że posiadam jakieś słabości. Nawet nie na to, że jakieś. Bardziej na to, że tak głupie i tak dziwne. Jakby chociaż jedna rzecz nie mogła być we mnie normalna.
-Nie ruszę się. - stwierdziłam, przez chwilę zastanawiając się, czy powiedziałam to na głos, czy znów do siebie w głowie. Przecież już wcześniej usta mnie zawiodły. A tym stwierdzeniem oznajmiałam, nie chęć pozostania w tym miejscu, a bardziej fakt, że nie potrafię zrobić kroku, a za nim drugiego. Poza tym Weasley, wniosłeś mnie, to mnie stąd teraz znieś. Właściwie tylko po to, żebym mogła cię porządnie zlać na kwaśne jabłko, które tak bardzo chciałam dzisiaj zjeść.
Cholerna jabłka. Już chyba nigdy więcej nie ruszę się z domu po żadne. No, na pewno przez najbliższy tydzień - a później zobaczymy.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Czy ten cel był zamierzony - niekoniecznie. Początkowo to planował tylko przejść się ulicą z zamkniętymi oczami, lecz wpadki i ujrzenie Just natychmiast zmieniło jego plany. Nic już nie było przemyślane, nawet zabranie tego szalika było zwykłym impulsem rudzielca. Lecz gdy ten szalik zabrał, zamierzał nieco pobawić i podręczyć dziewczynę, by nieco poskakała i spróbowała złapać swą należność. A że potem doszli do mostu, gdzie ją tylko usadowił na poręczy, sam spostrzegł jak ona diametralnie się zmieniła. Nie, nie będzie powtarzać tego samego schematu, jedynie to będzie inny stosować, co by nie wyglądała jak kreda przy tablicy profesora. Zabawa zabawą, jednak nico rozumu powinien mieć rudzielec w swej zaćpanej łepetynie.
Widział, jak nie miała czy chęci, czy sił, aby ruszyć choćby o krok w stronę zejścia. Już nie była na poręczy, powinno być jej dobrze, a tak nie jest. Ale tak nie było, a rudzielec stanął i gapił się na nią wyczekująco przez chwilę.
Nie ruszę się. Początkowo miał wrażenie, że to usłyszał w całkiem innym, nieznanym jemu języku, lecz gdy to sobie powtórzył w myślach, znalazł znaczenie tych słów. No i proszę, gdzie jest jej ta cała odwaga? Co, wystarczy, że ujrzy bezkres wodny, a już nogi ma jak z waty i staje się laleczką? Dobrze, że nie zemdlała, bo rudzielec miałby problem z udzieleniem jej pomocy. Chyba że Balneo, ale czy ono zawsze pomaga? Sam nie wie tego do końca.
Zaraz jednak podszedł do niej i podłożył ręce pod jej kolana i kark rezygnując tym razem z poprzedniego chwytu. Przeniesie ją na swych ramionach ten kawałek. - No to hop karzełku. - mruknął cicho pod nosem i zaraz z niewielkim obciążeniem zszedł z mostu i posadził Just na pobliskiej ławce. Nic na siłę, niech tam wróci do normy. Tylko teraz czuł totalne zakłopotanie. Co robić?
- Coś ci przynieść może...?- zaczął się pytać, lecz ostatecznie zamilkł, bo nie wiedział, czego może się po niej spodziewać. Nie wiedział, jak obchodzić się z ludźmi w tym stanie, czy coś im przynieść, czy zostawić ich w spokoju, czy co. Barry jej samej nie zostawi, póki nie zobaczy, że wraca do normy, więc nie ucieknie tak szybko.
Widział, jak nie miała czy chęci, czy sił, aby ruszyć choćby o krok w stronę zejścia. Już nie była na poręczy, powinno być jej dobrze, a tak nie jest. Ale tak nie było, a rudzielec stanął i gapił się na nią wyczekująco przez chwilę.
Nie ruszę się. Początkowo miał wrażenie, że to usłyszał w całkiem innym, nieznanym jemu języku, lecz gdy to sobie powtórzył w myślach, znalazł znaczenie tych słów. No i proszę, gdzie jest jej ta cała odwaga? Co, wystarczy, że ujrzy bezkres wodny, a już nogi ma jak z waty i staje się laleczką? Dobrze, że nie zemdlała, bo rudzielec miałby problem z udzieleniem jej pomocy. Chyba że Balneo, ale czy ono zawsze pomaga? Sam nie wie tego do końca.
Zaraz jednak podszedł do niej i podłożył ręce pod jej kolana i kark rezygnując tym razem z poprzedniego chwytu. Przeniesie ją na swych ramionach ten kawałek. - No to hop karzełku. - mruknął cicho pod nosem i zaraz z niewielkim obciążeniem zszedł z mostu i posadził Just na pobliskiej ławce. Nic na siłę, niech tam wróci do normy. Tylko teraz czuł totalne zakłopotanie. Co robić?
- Coś ci przynieść może...?- zaczął się pytać, lecz ostatecznie zamilkł, bo nie wiedział, czego może się po niej spodziewać. Nie wiedział, jak obchodzić się z ludźmi w tym stanie, czy coś im przynieść, czy zostawić ich w spokoju, czy co. Barry jej samej nie zostawi, póki nie zobaczy, że wraca do normy, więc nie ucieknie tak szybko.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oczywiście, że koleje losu ludzkiego niezmierzone były. Bo przecież kto przypuszczałby, że wychodząc po jabłka skończy na moście walcząc z kolejnym atakiem paniki. Na pewno nie ja. Jedyne czego dzisiaj chciałam to skosztować tych owoców. Nie w głowie było mi wskakiwanie na środek mostu i walczenie z jedną z dręczących mnie fobii.
I nawet przez myśl mi nie przeszło, że Barry zaniósł mnie na most specjalnie – w końcu nie był potworem. Może nigdy nie wspomniałam mu jakie mam fobie? A może wiadomość ta uleciała z jego głosy.
Doskonale wiedziałam, jak coś łatwo może wylecieć z głowy. Z mojej wylatywało co chwilę. Czasem nawet później nie wracając, jakby znajdując sobie innego, lepszego właściciela. Częściej jednak zdarzało się, że myśli, czy wątki wracały. Zazwyczaj wtedy, kiedy najmniej się spodziewała. Albo, co gorsze, wtedy, gdy w ogóle nie były potrzebne, a nawet niechciane.
Wiedziałam, że sama sobie nie poradzę z ruszeniem się. Zbyt gwałtownie to się stało wszystko. Mostu nie mogłam przejść normalnie, jednak sam jego widok nie wrzucał mnie do studni mojego lęku. Jednak postawienie mnie na środku niego zdawało się to robić, czyż nie?
Była wdzięczna Barry’emu, że zrozumiał o co jej chodzi. Podniósł mnie, a ja wręcz kurczowo uczepiłam się jego kurtki. Gdy posadził mnie na ławce myśli jakby zdawały się nabrać większej przejrzystości. Powoli też krew zaczęła dopływać do jej twarzy. Wzięła trzy wdechy i wtedy usłyszała słowa swojego towarzysza.
Czy coś jej przynieść? Dobre pytanie. Śmieszne dość w obecnej sytuacji. Włosy mi zamigotały mi, zmieniając kolor na seledyn a ja sama podniosłam się. Przez chwilę sprawdzałam funkcje swojego organizmu. Czułam się lekko otępiona i wyżarta z energii, ale przynajmniej odzyskałam władze nad własnym ciałem.
Więc odwróciłam się do niego i stanęłam na ławce, ponownie odwracając się w jego kierunku. A później niewiele czekając dzieliłam go po czuprynie. Pacnęłam bardziej. Tak o, bo mu się należało, ze to, co też uczynił. Tak dla pamięci, żeby więcej nawet przez myśl mu coś równie głupiego nie przeszło.
Potem zeskoczyłam z ławki, znów pozwalając, by nade mną górował. Zadarłam głowę do góry. Zmierzyłam go uważnym spojrzeniem i westchnęłam.
-Zdrowy rozsądek by mi się przydał. – odpowiadam, jeszcze raz wzdychając. Jakoś tak mnie naszło i mam ochotę, żeby sobie powzdychać nad wszystkim. Bo przecież nikt mi nie zabrania. – Schudłeś strasznie. – mówię w końcu. Nadal pamiętam o moście. Muszę od niego oderwać swoje myśli, choć wiem, że proste to nie będzie, bo jakoś tak samo wspomnienie i uczucie już się zagnieździło we mnie i nie chce poddać się bez walki. Skupiam się więc na Barrym, na jego twarzy i na kujących mnie już teraz w oczy chudych policzkach.
I nawet przez myśl mi nie przeszło, że Barry zaniósł mnie na most specjalnie – w końcu nie był potworem. Może nigdy nie wspomniałam mu jakie mam fobie? A może wiadomość ta uleciała z jego głosy.
Doskonale wiedziałam, jak coś łatwo może wylecieć z głowy. Z mojej wylatywało co chwilę. Czasem nawet później nie wracając, jakby znajdując sobie innego, lepszego właściciela. Częściej jednak zdarzało się, że myśli, czy wątki wracały. Zazwyczaj wtedy, kiedy najmniej się spodziewała. Albo, co gorsze, wtedy, gdy w ogóle nie były potrzebne, a nawet niechciane.
Wiedziałam, że sama sobie nie poradzę z ruszeniem się. Zbyt gwałtownie to się stało wszystko. Mostu nie mogłam przejść normalnie, jednak sam jego widok nie wrzucał mnie do studni mojego lęku. Jednak postawienie mnie na środku niego zdawało się to robić, czyż nie?
Była wdzięczna Barry’emu, że zrozumiał o co jej chodzi. Podniósł mnie, a ja wręcz kurczowo uczepiłam się jego kurtki. Gdy posadził mnie na ławce myśli jakby zdawały się nabrać większej przejrzystości. Powoli też krew zaczęła dopływać do jej twarzy. Wzięła trzy wdechy i wtedy usłyszała słowa swojego towarzysza.
Czy coś jej przynieść? Dobre pytanie. Śmieszne dość w obecnej sytuacji. Włosy mi zamigotały mi, zmieniając kolor na seledyn a ja sama podniosłam się. Przez chwilę sprawdzałam funkcje swojego organizmu. Czułam się lekko otępiona i wyżarta z energii, ale przynajmniej odzyskałam władze nad własnym ciałem.
Więc odwróciłam się do niego i stanęłam na ławce, ponownie odwracając się w jego kierunku. A później niewiele czekając dzieliłam go po czuprynie. Pacnęłam bardziej. Tak o, bo mu się należało, ze to, co też uczynił. Tak dla pamięci, żeby więcej nawet przez myśl mu coś równie głupiego nie przeszło.
Potem zeskoczyłam z ławki, znów pozwalając, by nade mną górował. Zadarłam głowę do góry. Zmierzyłam go uważnym spojrzeniem i westchnęłam.
-Zdrowy rozsądek by mi się przydał. – odpowiadam, jeszcze raz wzdychając. Jakoś tak mnie naszło i mam ochotę, żeby sobie powzdychać nad wszystkim. Bo przecież nikt mi nie zabrania. – Schudłeś strasznie. – mówię w końcu. Nadal pamiętam o moście. Muszę od niego oderwać swoje myśli, choć wiem, że proste to nie będzie, bo jakoś tak samo wspomnienie i uczucie już się zagnieździło we mnie i nie chce poddać się bez walki. Skupiam się więc na Barrym, na jego twarzy i na kujących mnie już teraz w oczy chudych policzkach.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zaniósł ją, tak jak zdążyła o to wcześniej poprosić. A potem stał i czekał na jej odpowiedź w milczeniu. Sam przez chwilę czuł się nieco zagubiony. Co zrobić, co powinien mówić. Lecz dzielnie milczał i obserwował ją swym czujnym wzrokiem. Czemu wchodzi na ławkę? Aż podniósł brwi zaintrygowany jej reakcją.
Pac, poczuł niewielkie uderzenie po swej czuprynie, lecz nie miał o to do niej żalu. Nawet i uśmiechnął się pod nosem. Czyli już wraca do sił, to dobrze. Nie będzie musiał martwić się, czy wprawił ją w jakiś stan przedzawałowy. To by dopiero była komedia, może i nawet pierwszej klasy. Lecz nie jemu to teraz oceniać. Czas przystąpić do swej roli i dobrze ją zagrać.
Akt drugi, kurtyna w górę, mili państwo.
- Tobie to na pewno. Jak ty chcesz ratować cudze życie, jak ty przez jakąś wodę stoisz niczym porcelanowa laleczka.- zasugerował oczywiście nie mówiąc na głos, że i jemu brakuje piątej klepki. Bo takowa to by się przydała, i to cholernie mocno. Ale tak, to musi sobie jakoś radzić z tym, co ma. Tylko pytanie - co on ma takiego, co wartościuje jego osobę?
- Daj spokój, jakie schudłem. Ja przecież dobrze wyglądam.- mówił wiedząc, że po prostu łże, lecz przecież nie przyzna się do tego jej na glos. Woli mówić, jak to zwykle, że czuje się dobrze, że daje sobie radę, itd. - Poza tym to przesadzasz. Może i ostatnio straciłem kilogram na wadze, ale do niedomiaru jeszcze mi jest daleko. - dalej mówił, dalej próbował ukazać swe niepodważalne zdanie. Ona nie musi wiedzieć co jada i w jakim odstępie czasowym. To chyba jest jego prywatna sprawa. Jej nic do tego, a tak przynajmniej zdawało się to jemu.
- Tylko noe mów, że będziesz chciała ułożyć ni jakiś jadłospis. Od razu jesteś skazana na niepowodzenie z góry, Tonks.- mówiąc miał nadzieję, że to zniechęci ją do tego wręcz idiotycznego pomysłu. Nie, on sobie nie wyobrażał jeść w czasie pracy cokolwiek innego od jakiegoś skromnego owocu.
Pac, poczuł niewielkie uderzenie po swej czuprynie, lecz nie miał o to do niej żalu. Nawet i uśmiechnął się pod nosem. Czyli już wraca do sił, to dobrze. Nie będzie musiał martwić się, czy wprawił ją w jakiś stan przedzawałowy. To by dopiero była komedia, może i nawet pierwszej klasy. Lecz nie jemu to teraz oceniać. Czas przystąpić do swej roli i dobrze ją zagrać.
Akt drugi, kurtyna w górę, mili państwo.
- Tobie to na pewno. Jak ty chcesz ratować cudze życie, jak ty przez jakąś wodę stoisz niczym porcelanowa laleczka.- zasugerował oczywiście nie mówiąc na głos, że i jemu brakuje piątej klepki. Bo takowa to by się przydała, i to cholernie mocno. Ale tak, to musi sobie jakoś radzić z tym, co ma. Tylko pytanie - co on ma takiego, co wartościuje jego osobę?
- Daj spokój, jakie schudłem. Ja przecież dobrze wyglądam.- mówił wiedząc, że po prostu łże, lecz przecież nie przyzna się do tego jej na glos. Woli mówić, jak to zwykle, że czuje się dobrze, że daje sobie radę, itd. - Poza tym to przesadzasz. Może i ostatnio straciłem kilogram na wadze, ale do niedomiaru jeszcze mi jest daleko. - dalej mówił, dalej próbował ukazać swe niepodważalne zdanie. Ona nie musi wiedzieć co jada i w jakim odstępie czasowym. To chyba jest jego prywatna sprawa. Jej nic do tego, a tak przynajmniej zdawało się to jemu.
- Tylko noe mów, że będziesz chciała ułożyć ni jakiś jadłospis. Od razu jesteś skazana na niepowodzenie z góry, Tonks.- mówiąc miał nadzieję, że to zniechęci ją do tego wręcz idiotycznego pomysłu. Nie, on sobie nie wyobrażał jeść w czasie pracy cokolwiek innego od jakiegoś skromnego owocu.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Właściwie to nawet nie prosiłam o to, by Barry ściągnął mnie z tego mostu. Ot, stwierdziłam fakt – nie ruszę się. Wiedziałam, że nie kłamię w tamtym konkretnym momencie. Gdy w końcu zostałam, dosłownie, zniesiona z mostu jakby moje ciało zaczęło odzyskiwać utracone funkcje. Powoli krew wracała mi do twarzy a i reszta ciała zdawała się w końcu ponownie wykonywać moje polecania. Nie dziwnym był więc fakt, że najpierw Barry dostał przez głowę. Należało mu się. A nawet jeśli nie, w jakiś sposób chciałam sobie ulżyć.
Raczej nigdy nie hamowałam swoim zachowań. Znaczy prawie nigdy. Bardzo dobrze wychodziło mi zwalczanie chęci ponownego skosztowania ust mojego najlepszego przyjaciela. Och, tak mocno chciałam mu powiedzieć co czuję, jednocześnie jednak postanawiając, że lepiej by życie pozostało takim jakie jest. Czy nie lepiej żyć w świecie fantazji, które mogłam snuć nocami, niż psuć wszystko w realnym świecie? Bardzo dobrze szło mi udawanie, że nic do niego nie czuje. Choć syndrom watowatych nóg, którego dostawałam zawsze w jego obecności, zdecydowanie nie pomagał w zachowaniu moich uczuć w sekrecie. Ale tak, dobrze mi to szło. Tak samo dobrze jak trzymanie w sekrecie przed wszystkimi Nits, mimo, że czasem aż paliło mnie w środku, by komuś o niej powiedzieć.
Marszczę nos na słowa Barry’ego. Trochę racji ma w tym swoim przytyku, jednak nie jest on tak do końca prawdą. Znaczy racja leży bardziej po jego stronie, bo moje lęki nigdy nie odchodzą. A Nits tak naprawdę nie zostawia mnie nawet na chwilę, mimo, że czasem nie odzywa się i siedzi cicho. Ciągle wiem, że gdzieś tam się pałęta po zakamarkach mojej głowy czekając na odpowiedni – prawdopodobnie najgorszy dla mnie – moment.
-Mam piramidę ważności mądralo. Ludzi są wyżej niż moje głupi fobie. – wyjaśniam, choć nie wiem czy nader klarownie i osobnik naprzeciw mnie zrozumie, o co mi chodzi. Zazwyczaj, jeśli można było wysłać kogoś na interwencje gdzieś, gdzie nie czułam się pewnie – robiono to. Jeśli zaś nie było takiej opcji wysyłano mnie. Ja zaś po kilku pierwszych razach odkryłam, że jeśli dostatecznie mocno skupię się na problemie, to moje lęki odbijają się od towarzyszącego mi muru. Nadal boleśnie wbijają się w żebra i wydzierają ze mnie energię, oraz zasiewają w mojej głowie paniczny strach, ale jakby w całej swej dobroci pozwlają na to, bym pomogła innemu człowiekowi.
-Schudłeś. – ponownie stwierdzam fakt, wydymając lekko usta. Mów co chcesz Barry, ale kłamca kłamcę pozna. Od lat w sekrecie trzymam Nits, doskonale wiem, jak zmieniać temat, na wygodniejszy dla mnie. I czasem wręcz aż zastanawiam się, czy ludzie rzeczywiście nie widzą, czy też widzieć nie chcą zmian, jakie zachodzą we mnie. Czy też faktu, że tak bezczelnie kłamię im w twarz. Może uznają, że to nie ładnie tak wtykać nos nie w nie swoje sprawy. Unoszę brew, gdy wspomina coś o kilogramie – z pewnością stracił więcej. Poza tym oczy mu się zmieniły, wesoły ognik jakby trochę w nich przygasł. Nie mówię tego ze złośliwości, bardziej z troski. Przekręcam lekko głowę w lewo nadal mierząc go uważnie spojrzeniem. Od góry do dołu – jak jakiś radar. Nie mam nic złego na myśli przecież, może będę mogła mu jakoś pomóc?
Słucham więc tych jego słów o dietach i znów marszczę nos. Zdecydowanie powinnam zapanować nad tym tikiem, ale tak w przypadku moich wewnętrznych problemów, nie umiem. Wzdycham więc ciężko – głównie nad nim i jego zaparciem. A może bardziej wyparciem. Coś czuję że i tak mi nic nie powie, bo niby dlaczego miałby?
-Mój własny jadłospis pozostawia wiele do życzenia. – przyznaję w końcu, uśmiechając się. Raczej nie mam natury człowieka z pięcioma posiłkami dziennie u którego na obiad jest obiad, a nie kawałek ciasta. Mocniej wszystko jest u mnie pomieszane i umiejscowione w niewłaściwych porach. Więc nawet nie biorę się za robienie żadnych jadłospisów. Gdybym miała jakiś wzorować na moim na śniadanie jadłoby się musy-świstusy, bo akurat w domu są.
Raczej nigdy nie hamowałam swoim zachowań. Znaczy prawie nigdy. Bardzo dobrze wychodziło mi zwalczanie chęci ponownego skosztowania ust mojego najlepszego przyjaciela. Och, tak mocno chciałam mu powiedzieć co czuję, jednocześnie jednak postanawiając, że lepiej by życie pozostało takim jakie jest. Czy nie lepiej żyć w świecie fantazji, które mogłam snuć nocami, niż psuć wszystko w realnym świecie? Bardzo dobrze szło mi udawanie, że nic do niego nie czuje. Choć syndrom watowatych nóg, którego dostawałam zawsze w jego obecności, zdecydowanie nie pomagał w zachowaniu moich uczuć w sekrecie. Ale tak, dobrze mi to szło. Tak samo dobrze jak trzymanie w sekrecie przed wszystkimi Nits, mimo, że czasem aż paliło mnie w środku, by komuś o niej powiedzieć.
Marszczę nos na słowa Barry’ego. Trochę racji ma w tym swoim przytyku, jednak nie jest on tak do końca prawdą. Znaczy racja leży bardziej po jego stronie, bo moje lęki nigdy nie odchodzą. A Nits tak naprawdę nie zostawia mnie nawet na chwilę, mimo, że czasem nie odzywa się i siedzi cicho. Ciągle wiem, że gdzieś tam się pałęta po zakamarkach mojej głowy czekając na odpowiedni – prawdopodobnie najgorszy dla mnie – moment.
-Mam piramidę ważności mądralo. Ludzi są wyżej niż moje głupi fobie. – wyjaśniam, choć nie wiem czy nader klarownie i osobnik naprzeciw mnie zrozumie, o co mi chodzi. Zazwyczaj, jeśli można było wysłać kogoś na interwencje gdzieś, gdzie nie czułam się pewnie – robiono to. Jeśli zaś nie było takiej opcji wysyłano mnie. Ja zaś po kilku pierwszych razach odkryłam, że jeśli dostatecznie mocno skupię się na problemie, to moje lęki odbijają się od towarzyszącego mi muru. Nadal boleśnie wbijają się w żebra i wydzierają ze mnie energię, oraz zasiewają w mojej głowie paniczny strach, ale jakby w całej swej dobroci pozwlają na to, bym pomogła innemu człowiekowi.
-Schudłeś. – ponownie stwierdzam fakt, wydymając lekko usta. Mów co chcesz Barry, ale kłamca kłamcę pozna. Od lat w sekrecie trzymam Nits, doskonale wiem, jak zmieniać temat, na wygodniejszy dla mnie. I czasem wręcz aż zastanawiam się, czy ludzie rzeczywiście nie widzą, czy też widzieć nie chcą zmian, jakie zachodzą we mnie. Czy też faktu, że tak bezczelnie kłamię im w twarz. Może uznają, że to nie ładnie tak wtykać nos nie w nie swoje sprawy. Unoszę brew, gdy wspomina coś o kilogramie – z pewnością stracił więcej. Poza tym oczy mu się zmieniły, wesoły ognik jakby trochę w nich przygasł. Nie mówię tego ze złośliwości, bardziej z troski. Przekręcam lekko głowę w lewo nadal mierząc go uważnie spojrzeniem. Od góry do dołu – jak jakiś radar. Nie mam nic złego na myśli przecież, może będę mogła mu jakoś pomóc?
Słucham więc tych jego słów o dietach i znów marszczę nos. Zdecydowanie powinnam zapanować nad tym tikiem, ale tak w przypadku moich wewnętrznych problemów, nie umiem. Wzdycham więc ciężko – głównie nad nim i jego zaparciem. A może bardziej wyparciem. Coś czuję że i tak mi nic nie powie, bo niby dlaczego miałby?
-Mój własny jadłospis pozostawia wiele do życzenia. – przyznaję w końcu, uśmiechając się. Raczej nie mam natury człowieka z pięcioma posiłkami dziennie u którego na obiad jest obiad, a nie kawałek ciasta. Mocniej wszystko jest u mnie pomieszane i umiejscowione w niewłaściwych porach. Więc nawet nie biorę się za robienie żadnych jadłospisów. Gdybym miała jakiś wzorować na moim na śniadanie jadłoby się musy-świstusy, bo akurat w domu są.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ulica Henryka Kapryśnego
Szybka odpowiedź