Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Głębia lasu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Głębia lasu
W południowej części Szkocji znajduje się osnuty dziwną aurą las - wydaje się, że aż pulsuje on magią. Mieszkający w pobliżu czarodzieje doskonale wiedzą, że na zarośnięty niebosiężnymi drzewami teren nałożona jest niezliczona ilość zaklęć ochronnych, nikt nie ma jednak pojęcia, z jakiego powodu. Pewne jest jedno: zaklęcia są zbyt silne, by je złamać i tak stare, że wyłącznie legendy opowiadają o ich źródle.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
Te włosy, które wydawały mi się przykrywać cała jego twarz okazały się nie być włosami, ale kapturem. Nic dziwnego, że przeraził mnie do szpiku kości. W pierwszej chwili, kiedy pojawił się zza krzewu, wydał mi się dementorem. Wysoki, chudy... Poruszał się tak szybko, jak jakieś zwierze. A ja, zrozumiawszy, że weszłam na teren na którym być mnie nie powinno, obawiałam się, że zostanę gorzko ukarana. Już czułam na języku metaliczny smak krwi, było mi słabo, a nawet wydawało się, że stracę przytomność. Pewnie w przeszłości tak właśnie by się stało. Obdarzona sercem królika, padłabym jak długa na sam widok takiego zbira w środku lasu. Teraz było inaczej. Nie byłam już królikiem, ale panterą broniącą swojego dziecka. Gotową zagryźć zęby i go bronić. Nie bardzo szybką, no w każdym razie nie tak szybką jak on. Nawet nie zauważyłam, że zdjął kaptur, bo przejęta tym, że nigdy nie nauczyłam się rzucać patronusa, uciekłam do miejsca w którym miałam odłożoną różdżkę. Jak pokonać dementora? Będąc już przy torbie, unoszę szybko spojrzenie. Dementor to nie był, ma ludzką głowę. Twarde rysy z daleka przypominały mi kogoś, co szybko podłapał mój mózg, podrzucając mi wizję, że przede mną stoi Samuel Skamander. Wiem, że to nie on. W śnie widziałam jego śmierć. A może to była wizja? Wciąż nie mogę pozbyć się obrazu jego rozprutego ciała, ale kiedy ściskam różdżkę, stojąc w obrończej pozie, krzyczę do niego, twarz wciąż wydaje się znajoma. Dlaczego ten człowiek jawi mi się jako Samuel? Kto tak podle pogrywa z moim mózgiem? Z niedowierzaniem mrugam i nie pozwalam mu do siebie podejść. Każdy jego krok do przodu, to mój do tyłu. Nagle napotykam przeszkodę w postaci drzewa. Drżę na myśl, że to już koniec. Mój synek nic nie wie, obserwuje całe zdarzenie z wysokości moich ramion. I jak nigdy jest cicho. Macham różdżką i nic z niej nie wychodzi. Czyżby moja głowa sabotowała ratunek? A może nie chciała zranić kogoś tak podobnego do Samuela?
Widzę przecież jego twarz, ale nie wierzę własnym oczom. To nie może być on. I jeszcze ten głos. Brzmi podobnie, ale jest mniej aksamitny. Mówi wolno i uspokajająco, ale czuję się jakby chciał mną sterować. Chce zmanupulować mnie do opuszczenia gardy, a wtedy się z nami rozprawi. Czy takie polecenie wydał Sallow? Jeżeli tak, to słabo wyszła Corneliusowi ta iluzja, na prawdę! Powinien się podszkolić, albo wymagać więcej od ludzi, którym zleca podobne zadania. A nie straszyć mnie duchem zmarłej osoby. Jeszcze to narzędzie zbrodni.. kusza. Co prawda pusta, ale na pewno szybko znajdzie się uzupełnienie. "A weźcie trochę potorturujcie tą szlamę", powiedział pewnie Cornelius, wydając nakaz żeby ktoś zajął się mną, bo on ma ważniejsze sprawy na głowie. Oczywiście nie zdziwiłabym się, gdyby uznał, że nawet byle brednia do załatwienia u Blacków jest więcej warta niż karanie kobiety, która go oszukała. Przeklinałam dzień w którym zaoferowałam mu, ze mogę sprawić mu portret. Gdybym wyminęła jego stolik do tego wszystkiego by nie doszło. Nie musiałabym uciekać z Londynu, nie złamałabym obietnicy danej bratu-kuzynowi, nie stałabym w samym środku lasu, czekajac na śmierć z ręki kogoś kto udaje Samuela.
Jeżeli Cornelius sądzi, że tak łatwo się poddam, to się przeliczył. Znajdując oparcie w drzewie, gotowa jestem przemówić mu do rozsądku. Przecież nie jest aż tak okrutnym człowiekiem... chyba.
- Dlaczego to robisz? - kpiący głos z niedowierzaniem prosi o ukrócenie tej męczarni. Tak trudno mi pogodzić się z tym, ze znów widzę Skamandra żywego . Jakby wciąż żył. - Dlaczego musiałeś wybrać akurat jego? On nie żyje, rozumiesz!? Widziałam jego śmierć na własne oczy - rzucam i skoro ten iluzjonista postanowił mnie zapewniać o braku złych zamiarów, postanawiam, że musze zebrać się w sobie i deportować. Ale czuje, że jeszcze nie jestem gotowa na to, by zrobić to w bezpieczny dla mnie i małego Petera sposób. Staram się uspokoić oddech, ale z każdą sekundą jest gorzej, zbliżam się do płaczu, już czuję jak rośnie we mnie. Och, dlaczego akurat dziś nie założyłam amuletu wiciszenia? Mój plan na spokojne popołudnie właśnie spalił na panewce i nie jestem w stanie sobie poradzić z tą sytuacją.
Peter natomiast wydaje się wcale nie podzielać mojego przerażenia. Bardziej niepodobało mu się, że mama się boi, więc się przytulał, pewnie sądząc, że tak naprawi wszystko. Jego zapach był kojący, chociaż teraz czułam też inny zapach...
Czy to możliwe, że ktoś kto by dostał robotę na jednorazowe terroryzowanie matki z dzieckiem, zadbałby o zapach ciała tak indywidualny dla każdego człowieka? Coś mi tu nie pasowało, ale błysk w moim oku i to, jak poruszam palcami na różdżce zdradza, że chyba... zaraz, czy to możliwe, żeby to był na prawdę Samuel?
- Ale to niemożliwe...
Widzę przecież jego twarz, ale nie wierzę własnym oczom. To nie może być on. I jeszcze ten głos. Brzmi podobnie, ale jest mniej aksamitny. Mówi wolno i uspokajająco, ale czuję się jakby chciał mną sterować. Chce zmanupulować mnie do opuszczenia gardy, a wtedy się z nami rozprawi. Czy takie polecenie wydał Sallow? Jeżeli tak, to słabo wyszła Corneliusowi ta iluzja, na prawdę! Powinien się podszkolić, albo wymagać więcej od ludzi, którym zleca podobne zadania. A nie straszyć mnie duchem zmarłej osoby. Jeszcze to narzędzie zbrodni.. kusza. Co prawda pusta, ale na pewno szybko znajdzie się uzupełnienie. "A weźcie trochę potorturujcie tą szlamę", powiedział pewnie Cornelius, wydając nakaz żeby ktoś zajął się mną, bo on ma ważniejsze sprawy na głowie. Oczywiście nie zdziwiłabym się, gdyby uznał, że nawet byle brednia do załatwienia u Blacków jest więcej warta niż karanie kobiety, która go oszukała. Przeklinałam dzień w którym zaoferowałam mu, ze mogę sprawić mu portret. Gdybym wyminęła jego stolik do tego wszystkiego by nie doszło. Nie musiałabym uciekać z Londynu, nie złamałabym obietnicy danej bratu-kuzynowi, nie stałabym w samym środku lasu, czekajac na śmierć z ręki kogoś kto udaje Samuela.
Jeżeli Cornelius sądzi, że tak łatwo się poddam, to się przeliczył. Znajdując oparcie w drzewie, gotowa jestem przemówić mu do rozsądku. Przecież nie jest aż tak okrutnym człowiekiem... chyba.
- Dlaczego to robisz? - kpiący głos z niedowierzaniem prosi o ukrócenie tej męczarni. Tak trudno mi pogodzić się z tym, ze znów widzę Skamandra żywego . Jakby wciąż żył. - Dlaczego musiałeś wybrać akurat jego? On nie żyje, rozumiesz!? Widziałam jego śmierć na własne oczy - rzucam i skoro ten iluzjonista postanowił mnie zapewniać o braku złych zamiarów, postanawiam, że musze zebrać się w sobie i deportować. Ale czuje, że jeszcze nie jestem gotowa na to, by zrobić to w bezpieczny dla mnie i małego Petera sposób. Staram się uspokoić oddech, ale z każdą sekundą jest gorzej, zbliżam się do płaczu, już czuję jak rośnie we mnie. Och, dlaczego akurat dziś nie założyłam amuletu wiciszenia? Mój plan na spokojne popołudnie właśnie spalił na panewce i nie jestem w stanie sobie poradzić z tą sytuacją.
Peter natomiast wydaje się wcale nie podzielać mojego przerażenia. Bardziej niepodobało mu się, że mama się boi, więc się przytulał, pewnie sądząc, że tak naprawi wszystko. Jego zapach był kojący, chociaż teraz czułam też inny zapach...
Czy to możliwe, że ktoś kto by dostał robotę na jednorazowe terroryzowanie matki z dzieckiem, zadbałby o zapach ciała tak indywidualny dla każdego człowieka? Coś mi tu nie pasowało, ale błysk w moim oku i to, jak poruszam palcami na różdżce zdradza, że chyba... zaraz, czy to możliwe, żeby to był na prawdę Samuel?
- Ale to niemożliwe...
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Szum, furkot owijającej się materii o ciało, nierówne kroki depczące rozścielone w poszyciu gałązki i wyraźny, desperacki oddech. Czy słyszał i szaleńczo bijące serce, czy tylko wyobraźnia bawiła się jego zmysłami? Całość wrażeń skumulowała się na dwóch, umykających sylwetkach. Zupełnie, jakby był okrutnym łowcą, który ścigał łatwą zdobycz. Coś w samej myśli było niepokojącego, zbyt łatwo potrafiąc sobie wyobrazić, jak często podobne wydarzenia miały miejsce ostatnimi czasy. Zbyt wiele nasłuchał się o panoszących się szmalcownikach, by odrzucić podobną wizję.
Zimny dreszcz przeciął skórę, gdy ruszył za uciekającymi. Ale serce, które powinno było szumieć niespokojnie, biło miarowo, pewnie, mocno, nie dając mu powodów do pospiesznego rozruchu. Ciało, wydawało się mocniej skupione, jakby upatrzony cel mierzył wyżej, niż poprzedni próby polowania. A ubity królik, wciąż pozostawał przybity strzałą do ziemi, znacząc szkarłatem podmokłą ziemię i szare, zastygłe w bezruchu futro. Zostawił za plecami tak zdobycz, jak i wcześniej błąkające się myśli. Nie spodziewał się, że z taką łatwością podaży za cieniem przeszłości, który jawił mu się nierzeczywista wizją. Jedną z tych, jakie kiedyś sam słyszał od czarnowłosej wieszczki.
Minęło wystarczająco wiele czasu, by potrafił zapanować nad marami, które dręczyły umysł. Ale koszmary wracały także w dzień. I tylko cień myśli pognał w kierunku zawahania, że to co widział, było wymysłem umysłu. Po raz pierwszy jednak ukazując mu tak wyraziste obrazy. Nie miał prawa w nie wątpić.
Krok i krok. Coraz bliżej. Potem dystans i zrozumienie niczym uderzenie, siarczysty policzek. Bała się go - Co robię, Mathildo? - powtórzył wyraźnie, nieco bardziej chrapliwie. Wciąż wolno, wciąż uspokajająco, ogniskując parę ciemnych źrenic na tych, należących do czarownicy - Gdybym był tym, za kogo mnie bierzesz. Gdybym chciał zrobić wam krzywdę, już bym to zrobił - mówił dalej, w końcu postępując jeden krok bliżej - O kim mówisz? - tym razem zmarszczył brwi w charakterystyczny dla siebie sposób. Zawsze wtedy, gdy zastanawiał się nad czymś mocno. Musiała i to pamiętać, gdy w przeszłości kreśliła bladą dłonią linie na jego czole. Pamiętał smukłe palce, które kreśliły te same linie na obrazach, zupełnie, jakby chciała odtworzyć to, czego nie mogła wtedy zdobyć. Ta sama ręka, zaciskała się opiekuńczo wokół dziecięcego ciałka, które przylgnęło do matki. Widział też, jak małe ślepia śledzą go i na swój sposób, oceniają. Ciężko mu było na długo oderwać się od widoku i kiełkującego pytania - kim był?
Jeszcze jeden krok krok i schwytał kobietę w pułapkę. Za plecami pień wielkiego drzewa, blokujący ucieczkę. Z drugiej strony on - wyższy od czarownicy, silniejszy. I gdyby rzeczywiście był kimś innym, jednym z tych, z którymi walczył, czarownica nie miałabym zbyt wielkiej szansy na przeżycie. Ale - nie był żadnym z koszmarów. Nie dla niej - Porozmawiaj ze mną - był wystarczająco blisko, by wyciągnąć dłoń i musnąć rozwianych włosów, które otulały kobieca twarz, niby czarną aureolę. Ale, nie poruszył się, czekając, aż wieszczka uspokoi się, rozluźni zaciskające się dłonie, zapewne, szykując do kolejnej próby ucieczki przed wyobrażeniowym zagrożeniem - Nie będę cię niepokoił, jeśli nie chcesz - wyprostował się bardziej i zrobił krok w bok, jakby otwierając przejście i możliwość, by wyrwała mu się poza zasięg rąk - Ale zanim znikniesz. Powiedz mi - kto to jest? - wzrok raz jeszcze zatrzymał się na dziecięcej buzi i spojrzeniu, które z takim zainteresowaniem go obserwowało. Bez strachu. Z ciekawością. Jakby czegoś w nim szukało. To samo serce, które wcześniej tkało miarową melodię, zdawało się reagować poruszeniem za każdym razem, gdy para chłopięcych źrenic lokowała się na jego obliczu. Coś na kształt zrozumienia, które drgało na granicy i umykało powtórnie.
Zimny dreszcz przeciął skórę, gdy ruszył za uciekającymi. Ale serce, które powinno było szumieć niespokojnie, biło miarowo, pewnie, mocno, nie dając mu powodów do pospiesznego rozruchu. Ciało, wydawało się mocniej skupione, jakby upatrzony cel mierzył wyżej, niż poprzedni próby polowania. A ubity królik, wciąż pozostawał przybity strzałą do ziemi, znacząc szkarłatem podmokłą ziemię i szare, zastygłe w bezruchu futro. Zostawił za plecami tak zdobycz, jak i wcześniej błąkające się myśli. Nie spodziewał się, że z taką łatwością podaży za cieniem przeszłości, który jawił mu się nierzeczywista wizją. Jedną z tych, jakie kiedyś sam słyszał od czarnowłosej wieszczki.
Minęło wystarczająco wiele czasu, by potrafił zapanować nad marami, które dręczyły umysł. Ale koszmary wracały także w dzień. I tylko cień myśli pognał w kierunku zawahania, że to co widział, było wymysłem umysłu. Po raz pierwszy jednak ukazując mu tak wyraziste obrazy. Nie miał prawa w nie wątpić.
Krok i krok. Coraz bliżej. Potem dystans i zrozumienie niczym uderzenie, siarczysty policzek. Bała się go - Co robię, Mathildo? - powtórzył wyraźnie, nieco bardziej chrapliwie. Wciąż wolno, wciąż uspokajająco, ogniskując parę ciemnych źrenic na tych, należących do czarownicy - Gdybym był tym, za kogo mnie bierzesz. Gdybym chciał zrobić wam krzywdę, już bym to zrobił - mówił dalej, w końcu postępując jeden krok bliżej - O kim mówisz? - tym razem zmarszczył brwi w charakterystyczny dla siebie sposób. Zawsze wtedy, gdy zastanawiał się nad czymś mocno. Musiała i to pamiętać, gdy w przeszłości kreśliła bladą dłonią linie na jego czole. Pamiętał smukłe palce, które kreśliły te same linie na obrazach, zupełnie, jakby chciała odtworzyć to, czego nie mogła wtedy zdobyć. Ta sama ręka, zaciskała się opiekuńczo wokół dziecięcego ciałka, które przylgnęło do matki. Widział też, jak małe ślepia śledzą go i na swój sposób, oceniają. Ciężko mu było na długo oderwać się od widoku i kiełkującego pytania - kim był?
Jeszcze jeden krok krok i schwytał kobietę w pułapkę. Za plecami pień wielkiego drzewa, blokujący ucieczkę. Z drugiej strony on - wyższy od czarownicy, silniejszy. I gdyby rzeczywiście był kimś innym, jednym z tych, z którymi walczył, czarownica nie miałabym zbyt wielkiej szansy na przeżycie. Ale - nie był żadnym z koszmarów. Nie dla niej - Porozmawiaj ze mną - był wystarczająco blisko, by wyciągnąć dłoń i musnąć rozwianych włosów, które otulały kobieca twarz, niby czarną aureolę. Ale, nie poruszył się, czekając, aż wieszczka uspokoi się, rozluźni zaciskające się dłonie, zapewne, szykując do kolejnej próby ucieczki przed wyobrażeniowym zagrożeniem - Nie będę cię niepokoił, jeśli nie chcesz - wyprostował się bardziej i zrobił krok w bok, jakby otwierając przejście i możliwość, by wyrwała mu się poza zasięg rąk - Ale zanim znikniesz. Powiedz mi - kto to jest? - wzrok raz jeszcze zatrzymał się na dziecięcej buzi i spojrzeniu, które z takim zainteresowaniem go obserwowało. Bez strachu. Z ciekawością. Jakby czegoś w nim szukało. To samo serce, które wcześniej tkało miarową melodię, zdawało się reagować poruszeniem za każdym razem, gdy para chłopięcych źrenic lokowała się na jego obliczu. Coś na kształt zrozumienia, które drgało na granicy i umykało powtórnie.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Odcięta droga ucieczki jawi mi się teraz niczym sen, który śniłam kiedyś, ale nie mogę przypomnieć sobie jego kształtu. Zamiast jej, widze twarz podobną do twarzy Samuela Skamandra. Nawet ma ten sam kolor oczu. Twarz ta doczepiona jest do ciała, które blokuje mi wolność. Oddycham ciężko, nierozumiejącym spojrzeniem biegam pomiędzy częściami twarzy. Widzę wysuszoną skórę, biegące przez jej lewą stroną wgłębienia. Ta większa wyznacza drogę od kości policzkowej aż do kącika ust. Druga jest cieńsza i mniej widoczna, gubi się w brodzie. Czy kiedy ostatnio się widzieliśmy miał te blizny? W mojej pamięci jawi się obraz wyidealizowany, więc nie mogę potrwiedzić bez zastanowienia. W pamięci mam zapisane, że miał gładkie policzki. Kiedy przesuwałam po nich palcami, uśmiechał się, a ja powtarzałam za nim tę czynność. Trudno się było nie zatracić też w jego ciemnobrązowych oczach. Okalane były rzęsami, których pozazdrościłaby każda dama. Ta ciemna oprawa nadawała mu tajemniczego wyglądu, ale równocześnie bardzo przyciągała wzrok. Ileż razy szkicowałam tę twarz z pamięci. A dziś.. dziś nie mogę przypomnieć sobie, czy miał wtedy tę bliznę.
Łzy wystąpiły w kącikach moich oczu, kiedy zrobił ostatni krok w naszym kierunku. Sądziłam, że zaraz zobaczę zielone światło i umrę, a ze mną mój syn. Ale jego pytanie nie miało mnie wystraszyć, miało uspokoić. - Nie wysłał cię Cornelius... ty nie jesteś... - Zrozumiałam to dopiero nabierając powietrza. Uniosłam brew, właśnie wtedy czując zapach, który obudził wspomnienia. Czy więc możliwe, że przede mną stoi prawdziwy Samuel? Postanowił mnie o tym przekonać i wycofał się, dając nam trochę przestrzeni.
Byłam w tak wielkim szoku, że z początku wcale nie zareagowałam. Stałam ściskając opiekuńczo Petera i wpatrywałam się w mężczyznę jakbym nie mogła uwierzyć własnym oczom.
- To ty żyjesz...? - pytam z niedowierzaniem, poddając w wątpliwość wszystko co przewidziałam w ostatnich latach. Jeżeli on żyje, to czym była moja wizja w której jego ciało wystawione na niełaskę zwierząt było rozszarpywane na kawałki? Zamrugałam, kiedy Peter postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i mówi do mamy: - Mama to jest pan model?? - a ten głos dziecka przypomina mi o tym, że jest tu obecny i może nawet jeszcze więcej kojarzy niż ja. Skoro on widzi Samuela, a również dalej żyjemy... mam nadzieję, że mały nie będzie zastanawiał się czemu pan model miał nie zyć.
Biorę głęboki wdech i wbijam spojrzenie w chłopca, ale on bardziej niż mamą, zainteresowany był panem modelem.
- To jest mój chłopiec. Mój syn, Peter -wyjaśniam, pomijając bardzo ważną część, którą pewnie byłoby wyjawienie, że to jest również jego syn. Ale w tym momencie bardziej niż to, wydaje mi się dziwne, że Samuel Skamander stoi tu przedemną całkowicie żywy. Łzy, które wcześniej były wywołane przerażeniem, teraz są nasączone emocjami, które nabiegają zewsząd.
- Przepraszam, myślałam, że to ktoś inny... co ty tu robisz, Sam? Widziałam plakaty z twoją twarzą rozwieszone po całym Londynie... ale widziałam cię w mojej... - i tu ściszam głos i zasłaniam uszy Peterowi - widziałam cię martwego w mojej wizji - chłopcu się jednak to nie spodobało i zaraz odsłonił uszka i widząc, ze mama już przestała się stresować też się uśmiecha do mężczyzny. Ja zaś w końcu daję powietrzu z moich ust ujść, a razem z nim z moich ramion schodzi wielki stres i łzy zaczęły płynąć: - Tak się cieszę, że żyjesz i że cię widzę
Łzy wystąpiły w kącikach moich oczu, kiedy zrobił ostatni krok w naszym kierunku. Sądziłam, że zaraz zobaczę zielone światło i umrę, a ze mną mój syn. Ale jego pytanie nie miało mnie wystraszyć, miało uspokoić. - Nie wysłał cię Cornelius... ty nie jesteś... - Zrozumiałam to dopiero nabierając powietrza. Uniosłam brew, właśnie wtedy czując zapach, który obudził wspomnienia. Czy więc możliwe, że przede mną stoi prawdziwy Samuel? Postanowił mnie o tym przekonać i wycofał się, dając nam trochę przestrzeni.
Byłam w tak wielkim szoku, że z początku wcale nie zareagowałam. Stałam ściskając opiekuńczo Petera i wpatrywałam się w mężczyznę jakbym nie mogła uwierzyć własnym oczom.
- To ty żyjesz...? - pytam z niedowierzaniem, poddając w wątpliwość wszystko co przewidziałam w ostatnich latach. Jeżeli on żyje, to czym była moja wizja w której jego ciało wystawione na niełaskę zwierząt było rozszarpywane na kawałki? Zamrugałam, kiedy Peter postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i mówi do mamy: - Mama to jest pan model?? - a ten głos dziecka przypomina mi o tym, że jest tu obecny i może nawet jeszcze więcej kojarzy niż ja. Skoro on widzi Samuela, a również dalej żyjemy... mam nadzieję, że mały nie będzie zastanawiał się czemu pan model miał nie zyć.
Biorę głęboki wdech i wbijam spojrzenie w chłopca, ale on bardziej niż mamą, zainteresowany był panem modelem.
- To jest mój chłopiec. Mój syn, Peter -wyjaśniam, pomijając bardzo ważną część, którą pewnie byłoby wyjawienie, że to jest również jego syn. Ale w tym momencie bardziej niż to, wydaje mi się dziwne, że Samuel Skamander stoi tu przedemną całkowicie żywy. Łzy, które wcześniej były wywołane przerażeniem, teraz są nasączone emocjami, które nabiegają zewsząd.
- Przepraszam, myślałam, że to ktoś inny... co ty tu robisz, Sam? Widziałam plakaty z twoją twarzą rozwieszone po całym Londynie... ale widziałam cię w mojej... - i tu ściszam głos i zasłaniam uszy Peterowi - widziałam cię martwego w mojej wizji - chłopcu się jednak to nie spodobało i zaraz odsłonił uszka i widząc, ze mama już przestała się stresować też się uśmiecha do mężczyzny. Ja zaś w końcu daję powietrzu z moich ust ujść, a razem z nim z moich ramion schodzi wielki stres i łzy zaczęły płynąć: - Tak się cieszę, że żyjesz i że cię widzę
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Bliskość czarownicy sprawiała, że pamięć odrysowywała się wyraźniej w oczach, które z przestrachem ogniskowała na nim. Łatwiej mu było przypomnieć sobie, dlaczego kiedyś tak łatwo pociągnęła go ku sobie. Zamglone zielenią źrenice, w których teraz szklił się strach. Widział już jej łzy. Prawdopodobnie nawet nie była świadoma, że widział. I chociaż znał przyczynę, twardo upierał się na ustalonych warunkach. Jedna, dwie, czy wiele nocy razem - nieważne. Witani mrokiem wieczora, by pożegnać porankiem. Ale - nigdy do tej pory nie bała się jego. I sama myśl kłuła nieprzyjemnie.
Impulsem tylko zaniechał próby dotknięcia rozmazanego łzami policzka. Nie miał do tego żadnego prawa. Przeszłość nie mogła mieć żadnego znaczenia. Nie, kiedy porzucili się nawzajem. I chociaż to on, tak wiele razy pozostawiał ją samą w łóżku, znikając ze świtem. To ona zniknęła z jego życia całkowicie. Zabierając niejasne wrażenie straty. I egoistycznego żalu, który bardzo szybko przekuł w winę.
Głęboki mar na czole powiększy się, gdy rzuciła imieniem - Cornelius?... - powtórzył chłodniej - kto to? - zamrugał, starając się połączyć w całość kolejne wypowiadane informacje - Przed kim uciekasz? - pytanie nasunęło się samo. I co wydarzyło się takiego, że doprowadziło czarownicę do takiej paniki? Odsunął się jeszcze jeden krok wciąż pozostawiając sobie ewentualną przestrzeń do manewru. Rozpoznał ją, nie pomyliłby z kimś innym. Tak, jak rozpoznawał autentyzm przestrachu. Nie znaczyło to jednak, że w okolicy nie czaiło się inne niebezpieczeństwo. Nie tylko to łowieckie.
Milczenie, które otrzymał w zamian za pytania, pozostawił bez wyrazu. Rozpogodził zmarszczone brwi i zrezygnował z intensywności, z jaka wpatrywał się w oblicze wieszczki. Nie, nie rozumiał, jakim cudem znalazła się akurat w tym lesie. Teraz. Zniknęła dawno temu, by pojawić się nagle, jak wizje, o których mu czasem opowiadała - Jak widać, duchem nie jestem - nieprzyjemna emocja szarpnęła, jakby w kpinie. W końcu, jeszcze nie tak dawno, sam nie był pewien, dlaczego przeżył - ale niewiele brakował - dopowiedział nieco ciszej, bardziej pusto, krzyżując ramiona przed sobą. Pozostawiony między nimi moment ciszy, przerwał jednak dziecięcy głos, który rozbił powagę napięcia i drgających w powietrzu emocji. Tych kobiecych. Własne odsuwając na bok, stajać się ich świadkiem i sędzią, skazując na uciszenie. Zaskoczenie przemknęło błyskiem w ciemnych ślepiach - Model? - spojrzenie utkwił w chłopięcej buzi, by zaraz przenieść uwagę na czarownicę - Jaki model? - powtórzył w konsternacji, tym razem wracając się do ciemnookiego chłopca. Wiedział, że Mathilda była malarką, bardzo dobra malarką, trzeba dodać. Ale nigdy nie zgodził się na pozowanie. Sama myśl pozostawania dłuższy czas w bezruchu zdawała mu się dziwna. A już na pewno, nie przypominał sobie żadnego, obserwującego ich dziecka. Zmarszczył brwi ponownie, szukając sensownego powiązania. I przez kilka dziwnie przeciągających się chwil, on i chłopiec wpatrywali się w siebie nawzajem. I jak na złość wyglądało na to, że dziecko w pojedynku spojrzeń wygrywało, posiadając wiedzę, której Skamander nie dostrzegał. Jeszcze.
- Twój syn... - zamrugał, łącząc ze sobą zlepek informacji. No tak. W końcu była jego matką. Tylko dlaczego wraz z tą informacją, zrobiło mu się dziwnie zimno? Zupełnie, jakby ciało przeczuwało coś więcej w wypowiedzianych słowach. Coś, czego chwilowo nie dopuszczał do głosu, zbyt przyzwyczajony do... samotności. Odetchnął, jakby wynurzył się z wody - Poluję - zaczął, wciąż skonsternowany sytuacją. Łzy, które sunęły po jasnych policzkach czarownicy, wywoływały wciąż dyskomfort. Miał ochotę przygarnąć ją do siebie, ale wciąż nie był pewien, czy mógł to zrobić. Mówienie o emocjach nigdy nie było jego dobrą stroną, tym bardziej, gdy nauczył się je wyciszać - Wiesz, co się dzieje w Londynie? W Anglii? jest wojna, Mathildo, a aktualna władza uzurpuje sobie prawo do decydowania, kto ma prawo żyć na podstawie czystości krwi. Biuro Aurorskie zostało zdelegalizowane, a czarnoksiężnicy biegają, mordując mugoli i to za przyzwoleniem ministerstwa. Jak myślisz, dlaczego jestem na listach gończych?... - pytanie wydało mu się nieprzyjemne, a w jego własnych słowach kołysała się cierpkość. Zreflektował się dopiero, gdy wspomniała o wizji i poczuł wciąż utkwione na sobie spojrzenie Petera - Widocznie widziałaś tylko coś, co mogło się wydarzyć - odpowiedział już łagodniej. Dziecięcy uśmiech, wytrącił go z konsternacji i mimowolnie, zareagował podobnym wyrazem. Nie tak pełnym, nie do końca zrozumiałym - Nie płacz - poprosił, tym razem po prostu wyciągając dłoń, szukając tej, należącej do czarnowłosej wieszczki - Mieszkasz gdzieś w okolicy? Nie powinnaś... samej tak chodzić. Odprowadzę cię... was - i jeśli tylko pozwoliła, ujął drobną dłoń w swoją własną, zamykając ostatecznie w objęciu.
Impulsem tylko zaniechał próby dotknięcia rozmazanego łzami policzka. Nie miał do tego żadnego prawa. Przeszłość nie mogła mieć żadnego znaczenia. Nie, kiedy porzucili się nawzajem. I chociaż to on, tak wiele razy pozostawiał ją samą w łóżku, znikając ze świtem. To ona zniknęła z jego życia całkowicie. Zabierając niejasne wrażenie straty. I egoistycznego żalu, który bardzo szybko przekuł w winę.
Głęboki mar na czole powiększy się, gdy rzuciła imieniem - Cornelius?... - powtórzył chłodniej - kto to? - zamrugał, starając się połączyć w całość kolejne wypowiadane informacje - Przed kim uciekasz? - pytanie nasunęło się samo. I co wydarzyło się takiego, że doprowadziło czarownicę do takiej paniki? Odsunął się jeszcze jeden krok wciąż pozostawiając sobie ewentualną przestrzeń do manewru. Rozpoznał ją, nie pomyliłby z kimś innym. Tak, jak rozpoznawał autentyzm przestrachu. Nie znaczyło to jednak, że w okolicy nie czaiło się inne niebezpieczeństwo. Nie tylko to łowieckie.
Milczenie, które otrzymał w zamian za pytania, pozostawił bez wyrazu. Rozpogodził zmarszczone brwi i zrezygnował z intensywności, z jaka wpatrywał się w oblicze wieszczki. Nie, nie rozumiał, jakim cudem znalazła się akurat w tym lesie. Teraz. Zniknęła dawno temu, by pojawić się nagle, jak wizje, o których mu czasem opowiadała - Jak widać, duchem nie jestem - nieprzyjemna emocja szarpnęła, jakby w kpinie. W końcu, jeszcze nie tak dawno, sam nie był pewien, dlaczego przeżył - ale niewiele brakował - dopowiedział nieco ciszej, bardziej pusto, krzyżując ramiona przed sobą. Pozostawiony między nimi moment ciszy, przerwał jednak dziecięcy głos, który rozbił powagę napięcia i drgających w powietrzu emocji. Tych kobiecych. Własne odsuwając na bok, stajać się ich świadkiem i sędzią, skazując na uciszenie. Zaskoczenie przemknęło błyskiem w ciemnych ślepiach - Model? - spojrzenie utkwił w chłopięcej buzi, by zaraz przenieść uwagę na czarownicę - Jaki model? - powtórzył w konsternacji, tym razem wracając się do ciemnookiego chłopca. Wiedział, że Mathilda była malarką, bardzo dobra malarką, trzeba dodać. Ale nigdy nie zgodził się na pozowanie. Sama myśl pozostawania dłuższy czas w bezruchu zdawała mu się dziwna. A już na pewno, nie przypominał sobie żadnego, obserwującego ich dziecka. Zmarszczył brwi ponownie, szukając sensownego powiązania. I przez kilka dziwnie przeciągających się chwil, on i chłopiec wpatrywali się w siebie nawzajem. I jak na złość wyglądało na to, że dziecko w pojedynku spojrzeń wygrywało, posiadając wiedzę, której Skamander nie dostrzegał. Jeszcze.
- Twój syn... - zamrugał, łącząc ze sobą zlepek informacji. No tak. W końcu była jego matką. Tylko dlaczego wraz z tą informacją, zrobiło mu się dziwnie zimno? Zupełnie, jakby ciało przeczuwało coś więcej w wypowiedzianych słowach. Coś, czego chwilowo nie dopuszczał do głosu, zbyt przyzwyczajony do... samotności. Odetchnął, jakby wynurzył się z wody - Poluję - zaczął, wciąż skonsternowany sytuacją. Łzy, które sunęły po jasnych policzkach czarownicy, wywoływały wciąż dyskomfort. Miał ochotę przygarnąć ją do siebie, ale wciąż nie był pewien, czy mógł to zrobić. Mówienie o emocjach nigdy nie było jego dobrą stroną, tym bardziej, gdy nauczył się je wyciszać - Wiesz, co się dzieje w Londynie? W Anglii? jest wojna, Mathildo, a aktualna władza uzurpuje sobie prawo do decydowania, kto ma prawo żyć na podstawie czystości krwi. Biuro Aurorskie zostało zdelegalizowane, a czarnoksiężnicy biegają, mordując mugoli i to za przyzwoleniem ministerstwa. Jak myślisz, dlaczego jestem na listach gończych?... - pytanie wydało mu się nieprzyjemne, a w jego własnych słowach kołysała się cierpkość. Zreflektował się dopiero, gdy wspomniała o wizji i poczuł wciąż utkwione na sobie spojrzenie Petera - Widocznie widziałaś tylko coś, co mogło się wydarzyć - odpowiedział już łagodniej. Dziecięcy uśmiech, wytrącił go z konsternacji i mimowolnie, zareagował podobnym wyrazem. Nie tak pełnym, nie do końca zrozumiałym - Nie płacz - poprosił, tym razem po prostu wyciągając dłoń, szukając tej, należącej do czarnowłosej wieszczki - Mieszkasz gdzieś w okolicy? Nie powinnaś... samej tak chodzić. Odprowadzę cię... was - i jeśli tylko pozwoliła, ujął drobną dłoń w swoją własną, zamykając ostatecznie w objęciu.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Łzy, które kiedyś pojawiały się w moich oczach, miały inny smak. Były to łzy bezsilności, którą czułam jako zakochana dziewczyna. Wtedy nie rozumiałam, dlaczego Sam nie chciał zostać na dłużej i wiecznie musiał wychodzić. Wydawało mi się, że był tak samo zaangażowany w relacje, kiedy się całowaliśmy, ale kiedy ja planowałam wspólny obiad, on już wiedział, że nim wstanie słońce, będzie gdzie indziej. Czy kiedykolwiek mówił mi dlaczego tak się zachowuje? Chyba nie musiałam pytać, albo może bałam się spytać. Gdyby powiedział mi dobitnie, że nie ma szans na to, by kiedykolwiek zaczął tęsknić za mną tak, jak za tamtą, przez którą w jego oczach wciąż dudnił smutek.
Dziś łzy są inne. Esencja strachu. Samuel pyta o kim mówię, a ja już nie chcę nic ukrywać. Widzę, że się przejął, może nawet zaczyna czuć budzący się we wnętrzu płomień bohatera. Czasami obawiałam się, że jeżeli powiem mu o którejkolwiek z krzywd, które ktoś mi wyrządził, to zaraz rzuci wszystko i pójdzie się rozprawić z winnym. A może chciałam wierzyć, że jestem dla niego na tyle ważna, że mógłby tak się zachować. Jest w tym podobny bardzo do mojego brata-kuzyna, Daniela. Wiedziałam, że nie mogę powiedzieć Danielowi o pewnych rzeczach, bo gdybym powiedziała, mógłby wystawić się na ogromne niebezpieczeństwo. Dlatego chociaż nie chcę ukrywać przed Samem nic, to muszę się pilnować, by nie przedstawić tego, jakbym na prawdę była w niebezpieczeństwie. Dobre i dzielne serce Sama popchnęłoby go prosto w zasadzkę, gdybym powiedziała mu prawdę.
- Myślałam, że wysłał cię Cornelius, mój były... prawie mąż - ta pomyłka dziś nie ma większego znaczenia emocjonalnego, chociaż ten krótki romans był bardziej owocny w decyzje związkowe niż którykolwiek z moich romansów ostatnich 4 lat. -Rozstaliśmy się z mojej winy - wyjaśniam pokrótce. Powinnam może opowiedzieć mu, co działo się u mnie w ostatnich latach i dlaczego zniknęłam bez słowa, pozostawiając go samemu sobie. Ale tego nie umiałabym wyjaśnić, bez przyznania się, że zrobiłam to z własnej słabości. Miałam do niego za dużo miłości, żeby zadowolić się urywkami życia, które mi proponował. Potrzebowałam jakiejś stałości, a nie ciągłego znikania, tego, że chociaż czułam się bezpiecznie to tylko kilka godzin w ciągu doby, a później znów nachodziła mnie niepewność i strach.
Cisza zapada pomiędzy nami i dopiero Peter przerwał ją swoim pytaniem. A ja mam wrażenie, że nie usłyszałam, nim Sam nie powtórzył jego słów. Kręcę głową, ale mały Peter nie daje za wygraną i zaczyna wiercić mi się w rękach.
- MAMA czemu nie odpowiadasz?!? Czy to jest pan model??? - zdenerwował się Peter, bo przecież zadał już jeden raz pytanie, a teraz nagle zadaje je drugi i trzeci raz. - To jest tata, prawda? Poznałem po nosie!!! - a kiedy Peter oznajmił to z dumą, która rozpierała jego małe ciałko, poczułam, jakby nogi się podemną osunęły. Unoszę lekko brwi i kiwam głową łącząc się spojrzeniem z Samuelem. Mam w tym momencie tak wiele niepewności w sobie. Chociaż Peter ma już prawie dwa lata, co daje odsunięcie podobnej rozmowy o prawie dwa i pół roku, czuję się tak samo przerażona jak mogłabym czuć się wtedy, kiedy zamiast postawić wszystko na jedną kartę i zacząć z nim dyskusję o przyszłości, odeszłam, uznając, że zamykam te drzwi na dobre. - Tak, to jest też twój syn - potwierdzam w końcu na głos i słychać po nim, że się boję. - Przepraszam, że dowiadujesz się w taki sposób
Ocieram łzy szczęścia i potrząsam głową, bo chyba Samuel dawno nie rozmawiał z kimś, kto nie jest na froncie wojennym.
- Nie pytam dlaczego na nich jesteś, bo wiem. Ale kiedy cię na nich zobaczyłam... Jesteś poszukiwany, Sam, nie boisz się? Na pewno nie jedna osoba chciałaby zebrać nagrode za twoją głowę. Jesteś ostrożny? - pytam, mając nadzieję, że przyzna, że jest i że już nigdy nie chce wracać na front. Byłam tutaj naiwna, ale to jedno zdanie jest jedynym, które w tym momencie życzę sobie od niego usłyszeć. Kiedy jednak złapał mnie za rękę i zaproponował pomoc, poczułam znajome ciepło gdzieś w okolicy płuc. Czy to serce?
- Poczekaj, a co z tamtym zającem? - mówię o upolowanym przez niego nieżyjącym już stworzeniu. Skoro je zabił, to niech przynajmniej nie zostawia, jakby oddało życie bez sensu. - Mieszkam w Hogsmedae, poza tym, chyba sam wybrałeś dziś ten las, bo wiedziałeś, że jest bezpieczny, prawda? - a mówiąc to nie mogłam się powstrzymać i splotłam nasze palce, czerpiąc z tego może za dużo radości.
Dziś łzy są inne. Esencja strachu. Samuel pyta o kim mówię, a ja już nie chcę nic ukrywać. Widzę, że się przejął, może nawet zaczyna czuć budzący się we wnętrzu płomień bohatera. Czasami obawiałam się, że jeżeli powiem mu o którejkolwiek z krzywd, które ktoś mi wyrządził, to zaraz rzuci wszystko i pójdzie się rozprawić z winnym. A może chciałam wierzyć, że jestem dla niego na tyle ważna, że mógłby tak się zachować. Jest w tym podobny bardzo do mojego brata-kuzyna, Daniela. Wiedziałam, że nie mogę powiedzieć Danielowi o pewnych rzeczach, bo gdybym powiedziała, mógłby wystawić się na ogromne niebezpieczeństwo. Dlatego chociaż nie chcę ukrywać przed Samem nic, to muszę się pilnować, by nie przedstawić tego, jakbym na prawdę była w niebezpieczeństwie. Dobre i dzielne serce Sama popchnęłoby go prosto w zasadzkę, gdybym powiedziała mu prawdę.
- Myślałam, że wysłał cię Cornelius, mój były... prawie mąż - ta pomyłka dziś nie ma większego znaczenia emocjonalnego, chociaż ten krótki romans był bardziej owocny w decyzje związkowe niż którykolwiek z moich romansów ostatnich 4 lat. -Rozstaliśmy się z mojej winy - wyjaśniam pokrótce. Powinnam może opowiedzieć mu, co działo się u mnie w ostatnich latach i dlaczego zniknęłam bez słowa, pozostawiając go samemu sobie. Ale tego nie umiałabym wyjaśnić, bez przyznania się, że zrobiłam to z własnej słabości. Miałam do niego za dużo miłości, żeby zadowolić się urywkami życia, które mi proponował. Potrzebowałam jakiejś stałości, a nie ciągłego znikania, tego, że chociaż czułam się bezpiecznie to tylko kilka godzin w ciągu doby, a później znów nachodziła mnie niepewność i strach.
Cisza zapada pomiędzy nami i dopiero Peter przerwał ją swoim pytaniem. A ja mam wrażenie, że nie usłyszałam, nim Sam nie powtórzył jego słów. Kręcę głową, ale mały Peter nie daje za wygraną i zaczyna wiercić mi się w rękach.
- MAMA czemu nie odpowiadasz?!? Czy to jest pan model??? - zdenerwował się Peter, bo przecież zadał już jeden raz pytanie, a teraz nagle zadaje je drugi i trzeci raz. - To jest tata, prawda? Poznałem po nosie!!! - a kiedy Peter oznajmił to z dumą, która rozpierała jego małe ciałko, poczułam, jakby nogi się podemną osunęły. Unoszę lekko brwi i kiwam głową łącząc się spojrzeniem z Samuelem. Mam w tym momencie tak wiele niepewności w sobie. Chociaż Peter ma już prawie dwa lata, co daje odsunięcie podobnej rozmowy o prawie dwa i pół roku, czuję się tak samo przerażona jak mogłabym czuć się wtedy, kiedy zamiast postawić wszystko na jedną kartę i zacząć z nim dyskusję o przyszłości, odeszłam, uznając, że zamykam te drzwi na dobre. - Tak, to jest też twój syn - potwierdzam w końcu na głos i słychać po nim, że się boję. - Przepraszam, że dowiadujesz się w taki sposób
Ocieram łzy szczęścia i potrząsam głową, bo chyba Samuel dawno nie rozmawiał z kimś, kto nie jest na froncie wojennym.
- Nie pytam dlaczego na nich jesteś, bo wiem. Ale kiedy cię na nich zobaczyłam... Jesteś poszukiwany, Sam, nie boisz się? Na pewno nie jedna osoba chciałaby zebrać nagrode za twoją głowę. Jesteś ostrożny? - pytam, mając nadzieję, że przyzna, że jest i że już nigdy nie chce wracać na front. Byłam tutaj naiwna, ale to jedno zdanie jest jedynym, które w tym momencie życzę sobie od niego usłyszeć. Kiedy jednak złapał mnie za rękę i zaproponował pomoc, poczułam znajome ciepło gdzieś w okolicy płuc. Czy to serce?
- Poczekaj, a co z tamtym zającem? - mówię o upolowanym przez niego nieżyjącym już stworzeniu. Skoro je zabił, to niech przynajmniej nie zostawia, jakby oddało życie bez sensu. - Mieszkam w Hogsmedae, poza tym, chyba sam wybrałeś dziś ten las, bo wiedziałeś, że jest bezpieczny, prawda? - a mówiąc to nie mogłam się powstrzymać i splotłam nasze palce, czerpiąc z tego może za dużo radości.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Bywały momenty, że wciąż czuł się jak wędrujący duch, który nawet nie jest świadom swej śmierci. Szybko jednak doprowadzał do porządku własne myśli, nie dając im czasu na żal. Taplanie się w nim jeszcze nikomu nie pomogło. Do trzymania emocji na dystans miał idealne narzędzie. Oklumencja nie tylko umacniała mury umysłu w walce z magią atakującą, mentalną stronę czarodzieja. Wyciszał też emocje, dawała moc, by zapanować nawet nad tym, co wydawało się czasem wybuchać uczuciem zbyt mocno. Nie znaczyło to jednak, że niczego nie czuł. Czuł bardzo dobrze. Ale ich znamiona nie wypływały na zewnątrz, albo odznaczały się w mniejszym stopniu. I te same, drgały pod skórą, gdy patrzyła na ducha tej lepszej przeszłości, która materializowała w sobie Mathilda. Czasów, gdy wszystko było prostsze. Pozbawione wojennej burzy, która trzęsła Londynem i rozlewała się coraz dalej na Anglię. I jak zdążył przeczytać - nie tylko na Brytanię.
Kiedyś trudniej było mu wytłumaczyć, dlaczego znikał. Dlaczego odkładał na bok relacje i bliskość na poczet kolejnej misji aurorskiej, kolejnej walki. Dziś odpowiedź była prosta, chociaż bardziej stanowcza w odbiorze. Ale - ona nigdy nie zapytała. A on, nie proponował, przesuwając prawdę w ścieżkę służby. Tam, nie był zbyt wiele miejsca na stałość. na bliskość. Nie, kiedy wróg bezlitośnie wykorzystywał każdą słabość. A miłość - taką być potrafiła. I nie miał zamiaru pozwolić, by ktokolwiek z wrogów był w stanie sięgnąć po niego w ten sposób. Własną decyzją odsuwał to co było mu bliskie. Potrzebował być skupiony na walce, a uczucia nigdy nie były zbyt dobrym doradcą. Wiedział z doświadczenia. Długo testował podobne podejście. Zemsty, lepiej smakowały na gorąco, ale na zimno były bardziej opłacalne. I co ważne - w ten sposób nie narażał na niebezpieczeństwo tych, na których mu zależało. Których kochał.
Imię, które usłyszał, brzydko zgrzytało mu w zębach, gdy zacisnął szczękę - Z twojej winy - powtórzył, wciąż obserwując rozdygotane wargi czarownicy - I dlatego, taka byłaś przerażona? - nie pozwolił, by odwróciła od niego spojrzenie, niemal wiercąc w niej parę ciemnych źrenic. Szukał prawdy. A to co mówiła, było tylko jej częścią. Wiedział, kiedy ludzie coś ukrywali. Właściwie - zawsze coś ukrywali - ale w tym wypadku, obraz paniki, jaka się jawiła w obliczu wieszczki i tłumaczenie, które podała, nie łączyły się w całość - Opowiesz mi potem - skwitował tylko, odsuwając pierwotną chęć naciskania. raz jeszcze - nie miał większego prawa interesować się jej prywatnym życiem i związkami. Ale czym innym był rozstanie, a czym innym ucieczka, jakby od tego zależało życie.
Długiej refleksji nie miał okazji otrzymać. Nie, kiedy dziecko przerwało wymianę zdań między dorosłymi. Konsternacja rosła, tak jak pionowa zmarszczka na czole Skamandera. Do momentu, kiedy usłyszał jedno, bardzo znaczące słowo.
Tata
- Co? - odpowiedział zaraz za dzieckiem? duma w chłopięcym głosie miała w sobie coś z wyzwania. I radości, z którą nie wiedział jeszcze, jak się mierzyć. Patrzył na malca dłużej, ogniskując znajome - jak jego ślepia i - Masz taki sam jak mój nos - zmrużył oczy, swoją odpowiedź, niby dziwną zaczepkę, dając chłopcu. Dopiero potem skupił się na kobiecie. Początkowa konsternacja ustępowała miejsca zupełnie innej emocji - Mój syn - powtórzył na głos krótką frazę, która jeszcze chwile kołysała się w umyśle, kotwicząc się w myśli na stałe. Wyprostował się - mój syn - raz jeszcze. Miał wrażenie, że duma, którą usłyszał w głosie dziecka, teraz drgała w nutach jego słów. Dopiero potem przyszedł niepokój. Nie zapytał o pewność ojcostwa. Im dłużej przyglądał się chłopcu, tym bardziej widział siebie z lat dziecięcych. Pamiętał nawet, ze rodzice gdzieś trzymali maleńką fotografię, na której kołysał się na miotle. Wziął głębszy oddech - Czemu, nie powiedziałaś mi... na początku? - musiał o to zapytać. Chciał wiedzieć, dlaczego trwała w milczeniu tak długo. I niezależnie od słów, nie umiał oderwać spojrzenia od chłopca trzymanego w ramionach Matihildy - Zdecydowanie dziwne miejsce na takie wieści - zgodził się z postępującym spokojem, chowając szczelnie pod opanowaniem, targające nim poruszenie. Musiał poskładać wszystko w całość. Zmierzyć się z faktem przed którym został postawiony. I chociaż być może powinien - nie był zły. Czuł coś zupełnie innego. Coś cieplejszego, coś, czego nie przewidywał poczuć. Odetchnął głęboko, wypuszczając powietrze przez nos, rozluźniając napięte ramiona. Nie odpuścił jednak całkowicie. Będąc w terenie, czujność miała priorytet wśród pozostałych cech.
- Nie spróbują zrobić mi nic, czego już nie próbowali - odpowiedział twardo, bardziej cierpko. Zmiana tematu pozwoliła mu wrócić do roli żołnierza - Nie jestem bezbronny, Mathildo - dodał stanowczo - i nie jestem kretynem, żeby wystawiać im się na tacy - zaplótł ramiona przed sobą - nie powinni mnie lekceważyć - ostrzejszy, bardziej niebezpieczny błysk przetoczył się przez oczy Skamandera - Nie mam zamiaru chować się przed tą chałastrą tchórzy. i nie jestem w tym sam - dodał wracając uwagą do czarnowłosej - Wiem, że nie takich słów oczekiwałaś, ale taka jest prawda. Nie powinnaś się do nich zbliżać. Nie wato, niezależnie od tego co proponują. To zawsze kończy się źle - kontynuował już łagodniej. Nie byli sami, a bystre spojrzenie dziecka przekonywało, że wciąż ich słuchało. I to jemu poświecił dłuższa chwilę, gdy znalazł się na tyle blisko, by zamknąć dłoń Mathildy we własną - Będzie po drodze - przyciągnął ją bliżej - Po prostu polowałem - nie konkretyzował, na co dokładnie. W zamierzeniu na zwierzynę, a w praktyce, zdarzały się wyjątki bardziej ludzkie. Tłumaczenie zależności, raczej nie ucieszyłyby wieszczki. Zatrzymał kroku z nieznajomym dla siebie wahaniem - Mogę go wziąć na ręce - bardziej stwierdził, niż zapytał, ale nie poruszył się, czekając na decyzję i kobiety i dziecka. Jeśli mieli dotrzeć do Hogsmade, było łatwiej, gdyby to on niósł chłopca. Praktyczne. A jednak, w stwierdzeniu było coś więcej. Coś na tyle nieuchwytnego, że się jeszcze do tego nie przyznał.
Kiedyś trudniej było mu wytłumaczyć, dlaczego znikał. Dlaczego odkładał na bok relacje i bliskość na poczet kolejnej misji aurorskiej, kolejnej walki. Dziś odpowiedź była prosta, chociaż bardziej stanowcza w odbiorze. Ale - ona nigdy nie zapytała. A on, nie proponował, przesuwając prawdę w ścieżkę służby. Tam, nie był zbyt wiele miejsca na stałość. na bliskość. Nie, kiedy wróg bezlitośnie wykorzystywał każdą słabość. A miłość - taką być potrafiła. I nie miał zamiaru pozwolić, by ktokolwiek z wrogów był w stanie sięgnąć po niego w ten sposób. Własną decyzją odsuwał to co było mu bliskie. Potrzebował być skupiony na walce, a uczucia nigdy nie były zbyt dobrym doradcą. Wiedział z doświadczenia. Długo testował podobne podejście. Zemsty, lepiej smakowały na gorąco, ale na zimno były bardziej opłacalne. I co ważne - w ten sposób nie narażał na niebezpieczeństwo tych, na których mu zależało. Których kochał.
Imię, które usłyszał, brzydko zgrzytało mu w zębach, gdy zacisnął szczękę - Z twojej winy - powtórzył, wciąż obserwując rozdygotane wargi czarownicy - I dlatego, taka byłaś przerażona? - nie pozwolił, by odwróciła od niego spojrzenie, niemal wiercąc w niej parę ciemnych źrenic. Szukał prawdy. A to co mówiła, było tylko jej częścią. Wiedział, kiedy ludzie coś ukrywali. Właściwie - zawsze coś ukrywali - ale w tym wypadku, obraz paniki, jaka się jawiła w obliczu wieszczki i tłumaczenie, które podała, nie łączyły się w całość - Opowiesz mi potem - skwitował tylko, odsuwając pierwotną chęć naciskania. raz jeszcze - nie miał większego prawa interesować się jej prywatnym życiem i związkami. Ale czym innym był rozstanie, a czym innym ucieczka, jakby od tego zależało życie.
Długiej refleksji nie miał okazji otrzymać. Nie, kiedy dziecko przerwało wymianę zdań między dorosłymi. Konsternacja rosła, tak jak pionowa zmarszczka na czole Skamandera. Do momentu, kiedy usłyszał jedno, bardzo znaczące słowo.
Tata
- Co? - odpowiedział zaraz za dzieckiem? duma w chłopięcym głosie miała w sobie coś z wyzwania. I radości, z którą nie wiedział jeszcze, jak się mierzyć. Patrzył na malca dłużej, ogniskując znajome - jak jego ślepia i - Masz taki sam jak mój nos - zmrużył oczy, swoją odpowiedź, niby dziwną zaczepkę, dając chłopcu. Dopiero potem skupił się na kobiecie. Początkowa konsternacja ustępowała miejsca zupełnie innej emocji - Mój syn - powtórzył na głos krótką frazę, która jeszcze chwile kołysała się w umyśle, kotwicząc się w myśli na stałe. Wyprostował się - mój syn - raz jeszcze. Miał wrażenie, że duma, którą usłyszał w głosie dziecka, teraz drgała w nutach jego słów. Dopiero potem przyszedł niepokój. Nie zapytał o pewność ojcostwa. Im dłużej przyglądał się chłopcu, tym bardziej widział siebie z lat dziecięcych. Pamiętał nawet, ze rodzice gdzieś trzymali maleńką fotografię, na której kołysał się na miotle. Wziął głębszy oddech - Czemu, nie powiedziałaś mi... na początku? - musiał o to zapytać. Chciał wiedzieć, dlaczego trwała w milczeniu tak długo. I niezależnie od słów, nie umiał oderwać spojrzenia od chłopca trzymanego w ramionach Matihildy - Zdecydowanie dziwne miejsce na takie wieści - zgodził się z postępującym spokojem, chowając szczelnie pod opanowaniem, targające nim poruszenie. Musiał poskładać wszystko w całość. Zmierzyć się z faktem przed którym został postawiony. I chociaż być może powinien - nie był zły. Czuł coś zupełnie innego. Coś cieplejszego, coś, czego nie przewidywał poczuć. Odetchnął głęboko, wypuszczając powietrze przez nos, rozluźniając napięte ramiona. Nie odpuścił jednak całkowicie. Będąc w terenie, czujność miała priorytet wśród pozostałych cech.
- Nie spróbują zrobić mi nic, czego już nie próbowali - odpowiedział twardo, bardziej cierpko. Zmiana tematu pozwoliła mu wrócić do roli żołnierza - Nie jestem bezbronny, Mathildo - dodał stanowczo - i nie jestem kretynem, żeby wystawiać im się na tacy - zaplótł ramiona przed sobą - nie powinni mnie lekceważyć - ostrzejszy, bardziej niebezpieczny błysk przetoczył się przez oczy Skamandera - Nie mam zamiaru chować się przed tą chałastrą tchórzy. i nie jestem w tym sam - dodał wracając uwagą do czarnowłosej - Wiem, że nie takich słów oczekiwałaś, ale taka jest prawda. Nie powinnaś się do nich zbliżać. Nie wato, niezależnie od tego co proponują. To zawsze kończy się źle - kontynuował już łagodniej. Nie byli sami, a bystre spojrzenie dziecka przekonywało, że wciąż ich słuchało. I to jemu poświecił dłuższa chwilę, gdy znalazł się na tyle blisko, by zamknąć dłoń Mathildy we własną - Będzie po drodze - przyciągnął ją bliżej - Po prostu polowałem - nie konkretyzował, na co dokładnie. W zamierzeniu na zwierzynę, a w praktyce, zdarzały się wyjątki bardziej ludzkie. Tłumaczenie zależności, raczej nie ucieszyłyby wieszczki. Zatrzymał kroku z nieznajomym dla siebie wahaniem - Mogę go wziąć na ręce - bardziej stwierdził, niż zapytał, ale nie poruszył się, czekając na decyzję i kobiety i dziecka. Jeśli mieli dotrzeć do Hogsmade, było łatwiej, gdyby to on niósł chłopca. Praktyczne. A jednak, w stwierdzeniu było coś więcej. Coś na tyle nieuchwytnego, że się jeszcze do tego nie przyznał.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Historia mojego związku z Corneliusem nie była zbyt łatwa. Czułam, że Samuel nie powinien jej poznać. Już samo to, że brałam pod uwagę możliwość założenia z Sallowem rodziny i wprowadzenia syna Sama w tą rodzinę... to na pewno by go zdenerwowało. Nie zrozumiałby mojego punktu widzenia - tego się obawiałam. Oceniłby mnie, uznał za okrutną, ale nie zrozumiał, że czasy są ciężkie i czasami nawet w propagandziście obecnej władzy można znaleźć męża. A jednak otworzyłam usta, chcąc mu nieco wyjaśnić sprawę. Jak się okazało, nie było takiej potrzeby, kiedy uznał, że posłucha o tym innym razem. Skinęłam głową, uważnie mu się przyglądając. Podejrzewałam, że mógłby się zdenerwować tym, że zadawałam się z pochlebcą Ministerstwa, ale nie widziałam w tym możliwości, że byłby zazdrosny. Tyle czasu nie utrzymywaliśmy kontaktu, zniknęłam z jego życia na całe dwa lata z hakiem. Przez ten czas mógł zupełnie się zmienić, możliwe że jest innym człowiekiem.
Peter wyraźnie wierci się na rękach i chociaż starałam się go uspokoić, to wykrzyczał prawdę o swoim pochodzeniu. Zmroziło mnie to, szczególnie, że nie byłam gotowa na wyjawienie mu jej dziś. Nie byłam przygotowana na to, żeby go znów zobaczyć, a co dopiero tak mu wkraczać w jego przestrzeń.
Zwykle, kiedy mnie zostawiał, milczałam. Posłusznie przyjmowałam jego naturę, rozumiejąc, że musi być wolny . Odkładałam własne nadzieje na margines. Wiedziałam, że nie mogą się spełnić, jeżeli Samuel będzie czuł się do czegoś zmuszany. Więc czekałam, aż sam będzie czuł, że chce przy mnie zostać. Tak się nie stało. Pewnego dnia odszedł, mi przyśniło się, że będzie ranny. Nie wrócił na kilka nocy, bałam sie, że już nie wróci nigdy. Później wracał poobijany, czasami tylko po to chyba, żeby sprawdzić, czy wciąż czekam. Czekałam. Później miałam kolejną wizję. Tym razem bardziej tragiczną. A Samuel był wtedy ważnym człowiekiem, zajętym swoją misją. Zrozumiałam, że nie będzie dla nas przyszłości. A ponieważ w Anglii nikt nie rozumiał mojego malarstwa, niedługo później wyjechałam. Czy dostałam chociaż jedną sowę, czy chociaż raz dotarły do mnie wiadomości o tym, że ma się dobrze?
Z jego punktu widzenia pewnie cała ta sprawa wyglądała inaczej. Jednego dnia wrócił, a mój pokój był pusty. A teraz, te kilka lat później pojawiam się w lesie i mówię mu, że jest ojcem. Samuel ojcem. Dla niego to też jest coś, czego pewnie nie spodziewał się usłyszeć, ale zaczyna przyjmować to względnie dobrze. Moje oczy wciąż szukają w jego twarzy wątpliwości, czy to dziecko to jest faktycznie jego syn. Wiem, że może zadawać sobie to pytanie, głównie też dlatego bałam się mu powiedzieć wcześniej. Przecież, gdyby zadał by mi to pytanie, to mogłoby złamać mi serce. Sądził, że jestem aż tak łatwa , by nie umieć być wierną jednemu mężczyźnie? Czy dlatego, że jemu ze mną poszło tak łatwo, uznawał, że każdemu by tak poszło? Ale czy jego podejrzenia były bezpodstawne? Ostatecznie, nie miałam tej pewności. Zdarzyło się, że przez moment zwątpienia w słuszność wiecznego oczekiwania na Skamandra, wpadłam w ramiona jednego czy drugiego mężczyzny. Jeden z nich mógł być nawet jego byłym przyjacielem. A jednak, kiedy dziecko się urodziło, wszelkie wątpliości musiały się rozwiać. Peter był jak miniatura Sama. Od pierwszych dni miał na głowie czarne włosy, a jego buzia nabrała charakterystycznych rysów. Nos, oczy... Zdarzało się, że nie widziałam w nim siebie, tylko Sama. I lekko było dla mnie niezrozumiałe, jak te same oczy tylko na dziecku mogą wyrażać gamę tak wielu ciepłych uczuć. Czasami wydawało mi się, że Sam takich nie umiałby z siebie wykrzesać. Poza tym, Sam też nigdy nie patrzył na mnie jakby ufał tylko mi i potrzebował mojej pomocy przy jedzeniu. No dobrze.. może raz czy dwa tak było, ale to w jakimś apogeum miłej części naszego nie-związku.
- Nie powinniśmy o tym mówić przy nim - przytulam chłopca, zasłaniając mu ucho dłonią, a drugie do siebie przysuwając. Mały urwis na pewno i tak wszystko usłyszał, ale palec w buzie już wsadził, ciekawy tego jaki jest ten jego tata. - Ale byłeś na wojnie.. a później bylam przekonana, że nie żyjesz - pominęłam tu ten moment, kiedy to ja zostawiłam go bez słowa? Na pewno będzie się o to awanturował, ale liczyłam, że jednak powstrzyma się przed tym ze względu na Petera. - Dość późno się dowiedziałam. Nie było mnie już w kraju - przyznaję, znów odsłaniając uszko chłopca, ten zaś miał dużo pytań do taty: - Tata, ja jestem Peter Wroski, a ty kto? - przedstawił się chłopiec, dalej nie umiał ładnie mówić swojego nazwiska i chyba do końca nie rozumiał słowa tata, ale ja i tak byłam zafascynowana oglądaniem wymiany zdań pomiędzy Samuelem a Samuelem Juniorem. Kto wie, może to jedyny taki moment, może kolejnym razem spotkamy się na jego osiemnastych urodzinach?
Chwilę później Samuel prezentował mi i Peterowi całą kamienną postawę żołnierza. I tak jak kiedyś uważałam to za bardzo pociągające i wzbudzające poczucie bezpieczeństwa, tak teraz, wiedziałam, że jest to wręcz odwrotna sprawa: jeżeli Samuel wystawiał się, wiecznie walczył, to sposobność do śmierci miał o wiele bardziej częstą niż bym tego chciała. Dalej zaś było pociągające, wiadomo. Dlatego mam w sobie ten dysonans i chociaż wierzę, że jest silny, martwie się o to, czy będzie mógł jeszcze długo taki pobyć.
- Żałuję, że mnie tutaj nie było. Chciałabym się dowiedzieć jak minął ci ten czas, gdzie byłeś, co robiłeś, jak.. ułożyłeś sobie życie - ale przecież chwyta mnie za rękę i przysuwa do siebie. Czy mam to traktować za odpowiedź? Dopiero co go odzyskałam, czy to możliwe, że odzyskałam go jeszcze bardziej niż kiedyś? Na stwierdzenie o niesieniu Petera nie byłam taka pewna. Chłopiec kiedy to usłyszł, to też się trochę spiął, bo z reguły nie lubi kiedy noszą go inni. O wiele bardziej wolałby sobie dryfować w powietrzu przed nami. Ja zaś dopiero co dowiedziałam się, że jednak Sam żyje. I dopiero co myślałam, że to jeden wielki przekręt. Dlatego ta oferta trochę kazała trzymać mi się na baczności. A co jeżeli ktoś stworzył całą tą iluzję po to, żebym oddała dziecko i nic nie podejrzewała? - Peter, chcesz iść na ramiona Sama? Twojego taty? - a kiedy zadałam to pytanie, to chłopiec chwilę się wachał, ale powiedział w końcu mi na ucho, że chce. Uśmiecham się do Sama i daję mu znać lekkim skinieniem, że może wziąć go na ręce.
Ten gest poruszył mną dogłębnie. Oddając mu dziecko, czułam jakąś lekkość, która mnie ogarnęła. Zapragnęłam znów się uśmiechać i nawet pomyślałam, że może przyszłość nie jawi się aż tak negatywnie? Chyba pokładałam bardzo duże nadzieje w tym geście, ale chyba już czas. Już za długo sama byłam ze wszystkim.
Idziemy jakiś czas w ciszy, to znaczy: ja nie włączam się do ewentualnej rozmowy Sama z chłopcem. Dochodzimy już do bardziej uczęszczanych terenów, więc zatrzymujemy się na skraju lasu.
- Co.. o tym myślisz? - pytam Samuela, mając chyba na myśli bardziej pytanie "co z tym zrobimy?!" albo "co ty z tym zamierzasz zrobić".
Peter wyraźnie wierci się na rękach i chociaż starałam się go uspokoić, to wykrzyczał prawdę o swoim pochodzeniu. Zmroziło mnie to, szczególnie, że nie byłam gotowa na wyjawienie mu jej dziś. Nie byłam przygotowana na to, żeby go znów zobaczyć, a co dopiero tak mu wkraczać w jego przestrzeń.
Zwykle, kiedy mnie zostawiał, milczałam. Posłusznie przyjmowałam jego naturę, rozumiejąc, że musi być wolny . Odkładałam własne nadzieje na margines. Wiedziałam, że nie mogą się spełnić, jeżeli Samuel będzie czuł się do czegoś zmuszany. Więc czekałam, aż sam będzie czuł, że chce przy mnie zostać. Tak się nie stało. Pewnego dnia odszedł, mi przyśniło się, że będzie ranny. Nie wrócił na kilka nocy, bałam sie, że już nie wróci nigdy. Później wracał poobijany, czasami tylko po to chyba, żeby sprawdzić, czy wciąż czekam. Czekałam. Później miałam kolejną wizję. Tym razem bardziej tragiczną. A Samuel był wtedy ważnym człowiekiem, zajętym swoją misją. Zrozumiałam, że nie będzie dla nas przyszłości. A ponieważ w Anglii nikt nie rozumiał mojego malarstwa, niedługo później wyjechałam. Czy dostałam chociaż jedną sowę, czy chociaż raz dotarły do mnie wiadomości o tym, że ma się dobrze?
Z jego punktu widzenia pewnie cała ta sprawa wyglądała inaczej. Jednego dnia wrócił, a mój pokój był pusty. A teraz, te kilka lat później pojawiam się w lesie i mówię mu, że jest ojcem. Samuel ojcem. Dla niego to też jest coś, czego pewnie nie spodziewał się usłyszeć, ale zaczyna przyjmować to względnie dobrze. Moje oczy wciąż szukają w jego twarzy wątpliwości, czy to dziecko to jest faktycznie jego syn. Wiem, że może zadawać sobie to pytanie, głównie też dlatego bałam się mu powiedzieć wcześniej. Przecież, gdyby zadał by mi to pytanie, to mogłoby złamać mi serce. Sądził, że jestem aż tak łatwa , by nie umieć być wierną jednemu mężczyźnie? Czy dlatego, że jemu ze mną poszło tak łatwo, uznawał, że każdemu by tak poszło? Ale czy jego podejrzenia były bezpodstawne? Ostatecznie, nie miałam tej pewności. Zdarzyło się, że przez moment zwątpienia w słuszność wiecznego oczekiwania na Skamandra, wpadłam w ramiona jednego czy drugiego mężczyzny. Jeden z nich mógł być nawet jego byłym przyjacielem. A jednak, kiedy dziecko się urodziło, wszelkie wątpliości musiały się rozwiać. Peter był jak miniatura Sama. Od pierwszych dni miał na głowie czarne włosy, a jego buzia nabrała charakterystycznych rysów. Nos, oczy... Zdarzało się, że nie widziałam w nim siebie, tylko Sama. I lekko było dla mnie niezrozumiałe, jak te same oczy tylko na dziecku mogą wyrażać gamę tak wielu ciepłych uczuć. Czasami wydawało mi się, że Sam takich nie umiałby z siebie wykrzesać. Poza tym, Sam też nigdy nie patrzył na mnie jakby ufał tylko mi i potrzebował mojej pomocy przy jedzeniu. No dobrze.. może raz czy dwa tak było, ale to w jakimś apogeum miłej części naszego nie-związku.
- Nie powinniśmy o tym mówić przy nim - przytulam chłopca, zasłaniając mu ucho dłonią, a drugie do siebie przysuwając. Mały urwis na pewno i tak wszystko usłyszał, ale palec w buzie już wsadził, ciekawy tego jaki jest ten jego tata. - Ale byłeś na wojnie.. a później bylam przekonana, że nie żyjesz - pominęłam tu ten moment, kiedy to ja zostawiłam go bez słowa? Na pewno będzie się o to awanturował, ale liczyłam, że jednak powstrzyma się przed tym ze względu na Petera. - Dość późno się dowiedziałam. Nie było mnie już w kraju - przyznaję, znów odsłaniając uszko chłopca, ten zaś miał dużo pytań do taty: - Tata, ja jestem Peter Wroski, a ty kto? - przedstawił się chłopiec, dalej nie umiał ładnie mówić swojego nazwiska i chyba do końca nie rozumiał słowa tata, ale ja i tak byłam zafascynowana oglądaniem wymiany zdań pomiędzy Samuelem a Samuelem Juniorem. Kto wie, może to jedyny taki moment, może kolejnym razem spotkamy się na jego osiemnastych urodzinach?
Chwilę później Samuel prezentował mi i Peterowi całą kamienną postawę żołnierza. I tak jak kiedyś uważałam to za bardzo pociągające i wzbudzające poczucie bezpieczeństwa, tak teraz, wiedziałam, że jest to wręcz odwrotna sprawa: jeżeli Samuel wystawiał się, wiecznie walczył, to sposobność do śmierci miał o wiele bardziej częstą niż bym tego chciała. Dalej zaś było pociągające, wiadomo. Dlatego mam w sobie ten dysonans i chociaż wierzę, że jest silny, martwie się o to, czy będzie mógł jeszcze długo taki pobyć.
- Żałuję, że mnie tutaj nie było. Chciałabym się dowiedzieć jak minął ci ten czas, gdzie byłeś, co robiłeś, jak.. ułożyłeś sobie życie - ale przecież chwyta mnie za rękę i przysuwa do siebie. Czy mam to traktować za odpowiedź? Dopiero co go odzyskałam, czy to możliwe, że odzyskałam go jeszcze bardziej niż kiedyś? Na stwierdzenie o niesieniu Petera nie byłam taka pewna. Chłopiec kiedy to usłyszł, to też się trochę spiął, bo z reguły nie lubi kiedy noszą go inni. O wiele bardziej wolałby sobie dryfować w powietrzu przed nami. Ja zaś dopiero co dowiedziałam się, że jednak Sam żyje. I dopiero co myślałam, że to jeden wielki przekręt. Dlatego ta oferta trochę kazała trzymać mi się na baczności. A co jeżeli ktoś stworzył całą tą iluzję po to, żebym oddała dziecko i nic nie podejrzewała? - Peter, chcesz iść na ramiona Sama? Twojego taty? - a kiedy zadałam to pytanie, to chłopiec chwilę się wachał, ale powiedział w końcu mi na ucho, że chce. Uśmiecham się do Sama i daję mu znać lekkim skinieniem, że może wziąć go na ręce.
Ten gest poruszył mną dogłębnie. Oddając mu dziecko, czułam jakąś lekkość, która mnie ogarnęła. Zapragnęłam znów się uśmiechać i nawet pomyślałam, że może przyszłość nie jawi się aż tak negatywnie? Chyba pokładałam bardzo duże nadzieje w tym geście, ale chyba już czas. Już za długo sama byłam ze wszystkim.
Idziemy jakiś czas w ciszy, to znaczy: ja nie włączam się do ewentualnej rozmowy Sama z chłopcem. Dochodzimy już do bardziej uczęszczanych terenów, więc zatrzymujemy się na skraju lasu.
- Co.. o tym myślisz? - pytam Samuela, mając chyba na myśli bardziej pytanie "co z tym zrobimy?!" albo "co ty z tym zamierzasz zrobić".
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Chciałby móc powiedzieć, że potrafił zrozumieć perspektywę zbyt często spotykaną w aktualnej, wojennej perspektywie. Obojętność, ucieczka, zdrada, strach i egoizm. I nie chodziło nawet o tych, którzy się zdecydowali, po której ze stron chcą walczyć, a tych wciąż pogrążonych pomiędzy, znużonych we własnych sprawach, ignorując wszystko to, co dotyczyło innych, wykraczających poza ściany domostwa. W końcu nie znał historii, które kryły się za ich decyzjami, nie znał przeszłości, która piętnowała podejmowane działania.
A jednak, zaciskająca się w piersi pętla, drgała za każdy razem, gdy patrzył, do czego w konsekwencji doprowadzali. Czy życie znienawidzonego sąsiada było warte kilku dodatkowych galeonów? Czy wrzask zarzynanych mugoli za ścianą, był wart chwilowej i złudnej wizji bezpieczeństwa? I na koniec, czy chwilowe korzyści, za zdradę przyjaciół miał szansę na odkupienie, gdy w końcu wszelkie maski opadały? Nie wszystko było tak jaskrawe, nie każda zgoda kończyła się tragedią. On, choćby chciał, nie był też nieomylny. A jednak doświadczenie mówiło o czymś innym. O tragedii, które wynikały z lekkomyślności, z naiwności i obojętności. Pomimo wszystko, sam uciął temat, na który, jak widział, nie chciała jeszcze mówić. Potrzebował zahamować aurorski nawyk wyciągania informacji od każdego. Nie zawsze za pełną zgodą. Wiedział jednak, że był to tylko stan przejściowy. Potrafił być cierpliwy, gdy wymagała tego sytuacja. W przypadku Mathildy, wyjątkowo potrzebowała na to czasu. Tak jak on.
Zderzony z rzeczywistością i faktem postawionym mu tuż przed nosem, czułby się jak skończony okrutnik pytając o ojcostwo. Nie był głupcem, żeby wierzyć, że czarownica odnajdowała ukojenie tylko w jego ramionach. Nawet, jeśli egoistycznie rościł sobie prawo do zawłaszczania jej, jako swojej. Nie dawał jej jednak tego samego prawa, umykając jej dłoniom, gdy tylko poczuł fantomowe symptomy więzów, jakie mogła mu założyć. Tak, jak równie fantomowych wspomnień kobiety, do której sam chciał dołączyć. Zawsze wybierał pracę, jak kapryśną kochankę, której był wierny i to w niej szukając wartości, których się trzymał.
Nie potrafił wskazać momentu, w którym zrozumiał, że zniknęła. Nieprzyzwyczajony do odmowy i nieobecności. Coś na kształt zdrady, zakołysało się wtedy w myślach, ale pozwolił emocji opaść i odsunąć na bok. Z hipokryzją przyjmując fakt. Czy żałował? Czy ona żałowała? A może chciała ukarać i pokazać, jak bardzo jest od niego niezależna? Szereg wspomnieniowych konkluzji rozmywała się w rzeczywistości, którą mieli przed sobą. I nieoczekiwanemu spotkaniu, w którym uczestniczyli. Wątpliwości przestały mieć znaczenie, wciąż poruszany słowami tak radośnie wykrzyczanymi przez Petera. Z natury nawet wstrzymując pytanie, czy chłopiec rozumiał znaczenie wypowiedzianego określenia?
Wrażeń było wystarczająco, by wprowadzić w umysł chaos. Wystarczająco także, by oprzeć się na oklumencji i masce, która nie przepuszczała myśli do widoku mimicznego. Tylko ciemne źrenice, zbierające drobiny leśnego światła, zdawały się być mądrzejsze. Odbijały dziecięce oblicze, które z taką intensywnością - podobną jemu samemu - lustrowało jego oblicze. Kim był w chłopięcych oczach w tym pierwszym spotkaniu?
Zareagował bardziej na gest zasłonięcia dziecięcych uszu, niż na same słowa. Średnio znał się na dzieciach, ale przypuszczał, że mógł zapamiętać wyrywki rozmowy i nawet jeśli nie pojmował znaczenia, podzielić się nimi w innym, mniej odpowiednim towarzystwie. Skinął niemo głową - Wojna jest dopiero teraz - mówił nieco ciszej, tonując głos - nigdy nie poddałaś w wątpliwość tego przekonania? - jeszcze ciszej. I wzrok ulokowany bezpośrednio na oczach ciemnowłosej wieszczki. Zatrzymać ją tam na kilka sekund, zanim umknie, jak wcześniej gubiąc spojrzenie gdzieś za nim. Nie musiał pytać, by wiedzieć, dlaczego.
Nie było mnie już w kraju
Nie było, bo uciekłaś Mathildo.
W przestrzeń rozmowy, raz za razem pojawiał głos chłopca, w jakiś sposób pomagając matce uniknąć niektórych odpowiedzi. Z powagą zwrócił się do niedorosłego Skamandera. Bo - niezależnie od tego, w jaki sposób się przedstawił, płynęła w nim jego krew - Powiem ci, ale to tajemnica. Umiesz taką zachować? - zaczął, przyglądając się, jak niewielkie ciałko wierci się w ramionach czarownicy, nieruchomiejąc na moment, w jakimś dziecięcym skupieniu rozszerzając ciemne ślepka - Samuel Skamander - po raz pierwszy czuł się dziwnie, wskazując na własną tożsamość. Jeszcze dziwniej, słysząc z niewielkiej buzi powtarzane raz z razem tata. Z pewną nonszalancją, nawet skinął głową w geście oficjalnego powitania. I niemal symbolicznego potwierdzenia, że przyjmuje fakt bycia jego ojcem. Scena, której nie spodziewał się. Nie w aktualnej scenerii. Nie po powrocie do żywych. A może, ale tylko może, w pokrętny sposób los chciał mu powiedzieć, że jednak nie wszystko było w popiołach?
Nie tracił czujności. Ta, jak cień krążyła tuż obok, gotowa do nagłej reakcji, gdyby właściciel wychwycił fałszywy ton otoczenia. Na wojnie, nie było miejsca na beztroskę i naiwność - w kwestii profesji niewiele się zmieniło, chociaż nie działam już z ramienia ministerstwa - choć wciąż pod dowództwem Ministra. Tego prawdziwego. O tym, że ledwie miesiąc jest znowu na wolności, już nie wspominał. Nie widział potrzeby tłumaczeń. I narażania na kolejne, potencjalne niebezpieczeństwo. A gest dłonią, podyktowany impulsem, pozwolił odwrócić uwagę od niedopowiedzeń. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że ciepło kobiecej dłoni wywołało dreszcz. Tak dawno nie pozwolił sobie na podobną poufałość, że niemal było w tym coś niepokojącego. Przyjemnie niepokojącego.
Wyprostował się, przez sekundę czując tężejące napięcie pod skórą, które opadło, gdy tylko chłopiec znalazł się w jego ramionach. Bez trudu, podciągnął go wyżej. Był lekki, ale drobne ramionko zacisnęło się wokół jego szyi, jak klatka. Zaczepił paluszkami o wysunięte z upięcia włosy, ale Skamander nawet nie drgnął - Trzymam cię mocno - odezwał się cicho, tak by tylko malec mógł usłyszeć jego słowa, a malująca się na dziecięcym obliczu mieszanka nieśmiałości, powoli ustępowała na poczet radosnej ekscytacji, tak wyraźniej w zderzeniu z jego własną powagą.
Nieznacznie przekręcił głowę, by móc spojrzeć badawczo na czarownicę. Wiedział o co pytała, ale jak nigdy, nie był pewien, którą z myśli zalegającej umysł mógł się podzielić już teraz. Odetchnął cicho - Nie chcę tracić z wami kontaktu - odpowiedział w końcu. Potrzebował czasu, by poskładać wszystko w całość i cokolwiek zaplanować. Bieżąco, mógł przynajmniej zapewnić im bezpieczeństwo. Sam nie miał teraz domu, nocując zazwyczaj gdzieś w głuszy, pustostanach, czy w gościach. tego samego jednak nie chciał dla nich. Zacisnął zęby, sprawiając, że rysy stały się ostrzejsze, uwypuklając nierówne blizny na szyi i szczęce.
A jednak, zaciskająca się w piersi pętla, drgała za każdy razem, gdy patrzył, do czego w konsekwencji doprowadzali. Czy życie znienawidzonego sąsiada było warte kilku dodatkowych galeonów? Czy wrzask zarzynanych mugoli za ścianą, był wart chwilowej i złudnej wizji bezpieczeństwa? I na koniec, czy chwilowe korzyści, za zdradę przyjaciół miał szansę na odkupienie, gdy w końcu wszelkie maski opadały? Nie wszystko było tak jaskrawe, nie każda zgoda kończyła się tragedią. On, choćby chciał, nie był też nieomylny. A jednak doświadczenie mówiło o czymś innym. O tragedii, które wynikały z lekkomyślności, z naiwności i obojętności. Pomimo wszystko, sam uciął temat, na który, jak widział, nie chciała jeszcze mówić. Potrzebował zahamować aurorski nawyk wyciągania informacji od każdego. Nie zawsze za pełną zgodą. Wiedział jednak, że był to tylko stan przejściowy. Potrafił być cierpliwy, gdy wymagała tego sytuacja. W przypadku Mathildy, wyjątkowo potrzebowała na to czasu. Tak jak on.
Zderzony z rzeczywistością i faktem postawionym mu tuż przed nosem, czułby się jak skończony okrutnik pytając o ojcostwo. Nie był głupcem, żeby wierzyć, że czarownica odnajdowała ukojenie tylko w jego ramionach. Nawet, jeśli egoistycznie rościł sobie prawo do zawłaszczania jej, jako swojej. Nie dawał jej jednak tego samego prawa, umykając jej dłoniom, gdy tylko poczuł fantomowe symptomy więzów, jakie mogła mu założyć. Tak, jak równie fantomowych wspomnień kobiety, do której sam chciał dołączyć. Zawsze wybierał pracę, jak kapryśną kochankę, której był wierny i to w niej szukając wartości, których się trzymał.
Nie potrafił wskazać momentu, w którym zrozumiał, że zniknęła. Nieprzyzwyczajony do odmowy i nieobecności. Coś na kształt zdrady, zakołysało się wtedy w myślach, ale pozwolił emocji opaść i odsunąć na bok. Z hipokryzją przyjmując fakt. Czy żałował? Czy ona żałowała? A może chciała ukarać i pokazać, jak bardzo jest od niego niezależna? Szereg wspomnieniowych konkluzji rozmywała się w rzeczywistości, którą mieli przed sobą. I nieoczekiwanemu spotkaniu, w którym uczestniczyli. Wątpliwości przestały mieć znaczenie, wciąż poruszany słowami tak radośnie wykrzyczanymi przez Petera. Z natury nawet wstrzymując pytanie, czy chłopiec rozumiał znaczenie wypowiedzianego określenia?
Wrażeń było wystarczająco, by wprowadzić w umysł chaos. Wystarczająco także, by oprzeć się na oklumencji i masce, która nie przepuszczała myśli do widoku mimicznego. Tylko ciemne źrenice, zbierające drobiny leśnego światła, zdawały się być mądrzejsze. Odbijały dziecięce oblicze, które z taką intensywnością - podobną jemu samemu - lustrowało jego oblicze. Kim był w chłopięcych oczach w tym pierwszym spotkaniu?
Zareagował bardziej na gest zasłonięcia dziecięcych uszu, niż na same słowa. Średnio znał się na dzieciach, ale przypuszczał, że mógł zapamiętać wyrywki rozmowy i nawet jeśli nie pojmował znaczenia, podzielić się nimi w innym, mniej odpowiednim towarzystwie. Skinął niemo głową - Wojna jest dopiero teraz - mówił nieco ciszej, tonując głos - nigdy nie poddałaś w wątpliwość tego przekonania? - jeszcze ciszej. I wzrok ulokowany bezpośrednio na oczach ciemnowłosej wieszczki. Zatrzymać ją tam na kilka sekund, zanim umknie, jak wcześniej gubiąc spojrzenie gdzieś za nim. Nie musiał pytać, by wiedzieć, dlaczego.
Nie było mnie już w kraju
Nie było, bo uciekłaś Mathildo.
W przestrzeń rozmowy, raz za razem pojawiał głos chłopca, w jakiś sposób pomagając matce uniknąć niektórych odpowiedzi. Z powagą zwrócił się do niedorosłego Skamandera. Bo - niezależnie od tego, w jaki sposób się przedstawił, płynęła w nim jego krew - Powiem ci, ale to tajemnica. Umiesz taką zachować? - zaczął, przyglądając się, jak niewielkie ciałko wierci się w ramionach czarownicy, nieruchomiejąc na moment, w jakimś dziecięcym skupieniu rozszerzając ciemne ślepka - Samuel Skamander - po raz pierwszy czuł się dziwnie, wskazując na własną tożsamość. Jeszcze dziwniej, słysząc z niewielkiej buzi powtarzane raz z razem tata. Z pewną nonszalancją, nawet skinął głową w geście oficjalnego powitania. I niemal symbolicznego potwierdzenia, że przyjmuje fakt bycia jego ojcem. Scena, której nie spodziewał się. Nie w aktualnej scenerii. Nie po powrocie do żywych. A może, ale tylko może, w pokrętny sposób los chciał mu powiedzieć, że jednak nie wszystko było w popiołach?
Nie tracił czujności. Ta, jak cień krążyła tuż obok, gotowa do nagłej reakcji, gdyby właściciel wychwycił fałszywy ton otoczenia. Na wojnie, nie było miejsca na beztroskę i naiwność - w kwestii profesji niewiele się zmieniło, chociaż nie działam już z ramienia ministerstwa - choć wciąż pod dowództwem Ministra. Tego prawdziwego. O tym, że ledwie miesiąc jest znowu na wolności, już nie wspominał. Nie widział potrzeby tłumaczeń. I narażania na kolejne, potencjalne niebezpieczeństwo. A gest dłonią, podyktowany impulsem, pozwolił odwrócić uwagę od niedopowiedzeń. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że ciepło kobiecej dłoni wywołało dreszcz. Tak dawno nie pozwolił sobie na podobną poufałość, że niemal było w tym coś niepokojącego. Przyjemnie niepokojącego.
Wyprostował się, przez sekundę czując tężejące napięcie pod skórą, które opadło, gdy tylko chłopiec znalazł się w jego ramionach. Bez trudu, podciągnął go wyżej. Był lekki, ale drobne ramionko zacisnęło się wokół jego szyi, jak klatka. Zaczepił paluszkami o wysunięte z upięcia włosy, ale Skamander nawet nie drgnął - Trzymam cię mocno - odezwał się cicho, tak by tylko malec mógł usłyszeć jego słowa, a malująca się na dziecięcym obliczu mieszanka nieśmiałości, powoli ustępowała na poczet radosnej ekscytacji, tak wyraźniej w zderzeniu z jego własną powagą.
Nieznacznie przekręcił głowę, by móc spojrzeć badawczo na czarownicę. Wiedział o co pytała, ale jak nigdy, nie był pewien, którą z myśli zalegającej umysł mógł się podzielić już teraz. Odetchnął cicho - Nie chcę tracić z wami kontaktu - odpowiedział w końcu. Potrzebował czasu, by poskładać wszystko w całość i cokolwiek zaplanować. Bieżąco, mógł przynajmniej zapewnić im bezpieczeństwo. Sam nie miał teraz domu, nocując zazwyczaj gdzieś w głuszy, pustostanach, czy w gościach. tego samego jednak nie chciał dla nich. Zacisnął zęby, sprawiając, że rysy stały się ostrzejsze, uwypuklając nierówne blizny na szyi i szczęce.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
- Wcześniej byłeś ciągle w pracy i tak samo narażałeś życie - wyrzut skierowany w jego stronę, ma wyjaśnić to, że dla niego wojna zaczęła się teraz. Dla mnie wojna trwa od momentu w którym pierwszy raz powiedział, że nie może się ze mną spotkać kolejnego dnia, bo będzie w pracy. Wiedziałam jak niebezpieczna jest jego praca i nie raz zamartwiałam się, że jego dłuższa nieobecność może oznaczać kłopoty. Na kolejne pytanie przecząco kręce głową. Bardzo delikatnie. Przełykam ślinę, niezdolna odrazu skomentować tego. Dopiero po chwili biorę wdech i mówie, odwracając Petera tak żeby nie mógł zrozumieć co mówię: - Widziałam Twoją śmierć w koszmarach tysiąc razy. Jest coś czemu ufam bardziej niż przeczuciu i sa to moje wizje - wytłumaczyłam mu, a Peter znów się odwrócił w rękach, ciekawy pana, który przed chwileczką zabił królika. Dlatego nie było możliwości, bym opisała mu jak widziałam jego śmierć. Za to dodaję, by nie było zbyt niezręcznie: - Tym razem się jednak pomyliłam. Cieszę się, że ta wizja okazała się nieprawdą. Ale widziałam niestety, że niektórych śmierć została już ogłoszona publicznie. - przypominam sobie, jak poskręcane z bólu ciało Bertiego Botta leżało u stóp Matthew. Czy kuzyn Bertiego mógł zrobić tak przerażającą rzecz? Coraz częściej wątpię w znaczenie więzów krwi. A jednak, o czym nie wiem, nie było prawdą to co mi się wydawało w śnie-wizji. Ubrał mój mózg oprawcę w twarz najbliższego mego sercu Botta. Może to była wizja, która bardziej niż znanego cukiernika, miała dotyczyć mnie? Bo czy nie bałam się, że Matt jeszcze kiedyś zrobi mi krzywdę? To, że w przeszłości zdawał się być mi przychylny, musiało się zmienić po tym jak opuściłam go, nie dając znaku życia.
Tymczasem mały Peter poznał właśnie wielką tajemnicę, którą było imię i nazwisko swojego papy. Powtórzył je, trochę koślawiąc końcówkę, ale przy trzeciej próbie już mu ładnie wyszło. Przesunęłam czule rekami po jego plecach, kiedy jakieś wzruszenie wdało się w moje oczy, kiedy tego słuchałam.
- Jak sobie z tym radzisz? - podpytuję, zdając sobie sprawę, że dla kogoś, kto wierzył w instytucję, zerwanie z nią musiało mieć wielki wpływ. W końcu kto jak nie Samuel, wielki auror, wykształcony dla ministerstwa, miał prawo być podłamany tym, co się z nim obecnie działo. Czułam, że jego gniew musiał być większy, ale dobrze go tłumił i wydawało się, że nie chciał się rozwodzić nad uczuciami. W odróżnieniu do mnie, która czuła jakąś nieodpartą potrzebę podzielenia się nimi z kimś, komu mogła ufać. Bo przecież musiałam je tłumić przed własną rodziną, kiedy dwa tygodnie temu się z nimi widziałam, bo przecież nie miałam już kontaktu z przyjaciółmi.. a teraz on się znów tu pojawił, jakaś nadzieja, że będę w końcu miała komu powiedzieć, jak mi ciężko... a jednak mnie hamuje. I nie pozostaje mi nic innego, jak uścisnąć tą dłoń i w tym uścisku zawrzeć całe cierpienie, które we mnie się buduje.
Spacerujemy dalej. Samuel rozmawia z małym Peterem, chłopiec go pyta, czy widział kiedyś gęś, bo on widział i że ta gęś go ganiała i się bawili w chowanego. A później pyta co z królikiem i czy to królik taty? Staram się nie podsłuchiwać, zbyt poruszona tym spotkaniem, tym jak jest abstrakcyjne.
Stajemy na skraju lasu i zadaję mu pytanie. Jak zawsze odpowiada w sposób, który nie ułatwi mi życia. Czuję jak jakaś energia wzbiera we mnie. Kiedyś odważę się powiedzieć mu, że potrzebuję go bardziej, niż mu się wydaje. Ale nie tym razem, to jeszcze nie ten dzień.
- Niebawem będziemy wyjeżdżać z Hogsmedae. Mam po mamie mieszkanie w północnej Szkocji. Nie sądziłam, że kiedykolwiek się tam wybiorę, ale teraz... teraz się przyda. Możesz kiedyś nas tam odwiedzić Sam. Tylko nie czekaj na to spotkanie zbyt długo, nie chcę znów się zastanawiać, czy żyjesz - poprosiłam, odbierając od Sama Petera. Chłopiec zamknął i otworzył rączkę robiąc znak pożegnania do swojego ojca, natomiast mi zostało ostatnie spojrzenie posłane w jego kierunku. Skąd we mnie to przeczucie, że jeszcze długo się nie zobaczymy? Może nauczona doświadczeniem, mam to wrażenie? A może po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że Samuel nie jest stworzony do rodzinnego życia. To wędrowiec, bohater wojenny. Serce wyciąga go za drzwi, ma wielkie poczucie odpowiedzialności za kraj, za społeczność. I to łamie mi serce, bo wiem, że ktoś taki, mimo że żyje, będzie tak samo nieobecny, jakby umarł. - Nie chcę iść dalej bez ciebie - przyznaje cicho, spogladając gdzieś pomiędzy nasze ciała. Nie mówię o faktycznej drodze, która prowadzi z lasu do mieszkania, ale o czymś bardziej dosłownym. Jest to jednak tylko życzenie, które mogło zostać mu w głowie, niczym wyrzut, który nie da mu spokoju, gdy po raz kolejny pójdzie umierać na polu bitwy. Przecież prosiłam, żeby nie pozwolił mi iść dalej bez niego.
Tymczasem mały Peter poznał właśnie wielką tajemnicę, którą było imię i nazwisko swojego papy. Powtórzył je, trochę koślawiąc końcówkę, ale przy trzeciej próbie już mu ładnie wyszło. Przesunęłam czule rekami po jego plecach, kiedy jakieś wzruszenie wdało się w moje oczy, kiedy tego słuchałam.
- Jak sobie z tym radzisz? - podpytuję, zdając sobie sprawę, że dla kogoś, kto wierzył w instytucję, zerwanie z nią musiało mieć wielki wpływ. W końcu kto jak nie Samuel, wielki auror, wykształcony dla ministerstwa, miał prawo być podłamany tym, co się z nim obecnie działo. Czułam, że jego gniew musiał być większy, ale dobrze go tłumił i wydawało się, że nie chciał się rozwodzić nad uczuciami. W odróżnieniu do mnie, która czuła jakąś nieodpartą potrzebę podzielenia się nimi z kimś, komu mogła ufać. Bo przecież musiałam je tłumić przed własną rodziną, kiedy dwa tygodnie temu się z nimi widziałam, bo przecież nie miałam już kontaktu z przyjaciółmi.. a teraz on się znów tu pojawił, jakaś nadzieja, że będę w końcu miała komu powiedzieć, jak mi ciężko... a jednak mnie hamuje. I nie pozostaje mi nic innego, jak uścisnąć tą dłoń i w tym uścisku zawrzeć całe cierpienie, które we mnie się buduje.
Spacerujemy dalej. Samuel rozmawia z małym Peterem, chłopiec go pyta, czy widział kiedyś gęś, bo on widział i że ta gęś go ganiała i się bawili w chowanego. A później pyta co z królikiem i czy to królik taty? Staram się nie podsłuchiwać, zbyt poruszona tym spotkaniem, tym jak jest abstrakcyjne.
Stajemy na skraju lasu i zadaję mu pytanie. Jak zawsze odpowiada w sposób, który nie ułatwi mi życia. Czuję jak jakaś energia wzbiera we mnie. Kiedyś odważę się powiedzieć mu, że potrzebuję go bardziej, niż mu się wydaje. Ale nie tym razem, to jeszcze nie ten dzień.
- Niebawem będziemy wyjeżdżać z Hogsmedae. Mam po mamie mieszkanie w północnej Szkocji. Nie sądziłam, że kiedykolwiek się tam wybiorę, ale teraz... teraz się przyda. Możesz kiedyś nas tam odwiedzić Sam. Tylko nie czekaj na to spotkanie zbyt długo, nie chcę znów się zastanawiać, czy żyjesz - poprosiłam, odbierając od Sama Petera. Chłopiec zamknął i otworzył rączkę robiąc znak pożegnania do swojego ojca, natomiast mi zostało ostatnie spojrzenie posłane w jego kierunku. Skąd we mnie to przeczucie, że jeszcze długo się nie zobaczymy? Może nauczona doświadczeniem, mam to wrażenie? A może po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że Samuel nie jest stworzony do rodzinnego życia. To wędrowiec, bohater wojenny. Serce wyciąga go za drzwi, ma wielkie poczucie odpowiedzialności za kraj, za społeczność. I to łamie mi serce, bo wiem, że ktoś taki, mimo że żyje, będzie tak samo nieobecny, jakby umarł. - Nie chcę iść dalej bez ciebie - przyznaje cicho, spogladając gdzieś pomiędzy nasze ciała. Nie mówię o faktycznej drodze, która prowadzi z lasu do mieszkania, ale o czymś bardziej dosłownym. Jest to jednak tylko życzenie, które mogło zostać mu w głowie, niczym wyrzut, który nie da mu spokoju, gdy po raz kolejny pójdzie umierać na polu bitwy. Przecież prosiłam, żeby nie pozwolił mi iść dalej bez niego.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
- Masz rację - przyznał krótko, bez wyrzutu, a z jakimś uporem, który kształtował słowa, niby lodowe ostrza - ale nie dostrzegasz żadnej różnicy? - chwilowy, jaśniejszy błysk w oku i powrotny cień, który osiadł nie tylko na oczach, ale i na ramionach, jakby łącząc się z leśnym półmrokiem. Odetchnął cicho, pauzując cisnące się na język wyrazy. Inne, niż te, które wypowiedział, warząc ich wartość - Kiedyś ta wojna była częścią mojego życia - zaczął spokojnie i zamrugał, chcąc rozgonić mglistą wizję wspomnień. Najprościej jak potrafił, złożył definicję wskazanej przeszłości. Ale była to tylko - przeszłość. To teraz, wyglądało inaczej - dziś życie jest tylko częścią wojny - zakończył z powagą, bardziej odlegle, niż pozostałe, wypowiedziane słowa. W większości, nie widział powodów, dla których miał tłumaczyć komukolwiek swoje działanie i wybory. A jednak, mimo oporu, nie chciał zostawić jej bez niczego. Bez prawdy.
- Mam prośbę - odpowiedział zamiast dalszego pytania - Czy możesz spróbować zaufać mi, mniej swoim wizjom? - chociaż mówił, wciąż opierając wzrok na twarzy wieszczki, dziecięca obecność raz za razem pociągała spojrzenie niżej, do chłopięcych oczu. Dziwne to były zwierciadła, odbijające jego własną twarz w sposób, który wywoływał dreszcz.
- Jest ich więcej niż na publicznej rozpisce - usta pozostawił zaciśnięte - zamordowanych i w większości zapomnianych - nie chciał obciążać jej falą goryczy, która drgała pod skórą. Tę pozostawił zasłoniętą, mierząc się z murami oklumencji, mrożącej emocje dla widoku innych. Odetchnął głębiej. Lista śmierci była tak długa, że nie starczyłoby pergaminu w publikowanych gazetach. Krew mugoli, w większości bezbronnych, wyrzynanych jak bydło, nasiąkła ziemia Anglii już wystarczająco mocno, by przekląć całą czarodziejską społeczność. I co znaczyło to dla nich? Dla niej?
Nie było mu trudno znaleźć tor myśli prowadzący do aktualnych wydarzeń. Nawet, jeśli wrócił tak niedawno, zdawało mu się, że walczył dłużej. Ona... była za to ze wszystkim sama.
Syn powtarza moje imię kilkukrotnie. Nie poprawiał potknięć ani razu, za każdym razem słuchając z ciekawością nowej wersji. I czy był to dziwny impuls, czy też coś innego, kącik ust wygiął się ku górze. Zupełnie tak, jak w przeszłości, gdy ogień palił jego trzewia i wyrywał go do bardziej temperamentnego działania - Wystarczająco dobrze, by wciąż móc i chcieć walczyć - bo powodów do niej miał z każdym dniem więcej, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że im bardziej zajadłe było działanie wrogów, tym większą determinacją wykazywał się on i mu podobni. I gdyby nie smutek, który tak wyraźnie malował nie tylko samo pytanie, ale i całe oblicze ciemnowłosej czarownicy, powiedziałaby więcej o wojnie. Wyglądało jednak na to, że Mathilda prowadziła własne, wewnętrzne wojny. I prawdopodobnie, najpierw poradzić sobie musiała z nimi, by móc spojrzeć inne. Nigdy jednak nie był dobry w wyrażaniu emocji, a wciąż wyciszane, wolał pozostawiać zamknięte, z dala od dłoni, które jeszcze mogły je wydobyć. Nie zapytał, jak sobie radziła ona. Coś w szmaragdach oczu samo opowiadało mu historię dostrzeżonego smutku.
Rozmowy z dzieckiem były jednocześnie proste i trudne. Pytania krążą wokół otaczającej chłopca rzeczywistości, o świecie widzianym jego oczami, a sam Skamander cierpliwie odpowiada, nie próbując jednak barwić słów zasłoną - Królik pójdzie na obiad - skwitował ostatecznie, skupiając się na dziecku, gdzieś w międzyczasie, rzeczywiście docierając do miejsca, w którym znieruchomiało stworzenie. Peter na nowo wraca w ramiona matki, a dawny auror, zbiera konsekwencje swoich łowów. Nie tylko tych polowanych - Odezwę się - obiecał wolno, nie mogąc ofiarować jej nic ponad zapewnienie. I chociaż do tej pory, wciąż szukał jej spojrzenia, szukając potwierdzenia padających wyrazów, tym razem patrzył gdzieś ponad jej ramię.
Nie odwrócił się jednak, jak mniemał w pierwotnym zamiarze. Ciche słowa zatrzymują krok i przymykają mu usta, jak pieczęć. A potem ciało porusza się, skracając na nowo dystans, którym wyznaczył. Chwycił dłoń, która wciąż ciepła była od jego dotyku. Sięgnął drobnych palców, unosząc ku własnej twarzy i muskając ustami wierzch bladej ręki. Była bezpieczna. Zaledwie próg, by przekroczyć Hogsmade. Zaledwie próg, by i on zniknął w głuszy.
ztx2
- Mam prośbę - odpowiedział zamiast dalszego pytania - Czy możesz spróbować zaufać mi, mniej swoim wizjom? - chociaż mówił, wciąż opierając wzrok na twarzy wieszczki, dziecięca obecność raz za razem pociągała spojrzenie niżej, do chłopięcych oczu. Dziwne to były zwierciadła, odbijające jego własną twarz w sposób, który wywoływał dreszcz.
- Jest ich więcej niż na publicznej rozpisce - usta pozostawił zaciśnięte - zamordowanych i w większości zapomnianych - nie chciał obciążać jej falą goryczy, która drgała pod skórą. Tę pozostawił zasłoniętą, mierząc się z murami oklumencji, mrożącej emocje dla widoku innych. Odetchnął głębiej. Lista śmierci była tak długa, że nie starczyłoby pergaminu w publikowanych gazetach. Krew mugoli, w większości bezbronnych, wyrzynanych jak bydło, nasiąkła ziemia Anglii już wystarczająco mocno, by przekląć całą czarodziejską społeczność. I co znaczyło to dla nich? Dla niej?
Nie było mu trudno znaleźć tor myśli prowadzący do aktualnych wydarzeń. Nawet, jeśli wrócił tak niedawno, zdawało mu się, że walczył dłużej. Ona... była za to ze wszystkim sama.
Syn powtarza moje imię kilkukrotnie. Nie poprawiał potknięć ani razu, za każdym razem słuchając z ciekawością nowej wersji. I czy był to dziwny impuls, czy też coś innego, kącik ust wygiął się ku górze. Zupełnie tak, jak w przeszłości, gdy ogień palił jego trzewia i wyrywał go do bardziej temperamentnego działania - Wystarczająco dobrze, by wciąż móc i chcieć walczyć - bo powodów do niej miał z każdym dniem więcej, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że im bardziej zajadłe było działanie wrogów, tym większą determinacją wykazywał się on i mu podobni. I gdyby nie smutek, który tak wyraźnie malował nie tylko samo pytanie, ale i całe oblicze ciemnowłosej czarownicy, powiedziałaby więcej o wojnie. Wyglądało jednak na to, że Mathilda prowadziła własne, wewnętrzne wojny. I prawdopodobnie, najpierw poradzić sobie musiała z nimi, by móc spojrzeć inne. Nigdy jednak nie był dobry w wyrażaniu emocji, a wciąż wyciszane, wolał pozostawiać zamknięte, z dala od dłoni, które jeszcze mogły je wydobyć. Nie zapytał, jak sobie radziła ona. Coś w szmaragdach oczu samo opowiadało mu historię dostrzeżonego smutku.
Rozmowy z dzieckiem były jednocześnie proste i trudne. Pytania krążą wokół otaczającej chłopca rzeczywistości, o świecie widzianym jego oczami, a sam Skamander cierpliwie odpowiada, nie próbując jednak barwić słów zasłoną - Królik pójdzie na obiad - skwitował ostatecznie, skupiając się na dziecku, gdzieś w międzyczasie, rzeczywiście docierając do miejsca, w którym znieruchomiało stworzenie. Peter na nowo wraca w ramiona matki, a dawny auror, zbiera konsekwencje swoich łowów. Nie tylko tych polowanych - Odezwę się - obiecał wolno, nie mogąc ofiarować jej nic ponad zapewnienie. I chociaż do tej pory, wciąż szukał jej spojrzenia, szukając potwierdzenia padających wyrazów, tym razem patrzył gdzieś ponad jej ramię.
Nie odwrócił się jednak, jak mniemał w pierwotnym zamiarze. Ciche słowa zatrzymują krok i przymykają mu usta, jak pieczęć. A potem ciało porusza się, skracając na nowo dystans, którym wyznaczył. Chwycił dłoń, która wciąż ciepła była od jego dotyku. Sięgnął drobnych palców, unosząc ku własnej twarzy i muskając ustami wierzch bladej ręki. Była bezpieczna. Zaledwie próg, by przekroczyć Hogsmade. Zaledwie próg, by i on zniknął w głuszy.
ztx2
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Wojna z każdym dniem rozlewała się coraz dalej. Rozprzestrzeniała się jak choroba, od źródła, od przegnitego potwornymi ideologiami rdzenia, od Londynu, zahaczając o ważniejsze organy coraz słabiej funkcjonującego organizmu. Kraj robił się coraz biedniejszy, handel zaczynał dramatycznie kuleć. Brakowało towarów największej potrzeby, podstawowych produktów, które dla biedniejszych stawały się powoli niedostępne. Coraz trudniej było je zdobyć, zaopatrzyć jedno domostwo, nie wspominając o całej Oazie, a zima była tuż tuż. Brakowało wszystkiego, od jedzenia, po ubrania, koce, materiały budowlane. Nie miała wątpliwości, co do tego, że wszystko przekierowywano do Londynu, do najbogatszych rodzin, ludzi, którzy mogli poszczycić się odpowiednimi koneksjami i co najważniejsze, popierali krwawe działania rządu. Coraz częściej omijała Anglię z daleka, kursując pomiędzy Szkocją i Irlandią, które pomimo coraz gorszej sytuacji wciąż wydawały się ostatnią wyspą beztroski. Mieszkańcy przygotowywali się. Nie wszyscy, ci bardziej przewrażliwieni, szczególnie w Irlandii, jakby spodziewali się, że Anglia odetnie ich zupełnie od przepływu towarów i będą zdanie całkiem na siebie. Szkocja pozostawała dumna, chciała być niezależna, jakby mogła stawić opór wrogowi, choć przecież nie mogła... Wyspy Brytyjskie wciąż pozostawały jednym czarodziejskim organizmem.
W lasach w pobliżu Bargrennan znajdował się tartak, którego ludzie od dłuższego czasu wspierali członków Zakonu Feniksa. Do niedawna nie znała tych ludzi. To ojciec z czwórką synów prowadzili biznes, głęboko w gęstwinach, niezbyt popularny i dochodowy, ale dotąd wystarczający, by mogli wszyscy zapełnić miski gulaszem. Może dlatego wciąż nikt nie zwrócił się w ich stronę. Wszystkie siły skupiały się na Anglii, na okolicach Londynu i hrabstwach poddanych Lordowi Voldemortowi. Transport drewna odbywał się stąd do Zakazanego Lasu, ale odkąd portal do Oazy zmienił swoją lokalizację, wozy obładowane drewnem przemierzały najbardziej popularne i bezpieczne szlaki prowadzące do Irlandii. Łatwo było wytropić takie transporty, szczególnie teraz, kiedy każdy surowiec był na wagę złota. Musieli zmienić formę odbioru drewna, ale było tak trudnym do przewiezienia materiałem, że nie dało się całkowicie wyeliminować ryzyka. Obiecała się tym zająć. Obiecała wymyślić najlepszą drogę — wiedziała, że najbezpieczniej będzie w powietrzu, w chmurach, na wysokości, z której nie odróżnią czarodziejów od wysoko lecących ptaków.
Pierwszy raz postanowiła samodzielnie koordynować taki transport. Udało jej się zorganizować kilka ateonanów wraz z jeźdźcami, którzy pociągną za sobą wozy obładowane drewnam. Przybyła na miejsce wcześniej, by wszystkiego dopilnować, upewnić się, że transport będzie dobrze zabezpieczony. Ale to było za mało. Potrzebowali ochrony, lotników, którzy pokierują małym konwojem prosto do celu, zabezpieczą go przed łupieżcami. Wiedziała, że nie znajdzie lepszego zawodnika, niż Billy. To właśnie on mógł zabrać ze sobą kilka osób, które będą mogły towarzyszyć lecącym wozom. Ktoś musiał lecieć pierwszy, daleko przed nimi, jak zwiadowca, upewniając się, że nikt nie będzie na nich czekał.
Upewniła się na miejscu, że drewno jest mocno spięte pasami i żadna belka nie wypadnie podczas transportu. Kiedy tylko obok niej pojawił się Billy, uśmiechnęła się do niego szeroko.
— Gotowy? — spytała, a w jej oczach błyszczało podekscytowanie, ale także obawa. — Powinniśmy rzucić na te wozy zaklęcie kameleona, by je częściowo ukryć. I to zaklęcie, które sprawiało, że wszystko było lekkie jak piórko, wiesz które? Mógłbyś?— poprosiła przyjaciela, chwytając spojrzenie jego oczu. Cieszyła się, że to właśnie on będzie jej towarzyszył w tej wyprawie; że to on pomoże jej zadbać o dostawę. Poniekąd cieszyła się także dlatego, że znów będą wznosić się razem wysoko, ponad chmurami, w wielkim celu, razem.
Pociągnęła raz jeszcze za pas, ale był mocno przypięty, a następnie wyciągnęła różdżkę i machnęła nią w lekkim, płynnym ruchu, by zaklęciem kameleona ukryć transport.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Rozlane szeroko, ciemnozielone plamy porastających szkockie wzgórza lasów zamajaczyły mu przed oczami, kiedy obniżał lot, schodząc poniżej poziomu ciężkich, zawieszonych nisko nad ziemią chmur; potrząsnął głową, pozbywając się z włosów zebranych po drodze kropelek wilgoci, tuż pod sobą dostrzegając już polanę, na której miał spotkać się z Hannah – ale chociaż dłonie i policzki zdążyły mu już porządnie zdrętwieć od zimnego wiatru, to nie skierował się od razu w dół. Zamiast tego odbił nieco na południe, celowo zbaczając z drogi i zataczając nad terenem szeroką pętlę – upewniając się, że nikt nie podążał jego śladem, oraz że pomiędzy rzadziej rosnącymi drzewami nie czekała na nich żadna zasadzka. Co prawda spodziewał się kłopotów – odkąd pracował jako lotnik dla Macmillanów, uczył się wypatrywać ich prawie instynktownie, zdając sobie sprawę, że każdy, nawet najlepiej ukryty transport, musiał w końcu zwrócić czyjąś niechcianą uwagę – ale jeśli mogli uniknąć przynajmniej części nieprzyjaznych oczu, to poświęcenie kilku dodatkowych minut wydawało się niezbyt wygórowaną ceną.
Na ukrytej w lesie polanie pojawił się niedługo później, lądując miękko na trawie i od razu dostrzegając stojącą obok załadowanego wozu przyjaciółkę. Zeskoczył z miotły, czując, jak kąciki jego ust same unoszą się do góry, a barki rozluźniają się odruchowo na jej widok. Kiedy poprosiła go o pomoc w przewiezieniu drewna do Oazy, nie wahał się ani przez moment – i to nie tylko dlatego, że kwestia zaopatrzenia magicznej wioski była dla niego szczególnie istotna. To był rzecz jasna jeden z czynników, bo choć powoli przygotowywał się do przeprowadzki, to wyspa wciąż była dla niego domem, a z czasem stała się nawet czymś więcej; to tam znalazł schronienie, gdy potrzebował go najbardziej, i to tam na nowo odnalazł poczucie posiadania utraconego na chwilę celu; mieszkańcy Oazy już od dawna nie byli dla niego jedynie grupą anonimowych uchodźców – większość z nich znał z imienia, ze sporą częścią połączyły go wzajemne przysługi i dzielone historie; wyprowadzka nic w tej kwestii nie zmieniała.
No i była jeszcze Hannah. – Wszystko w p-p-porządku? Nie miałaś żadnych problemów? – zapytał, podchodząc bliżej, w paru długich krokach niwelując dzielący ich dystans. Zatrzymał na dłużej spojrzenie na jej oczach, jak zwykle to właśnie tam odruchowo szukając odpowiedzi na pytanie, zanim jeszcze zdążyłaby mu jej udzielić.
Zapytany o własną gotowość, skinął bez zawahania głową. – Tak jest, sp-p-prawdziłem okolicę. Nie powinniśmy na nikogo wpaść, p-p-przynajmniej przez dobrych kilkanaście mil – zapewnił ją, uśmiechając się pokrzepiająco; być może dostrzegając lekkie, skryte pod innymi emocjami spięcie ramion, przezorność błyszczącą w ciemnych tęczówkach. – Wiem które – potwierdził, nie mając problemów z przywołaniem z pamięci właściwej inkantacji; nie tak dawno temu to właśnie w ten sposób zmniejszali z Anthonym wagę dębowych beczek, żeby łatwiej było je przewieźć.
Oparł ostrożnie miotłę o pień pobliskiego drzewa, z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągając różdżkę i podchodząc do wozu; chociaż zaklęcie pozornie nie należało do mocno skomplikowanych, to wciąż wymagało od niego sporego skupienia. – Libramuto – wypowiedział powoli, stukając lekko końcem różdżki w bok wozu; jarzębinowe drewno wydawało się rozgrzać nieznacznie pod jego palcami, ale gdy dla sprawdzenia spróbował potrząsnąć wozem, stało się jasne, że magia go nie posłuchała. – Charczące tłuczki – zaklął cicho pod nosem. Zawahał się, zerkając w stronę przyjaciółki, która w międzyczasie bez większego trudu stopiła załadowane drewno z otoczeniem, sprawiając, ze stało się prawie niewidoczne. – Hanny? Jak to szło z tym n-na-nadgarstkiem? – zapytał, bezwiednie drapiąc się po karku i robiąc krok w jej stronę; powtórzył poprzedni gest, posyłając jej pytające spojrzenie i czekając, aż go poprawi. Dopiero potem ponownie przyłożył koniec różdżki do wozu. – Sp-p-próbuję jeszcze raz. Libramuto – powtórzył, i tym razem wyraźnie poczuł przepływającą wzdłuż jego palców energię. – Chyba się udało – powiedział, z mieszaniną zmieszania i ulgi. Wypuścił powietrze z płuc, przenosząc wzrok na Hannah. – Wybrałaś trasę? Masz ją gdzieś r-ro-rozrysowaną? – zapytał, bo chociaż samo trafienie ze Szkocji do Irlandii nie przysporzyłoby mu problemów, to podejrzewał, że przyjaciółka znacznie więcej od niego spędziła czasu na planowaniu ewentualnej drogi.
Na ukrytej w lesie polanie pojawił się niedługo później, lądując miękko na trawie i od razu dostrzegając stojącą obok załadowanego wozu przyjaciółkę. Zeskoczył z miotły, czując, jak kąciki jego ust same unoszą się do góry, a barki rozluźniają się odruchowo na jej widok. Kiedy poprosiła go o pomoc w przewiezieniu drewna do Oazy, nie wahał się ani przez moment – i to nie tylko dlatego, że kwestia zaopatrzenia magicznej wioski była dla niego szczególnie istotna. To był rzecz jasna jeden z czynników, bo choć powoli przygotowywał się do przeprowadzki, to wyspa wciąż była dla niego domem, a z czasem stała się nawet czymś więcej; to tam znalazł schronienie, gdy potrzebował go najbardziej, i to tam na nowo odnalazł poczucie posiadania utraconego na chwilę celu; mieszkańcy Oazy już od dawna nie byli dla niego jedynie grupą anonimowych uchodźców – większość z nich znał z imienia, ze sporą częścią połączyły go wzajemne przysługi i dzielone historie; wyprowadzka nic w tej kwestii nie zmieniała.
No i była jeszcze Hannah. – Wszystko w p-p-porządku? Nie miałaś żadnych problemów? – zapytał, podchodząc bliżej, w paru długich krokach niwelując dzielący ich dystans. Zatrzymał na dłużej spojrzenie na jej oczach, jak zwykle to właśnie tam odruchowo szukając odpowiedzi na pytanie, zanim jeszcze zdążyłaby mu jej udzielić.
Zapytany o własną gotowość, skinął bez zawahania głową. – Tak jest, sp-p-prawdziłem okolicę. Nie powinniśmy na nikogo wpaść, p-p-przynajmniej przez dobrych kilkanaście mil – zapewnił ją, uśmiechając się pokrzepiająco; być może dostrzegając lekkie, skryte pod innymi emocjami spięcie ramion, przezorność błyszczącą w ciemnych tęczówkach. – Wiem które – potwierdził, nie mając problemów z przywołaniem z pamięci właściwej inkantacji; nie tak dawno temu to właśnie w ten sposób zmniejszali z Anthonym wagę dębowych beczek, żeby łatwiej było je przewieźć.
Oparł ostrożnie miotłę o pień pobliskiego drzewa, z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągając różdżkę i podchodząc do wozu; chociaż zaklęcie pozornie nie należało do mocno skomplikowanych, to wciąż wymagało od niego sporego skupienia. – Libramuto – wypowiedział powoli, stukając lekko końcem różdżki w bok wozu; jarzębinowe drewno wydawało się rozgrzać nieznacznie pod jego palcami, ale gdy dla sprawdzenia spróbował potrząsnąć wozem, stało się jasne, że magia go nie posłuchała. – Charczące tłuczki – zaklął cicho pod nosem. Zawahał się, zerkając w stronę przyjaciółki, która w międzyczasie bez większego trudu stopiła załadowane drewno z otoczeniem, sprawiając, ze stało się prawie niewidoczne. – Hanny? Jak to szło z tym n-na-nadgarstkiem? – zapytał, bezwiednie drapiąc się po karku i robiąc krok w jej stronę; powtórzył poprzedni gest, posyłając jej pytające spojrzenie i czekając, aż go poprawi. Dopiero potem ponownie przyłożył koniec różdżki do wozu. – Sp-p-próbuję jeszcze raz. Libramuto – powtórzył, i tym razem wyraźnie poczuł przepływającą wzdłuż jego palców energię. – Chyba się udało – powiedział, z mieszaniną zmieszania i ulgi. Wypuścił powietrze z płuc, przenosząc wzrok na Hannah. – Wybrałaś trasę? Masz ją gdzieś r-ro-rozrysowaną? – zapytał, bo chociaż samo trafienie ze Szkocji do Irlandii nie przysporzyłoby mu problemów, to podejrzewał, że przyjaciółka znacznie więcej od niego spędziła czasu na planowaniu ewentualnej drogi.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Potrafił zamieniać marzenia w cele. Potrafił nadać zwyczajnej codzienności magii, uroku, który wyzwalał w niej wolę walki, siłę i determinację w dążeniu do tego, czego pragnęła. Był wsparciem, opoką. Może dlatego nie wyobrażała sobie koordynacji tak wymagającej misji bez niego. Jakby obawa, że sobie nie poradzi krążyła za nią niczym cień, siadała z nią na miotle, sprawiając, że opadała niżej, utrzymanie jej na wietrze było trudniejsze. Realny, niewidoczny towarzysz, dyszący jej w kark, łapiący ją za ramiona, byle spowolnić. I on potrafił odgonić te demony. Bały się go. Nie wiedziała, co w sobie takiego miał — czy to jego siła, czy może gotowość do walki i poświęcenia, sprawiały, że znikały w mgnieniu oka. Pokiwała głową, włosy rozsypały jej się po ramionach, wypadając z luźnego warkocza.
— Denerwuję się...— dodała po chwili, różdżkę na moment wsuwając pod pachę, łapiąc się za nadgarstek i gniotąc go palcami drugiej ręki. Zerknęła na transporty, na krzątających się nieopodal czarodziejów. Liczyła na to, że wszyscy są gotowi i wiedzą, co ich może spotkać. — Świetnie. Czeka nas długa droga— westchnęła, marszcząc brwi, a wraz z nimi czoło nad prostym nosem. Po chwili ujęła znów różdżkę, chciała odejść do następnego powozu, ale próby Billy'ego ją zatrzymały. Podeszła bliżej, zerknęła na jego dłoń i różdżkę. Wyciągnęła dłoń do jego prawej ręki, palcami lekko oplatając jego nadgarstek. — Luźniej tutaj.— ujęła go w zgięciu, powoli poruszając nim w górę i w dół. Po chwili wykonała wraz z nim delikatny ruch i puściła go, niechętnie, powoli, palcami trąc o siebie jeszcze w powietrzu, jakby chciała zapamiętać w nich jak szorstka była jego skóra. Zaklęcie się powiodło, uśmiechnęła się, zerkając na niego, po chwili poważniejąc. — Tak, tak. Właściwie nie ja sama, trochę pomógł mi właściciel tartaku. Dał mi to — wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni podkładaną w kostkę mapę. Powoli rozwinęła ją, ukryła różdżkę bezpiecznie w kieszeni, tak, by podczas lotu nie wypadła. — Jesteśmy tutaj — wskazała palcem duży leśny obszar, który obejmował Galloway Forest Park. — Polecimy tędy, nad jeziorami. Musimy przemknąć między nimi, nie wiem jakie to ma znaczenie, ale ponoć ma to coś wspólnego z pogodą, nie wiem. W każdym razie tędy, na południowy zachód, prosto. Tutaj, widzisz? — Wskazała teraz narysowaną grubą kreską nierówną linię. — To droga, główna, mugolska. Ale wzdłuż niej ponoć leci trakt, którym najczęściej poruszają się czarodzieje. Musimy trzymać się z prawej strony, jak najdalej, by nikt nas nie zauważył. W tym miejscu będziemy musieli ją przeciąż i to będzie dla nas najbardziej niebezpieczne. Tuż przed końcem wyspy. Będziemy musieli się tu wysunąć daleko na prowadzenie i upewnić się, że w pobliżu nikt się nie kręci, a traktem nikt nie będzie podróżował, inaczej może dostrzec transporty. Zaklęcie nie będzie działać tak długo, wozy będą już widoczne. I potem, oby nam pogoda sprzyjała, przyjdzie nam przeprawić się przez Kanał Północny. Wcześniej zrobimy postój, napoimy konie, odpoczniemy chwilę. Podróż przez morze będzie trudna, jeśli Merlin pozwoli i pogoda będzie nam sprzyjać obędzie się bez jakiś wiatrów. Musimy trzymać się w zwartym szyku, blisko siebie, pilnować. Jeśli tam coś pójdzie nie tak, wszystko utonie w morzu.— Uniosła na niego piwne spojrzenie i znów przesunęła palcem po mapie, z lekkim opóźnieniem zerkając w tym kierunku. — A później już tędy na Polanę. Co myślisz? Zastanawiałam się, gdzie mogliby na nas ewentualnie czekać, ale nic nie przychodzi mi do głowy.— Podała mu mapę, po czym rozplotła wstążkę, warkocz i zaczęła na ramieniu pleść go od nowa, tym razem ciasno i na gładko, by włosy nie plątały jej się podczas podróży. — Chodź, pójdziemy sprawdzić jeszcze czy wszystko jest dobrze zabezpieczone. — Ruszyła od razu, po kilku krokach oglądając się za siebie, by poczekać na przyjaciela i pozwolić, by zrównał się z nią krokiem. Stanęła przed jednym z wodór i sprawdziła wszystkie pasy trzymające drewno. Pozwoliła sobie na chwilę przyjemności. Dłoń przywarła do bali, a lekko zgięte palce przemknęły wzdłuż drewna, opuszkami badając jego fakturę. Zaciągnęła się jego zapachem — ten aromat kojarzył jej się ze sklepem, z domem. Uśmiech zagościł tuż pod nosem, ale powstrzymała go, tuż przed zerknięciem na niego. — Gotowy?
— Denerwuję się...— dodała po chwili, różdżkę na moment wsuwając pod pachę, łapiąc się za nadgarstek i gniotąc go palcami drugiej ręki. Zerknęła na transporty, na krzątających się nieopodal czarodziejów. Liczyła na to, że wszyscy są gotowi i wiedzą, co ich może spotkać. — Świetnie. Czeka nas długa droga— westchnęła, marszcząc brwi, a wraz z nimi czoło nad prostym nosem. Po chwili ujęła znów różdżkę, chciała odejść do następnego powozu, ale próby Billy'ego ją zatrzymały. Podeszła bliżej, zerknęła na jego dłoń i różdżkę. Wyciągnęła dłoń do jego prawej ręki, palcami lekko oplatając jego nadgarstek. — Luźniej tutaj.— ujęła go w zgięciu, powoli poruszając nim w górę i w dół. Po chwili wykonała wraz z nim delikatny ruch i puściła go, niechętnie, powoli, palcami trąc o siebie jeszcze w powietrzu, jakby chciała zapamiętać w nich jak szorstka była jego skóra. Zaklęcie się powiodło, uśmiechnęła się, zerkając na niego, po chwili poważniejąc. — Tak, tak. Właściwie nie ja sama, trochę pomógł mi właściciel tartaku. Dał mi to — wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni podkładaną w kostkę mapę. Powoli rozwinęła ją, ukryła różdżkę bezpiecznie w kieszeni, tak, by podczas lotu nie wypadła. — Jesteśmy tutaj — wskazała palcem duży leśny obszar, który obejmował Galloway Forest Park. — Polecimy tędy, nad jeziorami. Musimy przemknąć między nimi, nie wiem jakie to ma znaczenie, ale ponoć ma to coś wspólnego z pogodą, nie wiem. W każdym razie tędy, na południowy zachód, prosto. Tutaj, widzisz? — Wskazała teraz narysowaną grubą kreską nierówną linię. — To droga, główna, mugolska. Ale wzdłuż niej ponoć leci trakt, którym najczęściej poruszają się czarodzieje. Musimy trzymać się z prawej strony, jak najdalej, by nikt nas nie zauważył. W tym miejscu będziemy musieli ją przeciąż i to będzie dla nas najbardziej niebezpieczne. Tuż przed końcem wyspy. Będziemy musieli się tu wysunąć daleko na prowadzenie i upewnić się, że w pobliżu nikt się nie kręci, a traktem nikt nie będzie podróżował, inaczej może dostrzec transporty. Zaklęcie nie będzie działać tak długo, wozy będą już widoczne. I potem, oby nam pogoda sprzyjała, przyjdzie nam przeprawić się przez Kanał Północny. Wcześniej zrobimy postój, napoimy konie, odpoczniemy chwilę. Podróż przez morze będzie trudna, jeśli Merlin pozwoli i pogoda będzie nam sprzyjać obędzie się bez jakiś wiatrów. Musimy trzymać się w zwartym szyku, blisko siebie, pilnować. Jeśli tam coś pójdzie nie tak, wszystko utonie w morzu.— Uniosła na niego piwne spojrzenie i znów przesunęła palcem po mapie, z lekkim opóźnieniem zerkając w tym kierunku. — A później już tędy na Polanę. Co myślisz? Zastanawiałam się, gdzie mogliby na nas ewentualnie czekać, ale nic nie przychodzi mi do głowy.— Podała mu mapę, po czym rozplotła wstążkę, warkocz i zaczęła na ramieniu pleść go od nowa, tym razem ciasno i na gładko, by włosy nie plątały jej się podczas podróży. — Chodź, pójdziemy sprawdzić jeszcze czy wszystko jest dobrze zabezpieczone. — Ruszyła od razu, po kilku krokach oglądając się za siebie, by poczekać na przyjaciela i pozwolić, by zrównał się z nią krokiem. Stanęła przed jednym z wodór i sprawdziła wszystkie pasy trzymające drewno. Pozwoliła sobie na chwilę przyjemności. Dłoń przywarła do bali, a lekko zgięte palce przemknęły wzdłuż drewna, opuszkami badając jego fakturę. Zaciągnęła się jego zapachem — ten aromat kojarzył jej się ze sklepem, z domem. Uśmiech zagościł tuż pod nosem, ale powstrzymała go, tuż przed zerknięciem na niego. — Gotowy?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Głębia lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja