Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Głębia lasu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Głębia lasu
W południowej części Szkocji znajduje się osnuty dziwną aurą las - wydaje się, że aż pulsuje on magią. Mieszkający w pobliżu czarodzieje doskonale wiedzą, że na zarośnięty niebosiężnymi drzewami teren nałożona jest niezliczona ilość zaklęć ochronnych, nikt nie ma jednak pojęcia, z jakiego powodu. Pewne jest jedno: zaklęcia są zbyt silne, by je złamać i tak stare, że wyłącznie legendy opowiadają o ich źródle.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
Powietrze w lesie zawsze jest świeże, jakby na podobieństwo tego towarzyszącego burzy. Wśród gęsto rosnących drzew nie mieszkają jednak żadne zwierzęta - w koronach drzew nie świergolą ptaki, przy grubych korzeniach nie wylegują się jeże, a na horyzoncie nie skaczą nawet wiewiórki. Niekiedy tylko pomiędzy nogami przybyszów przemykają żądne magii chropianki.
Pamiętał ten widok. Upiornie hipnotyzujący, pomimo całej obrzydliwości. Zaskakująco szybki - choć własna przemiana zawsze zdawała się ciągnąć wieki, w faerii bólu i zmieniającego się w skowyt krzyku, to z perspektywy człowieka wszystko działo się zbyt błyskawicznie. Tym razem nie dał się zaskoczyć, tak jak Olavowi. W porę wzbił się w powietrze, choć serce łomotało nierówno w piersi, a plecy oblał zimny pot. Straszne, straszne, to za każdym razem było straszne, on sam był straszny, a najstraszniej było wyobrażać sobie w tym położeniu Castora. Ostatnią pełnię spędzili odwróceni do siebie plecami, a choć Michael wszystko słyszał to nie musiał widzieć. Mógł skupić się na własnej przemianie i własnym bólu, a rano nie widział w młodzieńczych rysach potwora, nie musiał sobie wyobrażać jak smukłe palce zmieniają się w długie szpony, a w łagodnym zazwyczaj spojrzeniu iskrzy głód. Teraz widział to wszystko, nie chciał tego widzieć, wiedział, że nie zapomni - a strach okazał się na moment silniejszy od ściskającej serce litości, od świadomości jak bardzo to boli i jak okropne emocje muszą targać teraz Castorem.
Jak okropnie będzie się przebudzić i żyć z wiedzą, że przekleństwo nie uderza tylko przy świetle księżyca.
Żaden z nas nie może się temu oprzeć - dotarło do Michaela nagle, wyraźnie i boleśnie. Po raz pierwszy - albo drugi - w życiu zwątpił w dotychczasową strategię wypierania negatywnych uczuć, łudzenia się, że nigdy nie da bestii się przebudzić, gdy nie zbudzi jej księżyc. Obiecał to samemu sobie, gdy został ugryziony - i złamał tą obietnicę w sierpniu, a potem po raz kolejny i kolejny, aż Fenrir i myśli samobójcze przejęły na krótki czas jego umysł, uspokajając się dopiero gdy wspomnienia z Azkabanu odeszły a w sercu zagościło nagłe i przyjemne ciepło. Teraz po tamtych chwilach pozostał jednak tylko chłód, a mroźny wiatr szarpał spiętym ciałem aurora, gdy ten oglądał Castora-już-nie-Castora z powietrza i posępnie uświadamiał sobie, że przekleństwo zawładnęło też jego niewinnym przyjacielem, więc naprawdę nie oszczędza nikogo. I że ma najwyżej godzinę na okiełznanie sytuacji, niedługo księżyc wzejdzie naprawdę i Castor nie będzie miał już nikogo, nikogo, tylko drugą bestię u boku - a muszą się znaleźć w łańcuchach, bezpiecznie.
Musimy…?
Musimy, boję się, o nas, o niego, o innych, muszę… co, jeśli muszę go obezwładnić, użyć Conjunctivitis, nie chcę mu robić krzywdy, ale muszę…
Nic nie m u s i s z, nudziarzu. Warkliwy głos w głowie był klarowniejszy i wyraźniejszy niż przez ostatnie kilka dni, podczas których Fenrir posępnie milczał - jakby coś kombinował, przed pełnią. To logiczne, że przed pełnią był zresztą… aktywniejszy, ale teraz brzmiał inaczej.
Mike zawahał się, podrywając do góry miotłę. Nie ufał mu, nie ufał sobie…
A może powinieneś komuś ufać. Przypomnij sobie, jak się czuliśmy gdy sami przemienialiśmy się bez blasku księżyca. P r z y p o m n i j, idioto.
Wziął chwiejny, urywany oddech. Zawsze bał się to wspominać.
Bał się pamiętać.
Niechętnie sięgnął jednak do tamtych chwil, gdy nie był do końca sobą, ale jednak - co nie było oczywiste w przypadku pełni - pozostało w nim trochę siebie. Przemiana przy Hannah, przy Corze, w październiku w tych samych szkockich lasach… Jeśli mógł mówić o wspólnym mianowniku, to nie odpływał wtedy w niebyt jak podczas niektórych pełni, a trwał - gdzieś na krawędzi pomiędzy człowieczeństwem a szaleństwem.
Przypomniał sobie, co czuł wtedy człowiek. Strach, to jasne. Ale też zapach domu, kuchni Tonksów, to tam zmienił się z powrotem w człowieka. Głos Cory, niosący za sobą wspomnienia dawnych lat. Zadziwiająco klarowne pragnienie, by nie skrzywdzić Hannah, nie znowu- i spokój, gdy znalazł się daleko.
Wtedy się odmieniał…? Gdy się uspokoił…?
-Castor, wiem, że mnie słyszysz. - choć nadal cuchnął pewnie strachem, to włożył wszystkie siły w to, by głos mu nie drżał, by odezwać się z miotły spokojnym - acz podniesionym, by wilkołak go słyszał - tonem. Wiem, że gdzieś tam jesteś. -Jestem tutaj, nad tobą i nie zostawię cię. Spróbuj… spróbuj się uspokoić, poczekać na mnie, żebyśmy mogli być w tym razem. Wróć do mnie, Castor. - uparcie powtarzał jego imię, pamiętaj kim jesteś i nie spuszczał z bestii czujnego wzroku. Jeśli zerwie się do biegu, Mike musi popędzić za nim na miotle, jak najszybciej. Palce zaciskał na różdżce, w razie gdyby musiał…
-Proszę. Pamiętasz… pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Zapach kremowego piwa, stadionu i murawy, zapach słońca. Słońce jest jeszcze na niebie, czujesz je? To jeszcze nie czas…
Jak okropnie będzie się przebudzić i żyć z wiedzą, że przekleństwo nie uderza tylko przy świetle księżyca.
Żaden z nas nie może się temu oprzeć - dotarło do Michaela nagle, wyraźnie i boleśnie. Po raz pierwszy - albo drugi - w życiu zwątpił w dotychczasową strategię wypierania negatywnych uczuć, łudzenia się, że nigdy nie da bestii się przebudzić, gdy nie zbudzi jej księżyc. Obiecał to samemu sobie, gdy został ugryziony - i złamał tą obietnicę w sierpniu, a potem po raz kolejny i kolejny, aż Fenrir i myśli samobójcze przejęły na krótki czas jego umysł, uspokajając się dopiero gdy wspomnienia z Azkabanu odeszły a w sercu zagościło nagłe i przyjemne ciepło. Teraz po tamtych chwilach pozostał jednak tylko chłód, a mroźny wiatr szarpał spiętym ciałem aurora, gdy ten oglądał Castora-już-nie-Castora z powietrza i posępnie uświadamiał sobie, że przekleństwo zawładnęło też jego niewinnym przyjacielem, więc naprawdę nie oszczędza nikogo. I że ma najwyżej godzinę na okiełznanie sytuacji, niedługo księżyc wzejdzie naprawdę i Castor nie będzie miał już nikogo, nikogo, tylko drugą bestię u boku - a muszą się znaleźć w łańcuchach, bezpiecznie.
Musimy…?
Musimy, boję się, o nas, o niego, o innych, muszę… co, jeśli muszę go obezwładnić, użyć Conjunctivitis, nie chcę mu robić krzywdy, ale muszę…
Nic nie m u s i s z, nudziarzu. Warkliwy głos w głowie był klarowniejszy i wyraźniejszy niż przez ostatnie kilka dni, podczas których Fenrir posępnie milczał - jakby coś kombinował, przed pełnią. To logiczne, że przed pełnią był zresztą… aktywniejszy, ale teraz brzmiał inaczej.
Mike zawahał się, podrywając do góry miotłę. Nie ufał mu, nie ufał sobie…
A może powinieneś komuś ufać. Przypomnij sobie, jak się czuliśmy gdy sami przemienialiśmy się bez blasku księżyca. P r z y p o m n i j, idioto.
Wziął chwiejny, urywany oddech. Zawsze bał się to wspominać.
Bał się pamiętać.
Niechętnie sięgnął jednak do tamtych chwil, gdy nie był do końca sobą, ale jednak - co nie było oczywiste w przypadku pełni - pozostało w nim trochę siebie. Przemiana przy Hannah, przy Corze, w październiku w tych samych szkockich lasach… Jeśli mógł mówić o wspólnym mianowniku, to nie odpływał wtedy w niebyt jak podczas niektórych pełni, a trwał - gdzieś na krawędzi pomiędzy człowieczeństwem a szaleństwem.
Przypomniał sobie, co czuł wtedy człowiek. Strach, to jasne. Ale też zapach domu, kuchni Tonksów, to tam zmienił się z powrotem w człowieka. Głos Cory, niosący za sobą wspomnienia dawnych lat. Zadziwiająco klarowne pragnienie, by nie skrzywdzić Hannah, nie znowu- i spokój, gdy znalazł się daleko.
Wtedy się odmieniał…? Gdy się uspokoił…?
-Castor, wiem, że mnie słyszysz. - choć nadal cuchnął pewnie strachem, to włożył wszystkie siły w to, by głos mu nie drżał, by odezwać się z miotły spokojnym - acz podniesionym, by wilkołak go słyszał - tonem. Wiem, że gdzieś tam jesteś. -Jestem tutaj, nad tobą i nie zostawię cię. Spróbuj… spróbuj się uspokoić, poczekać na mnie, żebyśmy mogli być w tym razem. Wróć do mnie, Castor. - uparcie powtarzał jego imię, pamiętaj kim jesteś i nie spuszczał z bestii czujnego wzroku. Jeśli zerwie się do biegu, Mike musi popędzić za nim na miotle, jak najszybciej. Palce zaciskał na różdżce, w razie gdyby musiał…
-Proszę. Pamiętasz… pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Zapach kremowego piwa, stadionu i murawy, zapach słońca. Słońce jest jeszcze na niebie, czujesz je? To jeszcze nie czas…
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strach. Strach obudził bestię i to on ją wreszcie uśpi.
Wymęczy.
Bo bestia, pomimo ograniczonych zdolności poznawczych, jest w stanie rozpoznać strach, który należy do niej, który należy do Człowieka; nie miesza go z emocjami wibrującymi w powietrzu z zewnątrz. Ale próbuje go wyciszyć. Biednie więc czarna bestia, smolistym cielskiem rozbryzgując biel śniegu, bo gdy w uszach szumi wiatr, gdy do wszystkich wrażeń dochodzi jeszcze skrzypienie śniegu, gorący oddech, jest szansa. Cień szans, na to, że wypchną one ten okropny zapach, że nie będą słyszeć jak skamle człowiek.
Gdzieś w tej bestii zamknięty został Castor. Raz jeszcze stawiając się wilczej jaźni z całych swych sił, młody mężczyzna zupełnie nie wie, jak poradzić sobie w sytuacji, w której znalazł się pierwszy raz w życiu. Pierwszą pełnię też przebiegał. Przeżył, nie zjadł nikogo, przecieżpysk twarz miał czystą po tym wszystkim. Pazury paznokcie też miały na sobie wyłącznie ślady gleby. Ucieczka zawsze była jedynym możliwym rozwiązaniem i pewnie biegłby dalej, zostawiłby krzyki, stanowczość przebijającą się spomiędzy szaleńczych, nierównych uderzeń serca i wdechów, które z trudem wypuszczane były z płuc.
Uciekłby, gdyby w koszmarnym dla obu stron chichocie losu nie był goniony.
Wiem, że mnie słyszysz.
Dopiero to zdanie przebiło się przez mury likantropicznego niezrozumienia, docierając do psychiki Castora. I wbiło się w serce młodzieńca z całą siłą, bo tak, słyszał go. Słyszał, ale nie wiedział, co ma robić. Bał się i on. Bał się, że zrobi coś przyjacielowi, bał się zachodzącego słońca, którego złote refleksy tańczyły w drobinkach śniegu, bał się wreszcie sam siebie. Tego, że nie starczy mu siły, że bestia wreszcie zrzuci go z piedestału, na którym postawił się sam, wbrew klątwie i dziedzictwu, które przyjął do swej krwi wraz z obrażeniami.
Strachem nie śmierdział wyłącznie Człowiek. Strach leżał u fundamentów bestii. Wbijał się w jej kości, wciskał w nie swe korzenie, porastał gęsto i mocno, zasadzał się na każdym organie wewnętrznym, wychodził przez pysk i nozdrza, skraplał się w wodną parę, plątał w gęstej sierści. Nie można było od niego uciec.
Wróć do mnie, Castor.
Przeciągły ryk bestii musiał wystarczyć za odpowiedź. Ryk, który przerwany został obaleniem się cielska, bo bestia sama z siebie cisnęła się wreszcie w pień drzewa. Pisk, rozrywający, zbyt wysoki, niepasujący do tak niebezpiecznego stworzenia, mówił więcej, niż którekolwiek z nich chciałoby teraz wiedzieć. W krótkim momencie dominacji nad wilczą jaźnią Castor starał się samosabotować. Nie chciał biec dalej. Pragnął, by bestia skojarzyła ucieczkę z bólem, groźbą zderzenia. Pokazać Michaelowi przede wszystkim to, że słuchał i starał się. Choć sam był śmiertelnie przerażony.
Kolejne słowa odbijały się w jego głowie jak szeptane z końca wyjątkowo długiego korytarza. Tak, jakby niosły się echem przez setki, czy nawet tysiące lat. Kremowe piwo, stadion, murawa, słońce. Niczego z tego, poza słońcem, które i tak niedługo zniknie, nie było. Ale czerń nie podniosła się do dalszego biegu.
Bo śnieg nie pachniał śniegiem.
Pachniał drewnem i masłem orzechowym.
Oraz wrzosami. Z jakiegoś powodu.
Szczęki kłapnęły w ognistej złości, zamykając w swym uścisku sporą część śniegu składającego się na pobliską zaspę.
A potem rozwarły się raz jeszcze; wycie niosło się echem wśród martwej ciszy, trzaski kości, rosnący chłód, tylko palące łzy na policzkach.
I nagi Castor, zupełnie zdezorientowany, ułożony bokiem pośród śnieżnej powłoki, zupełnie tak, jakby złożył się do snu. Bo to wszystko był przecież wyłącznie zły sen. Koszmary, które nie miały miejsca na zaistnienie na jawie. Chciał w to wierzyć, gdy mętnym spojrzeniem starał się wyszukać w śniegu własne okulary.
Musiał je zgubić gdzieś po drodze…
Wymęczy.
Bo bestia, pomimo ograniczonych zdolności poznawczych, jest w stanie rozpoznać strach, który należy do niej, który należy do Człowieka; nie miesza go z emocjami wibrującymi w powietrzu z zewnątrz. Ale próbuje go wyciszyć. Biednie więc czarna bestia, smolistym cielskiem rozbryzgując biel śniegu, bo gdy w uszach szumi wiatr, gdy do wszystkich wrażeń dochodzi jeszcze skrzypienie śniegu, gorący oddech, jest szansa. Cień szans, na to, że wypchną one ten okropny zapach, że nie będą słyszeć jak skamle człowiek.
Gdzieś w tej bestii zamknięty został Castor. Raz jeszcze stawiając się wilczej jaźni z całych swych sił, młody mężczyzna zupełnie nie wie, jak poradzić sobie w sytuacji, w której znalazł się pierwszy raz w życiu. Pierwszą pełnię też przebiegał. Przeżył, nie zjadł nikogo, przecież
Uciekłby, gdyby w koszmarnym dla obu stron chichocie losu nie był goniony.
Wiem, że mnie słyszysz.
Dopiero to zdanie przebiło się przez mury likantropicznego niezrozumienia, docierając do psychiki Castora. I wbiło się w serce młodzieńca z całą siłą, bo tak, słyszał go. Słyszał, ale nie wiedział, co ma robić. Bał się i on. Bał się, że zrobi coś przyjacielowi, bał się zachodzącego słońca, którego złote refleksy tańczyły w drobinkach śniegu, bał się wreszcie sam siebie. Tego, że nie starczy mu siły, że bestia wreszcie zrzuci go z piedestału, na którym postawił się sam, wbrew klątwie i dziedzictwu, które przyjął do swej krwi wraz z obrażeniami.
Strachem nie śmierdział wyłącznie Człowiek. Strach leżał u fundamentów bestii. Wbijał się w jej kości, wciskał w nie swe korzenie, porastał gęsto i mocno, zasadzał się na każdym organie wewnętrznym, wychodził przez pysk i nozdrza, skraplał się w wodną parę, plątał w gęstej sierści. Nie można było od niego uciec.
Wróć do mnie, Castor.
Przeciągły ryk bestii musiał wystarczyć za odpowiedź. Ryk, który przerwany został obaleniem się cielska, bo bestia sama z siebie cisnęła się wreszcie w pień drzewa. Pisk, rozrywający, zbyt wysoki, niepasujący do tak niebezpiecznego stworzenia, mówił więcej, niż którekolwiek z nich chciałoby teraz wiedzieć. W krótkim momencie dominacji nad wilczą jaźnią Castor starał się samosabotować. Nie chciał biec dalej. Pragnął, by bestia skojarzyła ucieczkę z bólem, groźbą zderzenia. Pokazać Michaelowi przede wszystkim to, że słuchał i starał się. Choć sam był śmiertelnie przerażony.
Kolejne słowa odbijały się w jego głowie jak szeptane z końca wyjątkowo długiego korytarza. Tak, jakby niosły się echem przez setki, czy nawet tysiące lat. Kremowe piwo, stadion, murawa, słońce. Niczego z tego, poza słońcem, które i tak niedługo zniknie, nie było. Ale czerń nie podniosła się do dalszego biegu.
Bo śnieg nie pachniał śniegiem.
Pachniał drewnem i masłem orzechowym.
Oraz wrzosami. Z jakiegoś powodu.
Szczęki kłapnęły w ognistej złości, zamykając w swym uścisku sporą część śniegu składającego się na pobliską zaspę.
A potem rozwarły się raz jeszcze; wycie niosło się echem wśród martwej ciszy, trzaski kości, rosnący chłód, tylko palące łzy na policzkach.
I nagi Castor, zupełnie zdezorientowany, ułożony bokiem pośród śnieżnej powłoki, zupełnie tak, jakby złożył się do snu. Bo to wszystko był przecież wyłącznie zły sen. Koszmary, które nie miały miejsca na zaistnienie na jawie. Chciał w to wierzyć, gdy mętnym spojrzeniem starał się wyszukać w śniegu własne okulary.
Musiał je zgubić gdzieś po drodze…
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Na jakimś poziomie świadomości pragnął wznieść miotłę jeszcze wyżej, jakiś instynkt kazał mu uciekać - przed rozdzierającym rykiem bestii, przed czarnym kłębowiskiem złości, przed zachodżącym słońcem i wschodzącym księżycem, przed srebrnymi łańcuchami i samym sobą. Czy gdyby odfrunął daleko, bardzo daleko, to mógłby udawać, że nie wie że zaraz zmieni się w potwora? Najgorsze było w tym wszystkim przecież oczekiwanie. A najbardziej traumatycznym momentem podczas pierwszej w życiu pełni nie był wcale ból, a świadomość, że to się dzieje naprawdę. Chwila, w której musiał przestać się łudzić, że może wcale się nie przemieni, w której pomimo trzasku łamanych do kości zdążył jeszcze pomyśleć o czymś innym niż fizyczne cierpienie: o tym, że tak będzie już zawsze, że to nie pomyłka, że nie ma odwrotu.
Nie, nie mógł uciekać. Nie ucieknie od siebie, nigdy. Nie ucieknie od Castora, nie może.
Był za niego odpowiedzialny.
Nawet, gdy ten był potworem.
Nawet, gdy po zaledwie kilku miesiącach przekleństwo zakorzeniło się w nim równie mocno jak w Michaelu po dwóch latach, gdy stracił kontrolę.
Może wszyscy stracimy kontrolę, może nie stajemy się potworami okazjonalnie, a to one stają się nami, dzień po dniu. - przemknęło mu przez myśl, ale odepchnął ją natychmiast.
Musiał się skupić.
Musiał utrzymać miotłę na odpowiedniej wysokości. Na tyle wysoko, by wilkołak nie mógł go dosięgnąć, a zarazem na tyle nisko, by ten go słyszał. By nie okazać strachu.
On wyczuje strach. Sam bym wyczuł. - powtórzył sobie w myślach, tkwiąc uparcie na miotle, na narzuconej sobie wysokości. Wdech - wydech. Tak, jak mówiła Ronja. Odetchnął głęboko, zastanawiając się, czy to pomoże cokolwiek na spocone dłonie, na koszulę lepiącą się do ciała, na lodowaty prąd na karku.
-Castor... - powtórzył z góry, bo musiał go tak nazywać, by pamiętać, że to wciąż jest Castor. Tracił nadzieję, próbując pomyśleć o tym, co ma właściwie teraz zrobić. Wysłać patronusa do siostry albo innego zaufanego Zakonnika, spróbować oszołomić i związać Castora, odlecieć stąd by przywiązać się do drzewa i oszczędzić światu chociaż jednego wilkołaka na wolności? Nie zdąży zrobić tego wszystkiego, co jeśli nie zdąży...?
Ale bestia pisnęła - już nie jak potwór. Znieruchomiał, próbując przypomnieć sobie, co wie o magicznych stworzeniach. Co wie o Castorze.
To... dobry znak?
-Wiem, że tam jesteś i że to... boli. Ale spróbuj się uspokoić, pomyśleć o słońcu... - kontynuował, głośniej, choć gardło miał ściśnięte.
Był tam.
Omal nie odwrócił wzroku, rozpoznając pierwsze sygnały przemiany z powrotem.
Jeszcze jej nie widział, nie z nieswojej perspektywy - o ile nie liczyć zwłok, które przemieniły się w zimnego trupa, ale nie patrzył wtedy na Olava, patrzył na gwiazdy.
Wstrzymał oddech i wylądował miękko, ostrożnie, nadal trzymając się na bezpieczny dystans.
Nie musiał się domyślać, jak to bolało.
Doskonale wiedział.
Gdy futro opadło, a w śniegu leżał zapłakany chłopiec, Mike już stał nad nim, z własnym płaszczem w rękach. Klęknął pośpiesznie przy Castorze, narzucił na niego ciepłe okrycie, jak na dziecko.
Chyba w pewnym momencie próbował go opatulić, a w drugim przytulić.
-Jesteś... jestem... - wyszeptał tylko bełkotliwie, nie znajdując odpowiednich słów.
Nie mógł mu przecież powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Rozbiegane spojrzenie błądziło po drzewach, wyłapując ostatnie promienie słońca.
-Wszystkim się zajmę. - wydusił tylko, biorąc go na ręce. Musiał być półprzytomny z bólu, z oszołomienia.
Może... może wtedy mniej zaboli...?
Pośpiesznie przywiązał młodzieńca do drzewa, które wybrał poprzednio. Wilkołak nie zdążył odbiec daleko.
-Jestem przy tobie, jak ostatnio. - wyszeptał, niechętnie ściągając z niego płaszcz i odwracając wzrok. Castor i tak był rozpalony.
Nie było czasu, nie było czasu.
Mike pośpiesznie zrzucił własne buty, spodnie, guziki koszuli rozdarł zamiast rozpinać, słońce zniżało się coraz bardziej. Sięgnął po łańcuch, ale nie było czasu.
Był zdany na siebie. Wziął głęboki wdech, gdy przyszedł pierwszy paroksyzm bólu.
Nie widział dziś gwiazd, niebo było zachmurzone. Nie słyszał Fenrira, pomógł mu przed chwilą, ale nawet on wcale nie czekał na dzisiejszą pełnię z utęsknieniem - wilk nie miał już dla kogo żyć ani do kogo wracać. Nie słyszał pytań Castora, ledwo przytomnego.
Miał tylko s i e b i e. Zacisnął mocno zęby, próbując pozostać sobą.
Przeżył już tyle bólu, że przecież ta noc to... naprawdę nic gorszego.
rzucam na przemianę podczas pełni (+36)
Nie, nie mógł uciekać. Nie ucieknie od siebie, nigdy. Nie ucieknie od Castora, nie może.
Był za niego odpowiedzialny.
Nawet, gdy ten był potworem.
Nawet, gdy po zaledwie kilku miesiącach przekleństwo zakorzeniło się w nim równie mocno jak w Michaelu po dwóch latach, gdy stracił kontrolę.
Może wszyscy stracimy kontrolę, może nie stajemy się potworami okazjonalnie, a to one stają się nami, dzień po dniu. - przemknęło mu przez myśl, ale odepchnął ją natychmiast.
Musiał się skupić.
Musiał utrzymać miotłę na odpowiedniej wysokości. Na tyle wysoko, by wilkołak nie mógł go dosięgnąć, a zarazem na tyle nisko, by ten go słyszał. By nie okazać strachu.
On wyczuje strach. Sam bym wyczuł. - powtórzył sobie w myślach, tkwiąc uparcie na miotle, na narzuconej sobie wysokości. Wdech - wydech. Tak, jak mówiła Ronja. Odetchnął głęboko, zastanawiając się, czy to pomoże cokolwiek na spocone dłonie, na koszulę lepiącą się do ciała, na lodowaty prąd na karku.
-Castor... - powtórzył z góry, bo musiał go tak nazywać, by pamiętać, że to wciąż jest Castor. Tracił nadzieję, próbując pomyśleć o tym, co ma właściwie teraz zrobić. Wysłać patronusa do siostry albo innego zaufanego Zakonnika, spróbować oszołomić i związać Castora, odlecieć stąd by przywiązać się do drzewa i oszczędzić światu chociaż jednego wilkołaka na wolności? Nie zdąży zrobić tego wszystkiego, co jeśli nie zdąży...?
Ale bestia pisnęła - już nie jak potwór. Znieruchomiał, próbując przypomnieć sobie, co wie o magicznych stworzeniach. Co wie o Castorze.
To... dobry znak?
-Wiem, że tam jesteś i że to... boli. Ale spróbuj się uspokoić, pomyśleć o słońcu... - kontynuował, głośniej, choć gardło miał ściśnięte.
Był tam.
Omal nie odwrócił wzroku, rozpoznając pierwsze sygnały przemiany z powrotem.
Jeszcze jej nie widział, nie z nieswojej perspektywy - o ile nie liczyć zwłok, które przemieniły się w zimnego trupa, ale nie patrzył wtedy na Olava, patrzył na gwiazdy.
Wstrzymał oddech i wylądował miękko, ostrożnie, nadal trzymając się na bezpieczny dystans.
Nie musiał się domyślać, jak to bolało.
Doskonale wiedział.
Gdy futro opadło, a w śniegu leżał zapłakany chłopiec, Mike już stał nad nim, z własnym płaszczem w rękach. Klęknął pośpiesznie przy Castorze, narzucił na niego ciepłe okrycie, jak na dziecko.
Chyba w pewnym momencie próbował go opatulić, a w drugim przytulić.
-Jesteś... jestem... - wyszeptał tylko bełkotliwie, nie znajdując odpowiednich słów.
Nie mógł mu przecież powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Rozbiegane spojrzenie błądziło po drzewach, wyłapując ostatnie promienie słońca.
-Wszystkim się zajmę. - wydusił tylko, biorąc go na ręce. Musiał być półprzytomny z bólu, z oszołomienia.
Może... może wtedy mniej zaboli...?
Pośpiesznie przywiązał młodzieńca do drzewa, które wybrał poprzednio. Wilkołak nie zdążył odbiec daleko.
-Jestem przy tobie, jak ostatnio. - wyszeptał, niechętnie ściągając z niego płaszcz i odwracając wzrok. Castor i tak był rozpalony.
Nie było czasu, nie było czasu.
Mike pośpiesznie zrzucił własne buty, spodnie, guziki koszuli rozdarł zamiast rozpinać, słońce zniżało się coraz bardziej. Sięgnął po łańcuch, ale nie było czasu.
Był zdany na siebie. Wziął głęboki wdech, gdy przyszedł pierwszy paroksyzm bólu.
Nie widział dziś gwiazd, niebo było zachmurzone. Nie słyszał Fenrira, pomógł mu przed chwilą, ale nawet on wcale nie czekał na dzisiejszą pełnię z utęsknieniem - wilk nie miał już dla kogo żyć ani do kogo wracać. Nie słyszał pytań Castora, ledwo przytomnego.
Miał tylko s i e b i e. Zacisnął mocno zęby, próbując pozostać sobą.
Przeżył już tyle bólu, że przecież ta noc to... naprawdę nic gorszego.
rzucam na przemianę podczas pełni (+36)
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Gdy tylko mgła wycieńczenia uniesie się znad umysłu Castora, pewnie będzie wdzięczny. Wdzięczność wgryzie się w jego całe ciało, zębiska przebiją najpierw cienką powłokę skóry, wbiją się w soczyste mięso, przegryzą kruche kości. I będzie w tej wdzięczności zamknięty blondyn, nie mogąc się z niej otrząsnąć, bo oto jego najlepszy przyjaciel, jedyny wreszcie, który mógł pojąć w pełni, jakim cierpieniom i wyrzeczeniom stawał naprzeciw przy każdym wzniesieniu srebrnej tarczy na nieboskłon, świadkiem był jego zatracenia. Mógł uciec, Castor chyba gdzieś w środku chciał, by uciekł. By nie pchał się w paszczę bestii, nad którą jeszcze nigdy nie miał pełnej kontroli, ale nad którą starał się panować według możliwości, jakie już posiadał. Michael mógł przecież zrobić wiele rzeczy, tak naprawdę mógł go nawet z a b i ć, a Sprout nie miałby mu niczego za złe. Może uśmiechnąłby się na koniec, gdy wilcza dusza uciekłaby wreszcie ze słabego ciała, gdy zamiast czarnej, kłębiącej się w sierści złości zostałby tylko on — słaby, na końcu drogi, ale wreszcie wolny. Tylko śmierć bowiem mogła wydostać ich z okowów szaleństwa, w jakie popadli. Nie było innej drogi.
A jednak został. Mówił do niego, a Castor słuchał, wytężał wszystkie zmysły, by z tego zdarzenia wyłapać jak najwięcej. Czy następnego poranka będzie cokolwiek pamiętał? Chyba wolałby zostawić ten dzień za sobą, obudzić się już wśród czystej pościeli, w gościnnej sypialni Wrzosowej Przystani. Porozmawiać chwilę z Michaelem, podziękować mu za wszystko, jak zawsze. Chciał łapać się strzępków nieobiecanej przyszłości, przyszłości, jaką sobie wymarzył, a która nie mogła się zrealizować, nie teraz. Dobrze zrobił, prosząc Olliego o interwencję, ale wiedział, że musiał jeszcze na niego trafić.
Nie jemu przeznaczony był odpoczynek. Nie jemu filozoficzne rozprawy, gorące przeprosiny wśród mrozów Szkocji. Jemu tylko posłanie ze skrzącego w zachodzącym słońcu puchu, łzy wycieńczenia cieknące po policzkach, piekące oczy i ciepły płaszcz, którym został okryty.
Chciał coś powiedzieć. Chyba to, by Mike się nie martwił, bo to on był tutaj ważniejszy. Przerażony, pogrążony w niezrozumieniu sytuacji, którą ściągnął na nich Castor, najpierw w pospiesznie kreślonym liście, później w chaotycznych próbach wytłumaczenia się z niego, a na koniec tym wszystkim... I choć nie chciał myśleć, cóż mógł przeżywać przyjaciel — teraz niosący go, lejącego się niemal przez dłonie z wycieńczenia, rozgrzanego od bólu i w pierwotnej przekorze odmawiając zziębienia od śniegu — to właśnie te myśli stukały nieśmiało do jego świadomości, wciąż wyjącej, wciąż przepełnionej wyciem, lękiem, grozą.
Nie miał sił na kolejną przemianę. Ale Ojciec—Księżyc nie pytał go przecież o zdanie. Wzywał do siebie głosem miarowym, przebijając się nad każde zlęknione wycie, piśnięcie, za nic mając sobie, że oparty o drzewo zawisł przecież na łańcuchach zupełnie bezsilnie, że znów nie widział tego, co działo się z Tonksem, choć chyba słyszał zapewnienia, że jest obok. Głowa poleciała bezwiednie do przodu, miodowe loki przylepiły się do czoła i reszty twarzy, a on nie wierzył, nie miał możliwości przecież uwierzyć, że to, co stało się przed chwilą stanie się ponownie.
A jednak ciemniało nie tylko przed jego oczami. Ciemniał świat, pierwsze gwiazdy migotać zaczęły na niebie, lecz nie migotały dla wilków. Dla nich wzniósł się przecież Ojciec—Księżyc, którego obecność zmusiła Castora do nagłego wyprostowania się, do przywarcia plecami do szorstkiego pnia drzewa.
Po prawdzie jednak gdyby mógł, przeprostowałby plecy dalej, przebił przez pień, bowiem to bestia znów pragnęła wyprężyć muskuły, kosztem wątłego chłopca (choroba i klątwa nie oszczędzały Sprouta, chudnięcie w makabryczny wręcz sposób powodowało, że wyglądał jeszcze młodziej, niż powinien). Chłopca, którego krzyk raz jeszcze rozdarł ciszę, który zwierzał się sam sobie, że nie ma sił, lecz bestia miała na ten temat inne zdanie.
I szarpnęła się w łańcuchach, nie pojmując gorzkiej realizacji, że nie tak dawna wolność została jej odebrana.
Srebrzyste ślepia błysnęły złowrogo, pysk kłapnął raz jeszcze, wypuszczając spomiędzy ostrych zębisk kłęby pary.
Stary wolny! Nie ma człowiek!
| rzucam na przemianę podczas pełni (+6)
A jednak został. Mówił do niego, a Castor słuchał, wytężał wszystkie zmysły, by z tego zdarzenia wyłapać jak najwięcej. Czy następnego poranka będzie cokolwiek pamiętał? Chyba wolałby zostawić ten dzień za sobą, obudzić się już wśród czystej pościeli, w gościnnej sypialni Wrzosowej Przystani. Porozmawiać chwilę z Michaelem, podziękować mu za wszystko, jak zawsze. Chciał łapać się strzępków nieobiecanej przyszłości, przyszłości, jaką sobie wymarzył, a która nie mogła się zrealizować, nie teraz. Dobrze zrobił, prosząc Olliego o interwencję, ale wiedział, że musiał jeszcze na niego trafić.
Nie jemu przeznaczony był odpoczynek. Nie jemu filozoficzne rozprawy, gorące przeprosiny wśród mrozów Szkocji. Jemu tylko posłanie ze skrzącego w zachodzącym słońcu puchu, łzy wycieńczenia cieknące po policzkach, piekące oczy i ciepły płaszcz, którym został okryty.
Chciał coś powiedzieć. Chyba to, by Mike się nie martwił, bo to on był tutaj ważniejszy. Przerażony, pogrążony w niezrozumieniu sytuacji, którą ściągnął na nich Castor, najpierw w pospiesznie kreślonym liście, później w chaotycznych próbach wytłumaczenia się z niego, a na koniec tym wszystkim... I choć nie chciał myśleć, cóż mógł przeżywać przyjaciel — teraz niosący go, lejącego się niemal przez dłonie z wycieńczenia, rozgrzanego od bólu i w pierwotnej przekorze odmawiając zziębienia od śniegu — to właśnie te myśli stukały nieśmiało do jego świadomości, wciąż wyjącej, wciąż przepełnionej wyciem, lękiem, grozą.
Nie miał sił na kolejną przemianę. Ale Ojciec—Księżyc nie pytał go przecież o zdanie. Wzywał do siebie głosem miarowym, przebijając się nad każde zlęknione wycie, piśnięcie, za nic mając sobie, że oparty o drzewo zawisł przecież na łańcuchach zupełnie bezsilnie, że znów nie widział tego, co działo się z Tonksem, choć chyba słyszał zapewnienia, że jest obok. Głowa poleciała bezwiednie do przodu, miodowe loki przylepiły się do czoła i reszty twarzy, a on nie wierzył, nie miał możliwości przecież uwierzyć, że to, co stało się przed chwilą stanie się ponownie.
A jednak ciemniało nie tylko przed jego oczami. Ciemniał świat, pierwsze gwiazdy migotać zaczęły na niebie, lecz nie migotały dla wilków. Dla nich wzniósł się przecież Ojciec—Księżyc, którego obecność zmusiła Castora do nagłego wyprostowania się, do przywarcia plecami do szorstkiego pnia drzewa.
Po prawdzie jednak gdyby mógł, przeprostowałby plecy dalej, przebił przez pień, bowiem to bestia znów pragnęła wyprężyć muskuły, kosztem wątłego chłopca (choroba i klątwa nie oszczędzały Sprouta, chudnięcie w makabryczny wręcz sposób powodowało, że wyglądał jeszcze młodziej, niż powinien). Chłopca, którego krzyk raz jeszcze rozdarł ciszę, który zwierzał się sam sobie, że nie ma sił, lecz bestia miała na ten temat inne zdanie.
I szarpnęła się w łańcuchach, nie pojmując gorzkiej realizacji, że nie tak dawna wolność została jej odebrana.
Srebrzyste ślepia błysnęły złowrogo, pysk kłapnął raz jeszcze, wypuszczając spomiędzy ostrych zębisk kłęby pary.
Stary wolny! Nie ma człowiek!
| rzucam na przemianę podczas pełni (+6)
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Za późno. Łańcuch zsunął się z nadgarstka, gdy ciałem szarpnęły pierwsze spazmy. Ostatnia przytomna myśl Michaela...
...wcale nie była jego ostatnią. Pozwolił sobie na krzyk pełen bólu, wiedząc, że sił na razie starczy mu tylko na jedno z dwóch - kontrolę ciała lub umysłu. Zmusił się więc do poddania się bólowi, do czucia, do świadomego przeżycia przemiany. Jeszcze kilka miesięcy temu instynktownie uciekał od cierpienia, pozwalając bestii przejąć kontrolę, ale teraz walczył o każdą sekundę przytomności. Nie mógł zemdleć, nie mógł uciec, musiał.... musiał chociaż wiedzieć, co się dzieje.
Chciał wiedzieć co się dzieje.
Miał pod opieką Castora i nie był przywiązany.
Żołądek podjechał mu do gardła, ale pierwsza fala mdłości ustąpiła równie szybko, jak się pojawiła - w bólu i trzasku łamanych kości. Uścisk w gardle w końcu zelżał i wszystko stało się jakby w i ę k s z e.
Głód - odczuwany od dawna, niepostrzeżenie zlewający się z ludzką codziennością i pustawą spiżarnią i brakami mięsa - spotęgował się do tego stopnia, że oszałamiał. I przez moment bestia była oszołomiona, z gardzieli wyrwał się zwierzęcy warkot. Myśli Michaela umilkły, te Fenrira też, bestia nie patrzyła ani pod nogi ani na gwiazdy tylko prosto przed siebie, liczył się tylko instynkt. Postąpił krok do przodu i ugiął łapy, tak jakby chciał rzucić się w las...
...ale wtedy usłyszał tego drugiego.
Odwrócił ku niemu łeb, jakby chciał go z a b i ć - konkurencja...
...ale przypomniał sobie, kto to.
Ach, on.
Castor.
Obnażył kły i zawarczał, mierząc czarną bestię spojrzeniem żółtych ślepi.
-Zostań. - warknął biały wilk, ale ten czarny szarpał się w łańcuchach. Jak kula wściekłości, kula agresji, Castor jest nieprzytomny... godzinę temu walczył o siebie, teraz już nie... - uświadomił sobie Michael, ale nie do końca wiedział co robić, jak przemówić potworowi do rozsądku.
Fenrir wiedział.
I n s t y n k t wiedział.
Ciężko opadł na przednie łapy i zaryczał, na całe gardło, prosto w pysk Castora. Potem podniósł łeb i zawył, znów wznosząc się na łapach - i machając pazurami ostrzegawczo. Tylko czegoś spróbuj, a dostaniesz po łbie. Zawinął ogonem i odsunął się, ale potem - doskoczył do drzewa, za plecamiCastora czarnego wilkołaka - i z całej siły smagnął pień pazurami.*
-Znaj moją siłę. Nic nie próbuj. - warknął, zaznaczając swoją dominację, s w ó j teren.
Swój teren.
Łańcuchy go nie wiązały, a choć jego ludzka cząstka czuła współczucie na widok męczarni Castora/t a m t e g o, to wilk był wreszcie wolny.
Wreszcie.
Pierwszy raz odkąd pamiętał.
Zachłysnął się tym, strzepnął ogonem śnieg z pnia drzewa i pognał w las.
W o l n o ś ć.
Nie, Castor, ludzie, odpowiedzialność...
G ł ó d.
Nie...
Spokojnie, nawet nie czuć nigdzie ludzi...
Las pachniał mrozem i śniegiem, ale nie jedzeniem.
Przez moment Michael poczuł się prawie tak, jak w Norwegii.
Tak, jak wtedy, gdy jeszcze potrafił być szczęśliwy.
Puścił się biegiem, zostawiając za sobą nieszczęście i gwiazdy i Castora i żal i wojnę i jakąś część człowieczeństwa - aż wyhamował gwałtownie, wzniecając w powietrzu chmurę śniegu i przypominając sobie o pozostawionym przy samotnym drzewie szczenięciu, przyjacielu.
Wrócił. Nie wiedział, ile czasu minęło, jak długo biegł ani jak długo musiał walczyć o siebie. Castor też nie będzie wiedzieć, w wilczej formie czas płynie inaczej.
Ale wrócił. Wygrał. Liczyło się to, że wygrał.
-Jestem. - szczeknął, układając się na boku w stosownej odległości od wyczerpanego albo wściekłego (albo jedno i drugie) czarnego wilkołaka. Sam był w kolorze śniegu, w którym teraz wygodnie się umościł, od niechcenia machając ogonem i wbijając w powietrzę chmurę pyłu - ta poleciała w stronę d r u g i e g o.
-Jestem. Pilnuję cię. Pilnuję nas. - dodał Michael, trochę senniej. Bieg nie był wyczerpujący, ale próba kontroli własnego umysłu - ogromnie.
Poczekali tak do rana - Tonks w stanie lekkiego oszołomienia, dzieląc własną głowę z wilkiem, okupując nie do końca swoje ciało. Ciało, które było inne, silne, może nawet lepsze - szczególnie teraz, gdy wreszcie nie krępowały go łańcuchy. Trochę turlał się w śniegu, trochę pobiegał wkoło Castora, na próbę pchnął kilka mniejszych drzewek - jedno nawet złamał.
Aż słońce zaczęło wschodzić, a on... po raz pierwszy od bardzo dawna... wcale nie odczuł ulgi.
Może mógłby spędzić jeszcze kilka chwil w wilczym ciele. Myśląc o śniegu, a nie o wojennej rzeczywistości i własnym liście gończym i złamanym sercu i tym, jak poczuje się Castor gdy zrozumie, co się dzisiaj stało.
Ale słońce i księżyc były nieubłagane. Zawył z bólu, a potem - skamląc cicho - w pokorze przebył kolejną przemianę.
Tak bardzo zimno.
Wstał powoli, choć ledwo trzymał się na nogach. Jakaś jego część zatęskniła za poprzednim ciałem, poprzednią siłą, poprzednią beztroską. Skronie nadal pulsowały, wciąż słyszał w głowie Fenrira.
Pokusę, by zostawić wszystko za sobą, by tak beztrosko było już zawsze. Wziął głęboki oddech, zimne powietrze otrzeźwiło. Podniósł wzrok.
Castor bezradnie wisiał na łańcuchach.
Pośpiesznie podniósł swój płaszcz i jego sweter, a na własne ramiona narzucił swój golf.
-Castor. - szepnął, rozwiązując łańcuchy i pozwalając młodzieńcowi osunąć się na własne ramiona. Otulił go swetrem i
mógłby to tak zostawić
mogliby nigdy o tym nigdy nie rozmawiać
mogliby po prostu żyć, beztrosko i bez poczucia winy...
Nie moglibyśmy.
-Posłuchaj mnie. - lekko podniósł jego podbródek, chcąc skrzyżować z Castorem spojrzenia i przekonać się, czy ten go rozumie. -Przemieniłeś się dzisiaj ze strachu, pod wpływem emocji. Wiem, jak to jest. - w głosie zadźwięczała gorycz, poczucie winy. -I nie możesz... nie możemy sobie na to pozwolić. Nie możesz już nigdy się tak czuć. Rzucisz na siebie Paxo, w razie potrzeby. Mnie też nauczysz. - kalkulował, rozgorączkowanym głosem, ale na chłodno. -A twoi koledzy w Tower, ten pobór, ta Anglia... nie możesz bać się o to wszystko do tego stopnia, bo pożresz każdego na swojej drodze. Nie uratujemy każdego. Masz tylko siebie, mamy tylko siebie - i to sobą musimy się zająć najpierw. - wypalił, choć to chyba nie do Castora kierował te słowa, a do siebie. Gdzieś w tyle czaszki rezonowały dawne pouczenia Ronji.
-Wracajmy na śniadanie. - odchrząknął, sięgając po spodnie i pomagając Castorowi się ubrać. -Dasz radę się teleportować? - wsadzi go na miotłę, jeśli będzie potrzeba - ale wolałby nie.
przedział 50-119 - częściowo panuję nad sobą podczas przemiany
*sprawność 98
...wcale nie była jego ostatnią. Pozwolił sobie na krzyk pełen bólu, wiedząc, że sił na razie starczy mu tylko na jedno z dwóch - kontrolę ciała lub umysłu. Zmusił się więc do poddania się bólowi, do czucia, do świadomego przeżycia przemiany. Jeszcze kilka miesięcy temu instynktownie uciekał od cierpienia, pozwalając bestii przejąć kontrolę, ale teraz walczył o każdą sekundę przytomności. Nie mógł zemdleć, nie mógł uciec, musiał.... musiał chociaż wiedzieć, co się dzieje.
Chciał wiedzieć co się dzieje.
Miał pod opieką Castora i nie był przywiązany.
Żołądek podjechał mu do gardła, ale pierwsza fala mdłości ustąpiła równie szybko, jak się pojawiła - w bólu i trzasku łamanych kości. Uścisk w gardle w końcu zelżał i wszystko stało się jakby w i ę k s z e.
Głód - odczuwany od dawna, niepostrzeżenie zlewający się z ludzką codziennością i pustawą spiżarnią i brakami mięsa - spotęgował się do tego stopnia, że oszałamiał. I przez moment bestia była oszołomiona, z gardzieli wyrwał się zwierzęcy warkot. Myśli Michaela umilkły, te Fenrira też, bestia nie patrzyła ani pod nogi ani na gwiazdy tylko prosto przed siebie, liczył się tylko instynkt. Postąpił krok do przodu i ugiął łapy, tak jakby chciał rzucić się w las...
...ale wtedy usłyszał tego drugiego.
Odwrócił ku niemu łeb, jakby chciał go z a b i ć - konkurencja...
...ale przypomniał sobie, kto to.
Ach, on.
Castor.
Obnażył kły i zawarczał, mierząc czarną bestię spojrzeniem żółtych ślepi.
-Zostań. - warknął biały wilk, ale ten czarny szarpał się w łańcuchach. Jak kula wściekłości, kula agresji, Castor jest nieprzytomny... godzinę temu walczył o siebie, teraz już nie... - uświadomił sobie Michael, ale nie do końca wiedział co robić, jak przemówić potworowi do rozsądku.
Fenrir wiedział.
I n s t y n k t wiedział.
Ciężko opadł na przednie łapy i zaryczał, na całe gardło, prosto w pysk Castora. Potem podniósł łeb i zawył, znów wznosząc się na łapach - i machając pazurami ostrzegawczo. Tylko czegoś spróbuj, a dostaniesz po łbie. Zawinął ogonem i odsunął się, ale potem - doskoczył do drzewa, za plecami
-Znaj moją siłę. Nic nie próbuj. - warknął, zaznaczając swoją dominację, s w ó j teren.
Swój teren.
Łańcuchy go nie wiązały, a choć jego ludzka cząstka czuła współczucie na widok męczarni Castora/t a m t e g o, to wilk był wreszcie wolny.
Wreszcie.
Pierwszy raz odkąd pamiętał.
Zachłysnął się tym, strzepnął ogonem śnieg z pnia drzewa i pognał w las.
W o l n o ś ć.
Nie, Castor, ludzie, odpowiedzialność...
G ł ó d.
Nie...
Spokojnie, nawet nie czuć nigdzie ludzi...
Las pachniał mrozem i śniegiem, ale nie jedzeniem.
Przez moment Michael poczuł się prawie tak, jak w Norwegii.
Tak, jak wtedy, gdy jeszcze potrafił być szczęśliwy.
Puścił się biegiem, zostawiając za sobą nieszczęście i gwiazdy i Castora i żal i wojnę i jakąś część człowieczeństwa - aż wyhamował gwałtownie, wzniecając w powietrzu chmurę śniegu i przypominając sobie o pozostawionym przy samotnym drzewie szczenięciu, przyjacielu.
Wrócił. Nie wiedział, ile czasu minęło, jak długo biegł ani jak długo musiał walczyć o siebie. Castor też nie będzie wiedzieć, w wilczej formie czas płynie inaczej.
Ale wrócił. Wygrał. Liczyło się to, że wygrał.
-Jestem. - szczeknął, układając się na boku w stosownej odległości od wyczerpanego albo wściekłego (albo jedno i drugie) czarnego wilkołaka. Sam był w kolorze śniegu, w którym teraz wygodnie się umościł, od niechcenia machając ogonem i wbijając w powietrzę chmurę pyłu - ta poleciała w stronę d r u g i e g o.
-Jestem. Pilnuję cię. Pilnuję nas. - dodał Michael, trochę senniej. Bieg nie był wyczerpujący, ale próba kontroli własnego umysłu - ogromnie.
Poczekali tak do rana - Tonks w stanie lekkiego oszołomienia, dzieląc własną głowę z wilkiem, okupując nie do końca swoje ciało. Ciało, które było inne, silne, może nawet lepsze - szczególnie teraz, gdy wreszcie nie krępowały go łańcuchy. Trochę turlał się w śniegu, trochę pobiegał wkoło Castora, na próbę pchnął kilka mniejszych drzewek - jedno nawet złamał.
Aż słońce zaczęło wschodzić, a on... po raz pierwszy od bardzo dawna... wcale nie odczuł ulgi.
Może mógłby spędzić jeszcze kilka chwil w wilczym ciele. Myśląc o śniegu, a nie o wojennej rzeczywistości i własnym liście gończym i złamanym sercu i tym, jak poczuje się Castor gdy zrozumie, co się dzisiaj stało.
Ale słońce i księżyc były nieubłagane. Zawył z bólu, a potem - skamląc cicho - w pokorze przebył kolejną przemianę.
Tak bardzo zimno.
Wstał powoli, choć ledwo trzymał się na nogach. Jakaś jego część zatęskniła za poprzednim ciałem, poprzednią siłą, poprzednią beztroską. Skronie nadal pulsowały, wciąż słyszał w głowie Fenrira.
Pokusę, by zostawić wszystko za sobą, by tak beztrosko było już zawsze. Wziął głęboki oddech, zimne powietrze otrzeźwiło. Podniósł wzrok.
Castor bezradnie wisiał na łańcuchach.
Pośpiesznie podniósł swój płaszcz i jego sweter, a na własne ramiona narzucił swój golf.
-Castor. - szepnął, rozwiązując łańcuchy i pozwalając młodzieńcowi osunąć się na własne ramiona. Otulił go swetrem i
mógłby to tak zostawić
mogliby nigdy o tym nigdy nie rozmawiać
mogliby po prostu żyć, beztrosko i bez poczucia winy...
Nie moglibyśmy.
-Posłuchaj mnie. - lekko podniósł jego podbródek, chcąc skrzyżować z Castorem spojrzenia i przekonać się, czy ten go rozumie. -Przemieniłeś się dzisiaj ze strachu, pod wpływem emocji. Wiem, jak to jest. - w głosie zadźwięczała gorycz, poczucie winy. -I nie możesz... nie możemy sobie na to pozwolić. Nie możesz już nigdy się tak czuć. Rzucisz na siebie Paxo, w razie potrzeby. Mnie też nauczysz. - kalkulował, rozgorączkowanym głosem, ale na chłodno. -A twoi koledzy w Tower, ten pobór, ta Anglia... nie możesz bać się o to wszystko do tego stopnia, bo pożresz każdego na swojej drodze. Nie uratujemy każdego. Masz tylko siebie, mamy tylko siebie - i to sobą musimy się zająć najpierw. - wypalił, choć to chyba nie do Castora kierował te słowa, a do siebie. Gdzieś w tyle czaszki rezonowały dawne pouczenia Ronji.
-Wracajmy na śniadanie. - odchrząknął, sięgając po spodnie i pomagając Castorowi się ubrać. -Dasz radę się teleportować? - wsadzi go na miotłę, jeśli będzie potrzeba - ale wolałby nie.
przedział 50-119 - częściowo panuję nad sobą podczas przemiany
*sprawność 98
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 12.10.21 21:03, w całości zmieniany 1 raz
Pierwszy szczęk kości był chyba najstraszniejszy. Najgłośniej odbijał się od jasnych ścian czaszki, w umyśle, który dopiero zaczynał tracić kontrolę. Castor czasami o tym myślał, gdy bezsenne noce nie pozwalały na nic innego niż roztrząsanie najstraszniejszych ze scenariuszy. I wydawało mu się wtedy, że to właśnie te pierwsze pęknięcie otwierało spiralę, po której staczał się zawsze z tą samą niezgodą, ale ze zmieniającym się zaakceptowaniem swego losu.
Jeszcze przed godziną walczył ze sobą, walczył z instynktem, który chwycił go w swe szczęki za prędko, złapał nieprzygotowanego. Teraz — mógł wyłącznie wyć.
Wyć i odnaleźć przynajmniej delikatne ukojenie w gorącu. W palącym gorącu rwanych mięśni, które swą intensywnością wyciszały przeraźliwy chłód, który — Castor był tego pewien gdzieś na poziomie ostatnich trzeźwych założeń — pokrył mu kończyny alarmującą purpurą. Ale nawet ona musiała ustąpić.
Zniknęły miodowe loki, zniknęła bladość chorowitej skóry, szarobłękit spojrzenia. Bestia powróciła, silniejsza, głodniejsza, spychając zmęczonego Castora gdzieś daleko i jedyną szczęśliwą okolicznością było to, że Michael zdążył go przywiązać.
Nawet jeżeli musiał spojrzeć w oczy swym własnym demonom. Kiedy ostatni raz był prawdziwie wolny? Czarna bestia dobrze znała to uczucie. I dlatego szarpnęła się w łańcuchach; raz, drugi, trzeci. Widział przecież drugiego wilka, o futrze kontrastującym z jego własnym, prawie wtapiającym się w biel śniegu. Ciemny wilkołak zawył więc ostrzegawczo.
Gdyby był to ktokolwiek inny, gdyby Michael nie dzielił jaźni z bestią, pewnie ta, która korzystała z ciała Castora, padłaby martwa. Przegryzienie gardła to najprostsza forma.
Czarna sierść uniosła się zatem, tak samo jak wargi, gdy zmarszczył nos. Obnażył białe kły, gdy drugi wilkołak zbliżył się do niego, ba, warknął ostrzegawczo, choć bali się chyba oboje wilk i chłopiec. Kłapnął wreszcie zębiskami, w odpowiedzi na ostrzegawcze ryknięcie. Nie pozwoli sobie przecież na takie narzucanie przywództwa. Gdyby tylko był wolny...
Szarpnął po raz kolejny.
Las niósł wycie — gardłowe, niskie — czarny wilk nie miał przecież nic do stracenia.
Nawet z pazurami tego drugiego zostawiającego ślady na pniu tuż za nim.
A potem zrobiło się cicho. Bestii nie było czuć, a on wciąż był zły. Wściekły. Nozdrza rozszerzały się w łapczywych oddechach, a on miał tylko jedną woń, którą chciał dziś poczuć. Krew. Czekał na nią z furią kotłującą się w gęstym futrze, błyszczącej w srebrnych tęczówkach oczu, wypatrującej właściwie c z e g o k o l w i e k, co mógłby pochwycić w swe zębiska. Był przecież przede wszystkim głodny, dopiero potem zmęczony. Nieznośny człowiek nie pozwolił mu się najeść, strach śmierdział tak bardzo, że niszczył apetyt. I wtedy słuchał się przecież moralności ludzkiej, choć nie do końca musiał, ale człowiek walczył na tyle dzielnie, że pozwolił mu na zachowanie, choć części decyzyjności. Teraz człowiek był słaby, a instynkt silny.
Chciał jeść.
Lecz zamiast zgubionej sarniny, zamiast nawet przekąski z zająca, powrócił biały wilk. Czarna sierść najeżyła się raz jeszcze, zawył ponownie, rozeźlony do granic możliwości nonszalancją wolnego wilkołaka. Wydawało mu się nawet, że gdyby odpowiednio napiął mięśnie, chyba udałoby mu się napiąć ogniwa łańcucha do tego stopnia, że wreszcie by pękły. A wtedy... Nikt nie uratowałby świata przed jego furią. Był wykończony, to prawda. Ale przede wszystkim był zły. I nie chciał odpowiadać na te bzdury o pilnowaniu. To coś, co mogło powstać wyłącznie przy udziale człowieka. Ale ta noc nie należała do ludzi. Należała do wilków, do ich wycia.
Długa, choć nieco krótsza od tej grudniowej.
I ona musiała kiedyś się skończyć.
To był najgorszy powrót do rzeczywistości, jaki przeżył. Wydawało mu się, że naprawdę umiera. Siły odchodziły z niego zdecydowanie zbyt prędko, zrobiło się dziwnie wilgotno (to pot obklejał jego ciało, pomagając zimnym dreszczom w kolejnych spazmach). Nie miał nawet siły płakać, ledwo zmuszał się do oddychania, choć gardło miał zdarte niemal do krwi. Tej samej, której tak pragnął posmakować, gdy był silną bestią. Cóż za ironia, że smakował jej zawsze wtedy, gdy był najsłabszy.
Zawsze swoją.
Nigdy cudzą.
Nie obraziłby się, gdyby zawisł na tych łańcuchach na zawsze. Gdyby zamarzł, albo może zginął rozfragmentowany we wnętrznościach jakiejś dzikiej zwierzyny. A jednak Michael ściągnął go z łańcuchów, jak z a w s z e, otulił czymś ciepłym, ale Castor nie otwierał oczu, póki absolutnie nie musiał. Nie chciał powracać do świata; do zimnego (choć jasnego), do rzeczywistości, w której na każdym kroku czyhała na niego śmierć. Nie jego, to kogoś innego. Ale za wszystkie był odpowiedzialny, chociaż w minimalnej cząstce.
Chciał zasnąć.
Ani on nie należał do tego porządku, ani świat nie witał go z otwartymi ramionami.
Tylko Michael był jakoś dojmująco uparty, a Castor nie potrafił mu się przeciwstawić. Chyba nigdy nie umiał, tak naprawdę.
Kolejny spazm przeszedł przez jego ciało, gdy poczuł dłonie na własnym podbródku. Podbródku, który uniósł się zbyt szybko, bo Castor nie stawiał oporu. Znacznie więcej czasu minęło, nim uchylił powieki, nim zwodniałe i przekrwione spojrzenie utkwił w jego twarzy. Właściwie sądząc po minie i stanie, w którym znajdował się Sprout, nie można było być pewnym, czy cokolwiek do niego docierało.
Mrugał rzadko i powoli, szczękę miał zaciśniętą — z zimna, a może niemej złości i własnej niemocy, która raz jeszcze zakłuła go z bok zdobny w ślady po kłach, do którego z trudem przyłożył dłoń — łagodne rysy twarzy wyostrzyły się, jak zwykły to robić w podobnych sytuacjach. Jak zrobiły to na samym początku dnia, gdy ze złości niemalże nie wrzucił listu z ministerstwa do kominka.
To wszystko tragicznie nie tak.
— Okulary i różdżka... — tak brzmiały pierwsze słowa, które powiedział po pełni. Obiecał Justine, że różdżkę będzie mieć zawsze przy sobie, że nie da się zaskoczyć. Teraz było bezpiecznie, ale co stanie się za chwilę? Może wyglądał jak umęczony anioł z katedry w Lancaster, ale potrzebował przecież choć odrobinę kontroli. Słowa o śniadaniu zignorował specjalnie; jedzenie nieszczególnie go interesowało, nie była to rzecz nowa. Ale możliwość odmowy również stanowiła coś gruntującego go w poczuciu władzy nad sobą. Tej samej, którą tracił co dwadzieścia osiem nocy. W przybliżeniu.
— Na miotle — wychrypiał później, z trudem zmuszając wymęczony umysł do odnalezienia odpowiednich słów. Ale Michael musiał czuć, choć częściową ulgę, widząc, że jego przyjaciel jednak dalej kontaktuje. — Wracajmy. Proszę.
| z/t x2
Jeszcze przed godziną walczył ze sobą, walczył z instynktem, który chwycił go w swe szczęki za prędko, złapał nieprzygotowanego. Teraz — mógł wyłącznie wyć.
Wyć i odnaleźć przynajmniej delikatne ukojenie w gorącu. W palącym gorącu rwanych mięśni, które swą intensywnością wyciszały przeraźliwy chłód, który — Castor był tego pewien gdzieś na poziomie ostatnich trzeźwych założeń — pokrył mu kończyny alarmującą purpurą. Ale nawet ona musiała ustąpić.
Zniknęły miodowe loki, zniknęła bladość chorowitej skóry, szarobłękit spojrzenia. Bestia powróciła, silniejsza, głodniejsza, spychając zmęczonego Castora gdzieś daleko i jedyną szczęśliwą okolicznością było to, że Michael zdążył go przywiązać.
Nawet jeżeli musiał spojrzeć w oczy swym własnym demonom. Kiedy ostatni raz był prawdziwie wolny? Czarna bestia dobrze znała to uczucie. I dlatego szarpnęła się w łańcuchach; raz, drugi, trzeci. Widział przecież drugiego wilka, o futrze kontrastującym z jego własnym, prawie wtapiającym się w biel śniegu. Ciemny wilkołak zawył więc ostrzegawczo.
Gdyby był to ktokolwiek inny, gdyby Michael nie dzielił jaźni z bestią, pewnie ta, która korzystała z ciała Castora, padłaby martwa. Przegryzienie gardła to najprostsza forma.
Czarna sierść uniosła się zatem, tak samo jak wargi, gdy zmarszczył nos. Obnażył białe kły, gdy drugi wilkołak zbliżył się do niego, ba, warknął ostrzegawczo, choć bali się chyba oboje wilk i chłopiec. Kłapnął wreszcie zębiskami, w odpowiedzi na ostrzegawcze ryknięcie. Nie pozwoli sobie przecież na takie narzucanie przywództwa. Gdyby tylko był wolny...
Szarpnął po raz kolejny.
Las niósł wycie — gardłowe, niskie — czarny wilk nie miał przecież nic do stracenia.
Nawet z pazurami tego drugiego zostawiającego ślady na pniu tuż za nim.
A potem zrobiło się cicho. Bestii nie było czuć, a on wciąż był zły. Wściekły. Nozdrza rozszerzały się w łapczywych oddechach, a on miał tylko jedną woń, którą chciał dziś poczuć. Krew. Czekał na nią z furią kotłującą się w gęstym futrze, błyszczącej w srebrnych tęczówkach oczu, wypatrującej właściwie c z e g o k o l w i e k, co mógłby pochwycić w swe zębiska. Był przecież przede wszystkim głodny, dopiero potem zmęczony. Nieznośny człowiek nie pozwolił mu się najeść, strach śmierdział tak bardzo, że niszczył apetyt. I wtedy słuchał się przecież moralności ludzkiej, choć nie do końca musiał, ale człowiek walczył na tyle dzielnie, że pozwolił mu na zachowanie, choć części decyzyjności. Teraz człowiek był słaby, a instynkt silny.
Chciał jeść.
Lecz zamiast zgubionej sarniny, zamiast nawet przekąski z zająca, powrócił biały wilk. Czarna sierść najeżyła się raz jeszcze, zawył ponownie, rozeźlony do granic możliwości nonszalancją wolnego wilkołaka. Wydawało mu się nawet, że gdyby odpowiednio napiął mięśnie, chyba udałoby mu się napiąć ogniwa łańcucha do tego stopnia, że wreszcie by pękły. A wtedy... Nikt nie uratowałby świata przed jego furią. Był wykończony, to prawda. Ale przede wszystkim był zły. I nie chciał odpowiadać na te bzdury o pilnowaniu. To coś, co mogło powstać wyłącznie przy udziale człowieka. Ale ta noc nie należała do ludzi. Należała do wilków, do ich wycia.
Długa, choć nieco krótsza od tej grudniowej.
I ona musiała kiedyś się skończyć.
To był najgorszy powrót do rzeczywistości, jaki przeżył. Wydawało mu się, że naprawdę umiera. Siły odchodziły z niego zdecydowanie zbyt prędko, zrobiło się dziwnie wilgotno (to pot obklejał jego ciało, pomagając zimnym dreszczom w kolejnych spazmach). Nie miał nawet siły płakać, ledwo zmuszał się do oddychania, choć gardło miał zdarte niemal do krwi. Tej samej, której tak pragnął posmakować, gdy był silną bestią. Cóż za ironia, że smakował jej zawsze wtedy, gdy był najsłabszy.
Zawsze swoją.
Nigdy cudzą.
Nie obraziłby się, gdyby zawisł na tych łańcuchach na zawsze. Gdyby zamarzł, albo może zginął rozfragmentowany we wnętrznościach jakiejś dzikiej zwierzyny. A jednak Michael ściągnął go z łańcuchów, jak z a w s z e, otulił czymś ciepłym, ale Castor nie otwierał oczu, póki absolutnie nie musiał. Nie chciał powracać do świata; do zimnego (choć jasnego), do rzeczywistości, w której na każdym kroku czyhała na niego śmierć. Nie jego, to kogoś innego. Ale za wszystkie był odpowiedzialny, chociaż w minimalnej cząstce.
Chciał zasnąć.
Ani on nie należał do tego porządku, ani świat nie witał go z otwartymi ramionami.
Tylko Michael był jakoś dojmująco uparty, a Castor nie potrafił mu się przeciwstawić. Chyba nigdy nie umiał, tak naprawdę.
Kolejny spazm przeszedł przez jego ciało, gdy poczuł dłonie na własnym podbródku. Podbródku, który uniósł się zbyt szybko, bo Castor nie stawiał oporu. Znacznie więcej czasu minęło, nim uchylił powieki, nim zwodniałe i przekrwione spojrzenie utkwił w jego twarzy. Właściwie sądząc po minie i stanie, w którym znajdował się Sprout, nie można było być pewnym, czy cokolwiek do niego docierało.
Mrugał rzadko i powoli, szczękę miał zaciśniętą — z zimna, a może niemej złości i własnej niemocy, która raz jeszcze zakłuła go z bok zdobny w ślady po kłach, do którego z trudem przyłożył dłoń — łagodne rysy twarzy wyostrzyły się, jak zwykły to robić w podobnych sytuacjach. Jak zrobiły to na samym początku dnia, gdy ze złości niemalże nie wrzucił listu z ministerstwa do kominka.
To wszystko tragicznie nie tak.
— Okulary i różdżka... — tak brzmiały pierwsze słowa, które powiedział po pełni. Obiecał Justine, że różdżkę będzie mieć zawsze przy sobie, że nie da się zaskoczyć. Teraz było bezpiecznie, ale co stanie się za chwilę? Może wyglądał jak umęczony anioł z katedry w Lancaster, ale potrzebował przecież choć odrobinę kontroli. Słowa o śniadaniu zignorował specjalnie; jedzenie nieszczególnie go interesowało, nie była to rzecz nowa. Ale możliwość odmowy również stanowiła coś gruntującego go w poczuciu władzy nad sobą. Tej samej, którą tracił co dwadzieścia osiem nocy. W przybliżeniu.
— Na miotle — wychrypiał później, z trudem zmuszając wymęczony umysł do odnalezienia odpowiednich słów. Ale Michael musiał czuć, choć częściową ulgę, widząc, że jego przyjaciel jednak dalej kontaktuje. — Wracajmy. Proszę.
| z/t x2
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
|03.05.1958, noc
-Marudku, weź te próbki - z tymi słowami Rigel wręczył skrzatowi drewnianą skrzynkę, opieczętowaną znakiem Departamentu Tajemnic. - I zostaw w Ministerstwie przed drzwiami wejściowymi na poziomie dziewiątym. Tam będą wiedzieli, co z tym zrobić.
Skrzat posłusznie kiwnął głową, chwytając w kościste palce skrzynkę, w sposób, jakby od tego zależało całe jego życie.
-Dziękuję. - mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Powiadom, proszę, pana ojca i panią matkę, że do domu wrócę za parę dni. Muszę jeszcze uporać się z drugim etapem badań.
Skrzat mocniej przytulił do siebie opieczętowaną skrzynkę, wybijając wielkie szare oczy w swojego pana. Widać było, że bije się z myślami, waha się. Jednak ostatecznie energicznie skłonił się w pas.
-Dobrze, Lordzie Black. - i z cichym pyknięciem rozpłynął się w powietrzu, a Rigel powoli wypuścił powietrze przez nos, czując, jak schodzi z niego napięcie. Czarodziej był pewien, że sługa wyczuł fałsz w jego głosie… na szczęście był na tyle lojalny, żeby nie drążyć bardziej tego tematu.
Słońce, nareszcie widoczne po wielu deszczowych dniach, powoli chowało się za horyzontem, okraszając złotem korony starych drzew, tworzące szczelną kopułę lasu. Niektórym promieniom udawało się jednak przedrzeć przez plątaninę gałęzi, dzięki czemu las, oświetlony w ten sposób, nabierał iście bajkowego charakteru. Trudno było uwierzyć, że jeszcze kilka miesięcy temu, o tej samej porze królowała noc. Cóż. Lato zbliżało się wielkimi krokami.
Rigel rozsiadł się wygodnie na poduszce i płynnym ruchem różdżki wzniecił ogień w przygotowanym wcześniej stożku drewienek. Był bardzo zadowolony z miejsca, które udało mu się znaleźć, by rozbić obóz - małe wzgórze, z którego rozpościerał się ładny widok na jezioro zarośnięte szuwarami, poruszającymi się leniwie w takt wiejącego wiatru. Tafla wody błyszczała niczym najdroższa tkanina, a las spokojnie szumiał, dopełniając tym samym idylliczną kompozycję. Przyroda powoli szykował się na nadchodzącą noc. Spokojnie. Powoli. Zgodnie z pradawnym rytmem wszechrzeczy.
Spokój ten udzielał się też Rigelowi, który wpatrywał się w wodę, powoli paląc zwietrzałego papierosa. Przez te ostatnie tygodnie czuł niewyobrażalne zmęczenie. Każdy dzień przypominał przedzieranie się przez kolejne kręgi piekielne, które, na dodatek, musiał przechodzić z uśmiechem na ustach, by nikt się nie domyślił, jak bardzo cierpi. Przecież wszyscy świętowali zwycięstwo! Smutek więc mógł być odebrany w bardzo zły sposób oraz zrodzić pytania, na które Black nie chciał odpowiadać. Parę miesięcy temu, kiedy razem z przyjaciółkami prowadził rozważania o oczekiwaniach społeczeństwa, zdał sobie sprawę, że nigdy nie osiągnie ideału. Ale mimo to, musiał za wszelką cenę utrzymywać narzucony wizerunek. Dla dobra rodziny.
Oczywiście, mężczyzna rozważał możliwość, że w końcu wyjdzie poza narzucone schematy lub nagnie je dokładnie w taki sposób, jak robiły to Primrose i Evandra, lecz za każdym razem mierzył się ze ścianą, zbudowana z jego własnych obaw. Taka śmiałość mogła skutkować przecież odrzuceniem, którego Rigel bał się najbardziej na świecie.
I tym samym lord Black stał się zakładnikiem własnego strachu.
Od pierwszych dni kwietnia czuł to mocniej niż kiedykolwiek. Strach i smutek chwytały go za gardło, dusiły, nie pozwalały się ruszyć, jak choroba, która już za parę lat przykuje go do łóżka. Tylko ucieczka w narkotyki i alkohol pomagała wyrwać się na chwilę z tego więzienia, poczuć lekkość i wolność… Niestety, nie trwało to wiecznie. I kiedy organizm opuszczały ostatnie cząsteczki tych przynoszących upragnioną ulgę substancji, otaczająca rzeczywistość stawała się coraz cięższa i niemożliwa do udźwignięcia. Na dodatek powracały również wspomnienia tego, czego dopuścił się, kiedy był pod wpływem. Wstyd, złość, jak i samotność - przerażające uczucie pustki, które wyżerało, niczym kwas, duszę Rigela od środka - ta mieszanka emocji z każdym wschodem słońca było coraz bardziej nie do zniesienia.
Ktoś kiedyś powiedział, że czas leczy rany.
Ten ktoś był idiotą.
I w końcu nadszedł dzień, kiedy Lord Rigel Black postanowił z tym wszystkim skończyć. Skończyć z bólem, z pustką, z ciągłym strachem i ucieczką.
Skończyć z cierpieniem raz na zawsze.
I decyzja ta w końcu przyniosła upragniony spokój.
“Najdroższa przyjaciółko, mam nadzieję…”
Nie.
“Przepraszam, że…”
Nie, to nie miało sensu.
Zmięty w kulkę pergamin trafił do ognia. Rigel przecież miał wszystko ustawić tak, jakby to był zwykły wypadek, żeby nikt nie zadawał zbędnych pytań. Żeby nikt nie zmuszał jego rodziny, by musiała przeżywać wstydu, że ich syn… nie dał rady, a przyjaciółki do końca życia mierzyły się z poczuciem winy, że nie były w stanie pomóc. Bo przecież… nie mogły. Ale tak bardzo chciał im coś powiedzieć, dać ten ostatni znak… uspokoić.
Black westchnął ciężko.
-Nie. List tylko wszystko pogorszy. - pokręcił głową, po czym odłożył czyste pergaminy wraz z ołówkiem do namiotu, w którym to spędzał wcześniejsze noce. Po chwili wrócił do ogniska, trzymając w dłoniach paczkę listów, przewiązanych jedwabnym sznurkiem. Obiecał je kiedyś spalić, lecz wtedy nie był w stanie tego zrobić. Za bardzo tęsknił, a wpatrywanie się w proste litery, tak różne od kaligraficznego pisma członków socjety, rozbudzały jego wyobraźnie, malującą w myślach silne dłonie, takie znajome, kreślące na pergaminie kolejne znaki.
Black powoli rozwiązał sznurek, który oplatał ułożone kawałki pergaminu z zaszyfrowanym tekstem, i z pewnym wahaniem sięgnął po pierwszy, żeby nakarmić nim ognisko. Cóż, tam, gdzie ma zamiar się udać, nie będzie już tego potrzebować. Ochroni rodzinę, która mogłaby natknąć się na listy przypadkiem oraz spełni w końcu obietnicę, którą dał swojemu kochankowi.
Kiedy żarłoczne płomienie rzuciły się na pergamin, stając się większe i gorętsze, Rigel wrzucił też resztę listów. Wpatrywał się w to zjawisko - zmiany emocji w popiół - jak zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać wzroku. Czuł przy tym już tylko spokój, lekkość, jakby odzyskiwał kontrolę nad swoim życiem, oraz pewną ekscytację. Przecież już za chwile nastąpi koniec bólu, koniec cierpienia, a zacznie się najciekawsza podróż jego istnienia. I gdzieś tam, za granicami czasu, przestrzeni, życia i śmierci w końcu odnajdzie swoją utracona część duszy - swoją lepszą połowę. I już nikt i nic ich nie rozdzieli.
W blasku tańczących płomieni szklana strzykawka z drogocenną zawartością mieniła się niczym diament. I nawet nie bolało, kiedy Rigel wbijał ja w posiniaczone od wcześniejszych zastrzyków przedramię. Gorąco płomieni ogniska zmieszało się z gorącem, jaki przyniósł ze sobą smoczy pazur. Było przyjemnie. Tak błogo.
Czarodziej sięgnął jeszcze po wypitą w połowie butelkę Ognistej, by pociągnąć solidny łyk. Jej zapach przywoływał te cudowne wspomnienia pierwszego prawdziwego spotkania w noc z drugiego na trzeciego dnia października na klifach hrabstwa Kent. Żeby wspomnienie było pełne, brakowało jedynie zapachu słonej morskiej bryzy, ale ją Rigel mógł spokojnie sobie wyobrazić.
Dzięki widłom oraz whisky niepokój kompletnie opuścił ciało młodego lorda, który jeszcze niedawno gdzieś w głębi duszy pragnął odejść bez zbędnego bólu, a miał pewne obawy, że coś może pójść nie tak. Na szczęście, teraz pozostały jedynie - euforia i otulające go ciepło.
Już czas.
Powoli podszedł do tafli niedużego, zarośnięte sitowiem stawu, w którym odbijał się wielki jaśniejący księżyc oraz skrawki gwiaździstego nieba, wyglądające spomiędzy pędzących szarych chmur. W blasku pełni niektóre z nich zyskiwały srebrną poświatę, przypominając tym samym duchy, obserwujące z odległości wszystko to, co za chwile miało się wydarzyć w tym miejscu.
Spokojną, lekko falującą taflę jeziora wzburzyła rzucona strzykawka.
Dla nich to będzie tylko wypadek. Tylko wypadek.
Rigel owinął szyję gryzącym gryfońskim szalikiem, którego, również jak i listów, dotychczas się nie pozbył, czując resztki znajomego zapachu. A może to tylko jego wyobraźnia?
Nie ważne.
Jeszcze chwila.
-Już za chwile będziemy razem, Michaelu. - wyszeptał lord Black, po czym powoli, krok za krokiem, zaczął zanurzać się w mętnych wodach jeziora.
|przy sobie mam różdżkę, miotłę, 2 gramy tytoniu niskiej jakości, ognistą whisky, Widłydla MG: mam też eliksir ochrony i maść z wodnej gwiazdy
-Marudku, weź te próbki - z tymi słowami Rigel wręczył skrzatowi drewnianą skrzynkę, opieczętowaną znakiem Departamentu Tajemnic. - I zostaw w Ministerstwie przed drzwiami wejściowymi na poziomie dziewiątym. Tam będą wiedzieli, co z tym zrobić.
Skrzat posłusznie kiwnął głową, chwytając w kościste palce skrzynkę, w sposób, jakby od tego zależało całe jego życie.
-Dziękuję. - mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Powiadom, proszę, pana ojca i panią matkę, że do domu wrócę za parę dni. Muszę jeszcze uporać się z drugim etapem badań.
Skrzat mocniej przytulił do siebie opieczętowaną skrzynkę, wybijając wielkie szare oczy w swojego pana. Widać było, że bije się z myślami, waha się. Jednak ostatecznie energicznie skłonił się w pas.
-Dobrze, Lordzie Black. - i z cichym pyknięciem rozpłynął się w powietrzu, a Rigel powoli wypuścił powietrze przez nos, czując, jak schodzi z niego napięcie. Czarodziej był pewien, że sługa wyczuł fałsz w jego głosie… na szczęście był na tyle lojalny, żeby nie drążyć bardziej tego tematu.
Słońce, nareszcie widoczne po wielu deszczowych dniach, powoli chowało się za horyzontem, okraszając złotem korony starych drzew, tworzące szczelną kopułę lasu. Niektórym promieniom udawało się jednak przedrzeć przez plątaninę gałęzi, dzięki czemu las, oświetlony w ten sposób, nabierał iście bajkowego charakteru. Trudno było uwierzyć, że jeszcze kilka miesięcy temu, o tej samej porze królowała noc. Cóż. Lato zbliżało się wielkimi krokami.
Rigel rozsiadł się wygodnie na poduszce i płynnym ruchem różdżki wzniecił ogień w przygotowanym wcześniej stożku drewienek. Był bardzo zadowolony z miejsca, które udało mu się znaleźć, by rozbić obóz - małe wzgórze, z którego rozpościerał się ładny widok na jezioro zarośnięte szuwarami, poruszającymi się leniwie w takt wiejącego wiatru. Tafla wody błyszczała niczym najdroższa tkanina, a las spokojnie szumiał, dopełniając tym samym idylliczną kompozycję. Przyroda powoli szykował się na nadchodzącą noc. Spokojnie. Powoli. Zgodnie z pradawnym rytmem wszechrzeczy.
Spokój ten udzielał się też Rigelowi, który wpatrywał się w wodę, powoli paląc zwietrzałego papierosa. Przez te ostatnie tygodnie czuł niewyobrażalne zmęczenie. Każdy dzień przypominał przedzieranie się przez kolejne kręgi piekielne, które, na dodatek, musiał przechodzić z uśmiechem na ustach, by nikt się nie domyślił, jak bardzo cierpi. Przecież wszyscy świętowali zwycięstwo! Smutek więc mógł być odebrany w bardzo zły sposób oraz zrodzić pytania, na które Black nie chciał odpowiadać. Parę miesięcy temu, kiedy razem z przyjaciółkami prowadził rozważania o oczekiwaniach społeczeństwa, zdał sobie sprawę, że nigdy nie osiągnie ideału. Ale mimo to, musiał za wszelką cenę utrzymywać narzucony wizerunek. Dla dobra rodziny.
Oczywiście, mężczyzna rozważał możliwość, że w końcu wyjdzie poza narzucone schematy lub nagnie je dokładnie w taki sposób, jak robiły to Primrose i Evandra, lecz za każdym razem mierzył się ze ścianą, zbudowana z jego własnych obaw. Taka śmiałość mogła skutkować przecież odrzuceniem, którego Rigel bał się najbardziej na świecie.
I tym samym lord Black stał się zakładnikiem własnego strachu.
Od pierwszych dni kwietnia czuł to mocniej niż kiedykolwiek. Strach i smutek chwytały go za gardło, dusiły, nie pozwalały się ruszyć, jak choroba, która już za parę lat przykuje go do łóżka. Tylko ucieczka w narkotyki i alkohol pomagała wyrwać się na chwilę z tego więzienia, poczuć lekkość i wolność… Niestety, nie trwało to wiecznie. I kiedy organizm opuszczały ostatnie cząsteczki tych przynoszących upragnioną ulgę substancji, otaczająca rzeczywistość stawała się coraz cięższa i niemożliwa do udźwignięcia. Na dodatek powracały również wspomnienia tego, czego dopuścił się, kiedy był pod wpływem. Wstyd, złość, jak i samotność - przerażające uczucie pustki, które wyżerało, niczym kwas, duszę Rigela od środka - ta mieszanka emocji z każdym wschodem słońca było coraz bardziej nie do zniesienia.
Ktoś kiedyś powiedział, że czas leczy rany.
Ten ktoś był idiotą.
I w końcu nadszedł dzień, kiedy Lord Rigel Black postanowił z tym wszystkim skończyć. Skończyć z bólem, z pustką, z ciągłym strachem i ucieczką.
Skończyć z cierpieniem raz na zawsze.
I decyzja ta w końcu przyniosła upragniony spokój.
“Najdroższa przyjaciółko, mam nadzieję…”
Nie.
“Przepraszam, że…”
Nie, to nie miało sensu.
Zmięty w kulkę pergamin trafił do ognia. Rigel przecież miał wszystko ustawić tak, jakby to był zwykły wypadek, żeby nikt nie zadawał zbędnych pytań. Żeby nikt nie zmuszał jego rodziny, by musiała przeżywać wstydu, że ich syn… nie dał rady, a przyjaciółki do końca życia mierzyły się z poczuciem winy, że nie były w stanie pomóc. Bo przecież… nie mogły. Ale tak bardzo chciał im coś powiedzieć, dać ten ostatni znak… uspokoić.
Black westchnął ciężko.
-Nie. List tylko wszystko pogorszy. - pokręcił głową, po czym odłożył czyste pergaminy wraz z ołówkiem do namiotu, w którym to spędzał wcześniejsze noce. Po chwili wrócił do ogniska, trzymając w dłoniach paczkę listów, przewiązanych jedwabnym sznurkiem. Obiecał je kiedyś spalić, lecz wtedy nie był w stanie tego zrobić. Za bardzo tęsknił, a wpatrywanie się w proste litery, tak różne od kaligraficznego pisma członków socjety, rozbudzały jego wyobraźnie, malującą w myślach silne dłonie, takie znajome, kreślące na pergaminie kolejne znaki.
Black powoli rozwiązał sznurek, który oplatał ułożone kawałki pergaminu z zaszyfrowanym tekstem, i z pewnym wahaniem sięgnął po pierwszy, żeby nakarmić nim ognisko. Cóż, tam, gdzie ma zamiar się udać, nie będzie już tego potrzebować. Ochroni rodzinę, która mogłaby natknąć się na listy przypadkiem oraz spełni w końcu obietnicę, którą dał swojemu kochankowi.
Kiedy żarłoczne płomienie rzuciły się na pergamin, stając się większe i gorętsze, Rigel wrzucił też resztę listów. Wpatrywał się w to zjawisko - zmiany emocji w popiół - jak zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać wzroku. Czuł przy tym już tylko spokój, lekkość, jakby odzyskiwał kontrolę nad swoim życiem, oraz pewną ekscytację. Przecież już za chwile nastąpi koniec bólu, koniec cierpienia, a zacznie się najciekawsza podróż jego istnienia. I gdzieś tam, za granicami czasu, przestrzeni, życia i śmierci w końcu odnajdzie swoją utracona część duszy - swoją lepszą połowę. I już nikt i nic ich nie rozdzieli.
W blasku tańczących płomieni szklana strzykawka z drogocenną zawartością mieniła się niczym diament. I nawet nie bolało, kiedy Rigel wbijał ja w posiniaczone od wcześniejszych zastrzyków przedramię. Gorąco płomieni ogniska zmieszało się z gorącem, jaki przyniósł ze sobą smoczy pazur. Było przyjemnie. Tak błogo.
Czarodziej sięgnął jeszcze po wypitą w połowie butelkę Ognistej, by pociągnąć solidny łyk. Jej zapach przywoływał te cudowne wspomnienia pierwszego prawdziwego spotkania w noc z drugiego na trzeciego dnia października na klifach hrabstwa Kent. Żeby wspomnienie było pełne, brakowało jedynie zapachu słonej morskiej bryzy, ale ją Rigel mógł spokojnie sobie wyobrazić.
Dzięki widłom oraz whisky niepokój kompletnie opuścił ciało młodego lorda, który jeszcze niedawno gdzieś w głębi duszy pragnął odejść bez zbędnego bólu, a miał pewne obawy, że coś może pójść nie tak. Na szczęście, teraz pozostały jedynie - euforia i otulające go ciepło.
Już czas.
Powoli podszedł do tafli niedużego, zarośnięte sitowiem stawu, w którym odbijał się wielki jaśniejący księżyc oraz skrawki gwiaździstego nieba, wyglądające spomiędzy pędzących szarych chmur. W blasku pełni niektóre z nich zyskiwały srebrną poświatę, przypominając tym samym duchy, obserwujące z odległości wszystko to, co za chwile miało się wydarzyć w tym miejscu.
Spokojną, lekko falującą taflę jeziora wzburzyła rzucona strzykawka.
Dla nich to będzie tylko wypadek. Tylko wypadek.
Rigel owinął szyję gryzącym gryfońskim szalikiem, którego, również jak i listów, dotychczas się nie pozbył, czując resztki znajomego zapachu. A może to tylko jego wyobraźnia?
Nie ważne.
Jeszcze chwila.
-Już za chwile będziemy razem, Michaelu. - wyszeptał lord Black, po czym powoli, krok za krokiem, zaczął zanurzać się w mętnych wodach jeziora.
|przy sobie mam różdżkę, miotłę, 2 gramy tytoniu niskiej jakości, ognistą whisky, Widły
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Pełnia księżyca była jednym z czynników określających rytm jego życia. Dzieliło się ono na czas przed wzejściem księżyca w pełni i na czas gdy zacznie on ubywać oraz na wszystko pomiędzy. W tym codziennie życie. Polowania, dodatkowe prace w zajeździe w ramach pomocy kuzynce w prowadzeniu rodzinnego interesu czy każdą spędzoną chwilę z córką. Wszystko to było dla niego ważne. To ostatnie wręcz stało znacznie wyżej na liście jego priorytetów. Przez wzgląd na te wszystkie lata, które mu odebrano wraz z możliwością bycia ojcem.
Comiesięczna pełnia księżyca była czasem, kiedy zdaniem wielu przemieniał w żądnego ludzkiej krwi potwora. Był czas, kiedy zgadzał się z tym stwierdzeniem. Ostatecznie zaczął postrzegać samego siebie niczym drapieżnika, zaś samych ludzi jako zwierzyną łowną. To była naturalna kolej rzeczy w naturze. Żaden drapieżnik nie polował na jakąkolwiek zwierzynę dla zabawy. Tego nauczył się od wilków. Dlatego samą pełnię księżyca traktował jako swoistą szansę na zrzucenie maski człowieczeństwa. Podczas pełni księżyca każdy rozsądny czarodziej powinien siedzieć w swoim bezpiecznym i przytulnym domu (jeśli takowy posiada) albo w jakimkolwiek innym miejscu. Byleby nie wpaść w łapy wilkołaka. Na niczego nieświadomych mugoli nie często dało się nic poradzić. Jedynym poważnym problemem było to, że ta przypadłość poważnie osłabiała jego organizm. Miał już swoje lata.
Las, którego przemierzał ostępy, o tej porze roku zgodnie z prognozami pogody spowijała ciężka mgła. Czyniła przemierzaną przez niego knieję zarówno bardziej mroczną i senną. Odpowiadało mu to. Podobnie jak to, że było całkiem ciepło. Zwłaszcza po długiej i bezlitosnej zimie. Każda przemiana w wilkołaka w zimowych miesiącach była jeszcze gorsza pod względem wszechogarniającego zimna. Jak każdy nie lubił marznąć, a w zimie było to nieuniknione. Uznawszy, że znalazł odpowiednie miejsce do przemiany, pozostawił pod jednym z drzew swoją torbę, w której miał swoje ubrania (w chwili obecnej stał bez nich), swoją różdżkę i pierścień oraz wodę i żywność – trochę wędzonego boczku oraz jedną butelkę magicznego laudanum. Powinno wystarczyć na wypadek nieprzewidzianych sytuacji. Przykrył cały swój podręczny dobytek liśćmi i gałęziami. Powinien być bezpieczny.
Widoczna na nocnym niebie okrągła tarcza księżyca dała mu do zrozumienia, że to już czas. Stojąc skąpanym w bladym świetle zaczął drżeć na całym ciele. Równocześnie z jego ust wyrwał się pierwszy i na pewno nie ostatni krzyk bólu. Ostatni przerodził się w gardłowy warkot gdy jego głowa uległa wydłużeniu. Stawała się wilkołaczym pyskiem, którego szczęki były pełne ostrych zębów. Kłapnęły groźnie. Opadł na kolana i wbił palce w ziemię w chwili, gdy jego dłonie i stopy przekształciły się w zakończone pazurami łapy. Całe jego ciało porastało gęste, ciemnobrązowe futro.
Po długiej i bolesnej przemianie trwał przez chwilę w bezruchu po to by zamanifestować swoją obecność wyciem i ruszyć przed siebie poprzez las. Pachnący wilgocią, ziemią i wszelką roślinnością oraz zwierzyną łowną, na którą polował w ludzkiej postaci. Oraz... człowiekiem. Charakterystyczna woń dotarła do jego nozdrzy, zmuszając go do wyruszenia na łowy. Rozwarł szczęki w warkocie, podążając za tym tropem. Zapach doprowadził go nad jezioro, w którego toni przebywała jego potencjalna ofiara. Nie spuszczając z niej wzroku, zaczął okrążać to jezioro celem zbliżenia się do swojej zdobyczy.
PŻ w postaci ludzkiej: 187 - 25 = 162
PŻ w postaci wilczej: 337 - 25 = 312
Spostrzegawczość w wilczej formie: IV (III + I)
Odporność magiczna: +100
Comiesięczna pełnia księżyca była czasem, kiedy zdaniem wielu przemieniał w żądnego ludzkiej krwi potwora. Był czas, kiedy zgadzał się z tym stwierdzeniem. Ostatecznie zaczął postrzegać samego siebie niczym drapieżnika, zaś samych ludzi jako zwierzyną łowną. To była naturalna kolej rzeczy w naturze. Żaden drapieżnik nie polował na jakąkolwiek zwierzynę dla zabawy. Tego nauczył się od wilków. Dlatego samą pełnię księżyca traktował jako swoistą szansę na zrzucenie maski człowieczeństwa. Podczas pełni księżyca każdy rozsądny czarodziej powinien siedzieć w swoim bezpiecznym i przytulnym domu (jeśli takowy posiada) albo w jakimkolwiek innym miejscu. Byleby nie wpaść w łapy wilkołaka. Na niczego nieświadomych mugoli nie często dało się nic poradzić. Jedynym poważnym problemem było to, że ta przypadłość poważnie osłabiała jego organizm. Miał już swoje lata.
Las, którego przemierzał ostępy, o tej porze roku zgodnie z prognozami pogody spowijała ciężka mgła. Czyniła przemierzaną przez niego knieję zarówno bardziej mroczną i senną. Odpowiadało mu to. Podobnie jak to, że było całkiem ciepło. Zwłaszcza po długiej i bezlitosnej zimie. Każda przemiana w wilkołaka w zimowych miesiącach była jeszcze gorsza pod względem wszechogarniającego zimna. Jak każdy nie lubił marznąć, a w zimie było to nieuniknione. Uznawszy, że znalazł odpowiednie miejsce do przemiany, pozostawił pod jednym z drzew swoją torbę, w której miał swoje ubrania (w chwili obecnej stał bez nich), swoją różdżkę i pierścień oraz wodę i żywność – trochę wędzonego boczku oraz jedną butelkę magicznego laudanum. Powinno wystarczyć na wypadek nieprzewidzianych sytuacji. Przykrył cały swój podręczny dobytek liśćmi i gałęziami. Powinien być bezpieczny.
Widoczna na nocnym niebie okrągła tarcza księżyca dała mu do zrozumienia, że to już czas. Stojąc skąpanym w bladym świetle zaczął drżeć na całym ciele. Równocześnie z jego ust wyrwał się pierwszy i na pewno nie ostatni krzyk bólu. Ostatni przerodził się w gardłowy warkot gdy jego głowa uległa wydłużeniu. Stawała się wilkołaczym pyskiem, którego szczęki były pełne ostrych zębów. Kłapnęły groźnie. Opadł na kolana i wbił palce w ziemię w chwili, gdy jego dłonie i stopy przekształciły się w zakończone pazurami łapy. Całe jego ciało porastało gęste, ciemnobrązowe futro.
Po długiej i bolesnej przemianie trwał przez chwilę w bezruchu po to by zamanifestować swoją obecność wyciem i ruszyć przed siebie poprzez las. Pachnący wilgocią, ziemią i wszelką roślinnością oraz zwierzyną łowną, na którą polował w ludzkiej postaci. Oraz... człowiekiem. Charakterystyczna woń dotarła do jego nozdrzy, zmuszając go do wyruszenia na łowy. Rozwarł szczęki w warkocie, podążając za tym tropem. Zapach doprowadził go nad jezioro, w którego toni przebywała jego potencjalna ofiara. Nie spuszczając z niej wzroku, zaczął okrążać to jezioro celem zbliżenia się do swojej zdobyczy.
PŻ w postaci ludzkiej: 187 - 25 = 162
PŻ w postaci wilczej: 337 - 25 = 312
Spostrzegawczość w wilczej formie: IV (III + I)
Odporność magiczna: +100
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Ubranie szybko nasiąkało chłodną wodą, sprawiając, że stawało się ono ciężkie, niczym stworzone z kamienia. Nie powstrzymywało to jednak Rigela przed kroczeniem przed siebie - w ciemną, mętną toń leśnego jeziora. Powietrze było gęste. Pachniało mułem, wilgocią i wszelaką słodką roślinnością, a okrągła tarcza księżyca oświetlała swoim bladym, zimnym blaskiem niewyraźne, ukryte w podnoszącej się mgle, kształty drzew, krzewów oraz szuwarów. Niesamowity, wręcz nieziemski widok hipnotyzował, wabił, by zrobić jeszcze jeden krok. Przejść granicę i zatopić się w świecie wyjętemu wprost z legend lub baśni, które kiedyś czytała Rigelowi babcia. Gdzie przeszłość i teraźniejszość, świat rzeczywisty i świat starożytnych bogów oraz duchów splatały się w jedną spójna całość.
Black tak bardzo pragnął stać się jego częścią. Rozpuścić się w tym bezruchu o zapachu dzikich traw, przekroczyć granicę, za którą nie będzie czuć już nic. Stanie się elementem historii i będzie trwać już wiecznie po wsze czasy. Młody, sprawny, wolny. Prawdziwie bezpieczny w ramionach ukochanego.
Już niedługo.
Każdy kolejny krok dawał mu się coraz ciężej i kiedy woda zaczynała sięgać ramion, w pewnej chwili lord Black po prostu się zatrzymał. Jego ulubiona ciemnoczerwona peleryna, już zaczynała go ciągnąć w dół, lecz nie dlatego nie szedł dalej w stronę środka jeziora. Nie czuł bólu ani żadnego dyskomfortu - wszystko dzięki mocy, która krążyła w jego krwi wraz z potęgą, pochodzącą od samych smoków.
Nie.
Było coś innego.
Nagle w lesie wszystko ucichło. Nie słychać było już żadnych oznak nocnego życia lasu. Nic nie szeleściło w pobliskich zaroślach, nocne ptaki przestały się nawoływać. Cisza wręcz pulsowała. Coś było nie tak. Coś było inaczej.
I wtedy gdzieś za swoimi plecami Rigel usłyszał niskie warczenie. Głośno trzasnęła złamana sucha gałązka.
W pierwszej chwili mężczyzna myślał, że się przesłyszał, lecz instynkt, dodatkowo wzmocniony przez narkotyki, dał mu znać, że nie jest tu sam. Ktoś… lub coś go obserwowało. Odwrócił się powoli, próbując dostrzec źródło dźwięku.
I wtedy zauważył ciemną sylwetkę, która majaczyła gdzieś w głębi lasu, otulona srebrzystą mgłą. Wielka. Wilcza.
Czyżby już przekroczył granice między życiem i wiecznością? Czy śmierć była dla niego łaskawa, zabierając go w swe ramiona bez bólu i strachu? Tak. Musiało tak być.
Nie myśląc ani chwili dłużej, odwrócił się i ruszył szybko wprost ku ukrytemu za mgłą świetlistemu wilkowi, dokładnie takiemu, jaki pojawił się w jego snach wiele tygodnie temu. Rozchlapywał wodę, biegł, nie zważając na już na nic.
-Jesteś! - zawołał, a głos drżał mu, z popełniających go emocji. Czuł jak po policzkach jedna po drugiej, zaczęły płynąć gorące łzy. - Wróciłeś do mnie!
Niestety lord Black nawet nie miał pojęcia, że właśnie jego życie zawisło na bardzo cienkim włosku.
Black tak bardzo pragnął stać się jego częścią. Rozpuścić się w tym bezruchu o zapachu dzikich traw, przekroczyć granicę, za którą nie będzie czuć już nic. Stanie się elementem historii i będzie trwać już wiecznie po wsze czasy. Młody, sprawny, wolny. Prawdziwie bezpieczny w ramionach ukochanego.
Już niedługo.
Każdy kolejny krok dawał mu się coraz ciężej i kiedy woda zaczynała sięgać ramion, w pewnej chwili lord Black po prostu się zatrzymał. Jego ulubiona ciemnoczerwona peleryna, już zaczynała go ciągnąć w dół, lecz nie dlatego nie szedł dalej w stronę środka jeziora. Nie czuł bólu ani żadnego dyskomfortu - wszystko dzięki mocy, która krążyła w jego krwi wraz z potęgą, pochodzącą od samych smoków.
Nie.
Było coś innego.
Nagle w lesie wszystko ucichło. Nie słychać było już żadnych oznak nocnego życia lasu. Nic nie szeleściło w pobliskich zaroślach, nocne ptaki przestały się nawoływać. Cisza wręcz pulsowała. Coś było nie tak. Coś było inaczej.
I wtedy gdzieś za swoimi plecami Rigel usłyszał niskie warczenie. Głośno trzasnęła złamana sucha gałązka.
W pierwszej chwili mężczyzna myślał, że się przesłyszał, lecz instynkt, dodatkowo wzmocniony przez narkotyki, dał mu znać, że nie jest tu sam. Ktoś… lub coś go obserwowało. Odwrócił się powoli, próbując dostrzec źródło dźwięku.
I wtedy zauważył ciemną sylwetkę, która majaczyła gdzieś w głębi lasu, otulona srebrzystą mgłą. Wielka. Wilcza.
Czyżby już przekroczył granice między życiem i wiecznością? Czy śmierć była dla niego łaskawa, zabierając go w swe ramiona bez bólu i strachu? Tak. Musiało tak być.
Nie myśląc ani chwili dłużej, odwrócił się i ruszył szybko wprost ku ukrytemu za mgłą świetlistemu wilkowi, dokładnie takiemu, jaki pojawił się w jego snach wiele tygodnie temu. Rozchlapywał wodę, biegł, nie zważając na już na nic.
-Jesteś! - zawołał, a głos drżał mu, z popełniających go emocji. Czuł jak po policzkach jedna po drugiej, zaczęły płynąć gorące łzy. - Wróciłeś do mnie!
Niestety lord Black nawet nie miał pojęcia, że właśnie jego życie zawisło na bardzo cienkim włosku.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Ostatnio zmieniony przez Rigel Black dnia 16.08.22 19:33, w całości zmieniany 1 raz
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Obserwował nieprzerwanie swoją potencjalną ofiarę, która nie rzuciła się do ucieczki na jego widok. Nie zaczęła biec na oślep przez las, krzycząc przy tym w niebogłosy. Nie sięgała także po różdżkę będącą jedną z niewielu skutecznych broni przeciwko wilkołakom. Bełty wystrzelone z czarodziejskiej kuszy były w stanie poważnie zranić nawet wilkołaka. Mężczyzna nie był uzbrojony w takową broń. W chwili obecnej czyniło go to naprawdę łatwym celem. Głupi człowieczek wyraźnie nie zamierzał uciekać ani nawet spróbować ukryć się przed nim. Zaczynał za to biec ku niemu, wykrzykując niezrozumiałe dla niego słowa. Nie miał za knuta instynktu samozachowawczego, który nakazałby mu ratować skórę przed realnym zagrożeniem. Przed potworem kryjącym się w mrokach nocy, pośród gęstych mgieł.
Z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej przypieczętowywał swój los. Śmierć wydawała się bardziej łaskawa, niż żywot przeklętego. Zwłaszcza dla tych, którzy w sobie dostrzegają wyłącznie potwora zamiast spojrzeć ponad to i odkryć swoją nową naturę oraz zaakceptować ją. Świat usiłować dać im do zrozumienia, że są potworami. Skazywał ich na pętanie się srebrnymi łańcuchami. Piętnował ich poprzez nakładanie przymusu rejestrowania się jako wilkołak. Dojście do takich wniosków, do których on doszedł na przestrzeni lat, czyniło życie łatwiejszym. Bardziej znośnym.
Rozwarł znów szczęki, warcząc groźnie. Znów opadł na cztery łapy i gwałtownie wypadł do przodu. Szarżował na tego mężczyznę, prawdopodobnie wciąż nieświadomego zagrożenia wynikającego z przebywania poza domem w czasie pełni księżyca oraz natrafienia na wilkołaka. Jedyne co odczuwał to żądza krwi, szarpiący trzewia głód oraz kierował nim jedynie instynkt drapieżnika. Gnał ku niemu z wyraźnym zamiarem gwałtownego przewalenia swojej ofiary na twardą ziemię i pochwycenia jej celem uniemożliwienia zasadnej w obecnej sytuacji ucieczki oraz wykonania silnego ciosu – zatopienia w prawym ramieniu mężczyzny dwóch rzędów ostrych zębów, rozszarpania tkanek i skruszenia kości. Pod naporem jego szczęk te ostatnie powinny pęknąć niczym te gałązki kruszejące pod jego pazurzastymi łapami. Jeśli ten człowiek nic nie zrobi w swojej obronie to czeka go naprawdę marny los. Zdaniem niektórych gorszy od śmierci.
Rzucam k100 na powodzenie ataku (silny cios; stłuczenie nerwu promieniowego: drętwienie, upośledzenie ruchu) w prawą górną kończynę - ramię (zakres ST 60-99) + 2 x Sprawność (26)
Obrażenia: 15 + S (3k8) + dodatkowy bonus do obrażeń od pazurów/zębów +10
Z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej przypieczętowywał swój los. Śmierć wydawała się bardziej łaskawa, niż żywot przeklętego. Zwłaszcza dla tych, którzy w sobie dostrzegają wyłącznie potwora zamiast spojrzeć ponad to i odkryć swoją nową naturę oraz zaakceptować ją. Świat usiłować dać im do zrozumienia, że są potworami. Skazywał ich na pętanie się srebrnymi łańcuchami. Piętnował ich poprzez nakładanie przymusu rejestrowania się jako wilkołak. Dojście do takich wniosków, do których on doszedł na przestrzeni lat, czyniło życie łatwiejszym. Bardziej znośnym.
Rozwarł znów szczęki, warcząc groźnie. Znów opadł na cztery łapy i gwałtownie wypadł do przodu. Szarżował na tego mężczyznę, prawdopodobnie wciąż nieświadomego zagrożenia wynikającego z przebywania poza domem w czasie pełni księżyca oraz natrafienia na wilkołaka. Jedyne co odczuwał to żądza krwi, szarpiący trzewia głód oraz kierował nim jedynie instynkt drapieżnika. Gnał ku niemu z wyraźnym zamiarem gwałtownego przewalenia swojej ofiary na twardą ziemię i pochwycenia jej celem uniemożliwienia zasadnej w obecnej sytuacji ucieczki oraz wykonania silnego ciosu – zatopienia w prawym ramieniu mężczyzny dwóch rzędów ostrych zębów, rozszarpania tkanek i skruszenia kości. Pod naporem jego szczęk te ostatnie powinny pęknąć niczym te gałązki kruszejące pod jego pazurzastymi łapami. Jeśli ten człowiek nic nie zrobi w swojej obronie to czeka go naprawdę marny los. Zdaniem niektórych gorszy od śmierci.
Rzucam k100 na powodzenie ataku (silny cios; stłuczenie nerwu promieniowego: drętwienie, upośledzenie ruchu) w prawą górną kończynę - ramię (zakres ST 60-99) + 2 x Sprawność (26)
Obrażenia: 15 + S (3k8) + dodatkowy bonus do obrażeń od pazurów/zębów +10
Ostatnio zmieniony przez Sebastian Bartius dnia 16.08.22 5:05, w całości zmieniany 1 raz
Sebastian Bartius
Zawód : Myśliwy, taksydermista
Wiek : 50
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don’t shake me
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
Don’t make me bear my teeth
You really don’t wanna meet that guy
OPCM : 14 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 6
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Sebastian Bartius' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 1, 1
#1 'k100' : 80
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 1, 1
Przyjemna lekkość rozlała się po całym ciele mężczyzny, kiedy nieskończona radość i wzruszenie zastąpiły pustkę, którą czuł przez te wszystkie tygodnie. Kroczył uparcie do przodu, walcząc z wodą, błotem oraz ciężkim, przyklejającym się do ciała mokrym ubraniem. I kiedy szedł tak, kompletnie zahipnotyzowany utkanymi przez jego wymęczony rozum mirażem, nawet nie usłyszał niskiego, mrożącego krew w żyłach warczenia, ani nawet nie wyłapał momentu, kiedy wilczy kształt upadł na cztery łapy, żeby już po chwili rzucić się na swoją ofiarę.
Instynktownie Black próbował odskoczyć od wielkiego cienia, szarżującego wprost na niego, lecz był zbyt powolny. Zbyt zajęty własnymi myślami, zbyt zaskoczony tym, co właściwie się dzieje. I chyba dopiero w chwili, kiedy ostre jak brzytwa wilcze kły zatopiły się w jego prawym ramieniu, rozrywając drogą szatę i wbijając się z obrzydliwym mlaśnięciem w miękką tkankę, lord Rigel Black zdał sobie sprawę, jak bardzo się pomylił. Otworzył usta, by krzyknąć, jednak wszystkie dźwięki utknęły gdzieś w gardle. Pełnym zaskoczenia i niezrozumienia spojrzeniem wpatrywał się w wilczy pysk, który miażdżył jego rękę - wszystkie ścięgna, mięśnie, kości… czuł na skórze ciepło własnej krwi.
Bolało. Bardzo. Czarodziej nigdy nie miał do czynienia z czymś takim - ten ból kompletnie różnił się od paraliżujących ataków choroby, uderzeń tłuczka czy ostrych i równych cięć na bladej skórze. Ten, promieniujący aż do czubków palców, powinien był już dawno zmusić Rigela do utraty przytomności, w końcu jego słabe ciało chyba tylko w taki sposób mogłoby poradzić sobie z okrutną torturą. Jednak magia, pochodząca wprost od potężnych smoków, których siła płynęła obecnie w żyłach mężczyzny, skutecznie ochroniła go przed omdleniem. Spokój oraz prawie całkowite odcięcie się od zewnętrznych bodźców pomogły mu również nakreślić jasny plan sytuacji.
Jestem sam. Zaatakowany przez wilkołaka. Muszę uciekać. Muszę się uwolnić. Miotła jest w obozie.
Chyba nigdy jeszcze Rigel nie czuł w sobie aż takiej woli walki, tak wielkiej chęci przetrwania. Było w tym coś pierwotnego, drzemiącego gdzieś w jego wnętrzu, o czym czarodziej w ogóle nie zdawał sobie sprawy.
Zacisnął mocno zęby i dobył różdżki.
-Commotio! - wykrzyknął, celując w tułów bestii.
Odskok: pula 20; -10 za bycie pod wpływem Wideł
Żywotność: 174/205 (kara: -5 | -31 zranienie)
Energia magiczna: 49/50
Instynktownie Black próbował odskoczyć od wielkiego cienia, szarżującego wprost na niego, lecz był zbyt powolny. Zbyt zajęty własnymi myślami, zbyt zaskoczony tym, co właściwie się dzieje. I chyba dopiero w chwili, kiedy ostre jak brzytwa wilcze kły zatopiły się w jego prawym ramieniu, rozrywając drogą szatę i wbijając się z obrzydliwym mlaśnięciem w miękką tkankę, lord Rigel Black zdał sobie sprawę, jak bardzo się pomylił. Otworzył usta, by krzyknąć, jednak wszystkie dźwięki utknęły gdzieś w gardle. Pełnym zaskoczenia i niezrozumienia spojrzeniem wpatrywał się w wilczy pysk, który miażdżył jego rękę - wszystkie ścięgna, mięśnie, kości… czuł na skórze ciepło własnej krwi.
Bolało. Bardzo. Czarodziej nigdy nie miał do czynienia z czymś takim - ten ból kompletnie różnił się od paraliżujących ataków choroby, uderzeń tłuczka czy ostrych i równych cięć na bladej skórze. Ten, promieniujący aż do czubków palców, powinien był już dawno zmusić Rigela do utraty przytomności, w końcu jego słabe ciało chyba tylko w taki sposób mogłoby poradzić sobie z okrutną torturą. Jednak magia, pochodząca wprost od potężnych smoków, których siła płynęła obecnie w żyłach mężczyzny, skutecznie ochroniła go przed omdleniem. Spokój oraz prawie całkowite odcięcie się od zewnętrznych bodźców pomogły mu również nakreślić jasny plan sytuacji.
Jestem sam. Zaatakowany przez wilkołaka. Muszę uciekać. Muszę się uwolnić. Miotła jest w obozie.
Chyba nigdy jeszcze Rigel nie czuł w sobie aż takiej woli walki, tak wielkiej chęci przetrwania. Było w tym coś pierwotnego, drzemiącego gdzieś w jego wnętrzu, o czym czarodziej w ogóle nie zdawał sobie sprawy.
Zacisnął mocno zęby i dobył różdżki.
-Commotio! - wykrzyknął, celując w tułów bestii.
Odskok: pula 20; -10 za bycie pod wpływem Wideł
Żywotność: 174/205 (kara: -5 | -31 zranienie)
Energia magiczna: 49/50
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 5, 1, 6
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 5, 1, 6
Głębia lasu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja