Long Acre
Strona 18 z 19 • 1 ... 10 ... 17, 18, 19
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Long Acre
Long Acre jest wiecznie zatłoczoną ulicą znajdującą się w samym sercu dzielnicy Covent Garden; mimo że łatwo można trafić stąd na ulicę Pokątną, znaczną większość przechodniów stanowią pochłonięci codziennymi obowiązkami mugole. Przy 10-12 Long Acre od przeszło pięćdziesięciu lat można znaleźć Stanford's, przepełniony wszelkiego rodzaju mapami sklep. Nieco dalej umiejscowione są budynki należące do jednego z najbardziej popularnych mugolskich wydawnictw. Chociaż wśród gwaru Long Acre nie sposób odnaleźć spokój, z jakiegoś powodu często ta ulica staje się miejscem spacerów dla niezliczonych niemagicznych rodzin.
Sądziła, że marzec przyniesie długo oczekiwaną równowagę, ale wszystko wokół wskazywało na to, że będzie tylko mocniej i mocniej zachwiana. Każdy każdemu był wilkiem. Spojrzenia były niespokojne, czujne i podejrzliwe, jakby każdy mógł w jednej chwili stać się wrogiem. Na nic były powitalne uśmiechy; odpowiedzi jawiły się jako wymuszone i rzucone naprędce. Nikt nie chciał wdawać się w dyskusje, zostawać na ulicy na dłużej, jakby lada moment miało nadejść coś, lub ktoś, kto zmieni spokojny dzień w potworne piekło. Znała sytuację aż za dobrze. Z niepokojem i smutkiem spoglądała na ludzi, którzy kryli się przed innymi, przemykali alejkami jak cienie. Nie wszyscy, oczywiście. Byli też tacy, którzy dumnie stawiali kroki po bruku, stukając obcasami drogich a przynajmniej bardzo eleganckich butów, z piersią wyciśniętą do przodu, głową zadartą do góry. Zadowoleni i usatysfakcjonowani z takiego obrotu spraw. Spoglądała raz po raz na ich buty, które jak buty wszystkich, były jednakowo brudne od błota i rozmokniętego śniegu, a jednak powtarzali, że ulice z każdym dniem stają się coraz czystsze. I udawali, że nie widzą, że prócz brudu na podeszwach mieli na nich ślady czyjejś krwi. Patrzyła za nimi, nie pojmując skąd brała się u nich taka znieczulica. Arystokraci — wiedziała, tak zostali wychowani. W duchu tradycyjni, idei czystości krwi. Nie wszyscy, ale znaczna ich większość, magiczna elita. Ale pozostali? Jakby wyzbyci zupełnie z minimalnej empatii, zrozumienia. Odwracali wzrok, kiedy działo się coś, czemu mogli zaradzić. Udawali, że nie widzą, pogrążeni we własnym pośpiechu i prozaicznych sprawach, tak błahych i śmiesznych w obliczu ludzkiej krzywdy.
Pączki, które ze sobą niosła zamierzała zabrać dla Jackie, wyciągnąć ją z domu, wypytać o samopoczucie. Unikała jej od sylwestra. I choć znała już powód i sądziła, że minęło wystarczająco dużo czasu, by podjąć z nią po raz kolejny ten temat, wciąż nie była pewna, czy Brendan był jedynym jej ostatnim problemem. W pudełku, naprzeciw niepogodzie, z białym, różowym lukrem, czekoladą i cukrem pudrem. Wiedziała, że nie pogardzi, nawet jeśli wpierw zasłoni się brakiem apetytu i bolącym brzuchem. Bo pączki były dobre na wszystko. Prawdopodobnie nie spodziewała się, że możliwy drugi powód jej gorszego samopoczucia dopadnie ją sam, jak złodziej w ciemnej alejce, zaczepiając bez ostrzeżenia, niespodziewanie i nagle. Jego krzyk nie sprowokował jej do odwrócenia się; nie, gdy był bezimienny. Nie zwolniła kroku, nie zatrzymała się, idąc dalej przed siebie chodnikiem, prosto w stronę Pokątnej. Dopiero kiedy usłyszała swoje imię, niknące gdzieś w szumie, licznych krokach, szmerach, odgłosach miasta, zwolniła tempa, a w końcu odwróciła się za siebie, poszukując źródła, z którego dochodził głos. Zobaczyła go pod postacią wysokiego, przystojnego mężczyzny, którego wzrok spoczął właśnie na niej. Nie mogła mieć wątpliwości, co do tego, że był prowodyrem zamieszania. Jego krzyk skierował i na nią spojrzenia przechodniów, niektóre z toczonych rozmów ucichły kosztem zapoznania się z sytuacją. Bo przerwał naturalny bieg rzeczy i nim wszystko powróci do normy, każdy zmierzy ich wpierw krytycznym spojrzeniem. Poznała go, choć nie od razu. Jego charakterystyczne rysy, dobrze znane. Miał w sobie twarz swojej siostry, a tej nigdy by nie pomyliła z nikim innym. Zaniehała więc udawania, że nie skojarzyła go z konkretnym imieniem i nazwiskiem, zresztą kłamstwo w jej przypadku miało wyjątkowo krótkie nogi. Po chwili namysłu, która przypominała raczej wahanie, zawróciła kilka kroków, zbliżając się do niego.
— Vincent — powitała go wyraźnie, błądząc wzrokiem po jego twarzy. W mig przypomniała sobie treść listów od Justine na temat jego oczu; postanowiła więc szybko zweryfikować jej tezę i skonfrontować ją ze swoją własną. —Wróciłeś. Co za...niespodzianka. — Jej głos rozbrzmiał chłodno, choć uśmiechnęła się uprzejmie, lecz niezbyt szczerze. Nie zrobił jej nigdy żadnej krzywdy, ale nie była w stanie wymazać z pamięci tęsknych spojrzeń Jackie, jej cichych westchnięć za nim. — Ile to już minęło? Chyba przeszło dekada. Co cię do nas sprowadza? Znużył cię cały piękny świat, który stał przed tobą otworem?— Po co wracał? Co takiego się wydarzyło, że postanowił znów namieszać? Była pewna, że Jackie mogła być dzięki niemu znów szczęśliwa, że brakujący puzzel trafił na swoje miejsce. — Przyjechałeś na krótko?— I zamierzał znów nagle zniknąć, łamiąc wszystkim serca?
Pączki, które ze sobą niosła zamierzała zabrać dla Jackie, wyciągnąć ją z domu, wypytać o samopoczucie. Unikała jej od sylwestra. I choć znała już powód i sądziła, że minęło wystarczająco dużo czasu, by podjąć z nią po raz kolejny ten temat, wciąż nie była pewna, czy Brendan był jedynym jej ostatnim problemem. W pudełku, naprzeciw niepogodzie, z białym, różowym lukrem, czekoladą i cukrem pudrem. Wiedziała, że nie pogardzi, nawet jeśli wpierw zasłoni się brakiem apetytu i bolącym brzuchem. Bo pączki były dobre na wszystko. Prawdopodobnie nie spodziewała się, że możliwy drugi powód jej gorszego samopoczucia dopadnie ją sam, jak złodziej w ciemnej alejce, zaczepiając bez ostrzeżenia, niespodziewanie i nagle. Jego krzyk nie sprowokował jej do odwrócenia się; nie, gdy był bezimienny. Nie zwolniła kroku, nie zatrzymała się, idąc dalej przed siebie chodnikiem, prosto w stronę Pokątnej. Dopiero kiedy usłyszała swoje imię, niknące gdzieś w szumie, licznych krokach, szmerach, odgłosach miasta, zwolniła tempa, a w końcu odwróciła się za siebie, poszukując źródła, z którego dochodził głos. Zobaczyła go pod postacią wysokiego, przystojnego mężczyzny, którego wzrok spoczął właśnie na niej. Nie mogła mieć wątpliwości, co do tego, że był prowodyrem zamieszania. Jego krzyk skierował i na nią spojrzenia przechodniów, niektóre z toczonych rozmów ucichły kosztem zapoznania się z sytuacją. Bo przerwał naturalny bieg rzeczy i nim wszystko powróci do normy, każdy zmierzy ich wpierw krytycznym spojrzeniem. Poznała go, choć nie od razu. Jego charakterystyczne rysy, dobrze znane. Miał w sobie twarz swojej siostry, a tej nigdy by nie pomyliła z nikim innym. Zaniehała więc udawania, że nie skojarzyła go z konkretnym imieniem i nazwiskiem, zresztą kłamstwo w jej przypadku miało wyjątkowo krótkie nogi. Po chwili namysłu, która przypominała raczej wahanie, zawróciła kilka kroków, zbliżając się do niego.
— Vincent — powitała go wyraźnie, błądząc wzrokiem po jego twarzy. W mig przypomniała sobie treść listów od Justine na temat jego oczu; postanowiła więc szybko zweryfikować jej tezę i skonfrontować ją ze swoją własną. —Wróciłeś. Co za...niespodzianka. — Jej głos rozbrzmiał chłodno, choć uśmiechnęła się uprzejmie, lecz niezbyt szczerze. Nie zrobił jej nigdy żadnej krzywdy, ale nie była w stanie wymazać z pamięci tęsknych spojrzeń Jackie, jej cichych westchnięć za nim. — Ile to już minęło? Chyba przeszło dekada. Co cię do nas sprowadza? Znużył cię cały piękny świat, który stał przed tobą otworem?— Po co wracał? Co takiego się wydarzyło, że postanowił znów namieszać? Była pewna, że Jackie mogła być dzięki niemu znów szczęśliwa, że brakujący puzzel trafił na swoje miejsce. — Przyjechałeś na krótko?— I zamierzał znów nagle zniknąć, łamiąc wszystkim serca?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Im dalej w głąb przemijających dni, perspektywa spokoju, opanowania i wyciszenia, wydawała się jeszcze bardziej odległa i nieosiągalna. Coraz mocniej uwidaczniały się perfidne podziały, a życie bez ingerencji polityki, stawało się wręcz niemożliwe. Odciskała swe piętno na nieświadomych ofiarach, wierzących w propagandowe działania. Uniknięcie niewygodnych pytań, przeszywających spojrzeń, mijało się z celem. Ludzie pragnęli wierzyć w mistyczną wersję nowego porządku. Stworzyć namiastkę normalnego życia bez codziennych kataklizmów, anomalii i walki o władze. Łatwo było się przyporządkować, lecz dużo trudniej jawnie przeciwstawić. Pobudzić do zrozumienia i zauważenia pewnych, nadciągających zmian. Wyzwolić z fali ogłupienia, przeświadczenia, przerażającej iluzji, wyczuwalnej w najmniejszych zakątkach zepsutego miasta. Mieszkańcy musieli się obudzić, a ktoś musiał im w tym pomóc. A może już pomagał. Widział te uliczną kolorowankę, ukazaną w pewnym siebie, dumnym kroku, nienagannej prezencji, bogatym stroju demonstrowanym jedynie za najbogatszą, szklaną, sklepową witryną. Dostrzegał też ujmujący kontrast zwyczajnych przechodniów, znieczulonych i przyzwyczajonych do serwowanej rzeczywistości. Byli obojętni, zlęknieni, nieobecni; schodzili z drogi samozwańczej, magicznej elicie. Nieoczekiwany obraz wprowadzał złość w całość zziębniętego wnętrza. Szczęka zaciskała mimowolnie, a wolna dłoń chwytała za głogową różdżkę pragnąć sprawiedliwości i wyjaśnienia. Przez myśl przechodziły rewolucyjne hasła, nierealne wizje, czyniące mężczyznę nieprawowitym herosem; obrońcą uciemiężonych. W jednej chwili jego serce zadrgało wymownie, a cele zdawały zajaśnieć jaskrawymi barwami. Miał determinację – do walki.
Dzisiejszego dnia, planował załatwić bieżące sprawunki. Potrzebował kilku elementów, usprawniających wolno przemijającą codzienność. Wyczerpał wszystkie zapasy pergaminu, zużywając również te, które ofiarował mu Gabriel. To samo działo się z narzędziami do pisania; połamane pióra leżały pod niewielkim, drewnianym stołem, wołając o pomstę do ukrytego w gęstej szarości nieba. Pierzasty towarzysz także narzekał na brak uwagi, a przede wszystkim ulubionych smakołyków. W ostatnim czasie dużo częściej obrażał się na młodego czarodzieja, pozostawiając na jego placach jeszcze więcej drobnych zadrapań. Czyż los nie miał nad nim litości? Wydawało mu się, że dzięki stabilizacji w kwestii mieszkania, usprawni dalsze, planowane działania. Pozwoli na łatwiejszy i swobodniejszy kontakt z najbliższymi, odpędzi mroczne cienie przeszłości, zaszczepi wątłe strużki zaufania, o które zabiegał z tak wielkim oddaniem. A co tak naprawdę dostawał? Dalszą nieświadomość sytuacji i tego co dzieje się wokół niego. Brak kontaktu od jedynej, ukochanej osoby, obdarzonej tymi samymi więzami krwi. Ciężkie, rozrywające serce rozmowy, przypominające o odległej, przemijającej utracie. Napotkanie złowieszczych demonów w postaci rosłej sylwetki rodziciela, wrogów, którym winien był zadośćuczynienie za swoje czyny. Nie był bezkarny. Musiał odpokutować swe winy, ale czy nie czyni tego już kolejny miesiąc?
Sylwetka, którą pragnął doścignąć umykała w zagęszczonym tłumie. Z każdą minutą przyspieszał korku walcząc z kleistą, śliską mazią oraz statycznym ciałem obłąkanych przechodniów. Z determinacją wykrzykiwał znane personalia, wyczuwając jak cała uwaga skupia się właśnie na nim. Marszczył brwi w wyrazie niezadowolenia, skupienia, próby przywrócenia utraconych sił. Zatrzymała się gwałtownie; o mały włos nie staranował jej ciała, walcząc z pochłaniającą grawitacją. Płuca paliły niemiłosiernie, a klatka piersiowa unosiła w nierównomiernym odruchu. Musiałaś tak pędzić droga Wright? Czuł jak zdeterminowany wzrok prześlizguje się po pochylonym profilu szukając znajomych wyróżników. On też zatopił w niej roziskrzony, przyciemniony błękit, chcąc skonfrontować skutki przemijającego czasu. Wyrosła – na piękną, świadomą kobietę. Gdyby nie drobne, charakterystyczne niuanse, prawdopodobnie nigdy nie dostrzegłby jej w tłumie. Była wyższa niż pierwotnie zakładał. Twarz przybrała twardsze, nieco gwałtowniejsze rysy. Tęczówki ginęły w ciemnej oprawie oczu, przyszpilając do niedalekiego muru. Usta pozostały nieodgadnione, nieporuszone, tak samo jak emocje, które w żadnym z momentów nie wydobyły się na światło dzienne. Statyczna, opanowana. Rozpoznała go, ale jak zamierzała zareagować?
- Hannah – powtórzył jakby zaczarowany, wyrzucając z siebie pojedyncze słowo. Pokusił się nawet o blady cień uśmiechu, który zniknął pospiesznie, gdy ktoś z perfidnego tłumu, krzyknął w jego stronę pojedyncze ponaglenie. Nie wiedział dokładnie co skłoniło go do zakłócenia błogiego popołudnia. Ciekawość, brak wrażeń, chęć poznania odpowiedzi, zadawania pytań, skontrolowania jej wersji wydarzeń? Zimne stwierdzenie spowodowało delikatny niepokój. Czyżby nie była mu przychylna? Wiedziała co się stało; towarzyszyła najcięższym rozterkom ogarniających najbliższe mu osoby. Wysłuchiwała żalu, wyrazów tęsknoty, parszywych obelg, niewykonalnych pragnień skrywanych gdzieś w odmętach podświadomości. Jesteś strażnikiem i zbyt łatwo mnie nie wpuścisz. A już na pewno nie zaufasz. – Jedenaście lat. – wypowiedział cicho, precyzując spostrzeżenie, a zamglony wzrok utkwił w podłożu chcąc zebrać skołatane myśli. Ciągłe uświadamianie przemijającego i straconego czasu, bolało najbardziej. Wycelowała, trafiając w punkt. Nie pozostawała mu dłużna, dorzucając pytania w specyficznym tonie. Podniósł głowę, aby ponownie skupić uwagę na jej twarzy. – Ciekawość. – rzucił przenikliwe. – Chciałem zobaczyć co dzieje się z moją największą zwolenniczką. – nie pozwalał na zbyt wiele. Nie sądził, aby ich spotkanie, zakończyło się w pozytywnym wydźwiękiem. – Znużył? – tym razem nie powstrzymał wyraźnego rozbawienia, który wystąpił na twarz zaczerwienioną od wilgotnego zimna. Co ona mogła wiedzieć? Co do niej dotarło? Strzępki przekręconych informacji, które krążyły w przestworzach? Plotek, opowiastek? Skąd wiedziała jaki miał motyw; jakie demony targały rodziną, w którą tak bezwzględnie wierzyła. – Piękny świat raczej nigdy mnie nie znuży. Stoi otworem nie tylko przede mną. Powinnaś spróbować Hannah, dobrze ci to zrobi. – skwitował, lecz nie dał jej dojść do słowa. – Mam trochę spraw do załatwienia. I nie zamierzam zabrać się stąd zbyt szybko. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, może nawet wcale. – wzruszył ramionami jakby obojętnie. Zaskoczona? Nie takiej odpowiedzi się spodziewałaś? Była kolejną osobą, która jawnie odradzała mu pozostanie w nowej codzienności. – A ty? Jak sobie radzisz, czym się zajmujesz? – kontynuował rozmowę jak gdyby nigdy nic. Nie martw się, już nigdy nie złamię nikomu serca. Teraz to moje serce rozłamuje się na milion kawałków.
Dzisiejszego dnia, planował załatwić bieżące sprawunki. Potrzebował kilku elementów, usprawniających wolno przemijającą codzienność. Wyczerpał wszystkie zapasy pergaminu, zużywając również te, które ofiarował mu Gabriel. To samo działo się z narzędziami do pisania; połamane pióra leżały pod niewielkim, drewnianym stołem, wołając o pomstę do ukrytego w gęstej szarości nieba. Pierzasty towarzysz także narzekał na brak uwagi, a przede wszystkim ulubionych smakołyków. W ostatnim czasie dużo częściej obrażał się na młodego czarodzieja, pozostawiając na jego placach jeszcze więcej drobnych zadrapań. Czyż los nie miał nad nim litości? Wydawało mu się, że dzięki stabilizacji w kwestii mieszkania, usprawni dalsze, planowane działania. Pozwoli na łatwiejszy i swobodniejszy kontakt z najbliższymi, odpędzi mroczne cienie przeszłości, zaszczepi wątłe strużki zaufania, o które zabiegał z tak wielkim oddaniem. A co tak naprawdę dostawał? Dalszą nieświadomość sytuacji i tego co dzieje się wokół niego. Brak kontaktu od jedynej, ukochanej osoby, obdarzonej tymi samymi więzami krwi. Ciężkie, rozrywające serce rozmowy, przypominające o odległej, przemijającej utracie. Napotkanie złowieszczych demonów w postaci rosłej sylwetki rodziciela, wrogów, którym winien był zadośćuczynienie za swoje czyny. Nie był bezkarny. Musiał odpokutować swe winy, ale czy nie czyni tego już kolejny miesiąc?
Sylwetka, którą pragnął doścignąć umykała w zagęszczonym tłumie. Z każdą minutą przyspieszał korku walcząc z kleistą, śliską mazią oraz statycznym ciałem obłąkanych przechodniów. Z determinacją wykrzykiwał znane personalia, wyczuwając jak cała uwaga skupia się właśnie na nim. Marszczył brwi w wyrazie niezadowolenia, skupienia, próby przywrócenia utraconych sił. Zatrzymała się gwałtownie; o mały włos nie staranował jej ciała, walcząc z pochłaniającą grawitacją. Płuca paliły niemiłosiernie, a klatka piersiowa unosiła w nierównomiernym odruchu. Musiałaś tak pędzić droga Wright? Czuł jak zdeterminowany wzrok prześlizguje się po pochylonym profilu szukając znajomych wyróżników. On też zatopił w niej roziskrzony, przyciemniony błękit, chcąc skonfrontować skutki przemijającego czasu. Wyrosła – na piękną, świadomą kobietę. Gdyby nie drobne, charakterystyczne niuanse, prawdopodobnie nigdy nie dostrzegłby jej w tłumie. Była wyższa niż pierwotnie zakładał. Twarz przybrała twardsze, nieco gwałtowniejsze rysy. Tęczówki ginęły w ciemnej oprawie oczu, przyszpilając do niedalekiego muru. Usta pozostały nieodgadnione, nieporuszone, tak samo jak emocje, które w żadnym z momentów nie wydobyły się na światło dzienne. Statyczna, opanowana. Rozpoznała go, ale jak zamierzała zareagować?
- Hannah – powtórzył jakby zaczarowany, wyrzucając z siebie pojedyncze słowo. Pokusił się nawet o blady cień uśmiechu, który zniknął pospiesznie, gdy ktoś z perfidnego tłumu, krzyknął w jego stronę pojedyncze ponaglenie. Nie wiedział dokładnie co skłoniło go do zakłócenia błogiego popołudnia. Ciekawość, brak wrażeń, chęć poznania odpowiedzi, zadawania pytań, skontrolowania jej wersji wydarzeń? Zimne stwierdzenie spowodowało delikatny niepokój. Czyżby nie była mu przychylna? Wiedziała co się stało; towarzyszyła najcięższym rozterkom ogarniających najbliższe mu osoby. Wysłuchiwała żalu, wyrazów tęsknoty, parszywych obelg, niewykonalnych pragnień skrywanych gdzieś w odmętach podświadomości. Jesteś strażnikiem i zbyt łatwo mnie nie wpuścisz. A już na pewno nie zaufasz. – Jedenaście lat. – wypowiedział cicho, precyzując spostrzeżenie, a zamglony wzrok utkwił w podłożu chcąc zebrać skołatane myśli. Ciągłe uświadamianie przemijającego i straconego czasu, bolało najbardziej. Wycelowała, trafiając w punkt. Nie pozostawała mu dłużna, dorzucając pytania w specyficznym tonie. Podniósł głowę, aby ponownie skupić uwagę na jej twarzy. – Ciekawość. – rzucił przenikliwe. – Chciałem zobaczyć co dzieje się z moją największą zwolenniczką. – nie pozwalał na zbyt wiele. Nie sądził, aby ich spotkanie, zakończyło się w pozytywnym wydźwiękiem. – Znużył? – tym razem nie powstrzymał wyraźnego rozbawienia, który wystąpił na twarz zaczerwienioną od wilgotnego zimna. Co ona mogła wiedzieć? Co do niej dotarło? Strzępki przekręconych informacji, które krążyły w przestworzach? Plotek, opowiastek? Skąd wiedziała jaki miał motyw; jakie demony targały rodziną, w którą tak bezwzględnie wierzyła. – Piękny świat raczej nigdy mnie nie znuży. Stoi otworem nie tylko przede mną. Powinnaś spróbować Hannah, dobrze ci to zrobi. – skwitował, lecz nie dał jej dojść do słowa. – Mam trochę spraw do załatwienia. I nie zamierzam zabrać się stąd zbyt szybko. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, może nawet wcale. – wzruszył ramionami jakby obojętnie. Zaskoczona? Nie takiej odpowiedzi się spodziewałaś? Była kolejną osobą, która jawnie odradzała mu pozostanie w nowej codzienności. – A ty? Jak sobie radzisz, czym się zajmujesz? – kontynuował rozmowę jak gdyby nigdy nic. Nie martw się, już nigdy nie złamię nikomu serca. Teraz to moje serce rozłamuje się na milion kawałków.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niewielki dystans jaki ich dzielił pozwalał jej na baczną obserwację, której wcale nie próbowała ukryć, śledząc centymetr po centymetrze jego twarz, jak najwnikliwszy badacz. Oceniała go otwarcie, co może i było nietaktowne, a z pewnością surowe. Bił od niej chłód, którego również nie próbowała zatrzymać, jakby hołdowała w sobie cicho nadzieję, że ogarnie go dostatecznie i zmrozi, aż pojmie, w czym rzecz. Nie miała celu w zatajaniu przed nim tego, co w niej wzbudzał swoją obecnością, a raczej, co wzbudzał dotychczasową nieobecnością. Nigdy nie była z nim przecież w żaden sposób związana, nigdy nie zabolało ją jego zniknięcie, nigdy nie obracała się za nim z tęsknotą, czy zauroczeniem, które — rzeczywiście, zgodnie ze słowami Tonks — mógł z łatwością wokół siebie roztaczać. Ale patrząc w bezkres jego tęczówek, tak odmiennego koloru od oczu jego siostry, nie mogła uciec przed cudzymi emocjami. Czy przejęła od niej to wszystko, wraz z poczuciem porzucenia, czy kierowała nią twarda i bezbrzeżna lojalność względem Jackie, nie wiedziała. Patrząc na niego dostrzegała jedynie zmarnowane lata pełne niepotrzebnie wylanych łez, trzepoczące w klatce piersiowej serce, rozgoryczenie, zawód, zupełnie tak, jakby to wszystko dotknęło ją samą.
Błądziła wzrokiem po jego twarzy, po męskich, wyraźnych rysach, roziskrzonych oczach, otwartych w półoddechu i półsłowie ustach. Z pewnością gdyby chciała, dostrzegłaby też jak bardzo się zmienił, wydoroślał, spoważniał i dojrzał. Jak z przystojnego młodzieńca stał się poważnym mężczyzną. Zadarła wyżej brodę, z butą, arogancją i pewnością małego pyskacza, którym była jeszcze w Hogwarcie, z którego może nigdy nie wyrosła?
— Jedenaście lat — powtórzyła po nim, unosząc brwi. Nie było go jedenaście lat. I zniknął tak po prostu, zostawiając za sobą wszystko i wszystkich, bez pożegnania, bez zrozumienia, idąc śmiało przed siebie. Po co? Goniąc własne ideały, pragnienia, potrzeby? Przekreślając to wszystko, co miał, w imię powiewu świeżości, jaki oferował mu niedostępny świat? — Wiele się zmieniło przez ten czas.— Ale przecież nie musiała mu tego mówić, z pewnością już sam zdołał zauważyć. Nie tylko to, co działo się dookoła, nie tylko sytuacja polityczna, rządy, klimat, ale i ludzie, których porzucił. Porzucił jak psy, bezdusznie. W sposób nieludzki. Słusznie spuścił wzrok. Powinien okazać skruchę; nie względem niej. Ale Jackie? Jak on to wyjaśnił wszystko jej? Co powiedział po tym wszystkim? Na co liczył? Nie żałowała go wcale, ani trochę. To, co przez moment było widoczne na jego twarzy dodało jej siły i pewności, że miała rację.
Milczała chwilę, kiedy przez myśl przemknęła jej jakaś nikła, nieznanego pochodzenia potrzeba podjęcia próby zrozumienia, przecież kiedy skończyła Hogwart, a jej wysiłki dostania się do jakiejkolwiek drużyny spełzły na niczym odcięła się od wszystkich, którzy byli jej bliscy. Od znajomych, przyjaciół, najbliższej rodziny — pogrążona we wstydzie i niespełnionych ambicjach zamknęła się w sklepie, który stał się remedium na wszystko. Ciężka praca, fachowa wiedza, nowa nauka odciągały jej myśli od niezrealizowanych celów. Co kierowało nim, kiedy zdecydował się zostawić wszystko za sobą? Ile w tym było podobieństwa? Niewiele. Była pewna, że nie postąpiła tak podle, jak on. Unikała kontaktu, ale nie sądziła, aby kiedykolwiek w oczach bliskich stała się wyłącznie widmem kogoś, kto istniał; cieniem własnej siebie, o której słuch zaginął.
Ciekawość, ją zaskoczyła. Uniosła brwi, spodziewając się głębszej i wrażliwszej odpowiedzi. Liczyła na to, że przyzna się do błędu, do tęsknoty za bliskimi. A nim kierowała ciekawość.
— Może poza tobą— dodała po chwili, w odpowiedzi na jego stwierdzenie. Jej oczy błysnęły w jednej chwili, zmrużyła je nieco i przekrzywiła głowę w bok, a jej głos przybrał nonszalanckiego tonu. — Doprawdy? Co powiedziałbyś na to, że znalazła sobie nowy obiekt do oddawania czci i składania hołdów? Twoja świątynia przypomina dziś ruinę, nie ma w niej miejsca na zwolenników. Nawet największych— mruknęła, trzepocząc przy tym niewinnie rzęsami. — Zapomnieli o twoim istnieniu. Tak po prostu. Jak mogłeś do tego dopuścić?— zadrwiła, odwracając w końcu wzrok. Czego tu szukał i czemu tak naprawdę ją zatrzymał? Powinna spytać, chciała to uczynić, ale nie przeszło jej to przez gardło. Jeśli szukał w niej sojusznika, który zrozumie jego pobudki, był w błędzie. Wiedział — musiał wiedzieć — że cokolwiek by się nie działo za jego siostrą stanie murem i akurat to przez ostatnie jedenaście lat nie zmieniło się wcale. W końcu zdecydowała się zerknąć na niego; otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale on mówił dalej. Pozwoliła mu więc skończyć, nabrawszy w międzyczasie powietrza w płuca. Zbliżyła się do niego, kiedy mogła już się odezwać i uśmiechnęła, ale choć jej usta wykrzywiły się w ten sposób, brakowało w jej minie szczerej sympatii. — Pozostanę tu, w swojej zapyziałej dziurze otoczona ludźmi, na których mi zależy.— Poklepała go pocieszająco po piersi, zanim powróciła na swoje miejsce. Włożyła dłonie do kieszeni płaszcza; ludzie mijali ich, coraz rzadziej spoglądając w ich kierunku, szybko zapominając o zamieszaniu, jakie wywołał swoimi krzykami. I co, Rineheart, warto było? Mógłby w spokoju spacerować, przechadzać się ulicami Londynu nienarażony na pretensjonalny atak z czyjejkolwiek strony. A jednak zaryzykował. Zamierzał zostać? Na dłużej? — Brzmisz tak, jakbyś zamierzał tu osiąść na stałe. Pomimo całego tego piękna, które tak kusi wkoło — o którym sam przecież wspomniał w taki sposób, jakby prócz tego nie liczyło się nic. — Postanowiłeś zapuścić korzenie?
Podejrzliwie mu się przyjrzała, unosząc jedną brew, kiedy spytał. Zmierzyła go wzrokiem uważnie, lustrując z góry do dołu, nim zdecydowała się odpowiedzieć. Nie była gwiazdą quidditcha, nie osiągnęła tego, o czym tak głośno mówiła, czego chciała, czego pragnęła i do czego dążyła. Ale straconych szans nie sposób było przywrócić, a tęskne spoglądanie za nimi było najgorszym, co mogła wciąż czynić. Spojrzała gdzieś za niego, ponad jego ramieniem, na ludzi przemierzających ulicę, na zamglony horyzont ginący wraz z ciemnymi sylwetkami. A gdyby tak uciec, minąć go i zakończyć to spotkanie nim rozpoczęło się na dobre?
— Zajmuję się sklepem dziadka. Tu, nieopodal— wskazała ruchem brody na prawą stronę Pokątnej. — Sprzedaję miotły. — Pewność siebie opuściła ja na moment, pomocy szukała w wilgotnym, ubłoconym bruku.— Ty zapewne możesz pochwalić się wachlarzem niezapomnianych przeżyć, prawda? Było warto?— Zostawić za sobą tą rzeczywistość, rzucić wszystko i stąd uciec? Zerknęła na niego z dołu, jakby przez myśl przemknęło jej coś podobnego. Ale nie, nie mogła.
Błądziła wzrokiem po jego twarzy, po męskich, wyraźnych rysach, roziskrzonych oczach, otwartych w półoddechu i półsłowie ustach. Z pewnością gdyby chciała, dostrzegłaby też jak bardzo się zmienił, wydoroślał, spoważniał i dojrzał. Jak z przystojnego młodzieńca stał się poważnym mężczyzną. Zadarła wyżej brodę, z butą, arogancją i pewnością małego pyskacza, którym była jeszcze w Hogwarcie, z którego może nigdy nie wyrosła?
— Jedenaście lat — powtórzyła po nim, unosząc brwi. Nie było go jedenaście lat. I zniknął tak po prostu, zostawiając za sobą wszystko i wszystkich, bez pożegnania, bez zrozumienia, idąc śmiało przed siebie. Po co? Goniąc własne ideały, pragnienia, potrzeby? Przekreślając to wszystko, co miał, w imię powiewu świeżości, jaki oferował mu niedostępny świat? — Wiele się zmieniło przez ten czas.— Ale przecież nie musiała mu tego mówić, z pewnością już sam zdołał zauważyć. Nie tylko to, co działo się dookoła, nie tylko sytuacja polityczna, rządy, klimat, ale i ludzie, których porzucił. Porzucił jak psy, bezdusznie. W sposób nieludzki. Słusznie spuścił wzrok. Powinien okazać skruchę; nie względem niej. Ale Jackie? Jak on to wyjaśnił wszystko jej? Co powiedział po tym wszystkim? Na co liczył? Nie żałowała go wcale, ani trochę. To, co przez moment było widoczne na jego twarzy dodało jej siły i pewności, że miała rację.
Milczała chwilę, kiedy przez myśl przemknęła jej jakaś nikła, nieznanego pochodzenia potrzeba podjęcia próby zrozumienia, przecież kiedy skończyła Hogwart, a jej wysiłki dostania się do jakiejkolwiek drużyny spełzły na niczym odcięła się od wszystkich, którzy byli jej bliscy. Od znajomych, przyjaciół, najbliższej rodziny — pogrążona we wstydzie i niespełnionych ambicjach zamknęła się w sklepie, który stał się remedium na wszystko. Ciężka praca, fachowa wiedza, nowa nauka odciągały jej myśli od niezrealizowanych celów. Co kierowało nim, kiedy zdecydował się zostawić wszystko za sobą? Ile w tym było podobieństwa? Niewiele. Była pewna, że nie postąpiła tak podle, jak on. Unikała kontaktu, ale nie sądziła, aby kiedykolwiek w oczach bliskich stała się wyłącznie widmem kogoś, kto istniał; cieniem własnej siebie, o której słuch zaginął.
Ciekawość, ją zaskoczyła. Uniosła brwi, spodziewając się głębszej i wrażliwszej odpowiedzi. Liczyła na to, że przyzna się do błędu, do tęsknoty za bliskimi. A nim kierowała ciekawość.
— Może poza tobą— dodała po chwili, w odpowiedzi na jego stwierdzenie. Jej oczy błysnęły w jednej chwili, zmrużyła je nieco i przekrzywiła głowę w bok, a jej głos przybrał nonszalanckiego tonu. — Doprawdy? Co powiedziałbyś na to, że znalazła sobie nowy obiekt do oddawania czci i składania hołdów? Twoja świątynia przypomina dziś ruinę, nie ma w niej miejsca na zwolenników. Nawet największych— mruknęła, trzepocząc przy tym niewinnie rzęsami. — Zapomnieli o twoim istnieniu. Tak po prostu. Jak mogłeś do tego dopuścić?— zadrwiła, odwracając w końcu wzrok. Czego tu szukał i czemu tak naprawdę ją zatrzymał? Powinna spytać, chciała to uczynić, ale nie przeszło jej to przez gardło. Jeśli szukał w niej sojusznika, który zrozumie jego pobudki, był w błędzie. Wiedział — musiał wiedzieć — że cokolwiek by się nie działo za jego siostrą stanie murem i akurat to przez ostatnie jedenaście lat nie zmieniło się wcale. W końcu zdecydowała się zerknąć na niego; otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale on mówił dalej. Pozwoliła mu więc skończyć, nabrawszy w międzyczasie powietrza w płuca. Zbliżyła się do niego, kiedy mogła już się odezwać i uśmiechnęła, ale choć jej usta wykrzywiły się w ten sposób, brakowało w jej minie szczerej sympatii. — Pozostanę tu, w swojej zapyziałej dziurze otoczona ludźmi, na których mi zależy.— Poklepała go pocieszająco po piersi, zanim powróciła na swoje miejsce. Włożyła dłonie do kieszeni płaszcza; ludzie mijali ich, coraz rzadziej spoglądając w ich kierunku, szybko zapominając o zamieszaniu, jakie wywołał swoimi krzykami. I co, Rineheart, warto było? Mógłby w spokoju spacerować, przechadzać się ulicami Londynu nienarażony na pretensjonalny atak z czyjejkolwiek strony. A jednak zaryzykował. Zamierzał zostać? Na dłużej? — Brzmisz tak, jakbyś zamierzał tu osiąść na stałe. Pomimo całego tego piękna, które tak kusi wkoło — o którym sam przecież wspomniał w taki sposób, jakby prócz tego nie liczyło się nic. — Postanowiłeś zapuścić korzenie?
Podejrzliwie mu się przyjrzała, unosząc jedną brew, kiedy spytał. Zmierzyła go wzrokiem uważnie, lustrując z góry do dołu, nim zdecydowała się odpowiedzieć. Nie była gwiazdą quidditcha, nie osiągnęła tego, o czym tak głośno mówiła, czego chciała, czego pragnęła i do czego dążyła. Ale straconych szans nie sposób było przywrócić, a tęskne spoglądanie za nimi było najgorszym, co mogła wciąż czynić. Spojrzała gdzieś za niego, ponad jego ramieniem, na ludzi przemierzających ulicę, na zamglony horyzont ginący wraz z ciemnymi sylwetkami. A gdyby tak uciec, minąć go i zakończyć to spotkanie nim rozpoczęło się na dobre?
— Zajmuję się sklepem dziadka. Tu, nieopodal— wskazała ruchem brody na prawą stronę Pokątnej. — Sprzedaję miotły. — Pewność siebie opuściła ja na moment, pomocy szukała w wilgotnym, ubłoconym bruku.— Ty zapewne możesz pochwalić się wachlarzem niezapomnianych przeżyć, prawda? Było warto?— Zostawić za sobą tą rzeczywistość, rzucić wszystko i stąd uciec? Zerknęła na niego z dołu, jakby przez myśl przemknęło jej coś podobnego. Ale nie, nie mogła.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie umknęło uwadze, iż przeciwniczka bezwstydnie lustrowała każdy milimetr jego twarzy, sylwetki, całej aparycji. Wyłapywała pojedyncze wyróżniki, znajome cechy, krótkotrwałe emocje zdradzające obecny, niestabilny stan. Chciała być wnikliwa, nieomylna, przygotowana na każdą sposobność. Mogła bez problemu wyczytać skrywaną niepewność, niepokój, rozlany wewnątrz, nieprzerwany i niedostrzegalny ból. Im dłużej wwiercała intensywne, przenikliwe spojrzenie, tym większy chłód zmrożonej doczesności trafiał w sam środek sztywniejącego ciała. Łudząco oddalał od siebie wyczuwalne przeczucie niechęci, które wobec niego kierowała. Zabierała ostatnie strużki komfortu, śmiałości i swobody. Stwarzała lekko napiętą, gęstą atmosferę, w której gotowość do ataku mogła objawić się z każdą, przemijającą sekundą. Czy kiedykolwiek pałali do siebie nieskrywaną przyjaźnią? Czy odległa znajomość nie sprowadzała się do wzajemnej akceptacji? Czyż jej podejrzliwość i lekko lekceważąca postawa nie przejawiała się odkąd po raz pierwszy wymienili zapoznawcze gesty, wymowne spojrzenia? Czyżby wyczuła przeszłe, planowane intencje chcąc chronić najbliższe im osoby? Wchłaniać i neutralizować negatywne emocje, posyłając mężczyznę w oazę błogiego zapomnienia. Nie znała prawdziwych pobudek ów czynu. Nie poznała realnych motywów, innej wersji wydarzeń. Nie miała sposobności, aby przeprowadzić z nim istotną, wyjaśniającą rozmowę. Pozostawały jedynie bezwzględne domysły, niepełne wersje znikomo wtajemniczonych towarzyszy. Wierzyła w to co chciała wierzyć. Czy dopuści go do słowa? Mógł jedynie przypuszczać niekreślone zamiary, lecz sytuacja przybrała własny bieg wydarzeń.
Kobieta zmieniła postawę, zaszczyciła intensywnym, butnym, zmrużonym spojrzeniem, bojowością, gotowością do zaatakowania najczulszych punktów. Uśmiechnął się znikomo, gdyż przedstawiony obraz przypomniał mu zamierzchłe czasy. Gdy wypowiedziała na głos wcześniejsze stwierdzenie, zatrwożył się na moment. Był to czas, w którym świadomość utraconych chwil dotknęła najgłębszych odmętów umysłu. Pojawiły się niechciane wyrzuty, świadomość popełnionych błędów, niespłaconych długów oraz win. Na światło dzienne wydobywały się najgorsze, paraliżujące wątpliwości, z którymi walczył od początku istnienia rewolucyjnego pomysłu. Ujrzał poszczególne sylwetki, które pozostawił w niekreślonej samotni. Samolubnie dążył do zrealizowania swoich pragnień, marzeń i wymyślnych wizji. Pragnął na dobre uciec od odpowiedzialności, na którą skazał go zaborczy niewyrozumiały ojciec. Czy naprawdę było w tym coś złego? Nadal utrzymywał, wytrzymywał wnikliwe spojrzenie, lecz zużywał przy tym dużo więcej potrzebnej, wymaganej siły. – Wiem. – odrzucił niepewnie, lekko przyciszonym głosem. – Świetnie zdaje sobie z tego sprawę. – dodał z kąśliwą nutą. Nie był ślepy, widział teraźniejszą rzeczywistość niezwykle wyraźnie. Dużo intensywniej dostrzegał panujące zmiany, gdyż nie był do nich bezpośrednio przyzwyczajony. Wyłapywał zmienione otoczenie, budynki, kręte ulice, czy dziwne twory porozrzucane po całym mieście. Czuł przenikliwy, niepokojący klimat objawiony w chłodnych podmuchach zimowego wiatru. Stykał się z nieznaną, odrębną mentalnością znieczulonych mieszkańców, uciekających w otchłań złudnie bezpiecznych, ciasnych, czterech ścian. Opuścił głowę – jakby ciężar całkowitej odpowiedzialności spoczywał na rosłych barkach. Jakby współtowarzyszył w zgładzeniu kolejnych, niewinnych żywotów. Był mordercą. Nie umiał odpowiednio podejść do swojej rodziny. Długotrwała rozłąka pogłębiła niewypowiedziany konflikt. Stając twarzą w twarz był świadkiem świadomego niezrozumienia i gwałtownych reakcji. Przygotowany niemalże na wszystko, chciał oddać całego siebie; odpokutować niegodziwości. Co takiego zastał? Różdżkę wymierzoną w sam środek gorejącego serca przez osobę o takich samych więzach krwi. Podejrzliwe, burzliwe nakazy, od których uciekał przez całe swoje życie. – Może. – powtórzył po niej, nie znajdując lepszych słów. Ukrywał prawdziwe emocje, unikając wylewności, uczuciowości i zagubienia. Usilnie trzymał je na wodzy. Przybierając maskę obojętności, zapracowania, mamił nieprawdziwymi informacjami. Bo tęsknił, żałował i chciał wykrzyczeć światu, że chyba się pomylił.
– Ucieszyłbym się, że przestałaś wznosić codzienne modły do rozległych niebios, aby wszelkie nieszczęścia doczesnego świata spadły mi na ramiona. – odrzucił z podobnym tonem jak i intensywnością. – Chociaż teraz jestem bezpieczny. – dodał wzruszając ramionami, lecz na krótko zdała się pewność siebie. Kolejne słowa spowodowały chwilową stagnację. Zamarł nieznacznie, a po całym ciele prześlizgnął się obrzydliwy, niepokojący dreszcz. Zamrugał kilkukrotnie, aby wyostrzyć obraz drwiącej twarzy. Czy naprawdę to powiedziała? Powtórzone słowa drażniły psychikę. Nie potrafił pozbyć się zatrważającej, bolesnej prawdy. Udało Ci się, na razie wygrywasz. – Co? – była to pierwsza, niekontrolowana, niezrozumiana reakcja. Chwilowe milczenie, konsternacja, próba zebrania rozbieganych myśli. Przymknięte powieki, które po chwili ukazały bezkres rozgrzanego, migoczącego, wilgotnego błękitu. Czy były to łzy? – Gdybym wiedział jakie będą tego konsekwencje, pewnie nigdy bym się tego nie dopuścił. – wypowiedział gardłowo, gubiąc wyrazistość pojedynczych słów. Nie chciały przejść przez krtań blokowane w połowie zdania. – Może byłbym obecny i posłusznie wykonywał wszelkie polecenia. – zatrzymał, aby dać jej do zrozumienia, że wszystko nie było tak prostolinijne i nieskomplikowane. – Wbrew sobie. – bo mimo bliskości i wsparcia, byłby nieszczęśliwy, niespełniony. Włożony w utarte, schematyczne ramy. Popadłby w rutynę – jeszcze większy marazm. Stracił motywację do ambitnego działania i poszerzania swoich umiejętności. A może okazałby się nieefektywny i niepasujący do wyznaczonego zawodu, wymiaru sprawiedliwości, walki? Westchnął ciężko, wydawał się zmęczony krótką konfrontacją. Nie czuł swobody, wzrastająca presja powodowała chęć natychmiastowego odwrotu. Jednakże nie miał ku temu sposobności, gdyż oprawczyni zmniejszyła wymowną odległość. Charakterystyczny uśmiech przywodził na myśl kolejny atak, na który był już gotowy. Przymknął powieki, aby następnie rzucić krótkie spojrzenie, uśmiechnąć się blado i odpowiedzieć z nadmiernym, nienaturalnym spokojem: – Cieszę się w takim razie, że odnalazłaś swoje miejsce na ziemi. – i niezmiernie Ci zazdroszczę.- I że masz je z kim dzielić. – doceniał pokrzepiający gest i teatralną demonstrację. Lustrował jej sylwetkę energicznie, intensywnie, dokładnie. Czekał na kolejny ruch, a może chciał go przewidzieć? – Nic nie stoi na przeszkodzie, aby dalej zwiedzać świat, ale mieć do czego wracać. – w tym momencie sam zaprzeczył rzeczywistości. Nie miał dokąd wracać i najprawdopodobniej mogła się tego domyślać. Szedł jednak w zaparte kontynuując: – Nie określę tego w czasie. Na razie jestem i może się do czegoś przydam. – o ile zechcecie zaufać i przepuścić dalej. Nie do końca wiedział dlaczego wymierzyła w niego żywiołowy atak. Nie miał złych intencji mimo dość nietypowego zachowania i zbyt bezpośredniej zaczepki na samym środku ulicy. Nigdy nie byli blisko, lecz świadoma uprzejmość nakazywała uzupełnić podstawowe fakty. Nie był złośliwy, szanował każdą drogę, którą obrała; za którą zdecydowała się podążać. Uniósł brew do góry w widocznym zaskoczeniu. Nie pamiętał jakie hobby wykazywała w latach młodzieńczych; zawód który wybrała był nietypowy, rzadko podejmowany przez kobiety. A już na pewno jej pokroju. – Nie spodziewałem się. Nie powiem, że mnie zaskoczyłaś. Wydaje mi się, że w tych czasach kiedy Quidditch zyskuje na popularności jest to mocno prosperujące. – stwierdził. Pamiętał jak ogromną sensację za granicą wzbudzały zawody tego popularnego sportu. – Zapewne znasz się również na renowacji i konserwacji. – dodał myśląc o swojej miotle zalegającej gdzieś w kącie zamieszkiwanego pomieszczenia. Powinien o nią zadbać, wiedział, że prośba o pomoc zakończy się fiaskiem. O dziwo nadal kontynuowali nietypowy dialog. Coś trzymało ich na miejscu – usilnie, stabilnie, statycznie. Na jej kolejne, nieprzyjemne pytania wykrzywił usta w cwaniackim uśmiech i pokręcił głową z niedowierzaniem. Chciał zatrzymać deszcz wymownych pretensji. – Owszem, do tej pory nie mogę o nich zapomnieć i chętnie się nimi podzielę może w bardziej przystępnych warunkach. Przy herbacie? A może preferujesz kawę? - zadrwił nie zatrzymując. – Co chciałabyś usłyszeć, powiedź. Że niczego nie żałuję? Czy może mam podać ci rychłą datę wyjazdu? – nie wytrzymywał. – Zastanawiasz się co tu robię, jakie miałem powody? To dlatego atakujesz? – zatrzymał, aby nabrać powietrza. – Nic do ciebie nie mam i nigdy nie miałem. Wielu rzeczy nie mogę ci powiedzieć. Nie wiem nawet czy byś w nie uwierzyła. Zrozumiała. Wiem jakie masz o mnie zdanie, jaki stosunek. Traktujesz mnie jak perfidnego, niegodziwego zwyrodnialca. Nie mam nic na swoją obronę, ale chce coś zmienić. Nie oczekuje od ciebie wybaczenia, odkupienia. – mówił szczerze, wylewał słowa. – Wydaje mi się, że każdy zasługuje na drugą szansę. Na pewno wtedy, gdy może zaoferować od siebie o wiele więcej. Jeżeli tego nie uznajesz, pozostaje jedynie się z tym pogodzić. – wszystko zostanie tak jak dawniej. Będą bez słowa mijać się na ulicy, posyłając złowrogie spojrzenia. Obracać w tym samym środowisku, współdzielić znajomych, przyjaciół najbliższych. Przebywać w jednym pomieszczeniu, walczyć. Jesteś ciekawa, po której stronie?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kobieta zmieniła postawę, zaszczyciła intensywnym, butnym, zmrużonym spojrzeniem, bojowością, gotowością do zaatakowania najczulszych punktów. Uśmiechnął się znikomo, gdyż przedstawiony obraz przypomniał mu zamierzchłe czasy. Gdy wypowiedziała na głos wcześniejsze stwierdzenie, zatrwożył się na moment. Był to czas, w którym świadomość utraconych chwil dotknęła najgłębszych odmętów umysłu. Pojawiły się niechciane wyrzuty, świadomość popełnionych błędów, niespłaconych długów oraz win. Na światło dzienne wydobywały się najgorsze, paraliżujące wątpliwości, z którymi walczył od początku istnienia rewolucyjnego pomysłu. Ujrzał poszczególne sylwetki, które pozostawił w niekreślonej samotni. Samolubnie dążył do zrealizowania swoich pragnień, marzeń i wymyślnych wizji. Pragnął na dobre uciec od odpowiedzialności, na którą skazał go zaborczy niewyrozumiały ojciec. Czy naprawdę było w tym coś złego? Nadal utrzymywał, wytrzymywał wnikliwe spojrzenie, lecz zużywał przy tym dużo więcej potrzebnej, wymaganej siły. – Wiem. – odrzucił niepewnie, lekko przyciszonym głosem. – Świetnie zdaje sobie z tego sprawę. – dodał z kąśliwą nutą. Nie był ślepy, widział teraźniejszą rzeczywistość niezwykle wyraźnie. Dużo intensywniej dostrzegał panujące zmiany, gdyż nie był do nich bezpośrednio przyzwyczajony. Wyłapywał zmienione otoczenie, budynki, kręte ulice, czy dziwne twory porozrzucane po całym mieście. Czuł przenikliwy, niepokojący klimat objawiony w chłodnych podmuchach zimowego wiatru. Stykał się z nieznaną, odrębną mentalnością znieczulonych mieszkańców, uciekających w otchłań złudnie bezpiecznych, ciasnych, czterech ścian. Opuścił głowę – jakby ciężar całkowitej odpowiedzialności spoczywał na rosłych barkach. Jakby współtowarzyszył w zgładzeniu kolejnych, niewinnych żywotów. Był mordercą. Nie umiał odpowiednio podejść do swojej rodziny. Długotrwała rozłąka pogłębiła niewypowiedziany konflikt. Stając twarzą w twarz był świadkiem świadomego niezrozumienia i gwałtownych reakcji. Przygotowany niemalże na wszystko, chciał oddać całego siebie; odpokutować niegodziwości. Co takiego zastał? Różdżkę wymierzoną w sam środek gorejącego serca przez osobę o takich samych więzach krwi. Podejrzliwe, burzliwe nakazy, od których uciekał przez całe swoje życie. – Może. – powtórzył po niej, nie znajdując lepszych słów. Ukrywał prawdziwe emocje, unikając wylewności, uczuciowości i zagubienia. Usilnie trzymał je na wodzy. Przybierając maskę obojętności, zapracowania, mamił nieprawdziwymi informacjami. Bo tęsknił, żałował i chciał wykrzyczeć światu, że chyba się pomylił.
– Ucieszyłbym się, że przestałaś wznosić codzienne modły do rozległych niebios, aby wszelkie nieszczęścia doczesnego świata spadły mi na ramiona. – odrzucił z podobnym tonem jak i intensywnością. – Chociaż teraz jestem bezpieczny. – dodał wzruszając ramionami, lecz na krótko zdała się pewność siebie. Kolejne słowa spowodowały chwilową stagnację. Zamarł nieznacznie, a po całym ciele prześlizgnął się obrzydliwy, niepokojący dreszcz. Zamrugał kilkukrotnie, aby wyostrzyć obraz drwiącej twarzy. Czy naprawdę to powiedziała? Powtórzone słowa drażniły psychikę. Nie potrafił pozbyć się zatrważającej, bolesnej prawdy. Udało Ci się, na razie wygrywasz. – Co? – była to pierwsza, niekontrolowana, niezrozumiana reakcja. Chwilowe milczenie, konsternacja, próba zebrania rozbieganych myśli. Przymknięte powieki, które po chwili ukazały bezkres rozgrzanego, migoczącego, wilgotnego błękitu. Czy były to łzy? – Gdybym wiedział jakie będą tego konsekwencje, pewnie nigdy bym się tego nie dopuścił. – wypowiedział gardłowo, gubiąc wyrazistość pojedynczych słów. Nie chciały przejść przez krtań blokowane w połowie zdania. – Może byłbym obecny i posłusznie wykonywał wszelkie polecenia. – zatrzymał, aby dać jej do zrozumienia, że wszystko nie było tak prostolinijne i nieskomplikowane. – Wbrew sobie. – bo mimo bliskości i wsparcia, byłby nieszczęśliwy, niespełniony. Włożony w utarte, schematyczne ramy. Popadłby w rutynę – jeszcze większy marazm. Stracił motywację do ambitnego działania i poszerzania swoich umiejętności. A może okazałby się nieefektywny i niepasujący do wyznaczonego zawodu, wymiaru sprawiedliwości, walki? Westchnął ciężko, wydawał się zmęczony krótką konfrontacją. Nie czuł swobody, wzrastająca presja powodowała chęć natychmiastowego odwrotu. Jednakże nie miał ku temu sposobności, gdyż oprawczyni zmniejszyła wymowną odległość. Charakterystyczny uśmiech przywodził na myśl kolejny atak, na który był już gotowy. Przymknął powieki, aby następnie rzucić krótkie spojrzenie, uśmiechnąć się blado i odpowiedzieć z nadmiernym, nienaturalnym spokojem: – Cieszę się w takim razie, że odnalazłaś swoje miejsce na ziemi. – i niezmiernie Ci zazdroszczę.- I że masz je z kim dzielić. – doceniał pokrzepiający gest i teatralną demonstrację. Lustrował jej sylwetkę energicznie, intensywnie, dokładnie. Czekał na kolejny ruch, a może chciał go przewidzieć? – Nic nie stoi na przeszkodzie, aby dalej zwiedzać świat, ale mieć do czego wracać. – w tym momencie sam zaprzeczył rzeczywistości. Nie miał dokąd wracać i najprawdopodobniej mogła się tego domyślać. Szedł jednak w zaparte kontynuując: – Nie określę tego w czasie. Na razie jestem i może się do czegoś przydam. – o ile zechcecie zaufać i przepuścić dalej. Nie do końca wiedział dlaczego wymierzyła w niego żywiołowy atak. Nie miał złych intencji mimo dość nietypowego zachowania i zbyt bezpośredniej zaczepki na samym środku ulicy. Nigdy nie byli blisko, lecz świadoma uprzejmość nakazywała uzupełnić podstawowe fakty. Nie był złośliwy, szanował każdą drogę, którą obrała; za którą zdecydowała się podążać. Uniósł brew do góry w widocznym zaskoczeniu. Nie pamiętał jakie hobby wykazywała w latach młodzieńczych; zawód który wybrała był nietypowy, rzadko podejmowany przez kobiety. A już na pewno jej pokroju. – Nie spodziewałem się. Nie powiem, że mnie zaskoczyłaś. Wydaje mi się, że w tych czasach kiedy Quidditch zyskuje na popularności jest to mocno prosperujące. – stwierdził. Pamiętał jak ogromną sensację za granicą wzbudzały zawody tego popularnego sportu. – Zapewne znasz się również na renowacji i konserwacji. – dodał myśląc o swojej miotle zalegającej gdzieś w kącie zamieszkiwanego pomieszczenia. Powinien o nią zadbać, wiedział, że prośba o pomoc zakończy się fiaskiem. O dziwo nadal kontynuowali nietypowy dialog. Coś trzymało ich na miejscu – usilnie, stabilnie, statycznie. Na jej kolejne, nieprzyjemne pytania wykrzywił usta w cwaniackim uśmiech i pokręcił głową z niedowierzaniem. Chciał zatrzymać deszcz wymownych pretensji. – Owszem, do tej pory nie mogę o nich zapomnieć i chętnie się nimi podzielę może w bardziej przystępnych warunkach. Przy herbacie? A może preferujesz kawę? - zadrwił nie zatrzymując. – Co chciałabyś usłyszeć, powiedź. Że niczego nie żałuję? Czy może mam podać ci rychłą datę wyjazdu? – nie wytrzymywał. – Zastanawiasz się co tu robię, jakie miałem powody? To dlatego atakujesz? – zatrzymał, aby nabrać powietrza. – Nic do ciebie nie mam i nigdy nie miałem. Wielu rzeczy nie mogę ci powiedzieć. Nie wiem nawet czy byś w nie uwierzyła. Zrozumiała. Wiem jakie masz o mnie zdanie, jaki stosunek. Traktujesz mnie jak perfidnego, niegodziwego zwyrodnialca. Nie mam nic na swoją obronę, ale chce coś zmienić. Nie oczekuje od ciebie wybaczenia, odkupienia. – mówił szczerze, wylewał słowa. – Wydaje mi się, że każdy zasługuje na drugą szansę. Na pewno wtedy, gdy może zaoferować od siebie o wiele więcej. Jeżeli tego nie uznajesz, pozostaje jedynie się z tym pogodzić. – wszystko zostanie tak jak dawniej. Będą bez słowa mijać się na ulicy, posyłając złowrogie spojrzenia. Obracać w tym samym środowisku, współdzielić znajomych, przyjaciół najbliższych. Przebywać w jednym pomieszczeniu, walczyć. Jesteś ciekawa, po której stronie?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 18.05.20 23:08, w całości zmieniany 3 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie zliczyłby prób, nakreślenia kilku prostych słów w kierunku Percivala. Kończyło się jednak na odrzuceniu zabrudzonego od kropel spływającego atramentu, pergaminu i wróceniem do spraw bieżących. Poświęcał się rodzinnym obowiązkom, przygotowaniom do poszukiwania kolejnego magicznego artefaktu, który do tej pory znajdował się jedynie w legendach, tudzież uznawany był za dawno zaginiony. To wszystko było dużo prostsze, niż życie, które przychodziło po zmroku, pod osłoną czarnego płaszcza, gdy po raz kolejny miał przekonać się o nieudolności ich wspólnych zadań. O licznych porażkach, które mógł uznać za swoje własne. Frustracja stała się jego codziennością, kapryśną damą, która towarzyszyła mu nieustannie. Wszakże oczy wszystkich zwrócone były w stronę trzeciego syna lorda Nott. Czy był w stanie podnieść się, dumnie otrzepać lwią grzywę i prezentować sobą wszystko to, co powinien prezentować dziedzic? Czas miał pokazać.
Teraz jednak musiał stawić czoła swoim największym lękom, zatrzymać falę napływających wspomnień, z czasów, gdy Percival nie był zdrajcą, a kompanem jego dziecięcych wypraw w szmaragdową zieleń lasów Sherwood. Towarzyszem salonowych wojaży, bratem i przyjacielem, któremu był gotów zawierzyć własne życie i poświęcić je dla niego. Dlaczego musiał to zmienić? Eddard sam nie był pewien co było źródłem palącego uczucia narastającego w klatce piersiowej; nienawiść do brata czy też wielki żal oto, że zdradził nie tyle Rycerzy i wszelkie wartości, które były im wpajane od kołyski, ale jego, mimo iż musiał zdawać sobie sprawę z tego, jak wiele Ned był w stanie dla niego poświęcić. I jak wielkim zaufaniem go darzył, widocznie jednostronnym. Niezależnie co stanowiło źródło tak silnego uczucia, pytanie brzmiało, czy jego serce było na tyle zepsute, że potrafiłby wypowiedzieć śmiertelną inkantację, celując końcem różdżki w pierś Percivala. Usta Neda zastygły w półuśmiechu, który latami zdobił jego twarz na salonach, ilekroć próbował ukryć niewygodne pytanie. Jednakże to w oczach można było dostrzec uczucia wyłaniające się zza bariery, którą chciał zbudować: żal, gniew i prawdziwy smutek.
- Widok ducha ucieszyłby mnie znacznie bardziej - wycedził spomiędzy zaciśniętych warg. A to, czy było to prawdą, a może pobożnym życzeniem było zagadką nie tylko dla obserwujących ich ludzi, nie tylko dla Percivala, ale także dla samego Eddarda, który nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tak złożonymi emocjami. Wcześniej jasno widział swój cel, wiedział kto jest wrogiem, a kto sprzymierzeńcem. Teraz? Nie był tego taki pewien. Czy obecność Percy'ego była tu przypadkowa? Czy prowokowali takie spotkania, chcąc zniszczyć ich od środka? Czy Percival był w stanie wystawić go tym, którzy chcieli jego śmierci? I czy Ned mógłby zrobić coś podobnego? Miał nadzieję nigdy się o tym nie przekonać.
Teraz jednak musiał stawić czoła swoim największym lękom, zatrzymać falę napływających wspomnień, z czasów, gdy Percival nie był zdrajcą, a kompanem jego dziecięcych wypraw w szmaragdową zieleń lasów Sherwood. Towarzyszem salonowych wojaży, bratem i przyjacielem, któremu był gotów zawierzyć własne życie i poświęcić je dla niego. Dlaczego musiał to zmienić? Eddard sam nie był pewien co było źródłem palącego uczucia narastającego w klatce piersiowej; nienawiść do brata czy też wielki żal oto, że zdradził nie tyle Rycerzy i wszelkie wartości, które były im wpajane od kołyski, ale jego, mimo iż musiał zdawać sobie sprawę z tego, jak wiele Ned był w stanie dla niego poświęcić. I jak wielkim zaufaniem go darzył, widocznie jednostronnym. Niezależnie co stanowiło źródło tak silnego uczucia, pytanie brzmiało, czy jego serce było na tyle zepsute, że potrafiłby wypowiedzieć śmiertelną inkantację, celując końcem różdżki w pierś Percivala. Usta Neda zastygły w półuśmiechu, który latami zdobił jego twarz na salonach, ilekroć próbował ukryć niewygodne pytanie. Jednakże to w oczach można było dostrzec uczucia wyłaniające się zza bariery, którą chciał zbudować: żal, gniew i prawdziwy smutek.
- Widok ducha ucieszyłby mnie znacznie bardziej - wycedził spomiędzy zaciśniętych warg. A to, czy było to prawdą, a może pobożnym życzeniem było zagadką nie tylko dla obserwujących ich ludzi, nie tylko dla Percivala, ale także dla samego Eddarda, który nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tak złożonymi emocjami. Wcześniej jasno widział swój cel, wiedział kto jest wrogiem, a kto sprzymierzeńcem. Teraz? Nie był tego taki pewien. Czy obecność Percy'ego była tu przypadkowa? Czy prowokowali takie spotkania, chcąc zniszczyć ich od środka? Czy Percival był w stanie wystawić go tym, którzy chcieli jego śmierci? I czy Ned mógłby zrobić coś podobnego? Miał nadzieję nigdy się o tym nie przekonać.
Eddard Nott
Zawód : quia nominor leo
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
So crawl on my belly 'til the sun goes down
I'll never wear your broken crown
I'll never wear your broken crown
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sądziła, że może dostrzec w nim odpowiedzi na pytania, których nie chciała głośno zadawać, więc patrzyła na niego wnikliwie, dostrzegając w nim coś, czego widzieć się nie spodziewała — ból? Czym było to spojrzenie, gesty, drobne napięcia pojawiające się na twarzy? Żałował? Mogła udawać, że wszelakie powody podjętych przez niego czynności w ogóle ją nie obchodziły, a liczył się wyłącznie efekt — jej najlepsza przyjaciółka przez niego cierpiała. Ale to nieprawda. Hamowała własną, nieposkromioną ciekawość przed tym, by wykazać chociażby odrobinę zainteresowania. Postawą zmuszała go do podjęcia defensywy i wysunięcia dobrowolnych, jak najobszerniejszych tłumaczeń. Nie mogła uczynć nic więcej, ani nic bardziej. Jego siostra była jedną z bliższych jej osób, zamierzała stać za nią murem, być stróżem jej bezpieczeństwa — psychicznego, przecież sama nie wierzyła, że mógłby uczynić jej jakąkolwiek krzywdę — i szczęścia, solidarnie dzieląc z nią smutki i uśmiechy. Gdyby była dla niego milsza, łaskawsza zdradziłaby ją w najgorszy z możliwych sposobów, tak czuła. Vincent, o ile ją pamięć nie myliła, stał się zmorą, synonimem porzucenia, a Jackie nie zasłużyła, by tego doświadczyć.
Wiesz — uniosła więc brwi i splotła ręce na piersi, a na jej twarzy pojawił się słodki uśmiech, jakby miała mu pogratulować — tylko czego? Egoizmu — bo skoro wiedział, a mimo to nic z tym nie uczynił nie był nikim innym, jak potwornym egoistą, czy w końcu przejrzenia na oczy? To drugie zasługiwało na łagodniejszy wymiar kary. Był ślepcem i głupcem, ale jeśli poszedł po rozum do głowy i żałował, istniała dla niego szansa na odpokutowanie win. Opuszczasz głowę — z poczucia winy, bezradności? Czy może istniał inny powód, dla którego przyjmował taką, a nie inną postawę. Nie atakował, wydawał się za to wykazywać skruchę, przynajmniej pozornie. Ale co siedziało w głębo niego, nie wiedziała. Niewiele mówił, odpowiadał półsłówkami. Naskoczyła na niego za bardzo, czy może jednak nie miał nic do powiedzenia? Intensywne spojrzenie Wright nie zelżało ani na moment, nie miała litości dla tych, którzy ranili jej bliskich i gotowa była, głupio, czy nie, podjąć wszelakie środki do walki z wrogami, kimkolwiek by nie byli. Wojenna aura sprzyjała podobnej postawie, utwierdzała w przekonaniu, że każda walka była istotna i warta swej wygranej. Strategiem była jednak kiepskim, a jej metody wydawały się proste i nieskomplikowane, ale kierowała nią szczerość, dobra wola.
— Nie jesteś bezpieczny — sprostowała, choć już nie tak śmiało i ostro, jak wcześniej. — Doszliśmy do etapu, w którym sam możesz wyrządzić sobie największą krzywdę. Nie potrzebujesz do tego już żadnych modłów.— Bo to od niego teraz zależało wszystko; od niego zależało, czy uda mu się odbudować uszkodzone mosty, znaleźć środki zaradcze, choć szansa na zlokalizowanie części zamiennych wydawała się znikoma. Jego konsternacja, zamieszanie i chwilowe strącenie pantałyku na krótko wywołały w niej uczucie tryumfu. Zaraz po tym nadeszła świadomość, że jej słowa go ubodły, może bardziej niż zamierzała, a jej naturą nie było krzywdzenie innych. Przełknęła ślinę, utrzymując zadartą wyżej brodę i przemknęła spojrzeniem po jego zdumionej twarzy, podczas gdy on przymknął oczy na chwilę. Jego spojrzenie zmieniło wszystko. Było wyraźniejsze niż wszystko dotąd, co powiedział lub uczynił. Jasne tęczówki skierowane wprost na nią, nabierając z każdą sekundą intensywniejszej barwy. Jasny, piękny i migotliwy błękit, przypominający bezkresny ocean, kojarzący się ze spokojem, domem, daleką Szkocją. Głowę opuściła niżej mimowolnie, wstyd zapalił ją od środka. Posuwała się za daleko, wiedziała. Tłumaczyła się przed sobą intencjami, ale nie mogła obojętnie przystawać na to spojrzenie.
— Wszyscy czasem musimy robić coś wbrew sobie — powiedziała łagodniej i ciszej, jakby teraz to ona miała wyjasniac mu stan wszechrzeczy. — Nie zawsze podążanie za wolnością i tym, czego się pragnie jest tego warte. — Warte porzucenia rodziny, bliskich. Ale on zdawał się to już doskonale wiedzieć, prawda? Żałował. Wyraźnie, teraz mogła to stwierdzić bez wahania, o ile w jego tonie głosu, oczach i postawie była krystaliczna prawda. Mógł kłamać, przeoczyłaby to i pewnie nie poznała się na tym, ale dlaczego miałby? Co by to zmieniło? Przed nią nie musiał udawać, nie stracił na tej relacji nic, co pchnęloby go do takiego przedstawienia.
— Ty też byś miał, gdybyś nie uciekł, zostawiając wszystkich za plecami — dodała, ale uzmysłowiła sobie, że wyjaśnił to już. Gdyby wiedział — nie uczyniłby tego. Nie czekała więc na żadną odpowiedź, spojrzała w bok, zawieszając wzrok na mijających ich spokojnie osobach, gawędzących cicho i tych przemykających przy sklepowych witrynach tak, jakby obawiali się, że ktoś w ogóle dostrzeże ich obecność. — Jak poszła rozmowa z Jackie?— jak to oceniał, jak to odebrał. Był z siebie zadowolony? Miała nadzieję, że zrobił wszystko, co w jego mocy, aby wynagrodzić jej tęsknotę, do której — jak to ona — przyznawać się jawnie ie chciała. Wynagrodzić jej smutek i pustkę, jaką stworzył. Wright nie mogła mu uczynić zupełnie nic; niezależnie od tego, czy była jego sojusznikiem, czy wrogiem, to postawa Jackie, jej zdanie, jej decyzja miały okazać się ostateczne i najważniejsze.
Kiedy rozmowa przeszła na bardziej neutralne tory, westchnęła cicho i obróciła głowę, znów ku niemu, milcząc jeszcze przez chwilę zanim udzieliła mu odpowiedzi.
— W tych czasach może, ale nie w obecnych realiach. Na wojnie wzbogacą się uzdrowiciele, łowcy ingrediencji, alchemicy. Ale nie zwykli sklepikarze — a jej wciąż było daleko do poważnego przedsiębiorcy, choć rzemiosło miała opanowane doskonale. Brakowało jej środków na rozwój, możliwości i przede wszystkim klientów. — Znam — przyznała, kiwając głową. — Aktualnie to główne źródło przychodów.— Ludzie zaczęli oszczędzać, jeśli musieli, woleli starą miotłę naprawić, odnowić niż kupować nową, lepszą. Czekała na lepsze czasy, na to jednak się nie zapowiadało. Sytuacja ekonomiczna w Londynie była coraz gorsza, a zmiany władzy jedynie pogłębiały istniejące problemy.
Zadrwił z niej, odpłacając się pięknym za nadobne. Zmrużyła oczy, wysłuchując w milczeniu jego słów, nie podejmując próby kolejnego ataku, była pewna, że przegadałaby go bez trudu, ale to do niczego nie mogło prowadzić. Doprowadziła go do tego — do stanu, w którym opuścił gardę, przestał udawać niewzruszonego jej słowami, a co gorsza, sytuacją, w której się znalazł. Kiedy wyrzucił z siebie wszystko poczuła się usatysfakcjonowana. Zamiast mu odpowiedzieć na wszystkie zarzuty, pytania, skonsumować jego słodką linię obrony, którą porzucił, rzuciła:
— Kawa brzmi dobrze.— To wszystko, co przed chwilą powiedział będzie jeszcze czas skomentować. Na razie postanowiła dać mu chwilę na oddech. — Ale do kawy musi być ciasto, więc mam nadzieję, że nie masz pustych kieszeni, bo czuję, że zjem ze dwa kawałki. Duże.— Uniosła brew wyżej, patrząc na niego wyczekująco. Jeśli chciał to wyjaśnić naprawdę, chciał zrozumienia, miał ku temu wspaniałą sposobność. — A jak wspomnisz o kaloriach i wadze, to nie ręczę za siebie.
Wiesz — uniosła więc brwi i splotła ręce na piersi, a na jej twarzy pojawił się słodki uśmiech, jakby miała mu pogratulować — tylko czego? Egoizmu — bo skoro wiedział, a mimo to nic z tym nie uczynił nie był nikim innym, jak potwornym egoistą, czy w końcu przejrzenia na oczy? To drugie zasługiwało na łagodniejszy wymiar kary. Był ślepcem i głupcem, ale jeśli poszedł po rozum do głowy i żałował, istniała dla niego szansa na odpokutowanie win. Opuszczasz głowę — z poczucia winy, bezradności? Czy może istniał inny powód, dla którego przyjmował taką, a nie inną postawę. Nie atakował, wydawał się za to wykazywać skruchę, przynajmniej pozornie. Ale co siedziało w głębo niego, nie wiedziała. Niewiele mówił, odpowiadał półsłówkami. Naskoczyła na niego za bardzo, czy może jednak nie miał nic do powiedzenia? Intensywne spojrzenie Wright nie zelżało ani na moment, nie miała litości dla tych, którzy ranili jej bliskich i gotowa była, głupio, czy nie, podjąć wszelakie środki do walki z wrogami, kimkolwiek by nie byli. Wojenna aura sprzyjała podobnej postawie, utwierdzała w przekonaniu, że każda walka była istotna i warta swej wygranej. Strategiem była jednak kiepskim, a jej metody wydawały się proste i nieskomplikowane, ale kierowała nią szczerość, dobra wola.
— Nie jesteś bezpieczny — sprostowała, choć już nie tak śmiało i ostro, jak wcześniej. — Doszliśmy do etapu, w którym sam możesz wyrządzić sobie największą krzywdę. Nie potrzebujesz do tego już żadnych modłów.— Bo to od niego teraz zależało wszystko; od niego zależało, czy uda mu się odbudować uszkodzone mosty, znaleźć środki zaradcze, choć szansa na zlokalizowanie części zamiennych wydawała się znikoma. Jego konsternacja, zamieszanie i chwilowe strącenie pantałyku na krótko wywołały w niej uczucie tryumfu. Zaraz po tym nadeszła świadomość, że jej słowa go ubodły, może bardziej niż zamierzała, a jej naturą nie było krzywdzenie innych. Przełknęła ślinę, utrzymując zadartą wyżej brodę i przemknęła spojrzeniem po jego zdumionej twarzy, podczas gdy on przymknął oczy na chwilę. Jego spojrzenie zmieniło wszystko. Było wyraźniejsze niż wszystko dotąd, co powiedział lub uczynił. Jasne tęczówki skierowane wprost na nią, nabierając z każdą sekundą intensywniejszej barwy. Jasny, piękny i migotliwy błękit, przypominający bezkresny ocean, kojarzący się ze spokojem, domem, daleką Szkocją. Głowę opuściła niżej mimowolnie, wstyd zapalił ją od środka. Posuwała się za daleko, wiedziała. Tłumaczyła się przed sobą intencjami, ale nie mogła obojętnie przystawać na to spojrzenie.
— Wszyscy czasem musimy robić coś wbrew sobie — powiedziała łagodniej i ciszej, jakby teraz to ona miała wyjasniac mu stan wszechrzeczy. — Nie zawsze podążanie za wolnością i tym, czego się pragnie jest tego warte. — Warte porzucenia rodziny, bliskich. Ale on zdawał się to już doskonale wiedzieć, prawda? Żałował. Wyraźnie, teraz mogła to stwierdzić bez wahania, o ile w jego tonie głosu, oczach i postawie była krystaliczna prawda. Mógł kłamać, przeoczyłaby to i pewnie nie poznała się na tym, ale dlaczego miałby? Co by to zmieniło? Przed nią nie musiał udawać, nie stracił na tej relacji nic, co pchnęloby go do takiego przedstawienia.
— Ty też byś miał, gdybyś nie uciekł, zostawiając wszystkich za plecami — dodała, ale uzmysłowiła sobie, że wyjaśnił to już. Gdyby wiedział — nie uczyniłby tego. Nie czekała więc na żadną odpowiedź, spojrzała w bok, zawieszając wzrok na mijających ich spokojnie osobach, gawędzących cicho i tych przemykających przy sklepowych witrynach tak, jakby obawiali się, że ktoś w ogóle dostrzeże ich obecność. — Jak poszła rozmowa z Jackie?— jak to oceniał, jak to odebrał. Był z siebie zadowolony? Miała nadzieję, że zrobił wszystko, co w jego mocy, aby wynagrodzić jej tęsknotę, do której — jak to ona — przyznawać się jawnie ie chciała. Wynagrodzić jej smutek i pustkę, jaką stworzył. Wright nie mogła mu uczynić zupełnie nic; niezależnie od tego, czy była jego sojusznikiem, czy wrogiem, to postawa Jackie, jej zdanie, jej decyzja miały okazać się ostateczne i najważniejsze.
Kiedy rozmowa przeszła na bardziej neutralne tory, westchnęła cicho i obróciła głowę, znów ku niemu, milcząc jeszcze przez chwilę zanim udzieliła mu odpowiedzi.
— W tych czasach może, ale nie w obecnych realiach. Na wojnie wzbogacą się uzdrowiciele, łowcy ingrediencji, alchemicy. Ale nie zwykli sklepikarze — a jej wciąż było daleko do poważnego przedsiębiorcy, choć rzemiosło miała opanowane doskonale. Brakowało jej środków na rozwój, możliwości i przede wszystkim klientów. — Znam — przyznała, kiwając głową. — Aktualnie to główne źródło przychodów.— Ludzie zaczęli oszczędzać, jeśli musieli, woleli starą miotłę naprawić, odnowić niż kupować nową, lepszą. Czekała na lepsze czasy, na to jednak się nie zapowiadało. Sytuacja ekonomiczna w Londynie była coraz gorsza, a zmiany władzy jedynie pogłębiały istniejące problemy.
Zadrwił z niej, odpłacając się pięknym za nadobne. Zmrużyła oczy, wysłuchując w milczeniu jego słów, nie podejmując próby kolejnego ataku, była pewna, że przegadałaby go bez trudu, ale to do niczego nie mogło prowadzić. Doprowadziła go do tego — do stanu, w którym opuścił gardę, przestał udawać niewzruszonego jej słowami, a co gorsza, sytuacją, w której się znalazł. Kiedy wyrzucił z siebie wszystko poczuła się usatysfakcjonowana. Zamiast mu odpowiedzieć na wszystkie zarzuty, pytania, skonsumować jego słodką linię obrony, którą porzucił, rzuciła:
— Kawa brzmi dobrze.— To wszystko, co przed chwilą powiedział będzie jeszcze czas skomentować. Na razie postanowiła dać mu chwilę na oddech. — Ale do kawy musi być ciasto, więc mam nadzieję, że nie masz pustych kieszeni, bo czuję, że zjem ze dwa kawałki. Duże.— Uniosła brew wyżej, patrząc na niego wyczekująco. Jeśli chciał to wyjaśnić naprawdę, chciał zrozumienia, miał ku temu wspaniałą sposobność. — A jak wspomnisz o kaloriach i wadze, to nie ręczę za siebie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie potrafił poradzić sobie z tym emocjonalnym dysonansem; z jednej strony wszystko w jego umyśle, od wspomnień po wpojone przez lata wartości, krzyczało, że miał przed sobą brata – młodszego, tego, którego miał chronić i wspierać, który zawsze stał po jego stronie; niewidzianego dawno, w normalnych okolicznościach podszedłby do niego i zwyczajnie go uściskał – ale okoliczności dalekie były od normalnych. Drugi głos, bardziej uporczywy, nowy, rozkazywał mu pozostać w miejscu, przypominając, że człowiek, który stał naprzeciw niego, był teraz jego wrogiem; i to nie tylko zagrażającym mu bezpośrednio, ale takim, z którym przysiągł walczyć, słowami przysięgi wieczystej na zawsze związując z tą walką swoje życie. Co miał więc zrobić? Wysłuchał jego słów, gorzkich, podszytych emocjami bliźniaczymi do tych, które bulgotały w jego własnej klatce piersiowej, a potem roześmiał się cicho; śmiechem zduszonym i pozbawionym wesołości, opuścił twarz w kierunku szarego chodnika i sięgnął do niej dłonią, powoli pocierając przymknięte powieki. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać trochę jak szloch, choć Percival nie płakał; minęło już zbyt dużo czasu odkąd uciekł z sypiącego się Stonehenge, by tak po prostu pozwolił obezwładnić się emocjom, zresztą – w ciągu ostatnich tygodni nauczył się je okiełznywać, zamykając szczelnie za ścianą i zmuszając, by zaczekały na bezpieczniejszy moment. – Byłbyś gotów mnie zabić? – zapytał prawie konwersacyjnie, opuszczając dłoń i unosząc spojrzenie. Zatrzymał wzrok na twarzy Eddarda, nie natarczywie – a z ciekawością, jakby starał się ocenić, czy dzikie, stojące przed nim stworzenie, rzuci mu się za sekundę do gardła, czy jednak tylko postanowiło mu się uważniej przyjrzeć. – Tu i teraz. Gdybyś nie miał tylu świadków – dodał, wkładając ręce do kieszeni szaty i robiąc powolny krok do przodu. Wydawało mu się, że gdyby kryjący się po zaułkach Rycerze Walpurgii planowali go zaatakować, to do tej pory już by to zrobili, wyrzucił więc tę obawę ze swoich myśli; Ned musiał być tutaj sam, a ich spotkanie rzeczywiście było przypadkowe. Nie wiedział, jakie uczucia budziła w nim ta świadomość.
Przekrzywił głowę, przez chwilę czekając na odpowiedź, a później wzdychając ciężko i robiąc kilka kolejnych kroków przed siebie, tak, że zrównał się z bratem tuż przy schodkach prowadzących do sklepu z mapami. Dłonie wciąż trzymał wciśnięte głęboko w kieszenie, jeżeli Eddard tylko miałby ochotę, mógłby zdzielić go w głowę albo miotnąć w niego zaklęciem – i prawdopodobnie nie zdążyłby sięgnąć po różdżkę wystarczająco szybko, żeby zareagować. Coś mu jednak podpowiadało, że wcale nie będzie to dzisiaj konieczne. – Potrzebuję mapy na wyprawę. Może chciałbyś mi pomóc w poszukiwaniach? – rzucił, nie patrząc na niego – pozwalając, by propozycja zwisła w powietrzu. Obaj wiedzieli, że nie potrzebował pomocy, a gdyby tak było – mógłby zwrócić się o nią do obsługi sklepu. Ale nie o mapę przecież chodziło. – No chyba, że masz coś pilniejszego do załatwienia – dodał, tym razem zerkając na niego z ukosa – po czym ruszył w górę schodków, planując zniknąć wewnątrz budynku. Nie sprawdzał, czy Eddard podąży za nim, i prawdę mówiąc, że był nawet pewien, czy chciałby, żeby to zrobił.
Przekrzywił głowę, przez chwilę czekając na odpowiedź, a później wzdychając ciężko i robiąc kilka kolejnych kroków przed siebie, tak, że zrównał się z bratem tuż przy schodkach prowadzących do sklepu z mapami. Dłonie wciąż trzymał wciśnięte głęboko w kieszenie, jeżeli Eddard tylko miałby ochotę, mógłby zdzielić go w głowę albo miotnąć w niego zaklęciem – i prawdopodobnie nie zdążyłby sięgnąć po różdżkę wystarczająco szybko, żeby zareagować. Coś mu jednak podpowiadało, że wcale nie będzie to dzisiaj konieczne. – Potrzebuję mapy na wyprawę. Może chciałbyś mi pomóc w poszukiwaniach? – rzucił, nie patrząc na niego – pozwalając, by propozycja zwisła w powietrzu. Obaj wiedzieli, że nie potrzebował pomocy, a gdyby tak było – mógłby zwrócić się o nią do obsługi sklepu. Ale nie o mapę przecież chodziło. – No chyba, że masz coś pilniejszego do załatwienia – dodał, tym razem zerkając na niego z ukosa – po czym ruszył w górę schodków, planując zniknąć wewnątrz budynku. Nie sprawdzał, czy Eddard podąży za nim, i prawdę mówiąc, że był nawet pewien, czy chciałby, żeby to zrobił.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie chciał usłyszeć tego pytanie, nie z jego ust. Z niczyich. Sam nie znał odpowiedzi, cały czas czuł się tak, jakby dwie bestie walczyły w nim o dominację, a którakolwiek z nich wygra, obejmie dominację i pokieruje losem Eddarda. A gdy sam zadawał sobie to pytanie, próbując odnaleźć odpowiedź w meandrach własnego umysłu, podejmując karkołomną próbę postawienia jednoznacznej odpowiedzi, której parę chwil później nie chciałby zmienić. Tu już nawet nie chodziło o rozważenie tego, czy byłby w stanie odebrać komuś życie; tu - co wydaje się równie przerażające - odpowiedź byłaby jednoznaczna. Jednakże Percival nie był bezimiennym zagrożeniem dla magicznego dziedzictwa. Znał jego imię, dzielił wspólne wspomnienia z czasów, kiedy wszystko było łatwiejsze, a oni prawdziwie mogli nazywać się braćmi, bez strachu oto, co zrobi drugi kiedy obrócisz się plecami. W końcu jednak doszedł do rozwiązania problemu, znalazł smutną odpowiedź na pytanie, które myślał, że nigdy nie będzie musiało być zadane. I chociaż wewnętrznie był rozdarty, chociaż wolałby, aby do tego spotkania nigdy nie doszło, to wiedział co musiał odpowiedzieć. Co musiałby zrobić. - Pytasz tak, jakbym miał wybór - wypowiedział gorzkie słowa, ale wbrew sugestii, jaką mogłaby dawać odpowiedź, na jego twarzy nie zagościł uśmiech. Linia szczęki zarysowała się wyraźniej pod starannie przystrzyżonym zarostem. Zatem wszystko powinno być jasne, pytanie brzmiało inaczej; czy w obliczu faktycznego zagrożenia z przekonaniem wypowiedziałby inkantację czarnomagicznego zaklęcia? Albo czy pozwoliłby, aby takowe powędrowało w stronę Percivala z różdżki innego Rycerza? Walka nadal się toczyła i zapewne jedynie nieubłaganie przepływający przez ich palce czas mógł przynieść odpowiedzi, której obydwaj poszukiwali.
Wbrew sobie chciał zrozumieć - chociaż brzydził się wszystkim tym, za czym opowiedział się Percival, wciąż łudził się, że znał swego brata. Szukał w zawiłych korytarzach wspomnieć jakichkolwiek przesłanek, które dałyby mu powód do tego, aby mógł myśleć, że Percy chciał podzielić się z nim jakimikolwiek wątpliwościami. Na próżno. Nie odpowiedział nic na propozycję czarodzieja. Stał przez chwilę w bezruchu. I dopiero chwilę później, pchnięty impulsem, wspiął się po schodkach za Percivalem. Jego klatka piersiowa unosiła się nieco bardziej wyraźnie niż wcześniej, nozdrza rozchyliły się, a czarne, przypominające bezdenną dziurę oczy wlepiły się w postać Percivala. - Dlaczego? - jedno słowo wydostało się spomiędzy zaciśniętych zębów. Na chwilę zapomniał o Rycerzach, o rodowych ideałach i to słowo "ja" stało na pierwszym miejscu. Musiał wiedzieć, łudził się, że gdy pozna odpowiedź Percival powie coś, co zabierze mu wątpliwości, co przekona go w tym, że wyrzekł się ich braterskiej relacji, tak jak wyparł się rodzinnego dziedzictwa w Stonehenge i przede wszystkim, że on mógł zrobić to samo.
Wbrew sobie chciał zrozumieć - chociaż brzydził się wszystkim tym, za czym opowiedział się Percival, wciąż łudził się, że znał swego brata. Szukał w zawiłych korytarzach wspomnieć jakichkolwiek przesłanek, które dałyby mu powód do tego, aby mógł myśleć, że Percy chciał podzielić się z nim jakimikolwiek wątpliwościami. Na próżno. Nie odpowiedział nic na propozycję czarodzieja. Stał przez chwilę w bezruchu. I dopiero chwilę później, pchnięty impulsem, wspiął się po schodkach za Percivalem. Jego klatka piersiowa unosiła się nieco bardziej wyraźnie niż wcześniej, nozdrza rozchyliły się, a czarne, przypominające bezdenną dziurę oczy wlepiły się w postać Percivala. - Dlaczego? - jedno słowo wydostało się spomiędzy zaciśniętych zębów. Na chwilę zapomniał o Rycerzach, o rodowych ideałach i to słowo "ja" stało na pierwszym miejscu. Musiał wiedzieć, łudził się, że gdy pozna odpowiedź Percival powie coś, co zabierze mu wątpliwości, co przekona go w tym, że wyrzekł się ich braterskiej relacji, tak jak wyparł się rodzinnego dziedzictwa w Stonehenge i przede wszystkim, że on mógł zrobić to samo.
Eddard Nott
Zawód : quia nominor leo
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
So crawl on my belly 'til the sun goes down
I'll never wear your broken crown
I'll never wear your broken crown
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tym razem nie miał nic do ukrycia. Gotowy na lawinę skomplikowanych pytań czekał, aż te wydobędą się na zmrożoną, bezbarwną powierzchnię. Lecz one zatrzymały się we wnikliwym, dokładnym spojrzeniu czekoladowych punktów. Ich bezgraniczny ciężar spoczął na męskiej sylwetce smaganej okrutnym wymiarem utraconej odpowiedzialności, ogromem wyrzutów oraz przenikliwego bólu. Ten odbijał się w żywym błękicie – zatapiał w przeciwnych źrenicach szukając niemego usprawiedliwienia, zrozumienia, odrobiny empatii. Żałował. Czy naprawdę musiała ukarać go w tak wymowny, wręcz brutalny sposób? Dlaczego nie zapytała wprost? Rozwiała wątpliwości, uzyskała oczekiwaną odpowiedz. Dlaczego bezkarnie wyczekiwała na moment zawahania, utraty panowania? Jaki powód krył się za natarczywym wymuszeniem obrony pełnej nikłych tłumaczeń? Nie miał pojęcia dlaczego stawiała go w tak złym świetle. Nie rozumiała, iż stał się świadomy własnych, okrutnych, wyniszczających błędów. Defektów, mankamentów wyrysowanych na jasnej skórze. Nosił je ze sobą każdego dnia, karcąc odpowiednio. Nie pojmowała jak bardzo wstydzi się tego, iż jedyna, najbliższa, rodzinna jednostka doświadczyła tak bezczelnego cierpienia, odrzucenia, samotności. Ubolewał, że skazał ją na cierpienie, stał się jedynie bezwzględnym oprawcą.
W całej, złożonej plątaninie gestów, słowa nie miały większego znaczenia. Brunetka dostrzegała jedynie wierzchołek ostrej góry lodowej, na którą składało się tak wiele niedopasowanych, skamieniałych elementów. Pod słodkim uśmiechem wymalowanym na bladych wargach, ukrywała ogrom oskarżeń, plugastw, które czekały na wyrzucenie w rozedrgany, migoczący eter. Zdawał sobie sprawę ze swojego egoistycznego postępowania, lecz bez tego nie odważyłby się zawalczyć, odejść, odnaleźć swe prawdziwe wcielenie. Decydując się na tak radykalny krok, ponosił bezwarunkową ofiarę. W tym przypadku poświęcił właśnie ją. Przez długi czas wypierał z podświadomości konsekwencje, winy spoczywające na szerokich barkach ukrytych pod grafitowym płaszczem. Uważał, że wykonał powinność, odciążył rozczarowanych domowników, dla których był jedynie porażką. Wierzył, że tak silna czarownica poradzi sobie w zawrotnym, rozpędzonym świecie. Podejmie właściwe decyzje, osobiste wybory bez ingerencji osób trzecich. Władczy charakter przyporządkuje starego, zgorzkniałego nestora, który nie przyłoży twardej ręki do sterowania delikatną przyszłością. Nie rozpadnie się na drobne kawałeczki. Mylił się. Zaprzestał kontaktu, prowokacji. Ignorował długie, wylewne listy. Zamykał się na przeszłość – miała przecież nie istnieć, prawda? Nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Słowa grzęzły w gardle powodując znaczny dyskomfort. Był wrogiem i widział to w jej świdrujących źrenicach. – W takim razie jestem po prostu bezbronny. – stwierdził spokojnym, słabym lekko przyciszonym głosem. Uniósł dłonie w geście kapitulacji, podkreślając wypowiedź. Miała rację, jeżeli chciał zostać wysłuchany, musiał się bezgranicznie wykazać.
Jej trafne, kaleczące słowa trafiały w sedno. I choć ponura twarz pozostawała całkowicie niewzruszona, cienkie igły wbijały się w miękkie, napięte tkanki. Przenikały, aż do narządów wewnętrznych zaczepiając niegładką strukturę. Serce dudniło w niezrozumiałym rytmie; wydawało mu się, że nie słyszy nic innego. Gwaru ulic, przyspieszonych ludzkich korków, ulotnych oddechów zamarzających w zimowej aurze. Westchnął ciężko, przeciągle, świszcząco, jakby jeden, konkretny podmuch zaradził wszelkim, nagromadzonym ciężarom. Nie miał już siły, opuścił głowę na znak zaniechania, rezygnacji. Mętne spojrzenie, które ostatkiem sił prześlizgnęło się po dumnej współtowarzyszce wyrażało tęsknotę, zagubienie, bezwarunkową żałość. Chłodny podmuch wstrząsnął sylwetką podatną na bodźce zewnętrzne. Gdy wypowiedziała bezgłośne sylaby, podniósł wzrok, zauważył – straciła odrobinę pewności. Dłonie wsunęły się w głębokie kieszenie, a głos o podobnej intonacji rzekł: – To prawda. – wymamrotał, witając rzeczywistą wizję tamtej kłótni, która raz na zawsze podzieliła tradycyjną familię. Chwila ciszy wkradła się pomiędzy dwa, przeciwstawne oblicza. Zamyślił się. Zaraz potem pokręcił przecząco głową i już pewniej lokował swój wzrok: – A co jeśli powiem ci, że czasem nie ma innego wyjścia? – i choć bezgranicznie żałował, wewnętrzny, uciemiężony głos kazał bronić swych racji, decyzji, poczynań. Lecz nie na długo. Pokora, czysto wymalowana skrucha, jawiła się w każdym mikroelemencie składowej materii. Nie chciał kłamać, choć tej sztuki nauczył się niemalże bezbłędnie. Mógł świadomie mamić pięknymi słowami, ale po co? Po co udawać? – To nie była ucieczka Hannah, to była powinność, ratunek… – przed nim i przed jego dyktaturą. Przed losem, którym nie chciał się obarczać. Obowiązkami, zawodem nie sprawiającym żadnej przyjemności. Do którego w tamtym momencie kompletnie się nie nadawał. Ratunek przed całkowitym rozpadem relacji wiszących na cienkim, delikatnym włosku. Wystarczył jeden gwałtowny ruch, aby… Zamarł na chwilę. Wspomnienie ostrych klifów uderzyło wewnątrz umysłu. Widział jak różdżka przytkana do gardła zatyka aortę. Jak obcy profil bezprawnie, bezwstydnie wytrąca mu broń. Co powinien powiedzieć, prawdę? – Nie poszła. – wybełkotał niewyraźnie, spuszczając wzrok na czubki butów. – Pokłóciliśmy się. – zdziwiona, zaskoczona? Spodziewałaś się tego droga Hannah?
– Nie ufała mi. Trzymała różdżkę przy moim gardle. Chyba nie muszę mówić nic więcej. – zakończył obracając głowę w stronę ulicy. Był zmieszany, może zawstydzony? Włożył w to spotkanie całe serce, obnażył się, wystawił. A ona? Potraktowała go jak prawdziwego konkurenta. Tak jak ty. Była zaszczuta, omamiona wpływem ich wspólnego wychowawcy.
Znów westchnął, wracając spojrzeniem do kobiecej twarzy. Osiadł na zaczerwienionych policzkach, beznamiętnych rysach. Spokojnie wysłuchał kolejnych wersetów. – Ale nikt nie powiedział, że nie wyjdziesz z tej sytuacji silniejsza, odporniejsza i bardziej doświadczona. – stwierdził jakby od niechcenia. I choć zdawał sobie sprawę, iż małe przedsiębiorstwa nie miały lekko, wierzył, że w niedługim czasie odbiją od dna, stając się imperium magicznego Londynu. Pokiwał głową ze zrozumieniem. – W takim razie kiedyś się do ciebie zgłoszę. – o ile pozwolisz. Jego miotła wciśnięta w pokojowy kąt, była w opłakanej kondycji. Nie miał pewności czy była w stanie wzbić się do góry. Musiał otwarcie przyznać, że przez lata, kompletnie ją zaniedbał. – Ale nie da się ukryć, Londyn stał się słabym miejscem do solidnego zarobku. – rzucił jeszcze przed momentem, w którym stracił nad sobą panowanie. Gdy słowa, pretensje, zarzuty, wylały się na śliski chodnik. Uczepiły dziewczęcej aparycji – stały się odpowiedzią na wzmożony atak. Chyba zadrżał, zakołysał na wietrze. Zacisnął pięści wewnątrz kieszeni, twarz zrobiła się twarda, groźniejsza. A ona? Czyżby nie reagowała, pozostawała niewzruszona, lekceważąca? Jakim prawem? W końcu zdębiał. Oczy rozszerzyły się nieznacznie. Przez chwilę nie umiał wydobyć słów. Wypuścił powietrze nagromadzone w zdenerwowanym organizmie. Patrzył sceptycznie, podejrzliwie. O co jej chodziło? – Kawa… – wyjąkał kiwając głową. Zmarszczył brwi. – Kawa brzmi dobrze… – powtórzył. – Zatem chodźmy. Niedaleko jest przemiła kawiarnia. Pasuje? – ton głosy był niecierpliwy, odrobinę kpiący. Uniósł brwi zachęcająco. Teraz mi nie odmówisz. – Mają wyśmienite wypieki, desery, co tylko zapragniesz. – jeżeli chciała usłyszeć prawdziwą wersję wydarzeń, wytłumaczenie, odpowiadał na wezwanie. – Przecież żadne kalorie ci nie zaszkodzą. To jak, dasz się zaprosić? – proszę?
W całej, złożonej plątaninie gestów, słowa nie miały większego znaczenia. Brunetka dostrzegała jedynie wierzchołek ostrej góry lodowej, na którą składało się tak wiele niedopasowanych, skamieniałych elementów. Pod słodkim uśmiechem wymalowanym na bladych wargach, ukrywała ogrom oskarżeń, plugastw, które czekały na wyrzucenie w rozedrgany, migoczący eter. Zdawał sobie sprawę ze swojego egoistycznego postępowania, lecz bez tego nie odważyłby się zawalczyć, odejść, odnaleźć swe prawdziwe wcielenie. Decydując się na tak radykalny krok, ponosił bezwarunkową ofiarę. W tym przypadku poświęcił właśnie ją. Przez długi czas wypierał z podświadomości konsekwencje, winy spoczywające na szerokich barkach ukrytych pod grafitowym płaszczem. Uważał, że wykonał powinność, odciążył rozczarowanych domowników, dla których był jedynie porażką. Wierzył, że tak silna czarownica poradzi sobie w zawrotnym, rozpędzonym świecie. Podejmie właściwe decyzje, osobiste wybory bez ingerencji osób trzecich. Władczy charakter przyporządkuje starego, zgorzkniałego nestora, który nie przyłoży twardej ręki do sterowania delikatną przyszłością. Nie rozpadnie się na drobne kawałeczki. Mylił się. Zaprzestał kontaktu, prowokacji. Ignorował długie, wylewne listy. Zamykał się na przeszłość – miała przecież nie istnieć, prawda? Nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Słowa grzęzły w gardle powodując znaczny dyskomfort. Był wrogiem i widział to w jej świdrujących źrenicach. – W takim razie jestem po prostu bezbronny. – stwierdził spokojnym, słabym lekko przyciszonym głosem. Uniósł dłonie w geście kapitulacji, podkreślając wypowiedź. Miała rację, jeżeli chciał zostać wysłuchany, musiał się bezgranicznie wykazać.
Jej trafne, kaleczące słowa trafiały w sedno. I choć ponura twarz pozostawała całkowicie niewzruszona, cienkie igły wbijały się w miękkie, napięte tkanki. Przenikały, aż do narządów wewnętrznych zaczepiając niegładką strukturę. Serce dudniło w niezrozumiałym rytmie; wydawało mu się, że nie słyszy nic innego. Gwaru ulic, przyspieszonych ludzkich korków, ulotnych oddechów zamarzających w zimowej aurze. Westchnął ciężko, przeciągle, świszcząco, jakby jeden, konkretny podmuch zaradził wszelkim, nagromadzonym ciężarom. Nie miał już siły, opuścił głowę na znak zaniechania, rezygnacji. Mętne spojrzenie, które ostatkiem sił prześlizgnęło się po dumnej współtowarzyszce wyrażało tęsknotę, zagubienie, bezwarunkową żałość. Chłodny podmuch wstrząsnął sylwetką podatną na bodźce zewnętrzne. Gdy wypowiedziała bezgłośne sylaby, podniósł wzrok, zauważył – straciła odrobinę pewności. Dłonie wsunęły się w głębokie kieszenie, a głos o podobnej intonacji rzekł: – To prawda. – wymamrotał, witając rzeczywistą wizję tamtej kłótni, która raz na zawsze podzieliła tradycyjną familię. Chwila ciszy wkradła się pomiędzy dwa, przeciwstawne oblicza. Zamyślił się. Zaraz potem pokręcił przecząco głową i już pewniej lokował swój wzrok: – A co jeśli powiem ci, że czasem nie ma innego wyjścia? – i choć bezgranicznie żałował, wewnętrzny, uciemiężony głos kazał bronić swych racji, decyzji, poczynań. Lecz nie na długo. Pokora, czysto wymalowana skrucha, jawiła się w każdym mikroelemencie składowej materii. Nie chciał kłamać, choć tej sztuki nauczył się niemalże bezbłędnie. Mógł świadomie mamić pięknymi słowami, ale po co? Po co udawać? – To nie była ucieczka Hannah, to była powinność, ratunek… – przed nim i przed jego dyktaturą. Przed losem, którym nie chciał się obarczać. Obowiązkami, zawodem nie sprawiającym żadnej przyjemności. Do którego w tamtym momencie kompletnie się nie nadawał. Ratunek przed całkowitym rozpadem relacji wiszących na cienkim, delikatnym włosku. Wystarczył jeden gwałtowny ruch, aby… Zamarł na chwilę. Wspomnienie ostrych klifów uderzyło wewnątrz umysłu. Widział jak różdżka przytkana do gardła zatyka aortę. Jak obcy profil bezprawnie, bezwstydnie wytrąca mu broń. Co powinien powiedzieć, prawdę? – Nie poszła. – wybełkotał niewyraźnie, spuszczając wzrok na czubki butów. – Pokłóciliśmy się. – zdziwiona, zaskoczona? Spodziewałaś się tego droga Hannah?
– Nie ufała mi. Trzymała różdżkę przy moim gardle. Chyba nie muszę mówić nic więcej. – zakończył obracając głowę w stronę ulicy. Był zmieszany, może zawstydzony? Włożył w to spotkanie całe serce, obnażył się, wystawił. A ona? Potraktowała go jak prawdziwego konkurenta. Tak jak ty. Była zaszczuta, omamiona wpływem ich wspólnego wychowawcy.
Znów westchnął, wracając spojrzeniem do kobiecej twarzy. Osiadł na zaczerwienionych policzkach, beznamiętnych rysach. Spokojnie wysłuchał kolejnych wersetów. – Ale nikt nie powiedział, że nie wyjdziesz z tej sytuacji silniejsza, odporniejsza i bardziej doświadczona. – stwierdził jakby od niechcenia. I choć zdawał sobie sprawę, iż małe przedsiębiorstwa nie miały lekko, wierzył, że w niedługim czasie odbiją od dna, stając się imperium magicznego Londynu. Pokiwał głową ze zrozumieniem. – W takim razie kiedyś się do ciebie zgłoszę. – o ile pozwolisz. Jego miotła wciśnięta w pokojowy kąt, była w opłakanej kondycji. Nie miał pewności czy była w stanie wzbić się do góry. Musiał otwarcie przyznać, że przez lata, kompletnie ją zaniedbał. – Ale nie da się ukryć, Londyn stał się słabym miejscem do solidnego zarobku. – rzucił jeszcze przed momentem, w którym stracił nad sobą panowanie. Gdy słowa, pretensje, zarzuty, wylały się na śliski chodnik. Uczepiły dziewczęcej aparycji – stały się odpowiedzią na wzmożony atak. Chyba zadrżał, zakołysał na wietrze. Zacisnął pięści wewnątrz kieszeni, twarz zrobiła się twarda, groźniejsza. A ona? Czyżby nie reagowała, pozostawała niewzruszona, lekceważąca? Jakim prawem? W końcu zdębiał. Oczy rozszerzyły się nieznacznie. Przez chwilę nie umiał wydobyć słów. Wypuścił powietrze nagromadzone w zdenerwowanym organizmie. Patrzył sceptycznie, podejrzliwie. O co jej chodziło? – Kawa… – wyjąkał kiwając głową. Zmarszczył brwi. – Kawa brzmi dobrze… – powtórzył. – Zatem chodźmy. Niedaleko jest przemiła kawiarnia. Pasuje? – ton głosy był niecierpliwy, odrobinę kpiący. Uniósł brwi zachęcająco. Teraz mi nie odmówisz. – Mają wyśmienite wypieki, desery, co tylko zapragniesz. – jeżeli chciała usłyszeć prawdziwą wersję wydarzeń, wytłumaczenie, odpowiadał na wezwanie. – Przecież żadne kalorie ci nie zaszkodzą. To jak, dasz się zaprosić? – proszę?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pytasz tak, jakbym miał wybór.
Czy to była odpowiedź, jakiej się spodziewał? Nie był pewien; nie wiedział, czy w ogóle spodziewał się jakiejkolwiek, ani nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, jakie emocje budziła w nim ta, którą wreszcie otrzymał, wypowiedzianą gorzkim, pozbawionym wesołości głosem. Milczał przez chwilę, zwyczajnie wpatrując się w twarz stojącego przed nim mężczyzny, w twarz brata; krwi z jego krwi, niegdyś jego najbliższego przyjaciela, za którym skoczyłby w ogień. Zaśmiał się – bezgłośnie, bez rozbawienia, bez właściwie żadnych uczuć przesuwających się między oddechami – choć skłamałby twierdząc, że jednoznaczne zapewnienie Eddarda odbiło się w jego umyśle echem obojętności. Być może powinno, może przysięga wieczysta powinna wymazać przeszłość i zmusić go do zostawienia emocjonalnego bagażu za sobą, ale niestety nie było to takie proste; powtórzone w domu Alexandra słowa wiązały jego przyszłość, wspomnienia pozostawiając nietkniętymi – mającymi dręczyć go już do końca. – Wybór zawsze istnieje, Eddardzie – odezwał się wreszcie; nie prosząc, nie błagając – nie miał zamiaru przekonywać go do niczego. – Czasami po prostu wygodniej nam udawać, że go nie mamy. Zaufaj mi – zawahał się na moment, uśmiechając się, ale zaraz potem poważniejąc; zduszając ukłucie rozbawienia, związane z tym, jak paradoksalnie i irracjonalnie w kontekście ich przynależności brzmiały te słowa – coś na ten temat wiem. – On sam udawał przecież zbyt długo, setki razy korzystając z powtarzanej do znudzenia wymówki o obowiązkach wobec rodu, o ciążącej na jego barkach odpowiedzialności, o tym, że nie miał wyjścia – podczas gdy ono w istocie znajdowało się tuż obok, na wyciągnięcie ręki; zasnute jedynie strachem przed niewiadomą, któremu przez większość życia tchórzliwie się poddawał.
Dzisiaj wciąż istniało wiele rzeczy, których się bał – byłby głupcem, gdyby postanowił brnąć przed siebie całkowicie na oślep, zemsta szykowana przez Rycerzy Walpurgii niezmiennie go przerażała, to, do czego był zdolny Voldemort, tym bardziej – ale nie bronił się już przed spoglądaniem prawdzie prosto w oczy. Dlatego nie wycofał się, gdy Eddard rozciągnął przed nim własną, gdy poniekąd rozrysował przed nim szkic tego, jak zakończy się ich historia; nie tutaj – nie teraz – ale za jakiś czas, na polu walki, gdy skrzyżują wreszcie różdżki, sprawdzając, który z nich będzie wahał się krócej. Zamiast tego zaczekał na niego przy wejściu do sklepu, gdy tylko usłyszał za sobą jego ciche kroki – a później skręcił, zagłębiając się w jedną w ustronniejszych alejek i zatrzymując przy rzędzie poukładanych starannie map, nie sięgając póki co po żadną; w milczeniu skupiając się na pytaniu, które zawisło pomiędzy nimi. – Dlaczego – co? – zapytał, unosząc spojrzenie znad zwojów i zatrzymując je na twarzy brata, na oczach tak różnych od jego własnych, ale jednocześnie tak bardzo znajomych. Zmarszczył brwi. – Wydawało mi się, że ty jeden będziesz znał odpowiedź na to pytanie. Naprawdę nie dostrzegasz tego, jak bardzo się pomyliliśmy? – Oparł jedną z dłoni na blacie, ani na moment nie opuszczając jednak wzroku, w ciemnych tęczówkach i arystokratycznych rysach szukając odpowiedzi, których nie udzieliłyby mu słowa; czy były tam choćby ślady zawahania – czy wprost przeciwnie, Ned nadal ślepo wierzył w sprawę, której postanowił poświęcić życie swoje – i tak wielu innych? – Nasz brat nie żyje, Eddardzie. Został zapomniany i pozostawiony na śmierć przez tych samych ludzi, których uważał za sojuszników. Wyrzucony jak śmieć, kiedy już wykonał swoje zadanie i nie był potrzebny. – Wiedział o tym; Samael Avery opowiedział mu tę historię przed śmiercią. – Myślisz, że ciebie potraktują inaczej? Że ta krew, która płynie w twoich żyłach sprawia, że jesteś szlachetniejszy? Ile szlachetności było w bezcelowym spaleniu setek ludzi w Ministerstwie Magii? Czy wiara w niego zaślepiła cię już do tego stopnia, że nie przestałeś myśleć samodzielnie? – Nie oskarżał go; nie podnosił głosu, nie próbował wzbudzić w nim wyrzutów sumienia – zadawał po prostu te same pytania, które jakiś czas temu zadał sobie, balansując nad fantomową przepaścią, z której finalnie spadł – pociągnięty na właściwą stronę przez silne ramiona przyjaciela. – Powiedz mi – odezwał się po chwili, ściszając głos; wydawało mu się, że w sklepie byli sami, ale i tak czuł potrzebę upewnienia się, że nie zostaną podsłuchani. – Załóżmy, że wygracie. Wybijecie do nogi wszystkich mugoli, zakujecie w kajdany mugolaków. Co stanie się potem? Jak to widzisz? – zapytał – wciąż bez uprzedzeń, tonem, którego użyłby, gdyby pytał go o plany na przyszły weekend albo wynik ostatniego ligowego meczu Quidditcha. Odwrócił się, wyciągając jedną z map ze stojaka i rozwijając ją na lekko pochyłym stoliku – choć w rzeczywistości ledwie widział tworzące ją linie.
Czy to była odpowiedź, jakiej się spodziewał? Nie był pewien; nie wiedział, czy w ogóle spodziewał się jakiejkolwiek, ani nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, jakie emocje budziła w nim ta, którą wreszcie otrzymał, wypowiedzianą gorzkim, pozbawionym wesołości głosem. Milczał przez chwilę, zwyczajnie wpatrując się w twarz stojącego przed nim mężczyzny, w twarz brata; krwi z jego krwi, niegdyś jego najbliższego przyjaciela, za którym skoczyłby w ogień. Zaśmiał się – bezgłośnie, bez rozbawienia, bez właściwie żadnych uczuć przesuwających się między oddechami – choć skłamałby twierdząc, że jednoznaczne zapewnienie Eddarda odbiło się w jego umyśle echem obojętności. Być może powinno, może przysięga wieczysta powinna wymazać przeszłość i zmusić go do zostawienia emocjonalnego bagażu za sobą, ale niestety nie było to takie proste; powtórzone w domu Alexandra słowa wiązały jego przyszłość, wspomnienia pozostawiając nietkniętymi – mającymi dręczyć go już do końca. – Wybór zawsze istnieje, Eddardzie – odezwał się wreszcie; nie prosząc, nie błagając – nie miał zamiaru przekonywać go do niczego. – Czasami po prostu wygodniej nam udawać, że go nie mamy. Zaufaj mi – zawahał się na moment, uśmiechając się, ale zaraz potem poważniejąc; zduszając ukłucie rozbawienia, związane z tym, jak paradoksalnie i irracjonalnie w kontekście ich przynależności brzmiały te słowa – coś na ten temat wiem. – On sam udawał przecież zbyt długo, setki razy korzystając z powtarzanej do znudzenia wymówki o obowiązkach wobec rodu, o ciążącej na jego barkach odpowiedzialności, o tym, że nie miał wyjścia – podczas gdy ono w istocie znajdowało się tuż obok, na wyciągnięcie ręki; zasnute jedynie strachem przed niewiadomą, któremu przez większość życia tchórzliwie się poddawał.
Dzisiaj wciąż istniało wiele rzeczy, których się bał – byłby głupcem, gdyby postanowił brnąć przed siebie całkowicie na oślep, zemsta szykowana przez Rycerzy Walpurgii niezmiennie go przerażała, to, do czego był zdolny Voldemort, tym bardziej – ale nie bronił się już przed spoglądaniem prawdzie prosto w oczy. Dlatego nie wycofał się, gdy Eddard rozciągnął przed nim własną, gdy poniekąd rozrysował przed nim szkic tego, jak zakończy się ich historia; nie tutaj – nie teraz – ale za jakiś czas, na polu walki, gdy skrzyżują wreszcie różdżki, sprawdzając, który z nich będzie wahał się krócej. Zamiast tego zaczekał na niego przy wejściu do sklepu, gdy tylko usłyszał za sobą jego ciche kroki – a później skręcił, zagłębiając się w jedną w ustronniejszych alejek i zatrzymując przy rzędzie poukładanych starannie map, nie sięgając póki co po żadną; w milczeniu skupiając się na pytaniu, które zawisło pomiędzy nimi. – Dlaczego – co? – zapytał, unosząc spojrzenie znad zwojów i zatrzymując je na twarzy brata, na oczach tak różnych od jego własnych, ale jednocześnie tak bardzo znajomych. Zmarszczył brwi. – Wydawało mi się, że ty jeden będziesz znał odpowiedź na to pytanie. Naprawdę nie dostrzegasz tego, jak bardzo się pomyliliśmy? – Oparł jedną z dłoni na blacie, ani na moment nie opuszczając jednak wzroku, w ciemnych tęczówkach i arystokratycznych rysach szukając odpowiedzi, których nie udzieliłyby mu słowa; czy były tam choćby ślady zawahania – czy wprost przeciwnie, Ned nadal ślepo wierzył w sprawę, której postanowił poświęcić życie swoje – i tak wielu innych? – Nasz brat nie żyje, Eddardzie. Został zapomniany i pozostawiony na śmierć przez tych samych ludzi, których uważał za sojuszników. Wyrzucony jak śmieć, kiedy już wykonał swoje zadanie i nie był potrzebny. – Wiedział o tym; Samael Avery opowiedział mu tę historię przed śmiercią. – Myślisz, że ciebie potraktują inaczej? Że ta krew, która płynie w twoich żyłach sprawia, że jesteś szlachetniejszy? Ile szlachetności było w bezcelowym spaleniu setek ludzi w Ministerstwie Magii? Czy wiara w niego zaślepiła cię już do tego stopnia, że nie przestałeś myśleć samodzielnie? – Nie oskarżał go; nie podnosił głosu, nie próbował wzbudzić w nim wyrzutów sumienia – zadawał po prostu te same pytania, które jakiś czas temu zadał sobie, balansując nad fantomową przepaścią, z której finalnie spadł – pociągnięty na właściwą stronę przez silne ramiona przyjaciela. – Powiedz mi – odezwał się po chwili, ściszając głos; wydawało mu się, że w sklepie byli sami, ale i tak czuł potrzebę upewnienia się, że nie zostaną podsłuchani. – Załóżmy, że wygracie. Wybijecie do nogi wszystkich mugoli, zakujecie w kajdany mugolaków. Co stanie się potem? Jak to widzisz? – zapytał – wciąż bez uprzedzeń, tonem, którego użyłby, gdyby pytał go o plany na przyszły weekend albo wynik ostatniego ligowego meczu Quidditcha. Odwrócił się, wyciągając jedną z map ze stojaka i rozwijając ją na lekko pochyłym stoliku – choć w rzeczywistości ledwie widział tworzące ją linie.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ulicy list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ulicy list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Chłopiec w Pudełku – kilkuletni chłopiec, znaleziony w niewielkim kartonie na rogu ulicy, które stało tam przez kilka dni, nim ktoś zauważył, że unosi się z niego nieprzyjemny odór. Na rękach dziecka zidentyfikowano czanomagiczne runy.
- Johnson Vanity – sprzątacz, który został zamordowany, gdy próbował ratować życie swojej dziesięcioletniej córki oraz jej mugolskiej przyjaciółki. Dziewczynki uszły z życiem. Johnson został znaleziony dwa dni później w okolicznym śmietniku przez sąsiadkę. Ciało nosiło ślady tortur.
- Darren Russel – kucharz, bestialsko zamordowany po tym, jak wyraził sprzeciw swojemu szefowi, odmawiając przygotowania tortu weselnego dla jednego z arystokratycznych rodów.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
25 V 1958
Zwyczajowo to właśnie milczenie towarzyszyło jego rozważaniom, w tej chwili także, gdy mocnym krokiem parł przed siebie, przedzierając się przez majową duchotę wiszącą nad potężną aglomeracją. Jeśli nie trzymałby jednego stałego rytmu, roztopiłby się w mgnieniu oka. Kamienice ciasno zbite wzdłuż coraz węższych ulic były główną przyczyną znikomej wentylacji, przez którą młody czarodziej zmuszony był zdjąć marynarkę, choć materiał koszuli już całą powierzchnią przylgnął do jego ciała. Nie prezentował się ani szlachetnie, ani czysto, gdy pierwsza i właściwie najbardziej kluczowa warstwa prostej elegancji została naruszona tuż po opuszczeniu ministerialnego gmachu. Lejący się z nieba żar miał dopiero zelżeć, jednak do nadejścia kojącego wieczoru pozostawało jeszcze kilka dłuższych chwil, a te mogły się ciągnąć w nieskończoność.
Który już raz przeczesał palcami ciemne kosmyki lepiące się do czoła? Przy takiej pogodzie Barnabas mimowolnie powracał myślami do grubych murów Instytutu Magii Durmstrang, które nie pozwalały o żadnej porze roku zbytnio przeniknąć ciepłu i jasności. Bardziej wrażliwi uczniowie szybko stawali się posępni, przez kilka kolejnych lat edukacji budując w sobie wytrzymałość na niedostatek dwóch ważnych bodźców; on nie musiał się trudzić, kwintesencją jego jestestwa od zawsze był chłód i mrok. Poważnie zastanawiał się nad tym, aby porzucić ministerialny staż i ponownie zaszyć się w najlepiej znanych mu czeluściach własnych komnat, ale wiedział czym to grozi. Kolejny braterski pojedynek nie wchodził grę, przy starciu z dwoma nieprzewidywalnymi przeciwnikami był na straconej pozycji, a nie marzył wcale o następnych bliznach do kolekcji. Od kiedy jednak poczuł dotkliwy ból, udało mu się do pewnych kwestii podejść z innej perspektywy. Może wreszcie udało mu się całkiem wydorośleć?
Łatwiej było mu się poruszać po Londynie, tym rozległym labiryncie ulic, gdy praktycznie nikt mu nie wadził. Puste miasto wciąż było dla niego nowym doświadczeniem, również widok zgliszczy budził w nim coś na kształt podziwu podszytego nutą rozczarowania. Gdzie był, kiedy dochodziło do tych wielkich zmian? Uciekł w żałobę, czemu brutalnie położono kres. Był jednak świadkiem świetlanej przyszłości czarodziejskiej społeczności. W przeszłości trudno było lubić stolicę, wszak była zbyt gwarna z powodu przetaczającej się przez nią mugolskiej hołoty, a teraz stała się własnością czarodziejów. To powód do dumy, do której jednak się nie przyczynił. Miał przynajmniej możliwość dołączyć do budowy lepszego świata. Czy powinien się w ogóle wahać?
Były dzielnice, które nie zostały aż tak bardzo zdewastowane. Long Acre przetrzymało wszystkie zawieruchy i stało się ciche jak nigdy wcześniej. Takimi ulicami mógł spacerować, nawet oddychać kurzem unoszącym się w gorącu. A jednak zatrzymał się nagle, wręcz gwałtownie, a potem drgnął niespokojnie, widząc sylwetkę dość znajomą, jeszcze nie tak oddaloną w przeszłości, ale już inną, zmienioną przez upływ czasu. Ile lat minęło od ostatniego spotkania? Cztery? Co w ogóle tu robi? W Anglii, Londynie, na jednej z niegdyś najbardziej wypełnionej mugolskim ścierwem ulicy? Zakotłowało się w głowie od pytań, przypuszczeń, ale przede wszystkim skronie zapulsowały wściekle od wspomnienia niechęci, przez które poczuł gorzki posmak w ustach.
W żadnym razie nie zamierzał jej minąć, to spotkanie, prawie surrealistyczne, uznał za dobrą okazję do wybadania nastrojów wśród rosyjskich czarodziejów. Raz jeszcze przeczesał ciemne kosmyki do tyłu, wyprostował plecy i ruszył wprost na nią, zatrzymując się wtedy, gdy dzieliły ich raptem trzy metry. Czy nie powinien czasem chwycić mocno różdżki? Tak jak niegdyś na szkolnym podium pojedynkowym mogła zaskoczyć atakiem.
– Varya Mulciber – wymówił jej imię twardo, na końcu języka rolując niedopracowany do końca rosyjski akcent, co odebrać mogła jako najgorszą obelgę dla swojego pochodzenia. – Czyżby Rosję zalała powódź po rzekomo wiecznych śniegach? – spytał w norweskim z ledwie uniesionym kącikiem ust w przejawie kpiny.
Barnabas Rowle
Zawód : praktykant w Departamencie Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
what a shame we all became such fragile, broken things
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Maj nie mógł być aż tak rozpalony, nie mógł męczyć wilgocią ściśle przylegających kołnierzy i skraplać czoła. Nie mógł, bo był majem. Bywał mroźny, deszczowy, zdradliwy, bywało, że dusił kwitnące pąki, nim te zdążyły otworzyć się na słońce, że zwodził zachęcone zapachem zieleni stworzenia, kierując je prosto pod strzałę łowcy. Że chmurzył się, niszcząc wszystkie wyobrażenia głupich ludzi stęsknionych za upałem. Kompletnie nie mogłam pojąć, jak mogli oni dostrzegać w piekielnych temperaturach szczyt swoich fantazji.
Szłam ulicą zakryta po szyję, z narzuconym lekkim okryciem, bez odsłoniętych kawałków ciała, choć z tęsknotą za lodową krainą pozostawioną daleko stąd. Nie znałam tradycyjnych widoków ulicy, do której trafiłam, więc nie dziwiły mnie pustki. Żaden kawałek tej trasy nie zatrzymał mnie na tyle, bym chciała go zapamiętać, bym, widziała w nim coś więcej niż tylko odcinek, który należało przejść. Była to jedna z wielu moich wędrówek po Londynie. Realizowałam cel, poznawałam trasę, ucząc się jej w sposób może nieco zdziwaczały. W pamięci notowałam zakręty, schody, mosty czy rytm własnych kroków. Cała reszta przelotnie tylko podejrzana nie miała większego znaczenia, ani tym bardziej nie stanowiła dla mojego umysłu pokusy, choć nie oznaczało to, że zupełnie ignorowałam mijane otoczenie. Czuwałam tu i teraz, wykorzystywałam to, co trzeba i szłam dalej. Tysiące drzwi, okien, wabiących napisów i świateł przypominało układankę – morze elementów, z których składał się cały Londyn. Ja zaczynałam od krawędzi i obrysów. Środek pozostawał zagadką, co do której miałam wciąż sporo wątpliwości. Rozsądny głos podpowiadał, że to Warwick miało odsłonić przede mną każdą z jaskiń, by niedźwiedzie mogły wygodnie się w nich osiedlić. Tutaj? Tutaj szłam bez zachwytów, z konkretem w oczach i myślami całkowicie skupionymi na zadaniu.
Tym razem nie niosłam kuszy, nie targałam żadnych zwłok i nie załatwiałam żadnych łowieckich sprawunków. Tym razem zamierzałam rozejrzeć się za krawcem właściwym dla moich potrzeb, a może i nawet takim, który zainteresowałby się tymi skórami, których nie mogłam wypchać. W pierwszej kolejności jednak potrzebowałam odpowiedniego stroju. W kieszeni kryłam pomięty pergamin z kilkoma adresami. W drugiej przegródce mapa złożona na kilka razy. Chciałam sprawdzić, zweryfikować talenty, które przekazano mojej uwadze. W tej dziedzinie posiadałam wiedzę ledwie podstawową, ale umiałam ocenić kunszt szycia i dobór odpowiednich materiałów. Choć proponowano mi towarzystwo, uznałam, że jest to coś, z czym zmierzyć chciałabym się sama. Próżno było szukać Brytanii w mojej garderobie, ale panujące tutaj… warunki zmusiły mnie poniekąd do odłożenia w kąt choćby części syberyjskich futer. Zasugerowano mi lekkość i prawdę powiedziawszy spodziewałam się porażki. Przywykłam do ponurych, ciężkich i odpornych strojów. Delikatność pękała za szybko. Tak w materiale jak i w duchu. Miałam tylko nadzieję, że nie będę zmuszona ubierać się jak dama. W roli myśliwego nie musiałam przynajmniej szukać wymówek dla spodni, ale moja obecność tutaj związana była z szeregiem zupełnie nowych zadań.
Przysięgam, że poczułam jego skwar, gdy zatrzymał się kilka kroków przede mną. Był jak powracająca wciąż przeszkoda, a przecież kilka lat temu pożegnałam go raz na zawsze. Gdybym ufała marom sennym, pomyślałabym, że utknęłam gdzieś w niewygodnych wyobrażeniach. Nie był mi dobrym widokiem. Nie chciałam go widzieć, ale przecież tutaj to on był bardziej u siebie. Tylko jak to możliwe, że pośród plątaniny setek przejść w tym mieście obydwoje akurat teraz i akurat tutaj musieliśmy skrzyżować spojrzenia?
Marnie, pomyślałam, gdy włożył tyle starania, by wymówić moje nazwisko w rosyjskiej nucie. Czy jeśli na głos wygłoszę jego królewskie tytuły, zleci się cała kompania oddanych czarodziejów? Moje wargi nawet nie spróbowały. Zamiast tego trwałam jakby spetryfikowana, wbijając w niego nachalne, chłodne spojrzenie. Pozwoliłam na mowy powitalne, spodziewając się… no właśnie tego. Docinek wobec mego pochodzenia. Uniosłam podbródek, wciągając powoli, ze spokojem powietrze. – Trwa niezmiennie, lodowata i potężna – przyznałam bez cienia emocji. Jaka szkoda, że garści tego śniegu nie mogłam zabrać ze sobą. Aż dziwne, że nasze różdżki pochowane po kieszeniach nawet nie drgnęły. – To Anglia jest wzburzona – zauważyłam w akcencie ze szkolnych korytarzy, zastanawiając się, czy był jednym z tych stojących na właściwej drodze, zaangażowanych w nowy porządek. Zdawało się, że myśl miał dobrą, ale charakter wyjątkowo irytujący. Czy dorósł? – Tydzień na Syberii dobrze by ci zrobił – przyznałam gorzko, oceniając jego postać. Powinien się tam wybrać dla chłodu i wytrenowania ducha. Poznałby ciężką pracę, która tutaj takim wypastowanym paniczom nie była wcale znana.
Prawie czułam, jak słonce wypala mi dziury na twarzy. Musiałam stąd iść.
Szłam ulicą zakryta po szyję, z narzuconym lekkim okryciem, bez odsłoniętych kawałków ciała, choć z tęsknotą za lodową krainą pozostawioną daleko stąd. Nie znałam tradycyjnych widoków ulicy, do której trafiłam, więc nie dziwiły mnie pustki. Żaden kawałek tej trasy nie zatrzymał mnie na tyle, bym chciała go zapamiętać, bym, widziała w nim coś więcej niż tylko odcinek, który należało przejść. Była to jedna z wielu moich wędrówek po Londynie. Realizowałam cel, poznawałam trasę, ucząc się jej w sposób może nieco zdziwaczały. W pamięci notowałam zakręty, schody, mosty czy rytm własnych kroków. Cała reszta przelotnie tylko podejrzana nie miała większego znaczenia, ani tym bardziej nie stanowiła dla mojego umysłu pokusy, choć nie oznaczało to, że zupełnie ignorowałam mijane otoczenie. Czuwałam tu i teraz, wykorzystywałam to, co trzeba i szłam dalej. Tysiące drzwi, okien, wabiących napisów i świateł przypominało układankę – morze elementów, z których składał się cały Londyn. Ja zaczynałam od krawędzi i obrysów. Środek pozostawał zagadką, co do której miałam wciąż sporo wątpliwości. Rozsądny głos podpowiadał, że to Warwick miało odsłonić przede mną każdą z jaskiń, by niedźwiedzie mogły wygodnie się w nich osiedlić. Tutaj? Tutaj szłam bez zachwytów, z konkretem w oczach i myślami całkowicie skupionymi na zadaniu.
Tym razem nie niosłam kuszy, nie targałam żadnych zwłok i nie załatwiałam żadnych łowieckich sprawunków. Tym razem zamierzałam rozejrzeć się za krawcem właściwym dla moich potrzeb, a może i nawet takim, który zainteresowałby się tymi skórami, których nie mogłam wypchać. W pierwszej kolejności jednak potrzebowałam odpowiedniego stroju. W kieszeni kryłam pomięty pergamin z kilkoma adresami. W drugiej przegródce mapa złożona na kilka razy. Chciałam sprawdzić, zweryfikować talenty, które przekazano mojej uwadze. W tej dziedzinie posiadałam wiedzę ledwie podstawową, ale umiałam ocenić kunszt szycia i dobór odpowiednich materiałów. Choć proponowano mi towarzystwo, uznałam, że jest to coś, z czym zmierzyć chciałabym się sama. Próżno było szukać Brytanii w mojej garderobie, ale panujące tutaj… warunki zmusiły mnie poniekąd do odłożenia w kąt choćby części syberyjskich futer. Zasugerowano mi lekkość i prawdę powiedziawszy spodziewałam się porażki. Przywykłam do ponurych, ciężkich i odpornych strojów. Delikatność pękała za szybko. Tak w materiale jak i w duchu. Miałam tylko nadzieję, że nie będę zmuszona ubierać się jak dama. W roli myśliwego nie musiałam przynajmniej szukać wymówek dla spodni, ale moja obecność tutaj związana była z szeregiem zupełnie nowych zadań.
Przysięgam, że poczułam jego skwar, gdy zatrzymał się kilka kroków przede mną. Był jak powracająca wciąż przeszkoda, a przecież kilka lat temu pożegnałam go raz na zawsze. Gdybym ufała marom sennym, pomyślałabym, że utknęłam gdzieś w niewygodnych wyobrażeniach. Nie był mi dobrym widokiem. Nie chciałam go widzieć, ale przecież tutaj to on był bardziej u siebie. Tylko jak to możliwe, że pośród plątaniny setek przejść w tym mieście obydwoje akurat teraz i akurat tutaj musieliśmy skrzyżować spojrzenia?
Marnie, pomyślałam, gdy włożył tyle starania, by wymówić moje nazwisko w rosyjskiej nucie. Czy jeśli na głos wygłoszę jego królewskie tytuły, zleci się cała kompania oddanych czarodziejów? Moje wargi nawet nie spróbowały. Zamiast tego trwałam jakby spetryfikowana, wbijając w niego nachalne, chłodne spojrzenie. Pozwoliłam na mowy powitalne, spodziewając się… no właśnie tego. Docinek wobec mego pochodzenia. Uniosłam podbródek, wciągając powoli, ze spokojem powietrze. – Trwa niezmiennie, lodowata i potężna – przyznałam bez cienia emocji. Jaka szkoda, że garści tego śniegu nie mogłam zabrać ze sobą. Aż dziwne, że nasze różdżki pochowane po kieszeniach nawet nie drgnęły. – To Anglia jest wzburzona – zauważyłam w akcencie ze szkolnych korytarzy, zastanawiając się, czy był jednym z tych stojących na właściwej drodze, zaangażowanych w nowy porządek. Zdawało się, że myśl miał dobrą, ale charakter wyjątkowo irytujący. Czy dorósł? – Tydzień na Syberii dobrze by ci zrobił – przyznałam gorzko, oceniając jego postać. Powinien się tam wybrać dla chłodu i wytrenowania ducha. Poznałby ciężką pracę, która tutaj takim wypastowanym paniczom nie była wcale znana.
Prawie czułam, jak słonce wypala mi dziury na twarzy. Musiałam stąd iść.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jeden rzut oka wystarczał, aby dostrzec jej trudną naturę. Całą sobą udowadniała, że jest bardzo niepasującym do londyńskiego krajobrazu elementem, wciąż przywiązana do innego sposobu ubioru, ot, bezkompromisowa i dumna, tak bardzo uparta. Była mrozem drapiącym pod powiekami. Chłodem tak lodowatym, że aż powracającym z przeszłości. Nawet wyjątkowo gorący maj nie był dla niej przeszkodą, aby roztaczać wokół siebie iście syberyjską aurę, od której cierpła skóra. Jej widok przypomniał mu o młodzieńczych latach, kiedy ich dwójka zmagała się nie tylko z dojrzewaniem. Durmstrang był miejscem, gdzie należało szybko dorosnąć, aby nie stać się czyjąś ofiarą, nie ułatwiał nawiązania prawdziwych przyjaźni, co najwyżej skłaniał do tworzenia sojuszy, ale przede wszystkim wymuszał na uczniach stałą czujność z racji panującej rywalizacji, która z każdym kolejnym rokiem nauki stawała się coraz brutalniejsza. Wszystkie chwyty dozwolone, a czarna magia pozostawała na wyciągnięcie ręki, jakże kusząca, kryjąca w sobie obietnicę zadania bolesnej pomsty wrogom. Każdy przekraczał surowe mury świadomy tego, co może spotkać słabe umysły i płaczliwe dusze.
Barnabas należał do tej części szkolnej społeczności, której szybko udało się zaadaptować do trudnych warunków, Varya także. Ich pierwsze spotkanie nie było wyjątkowe, ostatnie zresztą też nie, choć nacechowane już sumą wspólnych doświadczeń i różnymi emocjami. Ten sam rocznik, zupełnie odmienne pochodzenie z dwóch różnych krajów, ale niewątpliwie ta sama ambicja, aby przetrwać ciężkie próby i w żadnym razie nie skalać noszonego nazwiska. On spoglądał na nią jak na jedną z tych rzekomo twardych rosyjskich uczennic, ona widziała w nim angielskiego paniczyka. Wcale nie potrafiła maskować emocji, choć może zwyczajnie nigdy nie kryła niechęci żywionej do jego osoby? Nie dało się unikać konfrontacji, skoro mieli ze sobą styczność podczas większości zajęć. Częściej jej osoba była mu obojętna, czasem jednak jej spojrzenie było powodem wielkiej frustracji. Irytowało go to, gdy próbowała mierzyć się z nim podczas jazdy konnej, choć w duchu przyznawał, że od zawsze miała wprawę w siodle. Niby się nie wychylała, nie pretendowała do bycia prymuską, mimo to rzucała niewypowiedziane wyzwanie. Wielu uczniów Durmstrangu umniejszało talentom młodych uczennic już z samej racji ich rzekomo słabszej płci, dopóki hormonalna burza nie pomagała im dostrzec ich powabu. Barnabas po prostu płynął z nurtem, aby utrzymać się z głową na powierzchni.
Teraz wcale nie zdawała się najgorszym szkolnym wspomnieniem ani tym bardziej koszmarem. Każdy z każdym rywalizował, nie inaczej było w ich przypadku, lecz nie było między nimi ślepej wrogości, co nakazywała jak najbardziej bolesnym sposobem zaznaczyć swoją dominację. Żadne nie ugodziło drugiego zaklęciem w plecy, mieli względem siebie to minimum przyzwoitości. Nawet bawiło go to, jak wciąż z jej ust wypadał ten sam przejaw patriotyzmu. A jednak była tutaj, nie w swej ukochanej Rosji. Nie był głupi, jej obecność w Londynie nie mogła być dziełem przypadku. Przez ostatnie lata dochodziło do wielu politycznych zmian w czarodziejskim społeczeństwie, ale ostatnie miesiące całkowicie odmieniły oblicze czarodziejskiej Anglii. Namiestnikiem hrabstwa Warwickshire został Ramsey Mulciber, zbieżność nazwisk dawała wiele do myślenia. – Jak na razie to tobie pobyt w Anglii coś nie służy – przesunął palcem po swoim czole, bo jej wydawało mu się równie rozgrzane, przynajmniej wraz z jego przybyciem, od kiedy zaczęła wściekle przypominać sobie zuchwałości wymieniane na szkolnych korytarzach.
– Masz zarejestrowaną różdżkę? – spytał prawdziwie ciekaw tej kwestii, choć prawdopodobnie nie musiała dopełniać tego obywatelskiego obowiązku, gdy czuwał nad nią ktoś wpływowy, od samego początku stojący po jedynej słusznej stronie wojny. Mimo wszystko chciał jej oszczędzić kłopotu z patrolami chętnym przejrzeć papiery każdego przechodnia. – Mogę cię oprowadzić – zaproponował z bladym uśmiechem ledwie unoszącym kąciki ust, zaraz spoglądając na niebo, prosto w ostre słońce. Nie miał nic lepszego do roboty, a przy niej przypomniał sobie, że był kiedyś dzieckiem, w żadnym razie beztroskim, ale odrobinę szczęśliwszym niż teraz. I wreszcie ktoś nie będzie wychwalał w jego obecności Hogwartu, ani żałował go, że wybrano mu bestialską placówkę.
Barnabas należał do tej części szkolnej społeczności, której szybko udało się zaadaptować do trudnych warunków, Varya także. Ich pierwsze spotkanie nie było wyjątkowe, ostatnie zresztą też nie, choć nacechowane już sumą wspólnych doświadczeń i różnymi emocjami. Ten sam rocznik, zupełnie odmienne pochodzenie z dwóch różnych krajów, ale niewątpliwie ta sama ambicja, aby przetrwać ciężkie próby i w żadnym razie nie skalać noszonego nazwiska. On spoglądał na nią jak na jedną z tych rzekomo twardych rosyjskich uczennic, ona widziała w nim angielskiego paniczyka. Wcale nie potrafiła maskować emocji, choć może zwyczajnie nigdy nie kryła niechęci żywionej do jego osoby? Nie dało się unikać konfrontacji, skoro mieli ze sobą styczność podczas większości zajęć. Częściej jej osoba była mu obojętna, czasem jednak jej spojrzenie było powodem wielkiej frustracji. Irytowało go to, gdy próbowała mierzyć się z nim podczas jazdy konnej, choć w duchu przyznawał, że od zawsze miała wprawę w siodle. Niby się nie wychylała, nie pretendowała do bycia prymuską, mimo to rzucała niewypowiedziane wyzwanie. Wielu uczniów Durmstrangu umniejszało talentom młodych uczennic już z samej racji ich rzekomo słabszej płci, dopóki hormonalna burza nie pomagała im dostrzec ich powabu. Barnabas po prostu płynął z nurtem, aby utrzymać się z głową na powierzchni.
Teraz wcale nie zdawała się najgorszym szkolnym wspomnieniem ani tym bardziej koszmarem. Każdy z każdym rywalizował, nie inaczej było w ich przypadku, lecz nie było między nimi ślepej wrogości, co nakazywała jak najbardziej bolesnym sposobem zaznaczyć swoją dominację. Żadne nie ugodziło drugiego zaklęciem w plecy, mieli względem siebie to minimum przyzwoitości. Nawet bawiło go to, jak wciąż z jej ust wypadał ten sam przejaw patriotyzmu. A jednak była tutaj, nie w swej ukochanej Rosji. Nie był głupi, jej obecność w Londynie nie mogła być dziełem przypadku. Przez ostatnie lata dochodziło do wielu politycznych zmian w czarodziejskim społeczeństwie, ale ostatnie miesiące całkowicie odmieniły oblicze czarodziejskiej Anglii. Namiestnikiem hrabstwa Warwickshire został Ramsey Mulciber, zbieżność nazwisk dawała wiele do myślenia. – Jak na razie to tobie pobyt w Anglii coś nie służy – przesunął palcem po swoim czole, bo jej wydawało mu się równie rozgrzane, przynajmniej wraz z jego przybyciem, od kiedy zaczęła wściekle przypominać sobie zuchwałości wymieniane na szkolnych korytarzach.
– Masz zarejestrowaną różdżkę? – spytał prawdziwie ciekaw tej kwestii, choć prawdopodobnie nie musiała dopełniać tego obywatelskiego obowiązku, gdy czuwał nad nią ktoś wpływowy, od samego początku stojący po jedynej słusznej stronie wojny. Mimo wszystko chciał jej oszczędzić kłopotu z patrolami chętnym przejrzeć papiery każdego przechodnia. – Mogę cię oprowadzić – zaproponował z bladym uśmiechem ledwie unoszącym kąciki ust, zaraz spoglądając na niebo, prosto w ostre słońce. Nie miał nic lepszego do roboty, a przy niej przypomniał sobie, że był kiedyś dzieckiem, w żadnym razie beztroskim, ale odrobinę szczęśliwszym niż teraz. I wreszcie ktoś nie będzie wychwalał w jego obecności Hogwartu, ani żałował go, że wybrano mu bestialską placówkę.
Barnabas Rowle
Zawód : praktykant w Departamencie Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
what a shame we all became such fragile, broken things
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Na sztuce eleganckiej rozmowy znałam się równie doskonale jak na numerologii. Czyli wcale. Mimo braków retorycznych, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przytyk co do mojej aparycji nie powinien wydostawać się z taką łatwością z ust dobrze urodzonego lorda. W pośredni sposób przyznał, że wyglądam marnie. Czy na tym polegała salonowa sztuka konwersacji? Ja jednak z salonów nie byłam, o salonach nic nie wiedziałam i do salonów nie należałam. To mogło być powodem swobody tych słów. Przynajmniej jednym z wielu, bo niechęć do siebie rozrastała się wraz z upływem lat. Dojrzewaliśmy, a nasze docinki i chłodne gesty stawały się coraz wyraźniejsze. Te kilka zdań stanowiło ledwie wstęp. Oschły.
Cokolwiek chciał osiągnąć, otrzymał jedynie niedrgnięte powieki i skamieniałe usta. Nie zasłużył na jakikolwiek cień na mojej twarzy, żaden powód do triumfu. Otrzymałam odpowiedź. Wątek został porzucony, choć przyłapałam się na kilku nierozsądnych myślach, którymi w tym momencie mogłabym bronić mojego rzekomego dobrego pobytu w tym kraju. Czytaliśmy ze swoich przemęczonych temperaturą ciał, pośrodku ulicy. Jakie to było dziwne.
Jeszcze bardziej kuriozalne wydawały się jednak kolejne słowa. Właściwie pytanie kontrolne. Przez chwilę pomyślałam, że wciągnęli go w ministerialny frak i teraz robił za podrzędnego urzędnika zmuszonego do weryfikacji dokumentów przypadkowych przechodniów. Problem w tym, że on był podobno dostojnie urodzonym panem, a ja nie byłam przypadkowa. Śmiał wątpić w moje pochodzenie? W moją wiarę dla słuszności działań prowadzonych przez kuzyna i jego sojuszników? Śmiał wątpić w moje oddanie krwi czarodziejskiej? Nie musiałam tego zrobić, miał słuszność. Jednak zrobiłam to, nie czując żadnego zagrożenia, o swym nazwisku i pochodzeniu mówiąc z dumą. Wypowiedziane w murach ministerstwa Mulciber budziło powagę, podziw i być może strach. Choć nie zdążyłam jeszcze doświadczyć tego w jakiejś niezwykłej formie, i tak czułam się doskonale ze swoją tożsamością. Niczego w tym względzie nie musiałam się obawiać. Barnabas jednak z zaskakująca ciekawością dopytywał. Kąsał. Albo wczuwał się za bardzo. – Coś jeszcze? – zapytałam oschle, tym razem po rosyjsku, bo w tych dźwiękach było więcej mnie, więcej surowości, na którą zasługiwało jego pytanie.
Nigdy nie mówiłam wiele. Nie oznaczało to jednak, że byłam nieobecna, niezainteresowana, nieskupiona na tym, co działo się wokół. Wręcz przeciwnie – wszystko rejestrowałam z niezmąconą dokładnością. Nauczona niesamowitej czujności i przemyślenia w każdym ruchu coraz rzadziej dawałam się zaskoczyć lub wypędzić z równowagi. Brutalne wychowanie było doskonałym treningiem. Obydwoje go doświadczyliśmy. Stał przede mną doroślejszy, na swoim terenie, pewny, mocny, jak ten godny przeciwnik, na którego tak długo się czekało. Mogłam go nie znosić, ale pozostawiał za sobą zawsze ślad na tyle wyraźny, bym bez wysiłku mogła powrócić. Nieznośne to było uczucie.
W żadnej jednak myśli nie mogłam się spodziewać, że mój widok obudzi w nim czasy szczęśliwe. Posiadaliśmy całkiem dużo wspólnych wspomnień. Wtrąceni do jednego zimnego zamku przeszliśmy podobną drogę, choć nasze światy były bardzo odległe. Teraz stał naprzeciwko, proponując mi wycieczkę. Proponując mi poniekąd, że pomoże mi wydostać się z rosyjskich krain, w których wciąż mentalnie tkwiłam. Że uczyni Anglię bardziej zrozumiałą. W dodatku z uśmiechem. – Co możesz mi pokazać, Rowle? – zapytałam z dozą przewidywalnej ostrożności. Rzadko bowiem wychodziłam przed szereg bez planu, rzadko dawałam się wciągać w nieznane. Potrzebowałam ocenić, czy było mi to w ogóle potrzebne. Czy on był mi tutaj potrzebny.
Cokolwiek chciał osiągnąć, otrzymał jedynie niedrgnięte powieki i skamieniałe usta. Nie zasłużył na jakikolwiek cień na mojej twarzy, żaden powód do triumfu. Otrzymałam odpowiedź. Wątek został porzucony, choć przyłapałam się na kilku nierozsądnych myślach, którymi w tym momencie mogłabym bronić mojego rzekomego dobrego pobytu w tym kraju. Czytaliśmy ze swoich przemęczonych temperaturą ciał, pośrodku ulicy. Jakie to było dziwne.
Jeszcze bardziej kuriozalne wydawały się jednak kolejne słowa. Właściwie pytanie kontrolne. Przez chwilę pomyślałam, że wciągnęli go w ministerialny frak i teraz robił za podrzędnego urzędnika zmuszonego do weryfikacji dokumentów przypadkowych przechodniów. Problem w tym, że on był podobno dostojnie urodzonym panem, a ja nie byłam przypadkowa. Śmiał wątpić w moje pochodzenie? W moją wiarę dla słuszności działań prowadzonych przez kuzyna i jego sojuszników? Śmiał wątpić w moje oddanie krwi czarodziejskiej? Nie musiałam tego zrobić, miał słuszność. Jednak zrobiłam to, nie czując żadnego zagrożenia, o swym nazwisku i pochodzeniu mówiąc z dumą. Wypowiedziane w murach ministerstwa Mulciber budziło powagę, podziw i być może strach. Choć nie zdążyłam jeszcze doświadczyć tego w jakiejś niezwykłej formie, i tak czułam się doskonale ze swoją tożsamością. Niczego w tym względzie nie musiałam się obawiać. Barnabas jednak z zaskakująca ciekawością dopytywał. Kąsał. Albo wczuwał się za bardzo. – Coś jeszcze? – zapytałam oschle, tym razem po rosyjsku, bo w tych dźwiękach było więcej mnie, więcej surowości, na którą zasługiwało jego pytanie.
Nigdy nie mówiłam wiele. Nie oznaczało to jednak, że byłam nieobecna, niezainteresowana, nieskupiona na tym, co działo się wokół. Wręcz przeciwnie – wszystko rejestrowałam z niezmąconą dokładnością. Nauczona niesamowitej czujności i przemyślenia w każdym ruchu coraz rzadziej dawałam się zaskoczyć lub wypędzić z równowagi. Brutalne wychowanie było doskonałym treningiem. Obydwoje go doświadczyliśmy. Stał przede mną doroślejszy, na swoim terenie, pewny, mocny, jak ten godny przeciwnik, na którego tak długo się czekało. Mogłam go nie znosić, ale pozostawiał za sobą zawsze ślad na tyle wyraźny, bym bez wysiłku mogła powrócić. Nieznośne to było uczucie.
W żadnej jednak myśli nie mogłam się spodziewać, że mój widok obudzi w nim czasy szczęśliwe. Posiadaliśmy całkiem dużo wspólnych wspomnień. Wtrąceni do jednego zimnego zamku przeszliśmy podobną drogę, choć nasze światy były bardzo odległe. Teraz stał naprzeciwko, proponując mi wycieczkę. Proponując mi poniekąd, że pomoże mi wydostać się z rosyjskich krain, w których wciąż mentalnie tkwiłam. Że uczyni Anglię bardziej zrozumiałą. W dodatku z uśmiechem. – Co możesz mi pokazać, Rowle? – zapytałam z dozą przewidywalnej ostrożności. Rzadko bowiem wychodziłam przed szereg bez planu, rzadko dawałam się wciągać w nieznane. Potrzebowałam ocenić, czy było mi to w ogóle potrzebne. Czy on był mi tutaj potrzebny.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 18 z 19 • 1 ... 10 ... 17, 18, 19
Long Acre
Szybka odpowiedź